Tygodnik, poświęcony literaturze nadobnej i wiadomościom literackim.
--- . . . . .. . , — d )
Rok VIII. Warszawa, dnia 19 sierpnia 1916 roku Ne 34
O KAPITALE.
(Dzieła Erazma Majewskiego).
Pomimo niepomyślnych i cięż
kich warunków, w jakich pracuje wielu naszych badaczy, myśl nauko
wa polska zdobywa się na pomysły twórcze, reformujące i odnawiające obszerne dziedziny wiedzy. Nauka samodzielna niekoniecznie mieści się w wielkich zadrukowanych foliałach, w dziełach wielotomowych, przeła
dowanych erudycyą martwą.
Czasy przedwojenne przyniosły nam bardzo cenny płód nauki żywej, księgę Erazma Majewskiego: „Kapi
tał" *), streszczającą w sobie długą, niezmiernie owocną pracę myśli ba
dawczej. Dzisiaj, gdy klęska wojny stała się przewlekłą, gdy pomimo głosu armat i Jsulomiotów życie umy
słowe dopomina się także o swoje prawa, mamy obowiązek zwrócić u- wagę inteligentnego ogółu na ten splot pomysłów i odkryć ekonomicz- no-socyalnych, jakie narodowi w oiężkiej chwili niesie znakomity my
śliciel, sięgający śmiało do zagadek prabytu człowieczeństwa.
„Kapitał" Majewskiego jest księ
gą, zroidzonąz długiej, wytężonej pra
cy ducha,, z niepokoju badawczego.
Oskardem analizy naukowej autor wydobywa w niej z głębin nowe źró
dła wiedzy. Wyciąga w tern dziele autor dalsze koinsekwencye z badań socyologicznych j antropologicznych, zawartych w dwu poprzednich to
mach swojej „Nauki o cywilizacyi".
Poddawszy bystrej i gruntownej kry
tyce zdobycze przedhistorycznej ar
cheologii, Majewski wbrew dotych
czasowym teoryom dowiódł tam, że
„człowiek jest typem fizycznym bar
dzo starym, bynajmniej nie jakąś najmłodszą kreacyą ziemską". „Ale
*) Erazm M ajewski „Nauka o cy w i
lizacyi". 111. Kapitał, rozbiór podstawo
wych zjawisk gospodarczych. W arsza
wa—Lwów. H. Altenberg, G. Seyfarth i E. Wende. 1914 r. Str. 338.
ten człowiek pierwotny, to 'był dopie
ro maieryał na jestestwo mądre i społeczne. Ze zwierzęcia w coś cał
kiem dla świata nowego przerobiła człowieka głównie mowa. Czło
w ie k — to przedewszystkiem zwie
rze mówiące". Dzięki różnym oko
licznościom sprzyjającym, dzięki wielostronności biologicznej, ..roz
wój człowieka poszedł po drodze największego skomplikowania się na
tury zwierzęcej". Niezależnie od da- wności typu ludzkiego „jestestwo, od którego ród nasz wywodzi sie bez
pośrednio, uniknęło w długim szeregu pokoleń wejścia na niebezpieczną drogę wyspecyałizowania i utknięcia iv ciasnym widnokręgu potrzeb i dą
żeń *)• Na podstawie najnowszych odkryć naukowych autor rozjaśnia i dopełnia dawniejsze teorye ewolu
cyjne o pochodzeniu rodu ludzkiego, którego początek osłaniają mroki do
tąd nieprzeniknionej naukowo tajem
nicy.
To jednak dzięki wywodom au
tora jest pewnem, że znowu stała się przyczyną wspaniałego rozwoju móz
gu, który jest prawdziwym dyplo
mem człowieka, „stanem jago służ
by, gdzie zapisane są niezliczone je
go tryumfy nad naturą". „Aparat głosu spotęgowany w aparat mowy jest dopiiro u człowieka właściwym łącznikiem, wiążącym lud® w społe
czeństwo, i przyczyna społecznej formy bytu**).
wydoskonaleniu mowy autor wskazał istniejąca w zarodku możli
wość całego bogactwa rozwoju cy
wilizacyi. W ciągu wieków człowiek wzmagał nieustannie potęgę tego czynnika uspołeczniającego. Przez wynalazek pisma i druku osiągnął wysoki stopień tej dynamiki ducho
wej, która uczyniła go wybrańcem wśród przyrody. Jako jestestwo, drukujące swe myśli, człowiek,—jak
♦) P atrz: Erazm Majewski „Nauka o cywilizacyi". I. Prolegomena do socyo- logii i antropologii. W ydanie drugie. W ar
szawa E. Wende (T. Hiż i Turkułł). 1912.
Śtr. 177— 178.
**) Tamże. Str. 133.
pięknie mówi autor — „śmierć samą zwyciężył. On grzmi ciągle przez łaja i wieki. Przemawia bezpośred
nio do tych, którzy sie jeszcze nie narodzili! On myśl swa uczynił dwakroć nieśmiertelna. Stała sie o- na jakąś rzeczą niezniszczalna a jednocześnie przeobrażał ną. Utajona w znakach drukarskich, jest niewy- czer.panem źródłem' energii, „szerzy się na podobieństwo fermentu, to jest, mnoży się" **).
Teorya ta przemawia, według .iunie. językiem prawdy niepokona
nej. Rozmyślając nieraz w chwilach wolnych nad zagadka bytu i życia duchowego ludzkości, przeczuwałem dość jasino, że w słowie, w dźwiękach mowy, odpowiadających rzeczom i zjawiskom świata, tkwi tajemnica wspaniałego rozkwitu intellektu du
szy pojedyńczej i .zbiorowej—zdoby
czy wiedzy i cywilizacyi. Erazm Ma
jewski wyprowadzi! te wielką prawdę na jaw, jak Mojżesz laska czarodziej
ską zdrój wody z opoki. Co więcej, wyżłobił dla tej prawdy narzędziem wiedzy antropozoficznej — trwałe łożysko w granicie.
* * *
Zasadniczą cechą teoryi wyłożo
nej i uzasadnionej w „Kapitale" jest wprowadzenie do analizy zjawisk go
spodarczych pojęcia duszy ludzkiej, jako czynnej potęgi w wytwarzaniu bogactw. Obok sił cielesnych i mate- ryalnych, dusza jest tym czynnikiem, który wzmacnia energię organizmów ludzkich, pozwala nietylko wydzie
rać przyrodzie jej bogactwa, ale za
przęgać jej wiekuiście czynne siły do pracy dla wzrostu i korzyści gatun
ku ludzkiego.
Duchowa potęga człowieka „od najgłębszej starożytności była przed
miotom podziwu dla myślicieli". Od wieków, uważając się słusznie za istotę wyższą, niż zwierzęta, „czło
wiek czuł w sobie pierwiastek nad
przyrodzony". Wynikło stad pojecie
•* ) Tamże. Str. 196.
ŚWIAT'. Rok XI. JM? 34 z dnia 19 sierpnia 1916 roku 1
duszy, jako siły tri ©cielesnej, czerpią
cej swe źródło z tajemniczych sfer bytu zaziemskiego — duszy — jako emanacyi, czy też cząstki istniejące
go po za materyą ducha, podniesio
nego przez filozofie idealistyczną do godności absolutu. I u nas filozoficz
ni dyletanci modernizmu niedawno głosili z emfazą: „dusza to absolut", chociaż w kombinacyach myślenia metafizycznego ten termin może być tylko .przypisywany Bogu, jako po
jęciu źródła i przyczyny wszech
bytu.
Majewski uznaje wartość duszy ludzkiej, „j ako .utworu obcego wszyst
kim siłom niższym ziemskim", to jest
„światowi jestestw ożywionych, któ
rym zajmuje się przyrodoznaw
stwo". „Nie docieczono jednak — twierdzi autor — skąd sie bierze du
sza ludzka, bo nie doceniono zjawiska dobrze znanego i pospolitego w świę
cie .ludzkim, które należycie zrozu
miane ukazuje, że to wszystko, co w ludzkiej naturze wykracza ponad właściwości zwierzęce, .jest to wynik skomplikowania się poziomej natury ziemskiej i zwierzęcej pod wpływem słowa i mowy w człowieczość. Nie docieczono, że warunkiem ezłowie- czośoi jest związek organizmów, ale nie w prostą gromadę lecz w społe-
STEFAN KIEDRZYŃSKI.
Przerwana idylla.
3
— Bo wuj jest już stary napra
wdę i jeszcze w dodatku ksiądz.
Wujowi się zdaje, że każda miłość jest grzechem — a ja...
— A pani już kochała? Niepra
wdaż, panno Haniu.
— A ja... mam do pana ogrom
ne zaufanie — dokończyła zmiesza
na i czerwona z zawstydzenia. — Pan jest taki dobry i taki mądry.
— O ho! ho — zaczął się śmiać nie bez zadowolenia.
Pan. jest taki dobry i taki mą
dry — potwierdziła z przekona
niem. — I dlatego, widzi pan... pan zgadł!
— Pani kochał.a?
— Tak — szepnęła cicho.
— Kiedy?...
— Nim przyjechałam tutaj.
— To znaczy — przed miesią
cem! — Tak, jutro będzie akurat dwa miesiące, jak go poznałam.
— Któż to taki? — pytał Mo
rawski, patrząc z zachwytem na jej zawstydzoną, śliczną twarz, od któ
rej bił przedziwny czar młodości.
- Właśnie, że nie wiem, — od
powiedziała po chwili.
— Jakto, nie wie pani, jak się nazywał i kim był człowiek, któ
rego pani kochała?
czeństwo. Nie zrozumiano, że dusza ludzka idzie z narodu" (Kapitał. Str.
65). Zostawiając na boku zagadnie
nia .psycho-fizyczne jednostki ludz
kiej, autor zajmuje się duszą zbioro
wą, jako „istotnością występującą na tle swoistych warunków" i wytwa
rzającą odrębną cywilizacyę.
Poddając rewizyi dawniejsze po
jęcia .i teorye ekonomiczne, twierdzi
■Majewski, że tajemnica wytrwania bogactw na tern polega, że dusza małym nakładem pracy zniewala do działania na korzyść ludzką wielka ilość sił przyrody (Str. 83). Dlatego też źródłem bogactwa materyalnego jest „nie praca ludzka, ale twórcza część duszy ludzkiej, czyli kapitał duchowy, połączony z pracą fizyczną ludzką w jedno działanie na przyro
dę" (Str. 92). Wprowadzając ten pierwiastek twórczy a zarazem indy
widualny, autor poddaje zasadnicze
mu przewartościowaniu dawniejsze pojęcia o własności, zbija utopie ul- tra-liberalne o równości ludzi, obala teorye niwelujące, dogmaty komuni
zmu, które wprowadzone w życie by
łyby „zwycięstwem mierności, tamu
jącej wszelkie wspaniałe protuberan- cye ducha".
DN.
Józef Kotarbiński.
Nowela.
— No, przecież panu mówię, że nie wiem. O jej, jaki D„n dziwny!
— No, to nie rozumiem, jak to być mogło!
— To ja panu powiem — rzekla po chwilowem wahaniu. Tylko przed wujem ani słowa! —- powtó
rzyła znowu.
- No, naturalnie,—rzekł stary, uśmiechając się życzliwie, widząc jej obawy przed proboszczem. Tyi- ko niech mi pani powie szczerze.
Chciałbym^wiedzieć, jak wygląda ten wybrany.
— Przedewszystkiem, bardzo przystojny.
— No, naturalnie. Czarny wąs, oczy, jak brylanty, czupryna bujna.
— Niech pan nie żartuje, bar
dzo proszę.
— Ale zgadłem?
— Właśnie, że nie! — Trusia był, a raczej jest blondynem — i nie nosi wąsów.
— Trusia? Cóż tą za cygańskie imię? — zawołał Morawski, siadając na granicznym kopcu.
— Co, pan tu siada? — zapyta
ła ze zdziwieniem dziewczyna. — A kawa?
— Poczeka chwilę. Na plebanii, zapewne, nie miałaby pani już takiej odwagi szczerze wszystko opowia
dać. Lepiej niech i pani chwilę u- siądzie; kopiec duży —- zmieścimy się oboje, a przy starym może pani usiąść bez grzechu...
— Kiedy się wuj niecierpliwi—
rzckła, siadając jednak. Chwilę mil
czała, przebierając kwiaty wj-ęku, poczem rzuciła niespodziewanie: — Bo, widzi pan, on mi się ogromnie podobał. Jest nieśmiały, mówi za
wsze przyciszonym głosem — i bar
dzo, bardzo jest miły!... Dlatego właśnie nazwałam go Trusią!
- Dlatego, że był miły?
Och, nie, dlatego, że był nie
śmiały!—zawołała dziewczyna, wy
buchając jednocześnie śmiechem.
Nagle spoważniała i objęła go nie- ufnem spojrzeniem swoich błękit
nych, jak niebo, oczu. — A może pan drwi ze mnie? — rzuciła pyta
nie, nie odrywając źrenic od jego twarzy.—W takim razie, już nic nie powiem — i chodźmy lepiej na pod
wieczorek.
— Cóż znowu! — zaprotestował żywo stary. — Ot, tak sobie powie
działem. Ale słucham z uwagą. Pro
szę, niech pani mówi dalej. I gdzież go pani poznała?...
Dziewczyna milczała, skubiąc listki chabrów. Dopiero po dłuższej chwili nalegań wyszeptała prawie cicho:
— W ogrodzie.
— W ogrodzie? — zdziwił się nieco Morawski. — W którym?
- W Łazienkach. Ale on był wtedy bardzo, och, doprawdy, bar
dzo nieszczęśliwy. Niech mi pan wierzy. Poznałam go w chwili, kie
dy, jak mi powiadał, miał sobie ży
cie odebrać.
— Ale sobie nie odebrał.
— Bo ja.m u właśnie odradzi
łam — zawołała z przekonaniem. — Doprawdy, jaki ten Bóg jest dobry!
Gdyby nie to, że pokłóciłam się ze swoją pryncypałową, to bym nigdy przecież o tej porze nie była w Ła
zienkach. Widocznie już tak trzeba było! Otóż, proszę pana, pokłóci
łam się z moją madame — i powie
działam sobiej Było, nie było! Stra
cę miejsce, albo nie, ale po nosie so
bie nie pozwolę jeździć — i poszłam.
I, wie pan, tam, w tej bocznej alejce, koło pałacu królewskiego — patrzę, patrzę i widzę — siedzi sobie jakiś młody człowiek i twarz ma ukrytą w dłoniach, a łokcie oparte na kola
nach. Wie pan, jak to zwykle sie
dzą ludzie, okropnie cierpiący moral
nie. Więc przechodząc,—tylko niech pan nie myśli nic złego, — tak nie
chcący zupełnie westchnęłam. Ale zupełnie cicho. Zaraz się bardzo za
czerwieniłam, bo sobie pomyślałam, że on może wziąć to za jakąś za
czepkę — i zaczęłam uciekać. A on za mną!
— Tak odrazu?
— Tak. Dopiero później mi po
wiedział, dlaczego. Otóż, widzi pan,
gdy człowiek ma jakieś wielkie
zmartwienie, to, mimowoli, szuka kogoś, ktoby potrafił jego cierpienie odczuć i współczuć mu. Prawda? To tak już na świecie bywa... To jest...
psychologia!
— Co jest?—zapytał, trochę za
ciekawiony tern opowiadaniem Mo
rawski.
— Psychologia — powtórzyła nie bez lekkiego wahania."— I wte
dy, proszę pana, on mi zaraz powie
dział, że, kiedy przechodziłam, on usłyszał moje westchnienie — i od- razu zrozumiał, że tak niespodzie
wanie i nagle zjawia się koło niego człowiek, nie, nie człowiek, to zbyt banalne i proste, ale dusza, szczera, prosta, dobra dusza. I wtedy nie mógł już tak obojętnie siedzieć.
Chcial się przekonać, czy ja potrafię go zrozumieć, j poszedł za mną. Na
turalnie, ja, mimo wszystko, rozu
mie pan, nie mogłam tak odrazu po
zwolić, aby do mnie mówił. Zrobi
łam więc bardzo poważną minę, zmarszczyłam brwi, spojrzałam o- stro — i już chciałam powiedzieć:
„Jak pan śmie obrażać mnie w ten sposób11 — kiedy serce zaczęło mi w piersiach tak bić, tak kołatać, — a przytem zrobiło mi się tak słabo i gorąco, że nie mogłam!... Nie mo
głam słowa wymówić poprostu.
Tymczasem on już stał koło mnie z odkrytą głową, z miną taką nie
szczęśliwą i biedną — i taki był wte
dy śliczny, że... że, widzi pan. prze
baczyłam mu to... że westchnęłam, a on to tak źle zrozumiał! Zamiast go skrzyczeć, jak należało, zapyta
łam, prawie ze łzami w oczach:
„Dlaczego pan taki nieszczęśliwy?11 I wówczas powiedział mi wszystko.
Boże, jak ja go okropnie żałowałam!
Taki młody, a taki już biedny. I po
myśleć, że wszystko przez jedną, jedyna kobietę. Och, ia nigdy nie przypuszczałam, że są na świecie ta
kie złe kobiety.
— Ale są i dobre — szepnął Mo
rawski.
— Zapewne, przecież ja pierw
sza nie jestem taka zła — rzekła na
iwnie. — Ale ona była straszna. Czy pan wie. czego ona chciała od niego?
— Jakto, czego? — wymamro
tał trochę niespokojny starzec.
— Czy pan wie, co ona chciała, żeby on zrobił? — pytała ze zgroza dziewczyna, patrząc na niego nełne- mi oburzenia oczyma. — Ni mniej, ni więcej, tylko, żeby ze swojej skromnej urzędniczej pensyi grał w karty, a pieniądze jej przynosił i od
dawał. Poprostu go wyzyskiwała!
Naturalnie on się bronił, ale ponie
waż ją kochał nad życie, więc ule
gał... i, rozumie pan, co z tego wyni
kało. Więc razu pewnego, kiedy już nie mógł iść do klubu, bo nie miał ani grosza, powiedział jej otwarcie:
„Moia kochana, tak dalej być nie może, ja nie jestem krezusem, zara
biam ciężko, nie mam pieniędzy11 i t.
d. — a ona, wie pan, co zrobiła?...
— No?
— Zdradziła go! — wyszeptała dziewczyna z przerażeniem. — Kie
dy przyszedł nazajutrz, zastał pe
wnego jegomościa, który się go za
pytał najspokojniej w świecie: .„Cze
go pan sobie życzy?11 Naturalnie Trusia wyszedł — i właśnie miał o- chotę palnąć sobie w łeb, gdy wła
śnie w tym samym czasie (niech pan sobie tylko wyobrazi) ja się kłócę z madame — i idę do Łazienek. Spo
tykamy się — i on mi to wszystko mówi. Stąd nasza znajomość! Od tej chwili spotykaliśmy się codzien
nie — i za każdym razem musiałam mu tłómaczyć, jakie to nierozumne byłoby, gdyby sobie życie odebrał dla takiej kobiety. Dopiero po ty
godniu się uspokoił zupełnie i już jej z żalem nie wspominał. Oto nasza znajomość. A potem'... — zawahała się i ukryła twarz pod skrzydłem kapelusza. — Doprawdy sama nie wiem, dlaczego ja to panu wszystko opowiadam. Widzi pan — ja nie mam ani matki, ani ojca, wuj jest księdzem — i na takich rzeczach się nie zna. więc komu mam mówić o Trusi? Pan mnie zrozumie, bo pan sam nie może przecież zapomnieć...
tyle minionych czasów,, a to prze
cież było tak niedawno, tak nieda
wno. Czasami mam wrażenie, zwła
szcza, kiedy wyjdę wieczorem do ogrodu, że on gdzieś jest w pobliżu i czeka, abym go zawołała. Wtedy mówię tak cicho, że tylko ja słyszę:
„Trusia! Trusia....11 I nic. Księżyc świeci, świerszcze hałasują w tra
wach — i cisza. Więc szepcę, gło
śniej: „Trusia! Ja tutaj jestem!11 Starzec opuścił głowę i pogrą
żył się w myślach. Na niebieskie, spłdwiałe oczy padła mgła zmierz
chu i cichej, przejmującej do kości tęsknoty serca. Chwilę siedzieli tak milcząc, iakgdyby wsłuchani w skrzyp świerszczy i brzęk much, uwijających się w pobliżu między falami złotego zboża. Wreszcie Mo
rawski zakreślił kilka zygzaków ki
jem przed sobą — i rzekł raczej do siebie, niż do niej:
— Nie wraca, nie wraca to, co umarło.
W . B. Y e a ts.
Serce wiosny.
NOWELA.
TP. B. Y ea ts, jeden s n a jz n a k o m itsz y c h poetów ir la n d z k ic h , odtw órca g łę b o k i uroków i p o d a ń p rze b o g a tyc h s w e j z ie m i, we w stęp ie do je d n e g o ze sw ych poem atów określa d o skonale ch a ra kter s z tu k i ir la n d z k ie j: ..K s ią ż k ą la , o ile Jest w iz y jn ą , o ty le j e s t irla n d z k ą d la I r la n d y i, k\
swych m n ie j d o sko n a łych darów szczęśliw ych narodów*'.
Na skalistym brzegu wyspy, której płaskie skłony pokrywa leszczyna, a o- taczaiące ją jezioro—Lougli-Gill — naj
szerszy w tern miejscu zatacza krąg', na' wielkim nabr.zeżnym kamieniu siedział głęboko zadumany starzec.
— A czy pan wierzy — spytała nagle dziewczyna, jakgdyby z za
wstydzeniem, —- że my wszyscy spotkamy się po śmierci i znów bę
dziemy razem.. Wszyscy, którzy kochali, cierpieli wspólnie, których serca biły dla siebie — hen daleko, spotkają się na wieczność? Czy pan w to wierzy?... Bo, widzi pan, wuj to tak mówi zupełnie, jak w katechi
zmie jest napisane. Niebo, piekło, czyściec—i wszystkich pakuje prze
ważnie do czyśca — a przecież to byłoby straszne, gdybym ja była na- przykład w niebie, a Trusia w czy- ścu! On by cierpiał, a ja nie mo
głabym mu-pomódz — i musialabym patrzeć na jego męczarnie. I jakaż byłaby to nagroda za moje cnoty, gdybym wiedziała, że on cięrpi, a ja jes.tem — tak daleko od niego — i znów nie jesteśmy razem!
Morawski ujął jej rękę w swoją dłoń i zakreślił kijem wielkie półkole przed sobą, wskazując jednocześnie morze lśniącego w słońcu zboża — jasną toń nieba, czerniejące grusze w oddali.
— Czy widzisz ten cały świat przed nami? — szepnął. — Czy są
dzisz, że można nie wierzyć w mi
łość i mądrość najwyższą. Tego, który pozwolił nam żyć i stworzył tę przedziwną piękność, ten cud roz
taczający się przed naszemi oczy
ma. Kto kocha życie — fen wierzy, że żyć będzie zawsze! Kto kochać potrafi całą niezgłębioną potęgą swej duszy, ten wie. że miłość jego jest nieśmiertelna. Czemże byłby świat cały, gdyby miał zgasnąć dla nas razem z naszym wzrokiem?... Mo
że nie każdy godzien żyć w wiecz
ności, lecz każdy może być nie
śmiertelnym, jeżeli potrafi zatrzy
mać w sobie tę boską iskrę genial- ności ludzkiej, która jest złotym mostem między Bogiem i człowie
kiem; między światem i niebytem, między materya i duchem! O. jak
że biedni są ci, dla których życie kończy się ze śmiercią!
D a l s z y cias nastapi.
T ło m a czył M. J.
Jra , w cią ż będąc jeszcze celtycką, za ch o w a ła śró d 'elk i d a r -wizyi, w y g a s ły j u ż śró d in n y ch , b a rd zie j
( P r z y p . tło m .).
Twarz jego była sucha i pomar
szczona, jak nóżki ptaszęce. Tuż przy nim siedział chłopiec siedemnastoletni, rumiany, płowowłosy, i uważnie śledził lot jaskółek, które w gonitwie za muszka
mi zanurzały dzióbki w spokojnej wo-
3
dzie. Starca okrywał niebieski, wytarty płaszcz aksamitny, chłopak miał na so
bie kożuszek, niebieską czapkę i róża
niec z błękitnych paciorków na szyi. Po za nimi widać było ukryte śród drzew ruiny małego klasztoru. Swiętokradzkie ręce stronników królowej spaliły go on
giś, teraz—miast dachu, gęsto splecione gałęzie z sitowiem tworzyły schronienie, które chłopak- przygotował dla starca, by tu dokonał dni swoich. Ogrodu jed
nak nie tknął motyką, róże więc i lilie, które kiedyś zasadzili zakonnicy, roz- krzewiły się ogromnie i pędy swoje pu
ściły aż w zwarty wieniec paproci, — te zaś pośród lilii i róż wybujały tak wy
soko, iż spore nawet chłopię, stanąwszy na palcach, ukryć się w nich mogło.
Za paprociami gęsto rosły leszczy
ny, a pomiędzy niemi młode dębczaki.
— 'Panie, — rzekł chłopiec — te ciągłe posty i -trud wywoływania, gdy tylko noc zapadnie, różdżką czaro
dziejską tych istot, które zamieszkują wody, gęstwy leszczyny i gaje dębowe, jest już ponad twe siły. Spocznij nie
co po pracy. Czuję, iż ręka twa cięży teraz mocniej na -mem ramieniu, a nogi bardziej -uginają się pod tobą, niż to by
wało dawniej. Ludzie mówią, iż star
szym jesteś od orłów, a jednak nie dą
żysz do spoczynku, który przynależy twemu wiekowi.
Chłopiec mówił żywo i porywczo, jakgdyby serce jego było w słowach i myślach tej chwili. Starzec odpowiadał spokojnie i z namysłem, jakgdyby serce jego było pozostało w dniach odległych i czynach odległych:
— Powiem ci, dlaczego* nie mogłem dotychczas odpocząć; słusznie, abyś to wiedział, służyłeś mi bowiem przez te pięć lat z górą wiernie, a nawet z miło
ścią, usuwając tą drogą nieco smętku sa
motności, który pada zazwyczaj na mędrców; teraz więc, gdy koniec mej pracy i tryumf nadziei tuż blizki, tembar- dziej należy, bym ci o tern powiedział.
— Panie, nie sądź, bym chciat cie
bie pytać; moją rzeczą—czuwać jedynie nad ogniskiem roznieconem i .nad da
chem, by chronił cię od deszczu i był mocny, a iżby go wiatr nie zdmuchnął hen, pomiędzy drzewa; moją też rzeczą podawać ci ciężkie księgi z półek i przy
nosić z kątów wielkie zwoje malowane, na których stoją wypisane imiona Sidhy — duchów wyższych, serce zaś mieć czci pełne — a nie ciekawe, bowiem wiem dobrze, iż Bóg wedle swej obfito
ści dał wiedzę, właściwą każdemu stwo
rzeniu, — i bym ja też czynił tak, jak wiem o tern.
— Boisz się?! — rzekł starzec, i oczy jego błysnęły przelotnym gniewem.
— Czasem, nocą, — rzecze chło
piec, — gdy czytasz, panie, z różdżką czarodziejską w ręku, ja wyglądam po przez drzwi i widzę nieraz szarego czło- wieka-wiełkoluda, pędzącego świnie przez gęstwę leszczyny; to znowu widzę ma
łych krasnoludków w czerwonych cza
peczkach, jak wychodzą z jeziora, goniąc przed sobą malutkie, białe krówki. Nie boję się tak tego małego ludka, jak się boję szarego wielkoluda, tamci bowiem, gdy zbliżą się do naszego domu, doją
białe krówki i piją świeże, .pieniące się mleko, a potem zaczynają tańcować, ja zaś wiem, że tylko ten może tańcować, kto ma serce lekkie; boję się też tych pań wysokich, co tu spływają z powie
trza i chwieją się zwolna to tu, to tam, białemi rękami splatają wieńce z róż i li
lii, wstrząsając swemi długiemi włosami, które ruszają się, jak żywe, i są żyjące:
słyszałem, jak o tern do siebie mówiły z przejęciem, rozwiewając je szeroko lub zgarniając blizko ku głowie. Twarze mają piękne i łagodne, a jednak boję się ich i tych wszystkich istot, boję się du
chów Sidhy i sztuki tej się boję, która ściąga je do nas.
— Czegóż się obawiasz starych bo
gów? tych bogów, którzy sporządzali włócznie naszym dziadom do walk nieu
stannych,—i czemu się boisz małego lud
ka, który nocami przychodzi z głębin je
ziora i tańczy, i śpiewa wraz ze świer
szczami, a w gorsze dni nasze czuwa pil
nie nad urokami tej ziemi? No, a teraz powiem ci, dlaczego -pościłem i trudziłem się, podczas gdy inni w sen wieku byli wgrążeni, bez twej bowiem pomocy trudziłbym się i czuwał i ten raz jeszcze
■bez dobrego skutku. A gdy spełnisz tę ostatnią dla -mnie usługę, będziesz mógł odejść spokojnie, pobudować chatę, upra
wiać pole, pojąć dziewczę za żonę i za
pomnieć całkiem o starych bogach. Ze
brałem skrzętnie wszystko złoto i mo
nety srebrne, które mi dawali panowie możni* i rycerze, bym chronił ich od uro
ków i miłosnych zaklęć czarodziejskich, jak również i to złoto i monety, które mi przynosiły ich żony, bym chronił ich do
bytek przed krasnoludkami, iżby nie wy
dajały wymion krów i nie czyniły złośli
wych psot w spiżarniach. Zachowałem wszystiko na dzień, w którym moja pra
ca będzie już skończona, i oto nadszedł ten Dzień. Nie zbraknie ci, chłopcze, złota i srebra, byś wybudował mocny dach nad chatą swoją i zaopatrzył do
brze spichlerze i komory. Tak, tak! mo
zoliłem się życie całe, by znaleźć — ta
jemnicę życia. Szczęśliwym nigdy nie byłem: nie byłem szczęśliwym w młodo
ści, wiedziałem bowiem, że ona mija, i w wieku męskim nie byłem szczęśliwym, gdyż wiedziałem, że starość nadejdzie.
A więc i w młodości, i w wieku męskim, i w starości oddałem się cały poszukiwa niu wielkiej tajemnicy. .Marzyłem i tę
skniłem do życia, którego moc i pełnia trwałaby wieki. Gardziłem życiem sę- dziwem jakichś tam zwykłych ośmiu dziesiątków zim, pragnąłem, pragnę, no.
i będę takim, jakimi są odwieczni bo
gowie naszego kraju.
Wyczytałem kiedyś, będąc jeszcze całkiem młodym, w hebrajskim manu
skrypcie, znalezionym w hiszpańskim klasztorze, iż jest jedna cii wiła w okre
sie, kiedy słońce- po przejściu przez znak barana wchodzi w znak lwa, chwila, któ
ra cała drga pieśnią mocy nieśmiertel
nych, a kto tę chwilę wykryje, pochwy
ci i śpiew ten usłyszy, stanie się sam, jako te moce nieśmiertelne.
Powróciłem zaraz do Irlandyi i py
tałem różnych guślarzy i czarnoksiężni
ków, czy nie wiedzą, kiedy ta chwila się staje, lecz chociaż wszyscy oni słyszeli o
tej cudownej chwili, nie było nikogo, kto- by ją mógł wskazać na zegarze.
Poświęciłem się więc sam magii, pę
dziłem życie na postach, w pracy i tru
dzie opanowania i ściągnięcia ku sobie całego niewidzialnego świata duchów i duszków. .1 oto jeden z nich powiedział mi dziś, że chwila ta się zbliża, jest tuż.
Mały krasnoludek w czerwonej czapecz
ce, na którego ustach pełno było piany od świeżego mleka, szepnął mi do ucha, że jutro, niewiele przed upłynięciem pier
wszej godziny po zorzy, chwila ta nastą
pi, i że mogę ją uchwycić i podsłuchać.
Gdy się więc to stanie, pójdę do południo
wej krainy, pobuduję tam pałac z białego marmuru pośród drzew pomarańczo
wych, a zgromadziwszy około siebie wszystkich, co najdzielniejszych, co naj
piękniejszych, wstąpię w królestwo wie
czystej młodości.
Bym jednak pieśni przyrody w ca
łości wysłuchał i wszystko się wypełni
ło, powiedział mi mały duszek z mle
kiem na ustach, iż trzeba, -byś tu nazno- sil całe snopy zielonych gałęzi i zakrył niemi całkiem drzwi i okna mej izby, po
dłogę zaś masz gęsto .posypać świeżym tatarakiem, zarzucić go potem całkiem różami i liliami z ogrodu zakonników, a również pokryć niemi hojnie stół i wszystkie sprzęty. — Wszystko to masz uczynić tej nocy, a skoro upłynie cala godzina po zorzy — przyjdziesz do mnie.
— 1 wtedy będziesz, pan już mło
dym? — spytał chłopiec.
— 'O, tak, będę młodym, tak mło
dym, jak ty jesteś, ale teraz jestem jesz- cze stary i zmęczony, więc zaprowadź mnie na krzesło i do moich ksiąg.
Chłopiec wprowadził starca do celi, zapalił lampę, która dziś przez jakieś -ma
giczne uroki rozlała czarodziejską woń, niby aromaty dziwnych kwiatów, i po
szedł do lasu łamać zielone gałęzie- lesz
czyny, a potem nad jezioro na wschodni brzeg wyspy, gdzie niższe skały odkry
wały łagodne skłony piasku i pola koni
czyny : tam zrywał wielkie pęki świeże
go tataraku. Była już -późna noc, gdy uznał, że dostateczna ilość zieleni zebra
na, i dobrze już pod .północ, gdy snop jej ostatni odniósł do domu: wtedy udał się jeszcze po róże i lilie.
Była to jedna z tych pięknych, cie
płych nocy, gdy wszystko zdaje się wy- rzezanem, jak z drogich kamieni. Wielki la.s od południa wyglądał, jak wyciosa
ny z zielonego berylu, a wody, w któ
rych się przeglądał, lśniły, jak blade o- pale. iRóże, które rwał, wyglądały, niby płonące rubiny, a lilie miały smętny po
łysk pereł. Wszystko przybrało cechę czegoś trwałego, nieśmiertelnego, prócz robaczka świętojańskiego, którego nikły ognik wciąż płonął między cieniami, chwiejąc się zwolna to tu, to .tam.
On jeden -był żyjący i on jeden zda
wał się zniszczalnym, jak znikomość na
dziei.
Chłopiec zebrał wielkie naręcze róż i lilii, a wrzuciwszy w te .perły i rubiny świecącego robaczka, poniósł je do izby, gdzie starzec siedział półuśpiony. Tam składał całe pęki róż i lilii na .podłogi; i sprzęty, zasiał też niemi całkiem stół;
wreszcie, cicho zamknąwszy -drzwi, rzu-
cił się na swe posłanie, by śnić o spokoj
nym wieku męskim z żoną miłowaną przy boku i > śmiechem dzieci w 'uszach.
O świcie wstał i poszedł na brzeg jeziora; wziął ze sobą klepsydrę, zaś dla pana kawał chleba i flaszę wina, by miał je w łodzi, wyruszając w daleką podróż;
potem usiadł na kamieniu, czekając, aż upłynie cała godzina po jutrzni.
Stopniowo ptaki zaczęły śpiewać, a gdy ostatnie ziarenka piasku przesącza
ły się w klepsydrze, wdzięczna ta mu
zyka ogarnęła i zalała wszystko doko
ła. Była to najpiękniejsza, najbardziej rozdrgana życiem chwila roku: słychać w niej było, zda się, bijące serce wio
sny.
Chłopiec wstał i poszedł do swego pana.'
Zielone gałęzie, któremi zakrył drzwi, zwarły się tak szczelnie, iż musiał torować sobie śród nich drogę. Ody wszedł do izby, światło słoneczne drżą- cemi kółkami padało na ściany, podło
gę i stół.
Starzec siedział pochylony, przygar
niając do siebie mnóstwo róż i lilii; gło
wa opadła mu na piersi. Na stole z le
wej strony leżał skórzany worek, pełen złotych i srebrnych monet, z prawej dłu
gi kij podróżny. ,
Chłopiec dotknął .starca, lecz on się nie poruszył, podniósł więc jego ręce —
były one całkiem zimne i martwo - opa
dły.
— Lepiejby mu było, gdyby się był modlił i odmawiał różaniec, jak inni, za
miast spędzać dni i noce na doszukiwa
niu się sił nieśm iertelnych; byłby je zna
lazł w sobie i w czynach swoich, gdyby był tylko chcial. O, tak! szkoda, że nie odmawiał .pacierzy i nie calowa! ziaren różańca.
Spojrzał na starca. Szafirowy, wy
tarty aksamit pokryty był pyłem kwia
towym, — a gdy na to patrzał w smęt- nem zamyśleniu, mały ptaszek sfrunął na zwieszające się u okna gałęzie i roz
począł piosenkę;
JÓZEF JANKOWSKI.
Eklesiastes Króla Salomona.
(ROZDZIAŁ XII.) Pomnij na Stwórcę twego iv dniach młodości.
Zanim udręki .czas się nie rozgości I przyjdą lata, ciężkie iv każdym rysie.
Gdy mówić będziesz: nie podoba mi się: *) Zanim się zaćmi słońce, księżyc, gwiazdy I po dżdżu wrócą obłoczne najazdy:
Kiedy się wzruszą stróżowie domowi, Gdy się Zachwieją dźwigacze wzorowi, I iv małej liczbie mielące już spoczną, I mgłą widzące pokryją się mroczną — I zamkną odrzwia, swoje na ulicę, I glos mielącej zapadnie w tęsknicę, I na dźwięk ptaka powstaną raniuchno, I czujne córy śpiewania ogłuchną.
Gdy się w yżyny nie uścielą nodze, I gdy się lękać już będą na drodze, / migdałowe drzewo już zakwitnie, Szarańcza będzie tyła niezaszczytnie, I kapar zmysłom już nic nie wy rości, Bo ma iść człowiek do dom swej wieczności.
I będą chodzić ulicami drżący, Żałośnie tchnący, ięskliwie plączący.
Aż ci się przerwie srebrny powrozeczek, Aż ci się skurczy złocisty czepeczek, Aż ci się skruszy kubełek nad źródłem, i koło pryśnie nad dnem już wychudłem.
*-} .Następuje rzewliwe zobrazowanie starości, jedno z naj
oryginalniejszych w poezyi starohebrajskiej:
Słońce, księżyc, gwiazdy: rozum i władze duszy.
Obłoczne najazdy: smutki — już bez łez.
Stróżowie diomowi: ręce i ramiona.
Dźwigacze wzorowi: nogi.
UZ małej liczbie mielące: zęby.
Widzące: oczy.
Odrzwia na ulicę: powieki.
Na dźwięk ptaka: na dźwięk -koguta.
Córy śpiewania: uszy.
I proch do ziemi wróci, skąd był rodem, A duch do Boga — za jasnym przewodem.
Próżność próżności, — Ekleziastes rzecze, — i wszystko próżność, co tutaj człowiecze.
A Ekleziastes, śród mędrców jedyny, Pouczał naród, oznajmił swe czyny, I wybadawszy, gdzie prawda się mieści, Ułożył z tego wiele przypowieści.
Słów użytecznych poszukał i mowy Spisał, na prawdzie oparte życiowej.
Bo słowa mędrców są, jako ościenie, Jak gwoździe, wbite wgląb na utwierdzenie, Przez radę mistrzów ludom od pasterza Jednego dane na żywot przymierza.
Nadto już więcej nie pytaj, mój synu!
Ksiąg sporządzania i myśli rozczynu
Nie masz tu końca' z ich strawą nie miękką. — Bo rozmyślanie częste jest udręką.
Końca powieści, komu mądrość droga.
Słuchajmy w szyscy społem: Bój się Boga, .Przykazań Jego strzeż, jak własnych powiek.
Bo to jest wszystko, bo to cały człowiek.
I złe, i dobre, wszystko, co na schedzie.
Każdy występek Bóg na sąd przywiedzie.
Migdałowe drzewo: siwizna.
Szarańcza: brzuch.
Kapar: ma działać podniecająco na zmysły.
Srebrny powrozeczek: biały jakoby .sznur, idący od mózgu
•przez grzbiet, przerywający się w chwili śmierci.
Złocisty czepeczek: btonika, okrywająca mózg, t. zw. /;;«
muter.
Kubełek nad źródłem: żółć w łączności z sercem. W chwili śmierci zaraża serce, stąd gorzkość śmierci, rozlana w ciele.
Kolo nad dnem: wątroba w łączności z żołądkiem.
(Przyp. tłum.).
5
Zdarzenie na Przed
mieściu.
Rzecz się dzieje w godzinach najwię
kszego ruchu trotuarowego, pomiędzy piątą a siódmą popołudniu, przy pięknej, słonecznej, trochę zakurzonej pogodzie, w jednym z najruchliwszych, najbardziej malowniczych i 'dostojnych zakątków na
szego cudnego Faubourg de ---
„Cracovie“ rzecz prosta...
Nie dziw, że zbiegowisko, jakie się wywiązało, jest równie ruchliwe a nie
mniej malownicze i dostojne. Ba, i ró
żnojęzyczne, jak na prawdziwą stolicę przystało! 1 poparte udziałem sił zbroj
nych i milicyjnych, i bezwątpienfa władz cywilnych i komitetowych n a w e t---
Panienki, kokoty, krótkie, według o- statniej mody, marynarki, długie kapoty staromodne, baby, żołnierze, dzieci, Stró
że domów — tout Varsovie ogórków wo
jennych... I mnóstwo „irysów1', cały o- gród irysów od Lardelego aż do F.uksa włącznie...
Niema tylko jeszcze pana Fuksa ze
„Świata", choć są już napewno „opera- torowie", operujący migawkowo, lubo, nie do — kinematografów — ---
— Co oni tam widzą?
— Co się tam stało?
— Co tam takiego?
Jak zazwyczaj, zbiegowisko składa się w większości z .pytających, co zre
sztą stanowi zasadniczy urok tego ro
dzaju recepcyi --- —
Aha, jest i ktoś, kto wie, „o co to po
szło"... Ale nie mówi, tylko z uśmie
chem tajemniczej wyższości przeciska się przez tłumek, torując sobie drogę.
Podobnie — drugi i trzeci...
— Zasłabł kto może? — zaryzyko- wuje ktoś z kąta ciepłe, miłosierne pyta
nie...
— Aha... ale tu!
Objaśniający czyni palcem znak wi
rujący — dokoła własnego czoła..
Gruchnęło lekkim śmiechem — zro
zumienia...
— Nie śmielibyście się z biednej ko
biety! — zerwał się ktoś inny poskra
mia jąco.
Więc kobieta! I zapewne „niespeł
na"!... Mój 'Boże, w tych czasach--- Lekki zawód maluje się na zbioro
wej twarzy. Tylko tyle — — _
„Kwadrans ciekawości" grozi wyga
śnięciem: zbiegowisko zwolna poczyna się rozcieńczać...
Ale oto, w gromadce bliżej stojących wszczyna się namiętny „dyszkur"... Z chaosu bezładnych, przerywanych rela- cyi wyłaniają się cztery pospolite a przecież dziwnie legendowe wyrazy:
„W bardzo długiej sukni"...
Ze wszech stron zrywają 'się pyta
nia:
— Coo? W długiej sukni?
— Do kostek??
— Do samej ziemi???
Jeszcze dłużej!! Aż zamiatało, moi- ściewy — — —
Podziw dochodzi do najwyższego napięcia.
■Poczynający się już rozchodzić za
trzymują się i kupią na nowo.
.Długa suknia" przechodzi z ust do ust, .niecąc szczerą, wstrząsającą semsa- cyę — — —
— 1 elegancka pani? Bardzo ele
gancka?? Co???
— No, juści, pani, nie... taka tam — żadna! — przecina stróż „Walanty", niby uderzeniem miotły.
—- Długie 'suknie! Mamuśku, już no
szą długie suknie!! — rzuca się młoda panieneczka jeszcze młodszej „mamu
śce" na szyję...
— Psiakrew... — sączy się ciche przekleństwo z ust skromnie na boku sto
jącego pana: może majstra szewekiego...
— Ano cóż... — zagaja uroczyście elegancka pani i idzie .nieść „dobrą no
winę" po całem Przedmieściu--- Pochyliwszy głowy, tłum rozchodzi się za jej przykładem. Zapanowuje zbożna cisza...
W iktorya Cross.
Najwyższe prawo.
l
ROZDZIAŁ I.
Chetai W allah*).
Siedział na ziemi ze skrzyżowa nenij nogami i plótł maty.
Pęk porozdzieranych na wązkie paski daktylowych liści leżał u jego bosych stóp. Miał do przykrycia po
dłogę w alkowie, w któreij pracował i któreij już pewna część zasłana b y ła zięlonawo-żółtem wypleceniem, głaidikiem i czyistem, jak nowiutki dy
wan. Ale była to tylko mała część, a dzień był gorący, bardzo gorący w tyim miesiącu musonów **).
Chetai Wallah przestał pracować, przeciągnął wierzchem ręki po czole i pod brodą i przez wejściową arka
dę zapatrzył się w przylegający do alkowy wielki salon. Byt to typowy salon bogatych sakilbów, w Indyach w ogólności a w Jungpursze w szcze
gólności.
Miękkie angielskie dywany na podłodze, ogromny fortepian wpo- przek jednego rogu stojący, mnó
stwo stoliczków obciążonych kwiata
mi, zwierciadła w złoconych ramach
■na ścianach, a wszystko to zanurzone w rozkosznym, zielonym półcieniu, dostatecznie jednak oświetlone odbla
skiem rozgorzałego na zewnątrz
*) Chetai (czyt. czeta!) Wallah po hindostańsku wyplatacz mat. (Przyp.
tlóm.).
**) Muson, wiatr, uporczywy, wie- jący wciąż w jednym kierunku w pe
wnych okresach caa.su na oceanie indyj
skim. (Przyp. tlóm.).
Słychać, jak do starszego, o zmę- czonem obliczu i sfatygowanych butach gentlemena 'podchodzi równie poważny jegomość i obwieszcza tonem epickim:
— Stajemy u proga nowej ery. Kwa
drans temu widziano wchodzącą do tego domu wytworną, piękną damę w długiej,
■według ostatniej mody, sukni z ogonem...
Sfatygowany gentleman rzeźkim krokiem starego dziennikarza nalatuje na stróża.
— Powiedźcież mi, m ó j--- Walanty już wie, o co chodzi. Od- rzyna więc z miejsca:
— To proszę laski pana, ta pani — j.uż nie taka młoda, ale nie w latach jesz
cze — ona tu mieszka parę kroków, mę
ża jej wzięli na wojnę, ostała się w bie
dzie, więc nie ma to za co sobie spra
wić i wyszła na ulicę w starej s.ukienczy- n ie ---
B. Gorczyński.
P rz e k ła d z a n g ie ls k ie g o p rz e z H. J. P.
POWIEŚĆ słońca., wdzierającym się przez liście palm i innych tropikalnych krzewów, zdobiących werandę.
Chetai W allah odetchnął głęboko Dręczyło go okrutne pragnienie. W gardle mu zaschło i piekło nieznośnie, a udrękę tę powiększa! kurz, unoszą
cy się z pęka daktylowych liści i wpadający mu do oczu i nosa, ilekroć sięgnął po nowy zapas włókien.
Tak, gorąco .było straszliwie.
W yplatacz mat nie wiedział, któraby godzina być mogła. Popatrzył przez długie okno na cieniste krzew y na werandzie, a potem wzrok jego usi
łował przebić piękną zasłonę, zwie
szającą się od sufitu do podłogi w ar
kadzie w glębj i dzielącą salon od ja
dalni.
Chetai W allah byl pięknym chłopcem, pięknego typu, po królew
sku darami natury uposażonym, po
mimo, że siedział w kurzu ; znoju na podłodze i plótł m aty, by po nich
■możni tego świata stąpać mogli.
Stłumiony promień słońca wci
ska! się przez szczelinę zamkniętych u bocznego okna, żaluzyi i oświecał je
go profil; wysokie, .lecz nie nazbyt wysokie czoło, prostą, surową linią połączone z pięknie zarysowanym nosem; drobne, pogardliwie wygięte usta i okrągłe linię podbródka, zna
mionujące stanowczość i silę. B yl to dumny, surowy, piękny profil naj
szlachetniejszego typu; tak regular
ny, że gdyby nie opromieniający go
■blask pierwszej młodości, byłoby w nim coś kamiennego j okrutnego za
razem.
6
Tenże sam ukradkowy promień słońca złocił zlokka jegó owalny, .nie
co chudy policzek, powleczony jasno brunatną skórą gładką i matową, jak najdelikatniejszy aksamit i jak aksa
mit budzącą pokusę, b y się jej do
tknąć. O czy miał długie i wązlcie pod prostemj 'brwiami, przenikliwe, b y stre, widocznie nawykłe do słania spojrzeń w dalekie horyzonty, lecz złagodzone nieco wstydliwym, jakby zalęknionym wyrazem, wyrazem na- wpół obłaskawionego, dzikiego zwie
rzęcia, które wciąż jednąk ma się na baczności iprzed jakimś nagłym cio
sem lub wystrzałem. W łosy miał czarne, po kobiecemu rozdzielone po
środku głowy, gładko wyszczotko- wane i błyszczące, ucięte równo z koniuszczkami uszu i pólkręgiem bujnych, jedwabistych kędziorów o- tacza-jące głowę.
Szyja, podtrzymująca tę pyszną i świadomą swej urody głowę, okrą
głą była-, jak kolumna, silnie w ym o
delowaną a przytem dziwnie giętką i jeszcze gładszą, .niż policzek.
Wypla-tacz miał na sobie skrom
ny strój Mahometańskiego Pathań- czyka: jasno błękitną, bawełnianą o- pończę, spiętą na lewem ramieniu, z luźnemi, szerokiemi rękawami. Z pod opończy widać było białe, płócienne spodnie, obciskające nogi aż po ko
stki. Obok pęka palmowych włó
kien leżała szeroka karmazynowa szarfa, bardzo długa, .która, gdy nią kilkakrotnie okręcił głowę, spuszcza
jąc jeden koniec na plecy, uzupełnia
ła ten strój prosty a jednak poważ
ny j doskonale licujący z dumną po
stawą i posągową twarzą tego Pa- thańczyka z Peshaweru *). Ktokol
wiek jednak byłby mu się bacznie przyjrzał, gdy tak siedział na ziemi, leniwie przebierając palcami -w pal
mowych ścinkach, byłby się dopa
trzył śladów próżności w białym haf
cie, zdobiącym przód opończy, i w nader kunsztownym układzie spinają
cych ją na ramieniu fałdach, próżno
ści, której jeden więcej dowód sam dał niebawem.
R ozejrzaw szy się bo.wiem zno
wu po salonie, wyciągnął z pęka .kę
dziorów za uchem mały, inkrustowa
ny grzebyk i począł strannie prze
czesyw ać nim swe jedwabiste, lśnią
ce włosy. Wtem wydało mu się, że słyszy giosy; pospiesznie więc wpiął grzebyk w gęste pukle i zabrał się do roboty, przeobrażając się we wzór gorliwej pracowitości.
Zasłona rozchyliła się i do salo
nu wszedł Sahib, wysoki, tęgi męż-
*) Peshawer, jedna z prowincyi Sikhów, wojowniczego narodu w półno
cno-zachodnich Indyach, wcielona razem z Pendżabem w .połowie zeszłego stule
cia do Indo-angielskich posiadłości.
czyzna o pańskiej postawie i ruchach prawdziwego angielskiego Sahiba **).
Tuż za nim wsunęła się wiotka postać w bieli, która zdawała się prześlizgać raczej, .niż iść po dywanie i wśród rozrzuconych po nim gęsto filigra
nowych stoliczków.
Córka generała Wilsona słynęła z tej swojej nadzwyczajnej wiotkości i niewysłowionego wdzięku, przepa
sającego jej delikatne rysy i wytwor
ne kształty.
Generał wszedł do alkowy, a za nim weszła i ona, promienna, uśmie
chnięta, złotowłosa i błękitnooka.
Chetai Wallah podniósł głowę.
— Salaam — rzeki, ujrzawszy generała.
- Salaam — powtórzył .i spoj
rzał na córkę.
General nic nie odpowiedział lecz córka, wymówiła uprzejmie:
— Salaam — i usiadła na ła
weczce, naprzeciwko wyplatacza.
Generał zobaczył tylko krajow
ca, pracującego nad jego podłogą, lecz wrażliwe i wykształcone oko córki dostrzegło od jednego spojrze
nia cudny profil i nieskazitelny owal tej młodzieńczej twarzy.
Jakże to trafnie stary Plato przed trzema tysiącami lat określił, że widok fizycznej .pięiknoścj budzi w pospolitych umysłach jedynie .niższe instynkty, podczas, gdy czyste, wzniosie dusze caują jakiś nieokreślo
ny lęk i poszanowanie, jakgdyhy wo
bec jakiejś wyższej potęgi.
Młoda dziewczyna, .której mózg od dzieciństwa rozwijał się w atmo
sferze wyrafinowanej, może nawet przerafinowanej kultury, doznała w łaśnie. tego uczucia na. widok tej wspanialej, niczem nie skażonej, pier
wotnej piękności.
Tymczasem Pathańczyk .opuścił znów oczy na -robotę, a jego cienkie palce jęty splatać żywo wązkie -paskj palmowe.
— Co to za powolny robotnik, Doro — rzeki generał, chodząc po al
kowie. Jak żyję, podobnego leniwca nie widziałem.
Dora, która -otrząsnęła się już z doznanego -wrażenia, zaśmiała się wesoło:
— Tak -myślisz, oj-czulku? — rzekła. — Na szczęście, -niewiele mu już do zrobienia zostało.
— Dziś sobota. Byłbym bardzo niezadowolony, g-dyfoy nie skończył na nasz poniedziałkowy o-bia-d. No, trzeba m; jechać. D-owidzenia, do czwartej.
— Odprowadzę cię do powozu, ojczulku — rzekła -Dora powstając i abo-je wyszli z alkowy.
**) Sahib (pan), nazwa dawana przez Indyan możnym europejczykom.
Pod arkadą Dora podniosła za słonę i w poruszeniu tern koronkowy, luźny .rękaw jej .sukni opadi, odsła
niając jej białą rękę -powyżej łokcia.
Pathańczyk, spojrzaw szy w tej ch-wili, dostrzegł błysk tego mleczne
go ciała w panującej w salonie po- mroce i dziwne światło zamigotało nagle w jego długich, czarnych oczach.
G dy ojciec odjechał, Dora -po
wróciła spiesznie do salonu. Ta ślicz
na, elegancka miss Wilson, zawsze strojna ; rozbawiona, miała umysł poważny i m yślący i z zamiłowaniem obserwowała typy j plemiona, któ
rych taką rozmaitość przedstawiają Indye.
•Całą służba .w domu generała, a było tego dwadzieścia osiem-głów, nie licząc rodzin, uwielbiała ją. Instyn
ktownie czuli oni, że z ży-czliwem za
interesowaniem wtajemniczała się w ich życie i oceniała ich cnoty.
W ciągu dziesięciu miesięcy, -ja
kie spędziła w Indyach, Dora p rzy swoiła sobie zarówno hindostański język, -jak perski, z łatwością umysłu klasycznie wykształconego i p rzy po
mocy tych dwóch środkó-w porozu
miewała się bezpośrednio z kran ow
cami.
Gdy wróciła do salonu, usiadła znowu w .pobliżu pracującego pospie
sznie teraz chłopca i zadała mu zw y
kle pytanie po persku:
— Z jakiego kraj-u jesteś?
Pathańczyk podniósł -głowę w y soko; jego wspaniała szyja wzdęła się, nozdrza rozszerzyły.
Ek Pathan hai (jestem pathań
czyk), odpowiedział z bezbrzeżną pychą.
Przez .niedomknięte ża-luzye wchodziło silnie rozg-rzane powietrze zbliżającego się południa, i Dora wstała, aby je zamknąć szczelniej, ale Pathańczyk, który siedząc na zie
mi, tuż pod oknem, otrzym ywał stamtąd nieco pożądanego przewie
wu, podniósł rękę.
— Nie, nie; zostaw — rzeki roz
kazująco.
-Dora z ręką na żaluzyi odwró
ciła się i spojrzała na niego ze zdu
mieniem.
Żeby taki robotnik, pracujący u jej stóp, w zakurzonej, bawełnianej opończy, przemawiał takim tonem -do niej, o której wiedział, że była panią tego wspaniałego domu, boga
tą europejką, było to coś zupełnie no
wego, co ją niesłychanie uba-wiło.
Dalszy ciąg nastąpi.
7
Wielkie zmartwienie p. Mtanazego.
Nieprawdopodobna lecz prawdziwahistorya.
Pan Atanazy jest człowiekiem o go
łębiej beztrosce serca. Przed wojną ży
cie swoje wiódł na sposób ewangelicz
ny: jadł, pił i spał. Gazet i książek nie czytał, bo mącą jasną pogodę ducha, przynosząc wiadomości niepotrzebne i fantastyczne. I marzenie miał tylko jed
no,: zapomnieć czytać i pisać.
Do marzeń tych przyznawał się o- twarcie i wszędzie. Wywoływał szacu
nek nie tyle z racyi może tych marzeń, ile przez to, że na palcu błyszczał mu przecudnie rznięty brylant. Wiedziano przy,tern, że pan Atanazy nal.cży do rzad
kich okazów rentiera. Doszedł .do pie
niędzy, nie trudząc się wcale. Tak 'jakoś ożeniono go bogato, bardzo bogato. Po ożenku wmawiano mu różne ambieye, zachęcano do działalności społecznej czy filantropijnej. Pan Atanazy nie dal się jednak skusić. Wołał być sobie zwykłym śmiertelnikiem, niż dobroczyńcą ludzko
ści!
Fantazyę swoją podsycał spacer
kiem przedobiednim, przystając przed szybami wystawowemi z wiktuałami spo- żywczemi i zgadując, co otrzyma na o- biad. Obiad zawsze był. wspaniały, choć pan Atanazy nie zadawał sobie trudu, żeby dysponować. 'Od czegóż ma się kochającą żonę!
Latem, gdy wszyscy wybierali się za granicę lub do badów, pan Atanazy gotów był zostać w Warszawie. Jeździć nie lubił po świecić — choć mnsiał odda
wać się :tej udręce, gdyż żona dla zdro
wia zawsze z porady lekarzy szukała so
bie modnych .zakładów kuracyjnych.
Z latami pan Atanazy nabrał pokaź
nej cyrkumferencyi. Twarz niegdyś sma
gła i postać wiotka zmieniły się w soli
dne połcie tłuszczu. Ku zdziwieniu do
wiedział się pan Atanazy razu .pewnggó, że waży 260 funtów. A stało się to w sy- tuacyi zgoła oryginalnej.
Na spacerowym okręcie poznał się z dobrodusznym, wesołym amerykani- nem, który sam był tuszy .pokaźnej.
— Piękne jest dziś morze — witał go codzień pan Atanazy. Na co otrzy
mywał odpowiedź:
— Jak oczy żony pańskiej.
Kłaniał się delikatnie i grzecznie za ten kompliment, dumny, że te oczy do niego należą. Razu pewnego rozmowa weszła na tory osobiste:
— A co też pan robi? W jakiej bran
ży pan pracuje?
— W żadnej...
— To pan literat?
— ił to nie.
— A jednak coś pan musi robić.
— Nic. Literalnie nic.
— Jesteś pan rentierem.
— Osobiście nie. Moja żona zna się na tern.
— Wstyd z panem rozmawiać — wesoło rzucił amerykanin. — Ja wpra
wdzie też nic nic robię, bo mam aż za dużo pieniędzy, ale przynajmiej symu
luję pracę...
— W jaki sposób? — zainteresował się pan Atanazy.
— U nas w Ameryce nie wolno być próżniakiem. Miliony a .nawet krocie tysięcy już zobowiązują.
— Do czego?
— Nie przeszkadzaj pan, to się wnet dowiesz, — namaszczenie skarcił otyły amerykanin niecierpliwe pytanie pana Atanazego. I ciągnął dalej:
— Każda kondycya ludzi musi zna
leźć sobie ujście w jakimś sporcie, przy
jemności a nawet przykrości. W ten sposób zrzeszamy się, odbywamy posie
dzenia, wygłaszamy referaty, jednem słowem, pracujemy.
— Do jakiegoż pan stowarzyszenia należy?—znów przerwał pan Atanazy.
— Zapewniam, pana, że nie do ten- nis-klubu. iNie do graczy w domino ani w loteryjkę. Mamy wyjątkowy, świetny klub, w (New-Yorku. Zebrania odbywają się co .tydzień we wspaniałym „Metropo- litan-Hotelu". Spożywamy wspólną ko
la cyę. A później bawimy się, wysłuchu
jąc iprodukcyi znakomitych artystów.
Ach, jak to świetnie pomaga trawieniu...
— Cóż to .za klub?
— Klub slokilogramowców. P rzyj
mujemy na członków rzeczywistych tyl
ko osoby ważące najmniej sto kilo. Osoby nie mające jednak renty 10 tys. dolarów nie mogą być członkami rzeczywistymi.
Jak pan widzi, in.słytucya nawskroś de
mokratyczna. A możeby i pan zapisał się do naszego klubu?
— Kiedy ja nie wiem, 'ile mam do
chodu. Zaraz zapytam żony. A przy- tem, czy ja ważę sto kilo?
Po .zważeniu się jednak przyszedł pan .Atanazy do przekonania, że zgórą sto kilo dźwiga na swoich bohaterskich ramionach.
Do klubu się nie zapisał. Nie bra
kowało mu wprawdzie owych 10 tysięcy dolarów renty, ale klub znajdował się w Ameryce. .Marzył tylko ó' nim niekiedy we wspomnieniu pan Atanazy.
Aż tu wybuchła wojna. Wszyscy zmienili tryb życia. Uparcie jednak pil
nował się starego ładu pan Atanazy.
Warszawa przeżyła wiele nadziei, wiele utrapień, zmieniła .załogę okupacyjną. I wtedy właśnie pan Atanazy, idąc razu pewnego do Łazienek, zważyć się kazał na krześle... Z ciekawością spoglądał na manipulacye ważenia. Przedsiębiorca wa
gi zawołał:
— Pan dobrodziej waży 190 funci- ków.
— Czy aby dobrze pan mnie zwa
żył?
— Jak najdokładniej. Moja waga jest precyzyjna.
Pan Atanazy zapłaci! dziesiątkę.
Podaną kartkę wziął i westchnął. Zmar
twił się niezmiernie. Oto nareszcie zo
stał dożywa czemś poruszony. iNic go dotychczas tak wie strapiło, jak fakt, że...
nie będzie mógł zostać rzeczywistym członkiem stowarzyszenia stukilogra- mowego.
Małorozmowny, teraz zmienił się w wymownego rzecznika swego bólu.
Wszystkich znajomych i przyjaciół ob
darzał trenami swego nieszczęścia. Sic transit gloria mundi. Firlel.
Z literatury.
Polska.
P. Włodzimierz Wakar napisał ja
sno i zwięźle napisaną książeczkę o zie
mi polskiej. Wyłożyli w .niej geograficz
ne położenie ziem naszych .nad Wartą, na Podkarpaciu, z biegiem Wfsly i sięg
nął też do Kaszubów. Mówiąc o zie
miach polskich wytłómaczył, gdzie znaj
duje się nasza kraina przemysłu, a więc okolice Częstochowy, Sosnowca, Dąbrowy, Będzina, Bytomia, Piotrkowa, Tomaszowa, Żyrardowa i Łodzi. 'Następ
nie omówił Litwę, Polesie i Podole. Pra
cę polską za Oceanem też zamknął, w o-
■sobnenii rozdziale. Dla pamięci ułożył zwięzły konspekt pytań i załączył jesz
cze p. Wakar wyraźną mapkę. Książka iP. Wakara może spełnić wśród szerokich mas bardzo dodatnią rolę: stanie się przystępnym informatorem o Polsce.
Zbiór materyałów do Historyi i Powstania Styczniowego.
P. August Kręćki, uczestnik Powsta
nia styczniowego, przedsięwziął bardzo pożyteczną pracę: rozpoczął wydawni
ctwo materyałów, dotyczących historyi Powstania styczniowego. By jednak dać całkowity obraz gwałtów rosyjskich na pokonanych, p. Kręćki załącza też spis konfederatów radomskich (opatowskich), którzy zostali uwiezieni do Rosyi. Na
stępnie da je listę alfabetyczną konfede
ratów barskich oraz żołnierzy insurekcyi Kościuszkowskiej. Sprawa iks. Ciecier
skiego przysparza też Syberyi' zastęp wygnańców polskich. Za udział w woj
nach napoleońskich, wreszcie ze sprawy filomatów, 'promienistych i filaretów zo
stały przeszukane' akta i wynotowane nazwiska nieszczęśliwych naszych więź
niów stanu.
Wydawnictwo to może być bardzo pożytecznem i pomocnfczem, luzu.pelnia- jącem 1 wyjaśniającem hi&toryę tych cza
sów dziełem. 1P. Kręćki korzysta z za
pomogi wydawniczej im. dr. J. Mianow
skiego.
Rocznik oryentalistyczny.
P. Jan Grzegorzewski, znany uczo
ny, wydał .pierwszy zeszyt interesujące
go rocznika oryentalistycznego. W ze
szycie tym znajdujemy cały szereg do
niosłej wartości prac, ale większość ich dla szerokiego ogółu nie jest dostępna już chociażby z tego względu, że uczeni polscy ogłaszają swoje dociekania w ję
zykach niemieckim, francuskim i angiel
skim. P. Grzegorzewski n,p. ciekawe swoje wywody o dzetacyzmie perskiego kodeksu Kumańskiego zreferował w ję
zyku francuskim. Obok p. Grzegorzew
skiego zamieścili swoje prace pp. An
drzej Gawroński, Jan Rozwadowski, M.
iSchorr i Tadeusz Kowalski. Rocznik oryentalistyczny wykaże wobec uczo
nych europejskich nasz dorobek ipracy na polu oryentalistyki, ale dla społeczeń
stwa polskiego muszą być one uprzy
stępnione przez podanie ich w języku na
szym.
Za dozwoleniem niem ieckiej cenzury wojennej. Klisze i druk wykonane w Zakładach Graficznych Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ow
8