• Nie Znaleziono Wyników

Romans i Powieść. R. 8, nr 34 (19 sierpnia 1916)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Romans i Powieść. R. 8, nr 34 (19 sierpnia 1916)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Tygodnik, poświęcony literaturze nadobnej i wiadomościom literackim.

--- . . . . .. . , — d )

Rok VIII. Warszawa, dnia 19 sierpnia 1916 roku Ne 34

O KAPITALE.

(Dzieła Erazma Majewskiego).

Pomimo niepomyślnych i cięż­

kich warunków, w jakich pracuje wielu naszych badaczy, myśl nauko­

wa polska zdobywa się na pomysły twórcze, reformujące i odnawiające obszerne dziedziny wiedzy. Nauka samodzielna niekoniecznie mieści się w wielkich zadrukowanych foliałach, w dziełach wielotomowych, przeła­

dowanych erudycyą martwą.

Czasy przedwojenne przyniosły nam bardzo cenny płód nauki żywej, księgę Erazma Majewskiego: „Kapi­

tał" *), streszczającą w sobie długą, niezmiernie owocną pracę myśli ba­

dawczej. Dzisiaj, gdy klęska wojny stała się przewlekłą, gdy pomimo głosu armat i Jsulomiotów życie umy­

słowe dopomina się także o swoje prawa, mamy obowiązek zwrócić u- wagę inteligentnego ogółu na ten splot pomysłów i odkryć ekonomicz- no-socyalnych, jakie narodowi w oiężkiej chwili niesie znakomity my­

śliciel, sięgający śmiało do zagadek prabytu człowieczeństwa.

„Kapitał" Majewskiego jest księ­

gą, zroidzonąz długiej, wytężonej pra­

cy ducha,, z niepokoju badawczego.

Oskardem analizy naukowej autor wydobywa w niej z głębin nowe źró­

dła wiedzy. Wyciąga w tern dziele autor dalsze koinsekwencye z badań socyologicznych j antropologicznych, zawartych w dwu poprzednich to­

mach swojej „Nauki o cywilizacyi".

Poddawszy bystrej i gruntownej kry­

tyce zdobycze przedhistorycznej ar­

cheologii, Majewski wbrew dotych­

czasowym teoryom dowiódł tam, że

„człowiek jest typem fizycznym bar­

dzo starym, bynajmniej nie jakąś najmłodszą kreacyą ziemską". „Ale

*) Erazm M ajewski „Nauka o cy w i­

lizacyi". 111. Kapitał, rozbiór podstawo­

wych zjawisk gospodarczych. W arsza­

wa—Lwów. H. Altenberg, G. Seyfarth i E. Wende. 1914 r. Str. 338.

ten człowiek pierwotny, to 'był dopie­

ro maieryał na jestestwo mądre i społeczne. Ze zwierzęcia w coś cał­

kiem dla świata nowego przerobiła człowieka głównie mowa. Czło­

w ie k — to przedewszystkiem zwie­

rze mówiące". Dzięki różnym oko­

licznościom sprzyjającym, dzięki wielostronności biologicznej, ..roz­

wój człowieka poszedł po drodze największego skomplikowania się na­

tury zwierzęcej". Niezależnie od da- wności typu ludzkiego „jestestwo, od którego ród nasz wywodzi sie bez­

pośrednio, uniknęło w długim szeregu pokoleń wejścia na niebezpieczną drogę wyspecyałizowania i utknięcia iv ciasnym widnokręgu potrzeb i dą­

żeń *)• Na podstawie najnowszych odkryć naukowych autor rozjaśnia i dopełnia dawniejsze teorye ewolu­

cyjne o pochodzeniu rodu ludzkiego, którego początek osłaniają mroki do­

tąd nieprzeniknionej naukowo tajem­

nicy.

To jednak dzięki wywodom au­

tora jest pewnem, że znowu stała się przyczyną wspaniałego rozwoju móz­

gu, który jest prawdziwym dyplo­

mem człowieka, „stanem jago służ­

by, gdzie zapisane są niezliczone je­

go tryumfy nad naturą". „Aparat głosu spotęgowany w aparat mowy jest dopiiro u człowieka właściwym łącznikiem, wiążącym lud® w społe­

czeństwo, i przyczyna społecznej formy bytu**).

wydoskonaleniu mowy autor wskazał istniejąca w zarodku możli­

wość całego bogactwa rozwoju cy­

wilizacyi. W ciągu wieków człowiek wzmagał nieustannie potęgę tego czynnika uspołeczniającego. Przez wynalazek pisma i druku osiągnął wysoki stopień tej dynamiki ducho­

wej, która uczyniła go wybrańcem wśród przyrody. Jako jestestwo, drukujące swe myśli, człowiek,—jak

♦) P atrz: Erazm Majewski „Nauka o cywilizacyi". I. Prolegomena do socyo- logii i antropologii. W ydanie drugie. W ar­

szawa E. Wende (T. Hiż i Turkułł). 1912.

Śtr. 177— 178.

**) Tamże. Str. 133.

pięknie mówi autor — „śmierć samą zwyciężył. On grzmi ciągle przez łaja i wieki. Przemawia bezpośred­

nio do tych, którzy sie jeszcze nie narodzili! On myśl swa uczynił dwakroć nieśmiertelna. Stała sie o- na jakąś rzeczą niezniszczalna a jednocześnie przeobrażał ną. Utajona w znakach drukarskich, jest niewy- czer.panem źródłem' energii, „szerzy się na podobieństwo fermentu, to jest, mnoży się" **).

Teorya ta przemawia, według .iunie. językiem prawdy niepokona­

nej. Rozmyślając nieraz w chwilach wolnych nad zagadka bytu i życia duchowego ludzkości, przeczuwałem dość jasino, że w słowie, w dźwiękach mowy, odpowiadających rzeczom i zjawiskom świata, tkwi tajemnica wspaniałego rozkwitu intellektu du­

szy pojedyńczej i .zbiorowej—zdoby­

czy wiedzy i cywilizacyi. Erazm Ma­

jewski wyprowadzi! te wielką prawdę na jaw, jak Mojżesz laska czarodziej­

ską zdrój wody z opoki. Co więcej, wyżłobił dla tej prawdy narzędziem wiedzy antropozoficznej — trwałe łożysko w granicie.

* * *

Zasadniczą cechą teoryi wyłożo­

nej i uzasadnionej w „Kapitale" jest wprowadzenie do analizy zjawisk go­

spodarczych pojęcia duszy ludzkiej, jako czynnej potęgi w wytwarzaniu bogactw. Obok sił cielesnych i mate- ryalnych, dusza jest tym czynnikiem, który wzmacnia energię organizmów ludzkich, pozwala nietylko wydzie­

rać przyrodzie jej bogactwa, ale za­

przęgać jej wiekuiście czynne siły do pracy dla wzrostu i korzyści gatun­

ku ludzkiego.

Duchowa potęga człowieka „od najgłębszej starożytności była przed­

miotom podziwu dla myślicieli". Od wieków, uważając się słusznie za istotę wyższą, niż zwierzęta, „czło­

wiek czuł w sobie pierwiastek nad­

przyrodzony". Wynikło stad pojecie

•* ) Tamże. Str. 196.

ŚWIAT'. Rok XI. JM? 34 z dnia 19 sierpnia 1916 roku 1

(2)

duszy, jako siły tri ©cielesnej, czerpią­

cej swe źródło z tajemniczych sfer bytu zaziemskiego — duszy — jako emanacyi, czy też cząstki istniejące­

go po za materyą ducha, podniesio­

nego przez filozofie idealistyczną do godności absolutu. I u nas filozoficz­

ni dyletanci modernizmu niedawno głosili z emfazą: „dusza to absolut", chociaż w kombinacyach myślenia metafizycznego ten termin może być tylko .przypisywany Bogu, jako po­

jęciu źródła i przyczyny wszech­

bytu.

Majewski uznaje wartość duszy ludzkiej, „j ako .utworu obcego wszyst­

kim siłom niższym ziemskim", to jest

„światowi jestestw ożywionych, któ­

rym zajmuje się przyrodoznaw­

stwo". „Nie docieczono jednak — twierdzi autor — skąd sie bierze du­

sza ludzka, bo nie doceniono zjawiska dobrze znanego i pospolitego w świę­

cie .ludzkim, które należycie zrozu­

miane ukazuje, że to wszystko, co w ludzkiej naturze wykracza ponad właściwości zwierzęce, .jest to wynik skomplikowania się poziomej natury ziemskiej i zwierzęcej pod wpływem słowa i mowy w człowieczość. Nie docieczono, że warunkiem ezłowie- czośoi jest związek organizmów, ale nie w prostą gromadę lecz w społe-

STEFAN KIEDRZYŃSKI.

Przerwana idylla.

3

— Bo wuj jest już stary napra­

wdę i jeszcze w dodatku ksiądz.

Wujowi się zdaje, że każda miłość jest grzechem — a ja...

— A pani już kochała? Niepra­

wdaż, panno Haniu.

— A ja... mam do pana ogrom­

ne zaufanie — dokończyła zmiesza­

na i czerwona z zawstydzenia. — Pan jest taki dobry i taki mądry.

— O ho! ho — zaczął się śmiać nie bez zadowolenia.

Pan. jest taki dobry i taki mą­

dry — potwierdziła z przekona­

niem. — I dlatego, widzi pan... pan zgadł!

— Pani kochał.a?

— Tak — szepnęła cicho.

— Kiedy?...

— Nim przyjechałam tutaj.

— To znaczy — przed miesią­

cem! — Tak, jutro będzie akurat dwa miesiące, jak go poznałam.

— Któż to taki? — pytał Mo­

rawski, patrząc z zachwytem na jej zawstydzoną, śliczną twarz, od któ­

rej bił przedziwny czar młodości.

- Właśnie, że nie wiem, — od­

powiedziała po chwili.

— Jakto, nie wie pani, jak się nazywał i kim był człowiek, któ­

rego pani kochała?

czeństwo. Nie zrozumiano, że dusza ludzka idzie z narodu" (Kapitał. Str.

65). Zostawiając na boku zagadnie­

nia .psycho-fizyczne jednostki ludz­

kiej, autor zajmuje się duszą zbioro­

wą, jako „istotnością występującą na tle swoistych warunków" i wytwa­

rzającą odrębną cywilizacyę.

Poddając rewizyi dawniejsze po­

jęcia .i teorye ekonomiczne, twierdzi

■Majewski, że tajemnica wytrwania bogactw na tern polega, że dusza małym nakładem pracy zniewala do działania na korzyść ludzką wielka ilość sił przyrody (Str. 83). Dlatego też źródłem bogactwa materyalnego jest „nie praca ludzka, ale twórcza część duszy ludzkiej, czyli kapitał duchowy, połączony z pracą fizyczną ludzką w jedno działanie na przyro­

dę" (Str. 92). Wprowadzając ten pierwiastek twórczy a zarazem indy­

widualny, autor poddaje zasadnicze­

mu przewartościowaniu dawniejsze pojęcia o własności, zbija utopie ul- tra-liberalne o równości ludzi, obala teorye niwelujące, dogmaty komuni­

zmu, które wprowadzone w życie by­

łyby „zwycięstwem mierności, tamu­

jącej wszelkie wspaniałe protuberan- cye ducha".

DN.

Józef Kotarbiński.

Nowela.

— No, przecież panu mówię, że nie wiem. O jej, jaki D„n dziwny!

— No, to nie rozumiem, jak to być mogło!

— To ja panu powiem — rzekla po chwilowem wahaniu. Tylko przed wujem ani słowa! —- powtó­

rzyła znowu.

- No, naturalnie,—rzekł stary, uśmiechając się życzliwie, widząc jej obawy przed proboszczem. Tyi- ko niech mi pani powie szczerze.

Chciałbym^wiedzieć, jak wygląda ten wybrany.

— Przedewszystkiem, bardzo przystojny.

— No, naturalnie. Czarny wąs, oczy, jak brylanty, czupryna bujna.

— Niech pan nie żartuje, bar­

dzo proszę.

— Ale zgadłem?

— Właśnie, że nie! — Trusia był, a raczej jest blondynem — i nie nosi wąsów.

— Trusia? Cóż tą za cygańskie imię? — zawołał Morawski, siadając na granicznym kopcu.

— Co, pan tu siada? — zapyta­

ła ze zdziwieniem dziewczyna. — A kawa?

— Poczeka chwilę. Na plebanii, zapewne, nie miałaby pani już takiej odwagi szczerze wszystko opowia­

dać. Lepiej niech i pani chwilę u- siądzie; kopiec duży —- zmieścimy się oboje, a przy starym może pani usiąść bez grzechu...

— Kiedy się wuj niecierpliwi—

rzckła, siadając jednak. Chwilę mil­

czała, przebierając kwiaty wj-ęku, poczem rzuciła niespodziewanie: — Bo, widzi pan, on mi się ogromnie podobał. Jest nieśmiały, mówi za­

wsze przyciszonym głosem — i bar­

dzo, bardzo jest miły!... Dlatego właśnie nazwałam go Trusią!

- Dlatego, że był miły?

Och, nie, dlatego, że był nie­

śmiały!—zawołała dziewczyna, wy­

buchając jednocześnie śmiechem.

Nagle spoważniała i objęła go nie- ufnem spojrzeniem swoich błękit­

nych, jak niebo, oczu. — A może pan drwi ze mnie? — rzuciła pyta­

nie, nie odrywając źrenic od jego twarzy.—W takim razie, już nic nie powiem — i chodźmy lepiej na pod­

wieczorek.

— Cóż znowu! — zaprotestował żywo stary. — Ot, tak sobie powie­

działem. Ale słucham z uwagą. Pro­

szę, niech pani mówi dalej. I gdzież go pani poznała?...

Dziewczyna milczała, skubiąc listki chabrów. Dopiero po dłuższej chwili nalegań wyszeptała prawie cicho:

— W ogrodzie.

— W ogrodzie? — zdziwił się nieco Morawski. — W którym?

- W Łazienkach. Ale on był wtedy bardzo, och, doprawdy, bar­

dzo nieszczęśliwy. Niech mi pan wierzy. Poznałam go w chwili, kie­

dy, jak mi powiadał, miał sobie ży­

cie odebrać.

— Ale sobie nie odebrał.

— Bo ja.m u właśnie odradzi­

łam — zawołała z przekonaniem. — Doprawdy, jaki ten Bóg jest dobry!

Gdyby nie to, że pokłóciłam się ze swoją pryncypałową, to bym nigdy przecież o tej porze nie była w Ła­

zienkach. Widocznie już tak trzeba było! Otóż, proszę pana, pokłóci­

łam się z moją madame — i powie­

działam sobiej Było, nie było! Stra­

cę miejsce, albo nie, ale po nosie so­

bie nie pozwolę jeździć — i poszłam.

I, wie pan, tam, w tej bocznej alejce, koło pałacu królewskiego — patrzę, patrzę i widzę — siedzi sobie jakiś młody człowiek i twarz ma ukrytą w dłoniach, a łokcie oparte na kola­

nach. Wie pan, jak to zwykle sie­

dzą ludzie, okropnie cierpiący moral­

nie. Więc przechodząc,—tylko niech pan nie myśli nic złego, — tak nie­

chcący zupełnie westchnęłam. Ale zupełnie cicho. Zaraz się bardzo za­

czerwieniłam, bo sobie pomyślałam, że on może wziąć to za jakąś za­

czepkę — i zaczęłam uciekać. A on za mną!

— Tak odrazu?

— Tak. Dopiero później mi po­

wiedział, dlaczego. Otóż, widzi pan,

gdy człowiek ma jakieś wielkie

(3)

zmartwienie, to, mimowoli, szuka kogoś, ktoby potrafił jego cierpienie odczuć i współczuć mu. Prawda? To tak już na świecie bywa... To jest...

psychologia!

— Co jest?—zapytał, trochę za­

ciekawiony tern opowiadaniem Mo­

rawski.

— Psychologia — powtórzyła nie bez lekkiego wahania."— I wte­

dy, proszę pana, on mi zaraz powie­

dział, że, kiedy przechodziłam, on usłyszał moje westchnienie — i od- razu zrozumiał, że tak niespodzie­

wanie i nagle zjawia się koło niego człowiek, nie, nie człowiek, to zbyt banalne i proste, ale dusza, szczera, prosta, dobra dusza. I wtedy nie mógł już tak obojętnie siedzieć.

Chcial się przekonać, czy ja potrafię go zrozumieć, j poszedł za mną. Na­

turalnie, ja, mimo wszystko, rozu­

mie pan, nie mogłam tak odrazu po­

zwolić, aby do mnie mówił. Zrobi­

łam więc bardzo poważną minę, zmarszczyłam brwi, spojrzałam o- stro — i już chciałam powiedzieć:

„Jak pan śmie obrażać mnie w ten sposób11 — kiedy serce zaczęło mi w piersiach tak bić, tak kołatać, — a przytem zrobiło mi się tak słabo i gorąco, że nie mogłam!... Nie mo­

głam słowa wymówić poprostu.

Tymczasem on już stał koło mnie z odkrytą głową, z miną taką nie­

szczęśliwą i biedną — i taki był wte­

dy śliczny, że... że, widzi pan. prze­

baczyłam mu to... że westchnęłam, a on to tak źle zrozumiał! Zamiast go skrzyczeć, jak należało, zapyta­

łam, prawie ze łzami w oczach:

„Dlaczego pan taki nieszczęśliwy?11 I wówczas powiedział mi wszystko.

Boże, jak ja go okropnie żałowałam!

Taki młody, a taki już biedny. I po­

myśleć, że wszystko przez jedną, jedyna kobietę. Och, ia nigdy nie przypuszczałam, że są na świecie ta­

kie złe kobiety.

— Ale są i dobre — szepnął Mo­

rawski.

— Zapewne, przecież ja pierw­

sza nie jestem taka zła — rzekła na­

iwnie. — Ale ona była straszna. Czy pan wie. czego ona chciała od niego?

— Jakto, czego? — wymamro­

tał trochę niespokojny starzec.

— Czy pan wie, co ona chciała, żeby on zrobił? — pytała ze zgroza dziewczyna, patrząc na niego nełne- mi oburzenia oczyma. — Ni mniej, ni więcej, tylko, żeby ze swojej skromnej urzędniczej pensyi grał w karty, a pieniądze jej przynosił i od­

dawał. Poprostu go wyzyskiwała!

Naturalnie on się bronił, ale ponie­

waż ją kochał nad życie, więc ule­

gał... i, rozumie pan, co z tego wyni­

kało. Więc razu pewnego, kiedy już nie mógł iść do klubu, bo nie miał ani grosza, powiedział jej otwarcie:

„Moia kochana, tak dalej być nie może, ja nie jestem krezusem, zara­

biam ciężko, nie mam pieniędzy11 i t.

d. — a ona, wie pan, co zrobiła?...

— No?

— Zdradziła go! — wyszeptała dziewczyna z przerażeniem. — Kie­

dy przyszedł nazajutrz, zastał pe­

wnego jegomościa, który się go za­

pytał najspokojniej w świecie: .„Cze­

go pan sobie życzy?11 Naturalnie Trusia wyszedł — i właśnie miał o- chotę palnąć sobie w łeb, gdy wła­

śnie w tym samym czasie (niech pan sobie tylko wyobrazi) ja się kłócę z madame — i idę do Łazienek. Spo­

tykamy się — i on mi to wszystko mówi. Stąd nasza znajomość! Od tej chwili spotykaliśmy się codzien­

nie — i za każdym razem musiałam mu tłómaczyć, jakie to nierozumne byłoby, gdyby sobie życie odebrał dla takiej kobiety. Dopiero po ty­

godniu się uspokoił zupełnie i już jej z żalem nie wspominał. Oto nasza znajomość. A potem'... — zawahała się i ukryła twarz pod skrzydłem kapelusza. — Doprawdy sama nie wiem, dlaczego ja to panu wszystko opowiadam. Widzi pan — ja nie mam ani matki, ani ojca, wuj jest księdzem — i na takich rzeczach się nie zna. więc komu mam mówić o Trusi? Pan mnie zrozumie, bo pan sam nie może przecież zapomnieć...

tyle minionych czasów,, a to prze­

cież było tak niedawno, tak nieda­

wno. Czasami mam wrażenie, zwła­

szcza, kiedy wyjdę wieczorem do ogrodu, że on gdzieś jest w pobliżu i czeka, abym go zawołała. Wtedy mówię tak cicho, że tylko ja słyszę:

„Trusia! Trusia....11 I nic. Księżyc świeci, świerszcze hałasują w tra­

wach — i cisza. Więc szepcę, gło­

śniej: „Trusia! Ja tutaj jestem!11 Starzec opuścił głowę i pogrą­

żył się w myślach. Na niebieskie, spłdwiałe oczy padła mgła zmierz­

chu i cichej, przejmującej do kości tęsknoty serca. Chwilę siedzieli tak milcząc, iakgdyby wsłuchani w skrzyp świerszczy i brzęk much, uwijających się w pobliżu między falami złotego zboża. Wreszcie Mo­

rawski zakreślił kilka zygzaków ki­

jem przed sobą — i rzekł raczej do siebie, niż do niej:

— Nie wraca, nie wraca to, co umarło.

W . B. Y e a ts.

Serce wiosny.

NOWELA.

TP. B. Y ea ts, jeden s n a jz n a k o m itsz y c h poetów ir la n d z k ic h , odtw órca g łę b o k i uroków i p o d a ń p rze b o g a tyc h s w e j z ie m i, we w stęp ie do je d n e g o ze sw ych poem atów określa d o skonale ch a ra kter s z tu k i ir la n d z k ie j: ..K s ią ż k ą la , o ile Jest w iz y jn ą , o ty le j e s t irla n d z k ą d la I r la n d y i, k\

swych m n ie j d o sko n a łych darów szczęśliw ych narodów*'.

Na skalistym brzegu wyspy, której płaskie skłony pokrywa leszczyna, a o- taczaiące ją jezioro—Lougli-Gill — naj­

szerszy w tern miejscu zatacza krąg', na' wielkim nabr.zeżnym kamieniu siedział głęboko zadumany starzec.

— A czy pan wierzy — spytała nagle dziewczyna, jakgdyby z za­

wstydzeniem, —- że my wszyscy spotkamy się po śmierci i znów bę­

dziemy razem.. Wszyscy, którzy kochali, cierpieli wspólnie, których serca biły dla siebie — hen daleko, spotkają się na wieczność? Czy pan w to wierzy?... Bo, widzi pan, wuj to tak mówi zupełnie, jak w katechi­

zmie jest napisane. Niebo, piekło, czyściec—i wszystkich pakuje prze­

ważnie do czyśca — a przecież to byłoby straszne, gdybym ja była na- przykład w niebie, a Trusia w czy- ścu! On by cierpiał, a ja nie mo­

głabym mu-pomódz — i musialabym patrzeć na jego męczarnie. I jakaż byłaby to nagroda za moje cnoty, gdybym wiedziała, że on cięrpi, a ja jes.tem — tak daleko od niego — i znów nie jesteśmy razem!

Morawski ujął jej rękę w swoją dłoń i zakreślił kijem wielkie półkole przed sobą, wskazując jednocześnie morze lśniącego w słońcu zboża — jasną toń nieba, czerniejące grusze w oddali.

— Czy widzisz ten cały świat przed nami? — szepnął. — Czy są­

dzisz, że można nie wierzyć w mi­

łość i mądrość najwyższą. Tego, który pozwolił nam żyć i stworzył tę przedziwną piękność, ten cud roz­

taczający się przed naszemi oczy­

ma. Kto kocha życie — fen wierzy, że żyć będzie zawsze! Kto kochać potrafi całą niezgłębioną potęgą swej duszy, ten wie. że miłość jego jest nieśmiertelna. Czemże byłby świat cały, gdyby miał zgasnąć dla nas razem z naszym wzrokiem?... Mo­

że nie każdy godzien żyć w wiecz­

ności, lecz każdy może być nie­

śmiertelnym, jeżeli potrafi zatrzy­

mać w sobie tę boską iskrę genial- ności ludzkiej, która jest złotym mostem między Bogiem i człowie­

kiem; między światem i niebytem, między materya i duchem! O. jak­

że biedni są ci, dla których życie kończy się ze śmiercią!

D a l s z y cias nastapi.

T ło m a czył M. J.

Jra , w cią ż będąc jeszcze celtycką, za ch o w a ła śró d 'elk i d a r -wizyi, w y g a s ły j u ż śró d in n y ch , b a rd zie j

( P r z y p . tło m .).

Twarz jego była sucha i pomar­

szczona, jak nóżki ptaszęce. Tuż przy nim siedział chłopiec siedemnastoletni, rumiany, płowowłosy, i uważnie śledził lot jaskółek, które w gonitwie za muszka­

mi zanurzały dzióbki w spokojnej wo-

3

(4)

dzie. Starca okrywał niebieski, wytarty płaszcz aksamitny, chłopak miał na so­

bie kożuszek, niebieską czapkę i róża­

niec z błękitnych paciorków na szyi. Po za nimi widać było ukryte śród drzew ruiny małego klasztoru. Swiętokradzkie ręce stronników królowej spaliły go on­

giś, teraz—miast dachu, gęsto splecione gałęzie z sitowiem tworzyły schronienie, które chłopak- przygotował dla starca, by tu dokonał dni swoich. Ogrodu jed­

nak nie tknął motyką, róże więc i lilie, które kiedyś zasadzili zakonnicy, roz- krzewiły się ogromnie i pędy swoje pu­

ściły aż w zwarty wieniec paproci, — te zaś pośród lilii i róż wybujały tak wy­

soko, iż spore nawet chłopię, stanąwszy na palcach, ukryć się w nich mogło.

Za paprociami gęsto rosły leszczy­

ny, a pomiędzy niemi młode dębczaki.

— 'Panie, — rzekł chłopiec — te ciągłe posty i -trud wywoływania, gdy tylko noc zapadnie, różdżką czaro­

dziejską tych istot, które zamieszkują wody, gęstwy leszczyny i gaje dębowe, jest już ponad twe siły. Spocznij nie­

co po pracy. Czuję, iż ręka twa cięży teraz mocniej na -mem ramieniu, a nogi bardziej -uginają się pod tobą, niż to by­

wało dawniej. Ludzie mówią, iż star­

szym jesteś od orłów, a jednak nie dą­

żysz do spoczynku, który przynależy twemu wiekowi.

Chłopiec mówił żywo i porywczo, jakgdyby serce jego było w słowach i myślach tej chwili. Starzec odpowiadał spokojnie i z namysłem, jakgdyby serce jego było pozostało w dniach odległych i czynach odległych:

— Powiem ci, dlaczego* nie mogłem dotychczas odpocząć; słusznie, abyś to wiedział, służyłeś mi bowiem przez te pięć lat z górą wiernie, a nawet z miło­

ścią, usuwając tą drogą nieco smętku sa­

motności, który pada zazwyczaj na mędrców; teraz więc, gdy koniec mej pracy i tryumf nadziei tuż blizki, tembar- dziej należy, bym ci o tern powiedział.

— Panie, nie sądź, bym chciat cie­

bie pytać; moją rzeczą—czuwać jedynie nad ogniskiem roznieconem i .nad da­

chem, by chronił cię od deszczu i był mocny, a iżby go wiatr nie zdmuchnął hen, pomiędzy drzewa; moją też rzeczą podawać ci ciężkie księgi z półek i przy­

nosić z kątów wielkie zwoje malowane, na których stoją wypisane imiona Sidhy — duchów wyższych, serce zaś mieć czci pełne — a nie ciekawe, bowiem wiem dobrze, iż Bóg wedle swej obfito­

ści dał wiedzę, właściwą każdemu stwo­

rzeniu, — i bym ja też czynił tak, jak wiem o tern.

— Boisz się?! — rzekł starzec, i oczy jego błysnęły przelotnym gniewem.

— Czasem, nocą, — rzecze chło­

piec, — gdy czytasz, panie, z różdżką czarodziejską w ręku, ja wyglądam po przez drzwi i widzę nieraz szarego czło- wieka-wiełkoluda, pędzącego świnie przez gęstwę leszczyny; to znowu widzę ma­

łych krasnoludków w czerwonych cza­

peczkach, jak wychodzą z jeziora, goniąc przed sobą malutkie, białe krówki. Nie boję się tak tego małego ludka, jak się boję szarego wielkoluda, tamci bowiem, gdy zbliżą się do naszego domu, doją

białe krówki i piją świeże, .pieniące się mleko, a potem zaczynają tańcować, ja zaś wiem, że tylko ten może tańcować, kto ma serce lekkie; boję się też tych pań wysokich, co tu spływają z powie­

trza i chwieją się zwolna to tu, to tam, białemi rękami splatają wieńce z róż i li­

lii, wstrząsając swemi długiemi włosami, które ruszają się, jak żywe, i są żyjące:

słyszałem, jak o tern do siebie mówiły z przejęciem, rozwiewając je szeroko lub zgarniając blizko ku głowie. Twarze mają piękne i łagodne, a jednak boję się ich i tych wszystkich istot, boję się du­

chów Sidhy i sztuki tej się boję, która ściąga je do nas.

— Czegóż się obawiasz starych bo­

gów? tych bogów, którzy sporządzali włócznie naszym dziadom do walk nieu­

stannych,—i czemu się boisz małego lud­

ka, który nocami przychodzi z głębin je­

ziora i tańczy, i śpiewa wraz ze świer­

szczami, a w gorsze dni nasze czuwa pil­

nie nad urokami tej ziemi? No, a teraz powiem ci, dlaczego -pościłem i trudziłem się, podczas gdy inni w sen wieku byli wgrążeni, bez twej bowiem pomocy trudziłbym się i czuwał i ten raz jeszcze

■bez dobrego skutku. A gdy spełnisz tę ostatnią dla -mnie usługę, będziesz mógł odejść spokojnie, pobudować chatę, upra­

wiać pole, pojąć dziewczę za żonę i za­

pomnieć całkiem o starych bogach. Ze­

brałem skrzętnie wszystko złoto i mo­

nety srebrne, które mi dawali panowie możni* i rycerze, bym chronił ich od uro­

ków i miłosnych zaklęć czarodziejskich, jak również i to złoto i monety, które mi przynosiły ich żony, bym chronił ich do­

bytek przed krasnoludkami, iżby nie wy­

dajały wymion krów i nie czyniły złośli­

wych psot w spiżarniach. Zachowałem wszystiko na dzień, w którym moja pra­

ca będzie już skończona, i oto nadszedł ten Dzień. Nie zbraknie ci, chłopcze, złota i srebra, byś wybudował mocny dach nad chatą swoją i zaopatrzył do­

brze spichlerze i komory. Tak, tak! mo­

zoliłem się życie całe, by znaleźć — ta­

jemnicę życia. Szczęśliwym nigdy nie byłem: nie byłem szczęśliwym w młodo­

ści, wiedziałem bowiem, że ona mija, i w wieku męskim nie byłem szczęśliwym, gdyż wiedziałem, że starość nadejdzie.

A więc i w młodości, i w wieku męskim, i w starości oddałem się cały poszukiwa niu wielkiej tajemnicy. .Marzyłem i tę­

skniłem do życia, którego moc i pełnia trwałaby wieki. Gardziłem życiem sę- dziwem jakichś tam zwykłych ośmiu dziesiątków zim, pragnąłem, pragnę, no.

i będę takim, jakimi są odwieczni bo­

gowie naszego kraju.

Wyczytałem kiedyś, będąc jeszcze całkiem młodym, w hebrajskim manu­

skrypcie, znalezionym w hiszpańskim klasztorze, iż jest jedna cii wiła w okre­

sie, kiedy słońce- po przejściu przez znak barana wchodzi w znak lwa, chwila, któ­

ra cała drga pieśnią mocy nieśmiertel­

nych, a kto tę chwilę wykryje, pochwy­

ci i śpiew ten usłyszy, stanie się sam, jako te moce nieśmiertelne.

Powróciłem zaraz do Irlandyi i py­

tałem różnych guślarzy i czarnoksiężni­

ków, czy nie wiedzą, kiedy ta chwila się staje, lecz chociaż wszyscy oni słyszeli o

tej cudownej chwili, nie było nikogo, kto- by ją mógł wskazać na zegarze.

Poświęciłem się więc sam magii, pę­

dziłem życie na postach, w pracy i tru­

dzie opanowania i ściągnięcia ku sobie całego niewidzialnego świata duchów i duszków. .1 oto jeden z nich powiedział mi dziś, że chwila ta się zbliża, jest tuż.

Mały krasnoludek w czerwonej czapecz­

ce, na którego ustach pełno było piany od świeżego mleka, szepnął mi do ucha, że jutro, niewiele przed upłynięciem pier­

wszej godziny po zorzy, chwila ta nastą­

pi, i że mogę ją uchwycić i podsłuchać.

Gdy się więc to stanie, pójdę do południo­

wej krainy, pobuduję tam pałac z białego marmuru pośród drzew pomarańczo­

wych, a zgromadziwszy około siebie wszystkich, co najdzielniejszych, co naj­

piękniejszych, wstąpię w królestwo wie­

czystej młodości.

Bym jednak pieśni przyrody w ca­

łości wysłuchał i wszystko się wypełni­

ło, powiedział mi mały duszek z mle­

kiem na ustach, iż trzeba, -byś tu nazno- sil całe snopy zielonych gałęzi i zakrył niemi całkiem drzwi i okna mej izby, po­

dłogę zaś masz gęsto .posypać świeżym tatarakiem, zarzucić go potem całkiem różami i liliami z ogrodu zakonników, a również pokryć niemi hojnie stół i wszystkie sprzęty. — Wszystko to masz uczynić tej nocy, a skoro upłynie cala godzina po zorzy — przyjdziesz do mnie.

— 1 wtedy będziesz, pan już mło­

dym? — spytał chłopiec.

— 'O, tak, będę młodym, tak mło­

dym, jak ty jesteś, ale teraz jestem jesz- cze stary i zmęczony, więc zaprowadź mnie na krzesło i do moich ksiąg.

Chłopiec wprowadził starca do celi, zapalił lampę, która dziś przez jakieś -ma­

giczne uroki rozlała czarodziejską woń, niby aromaty dziwnych kwiatów, i po­

szedł do lasu łamać zielone gałęzie- lesz­

czyny, a potem nad jezioro na wschodni brzeg wyspy, gdzie niższe skały odkry­

wały łagodne skłony piasku i pola koni­

czyny : tam zrywał wielkie pęki świeże­

go tataraku. Była już -późna noc, gdy uznał, że dostateczna ilość zieleni zebra­

na, i dobrze już pod .północ, gdy snop jej ostatni odniósł do domu: wtedy udał się jeszcze po róże i lilie.

Była to jedna z tych pięknych, cie­

płych nocy, gdy wszystko zdaje się wy- rzezanem, jak z drogich kamieni. Wielki la.s od południa wyglądał, jak wyciosa­

ny z zielonego berylu, a wody, w któ­

rych się przeglądał, lśniły, jak blade o- pale. iRóże, które rwał, wyglądały, niby płonące rubiny, a lilie miały smętny po­

łysk pereł. Wszystko przybrało cechę czegoś trwałego, nieśmiertelnego, prócz robaczka świętojańskiego, którego nikły ognik wciąż płonął między cieniami, chwiejąc się zwolna to tu, to .tam.

On jeden -był żyjący i on jeden zda­

wał się zniszczalnym, jak znikomość na­

dziei.

Chłopiec zebrał wielkie naręcze róż i lilii, a wrzuciwszy w te .perły i rubiny świecącego robaczka, poniósł je do izby, gdzie starzec siedział półuśpiony. Tam składał całe pęki róż i lilii na .podłogi; i sprzęty, zasiał też niemi całkiem stół;

wreszcie, cicho zamknąwszy -drzwi, rzu-

(5)

cił się na swe posłanie, by śnić o spokoj­

nym wieku męskim z żoną miłowaną przy boku i > śmiechem dzieci w 'uszach.

O świcie wstał i poszedł na brzeg jeziora; wziął ze sobą klepsydrę, zaś dla pana kawał chleba i flaszę wina, by miał je w łodzi, wyruszając w daleką podróż;

potem usiadł na kamieniu, czekając, aż upłynie cała godzina po jutrzni.

Stopniowo ptaki zaczęły śpiewać, a gdy ostatnie ziarenka piasku przesącza­

ły się w klepsydrze, wdzięczna ta mu­

zyka ogarnęła i zalała wszystko doko­

ła. Była to najpiękniejsza, najbardziej rozdrgana życiem chwila roku: słychać w niej było, zda się, bijące serce wio­

sny.

Chłopiec wstał i poszedł do swego pana.'

Zielone gałęzie, któremi zakrył drzwi, zwarły się tak szczelnie, iż musiał torować sobie śród nich drogę. Ody wszedł do izby, światło słoneczne drżą- cemi kółkami padało na ściany, podło­

gę i stół.

Starzec siedział pochylony, przygar­

niając do siebie mnóstwo róż i lilii; gło­

wa opadła mu na piersi. Na stole z le­

wej strony leżał skórzany worek, pełen złotych i srebrnych monet, z prawej dłu­

gi kij podróżny. ,

Chłopiec dotknął .starca, lecz on się nie poruszył, podniósł więc jego ręce —

były one całkiem zimne i martwo - opa­

dły.

— Lepiejby mu było, gdyby się był modlił i odmawiał różaniec, jak inni, za­

miast spędzać dni i noce na doszukiwa­

niu się sił nieśm iertelnych; byłby je zna­

lazł w sobie i w czynach swoich, gdyby był tylko chcial. O, tak! szkoda, że nie odmawiał .pacierzy i nie calowa! ziaren różańca.

Spojrzał na starca. Szafirowy, wy­

tarty aksamit pokryty był pyłem kwia­

towym, — a gdy na to patrzał w smęt- nem zamyśleniu, mały ptaszek sfrunął na zwieszające się u okna gałęzie i roz­

począł piosenkę;

JÓZEF JANKOWSKI.

Eklesiastes Króla Salomona.

(ROZDZIAŁ XII.) Pomnij na Stwórcę twego iv dniach młodości.

Zanim udręki .czas się nie rozgości I przyjdą lata, ciężkie iv każdym rysie.

Gdy mówić będziesz: nie podoba mi się: *) Zanim się zaćmi słońce, księżyc, gwiazdy I po dżdżu wrócą obłoczne najazdy:

Kiedy się wzruszą stróżowie domowi, Gdy się Zachwieją dźwigacze wzorowi, I iv małej liczbie mielące już spoczną, I mgłą widzące pokryją się mroczną — I zamkną odrzwia, swoje na ulicę, I glos mielącej zapadnie w tęsknicę, I na dźwięk ptaka powstaną raniuchno, I czujne córy śpiewania ogłuchną.

Gdy się w yżyny nie uścielą nodze, I gdy się lękać już będą na drodze, / migdałowe drzewo już zakwitnie, Szarańcza będzie tyła niezaszczytnie, I kapar zmysłom już nic nie wy rości, Bo ma iść człowiek do dom swej wieczności.

I będą chodzić ulicami drżący, Żałośnie tchnący, ięskliwie plączący.

Aż ci się przerwie srebrny powrozeczek, Aż ci się skurczy złocisty czepeczek, Aż ci się skruszy kubełek nad źródłem, i koło pryśnie nad dnem już wychudłem.

*-} .Następuje rzewliwe zobrazowanie starości, jedno z naj­

oryginalniejszych w poezyi starohebrajskiej:

Słońce, księżyc, gwiazdy: rozum i władze duszy.

Obłoczne najazdy: smutki — już bez łez.

Stróżowie diomowi: ręce i ramiona.

Dźwigacze wzorowi: nogi.

UZ małej liczbie mielące: zęby.

Widzące: oczy.

Odrzwia na ulicę: powieki.

Na dźwięk ptaka: na dźwięk -koguta.

Córy śpiewania: uszy.

I proch do ziemi wróci, skąd był rodem, A duch do Boga — za jasnym przewodem.

Próżność próżności, — Ekleziastes rzecze, — i wszystko próżność, co tutaj człowiecze.

A Ekleziastes, śród mędrców jedyny, Pouczał naród, oznajmił swe czyny, I wybadawszy, gdzie prawda się mieści, Ułożył z tego wiele przypowieści.

Słów użytecznych poszukał i mowy Spisał, na prawdzie oparte życiowej.

Bo słowa mędrców są, jako ościenie, Jak gwoździe, wbite wgląb na utwierdzenie, Przez radę mistrzów ludom od pasterza Jednego dane na żywot przymierza.

Nadto już więcej nie pytaj, mój synu!

Ksiąg sporządzania i myśli rozczynu

Nie masz tu końca' z ich strawą nie miękką. — Bo rozmyślanie częste jest udręką.

Końca powieści, komu mądrość droga.

Słuchajmy w szyscy społem: Bój się Boga, .Przykazań Jego strzeż, jak własnych powiek.

Bo to jest wszystko, bo to cały człowiek.

I złe, i dobre, wszystko, co na schedzie.

Każdy występek Bóg na sąd przywiedzie.

Migdałowe drzewo: siwizna.

Szarańcza: brzuch.

Kapar: ma działać podniecająco na zmysły.

Srebrny powrozeczek: biały jakoby .sznur, idący od mózgu

•przez grzbiet, przerywający się w chwili śmierci.

Złocisty czepeczek: btonika, okrywająca mózg, t. zw. /;;«

muter.

Kubełek nad źródłem: żółć w łączności z sercem. W chwili śmierci zaraża serce, stąd gorzkość śmierci, rozlana w ciele.

Kolo nad dnem: wątroba w łączności z żołądkiem.

(Przyp. tłum.).

5

(6)

Zdarzenie na Przed­

mieściu.

Rzecz się dzieje w godzinach najwię­

kszego ruchu trotuarowego, pomiędzy piątą a siódmą popołudniu, przy pięknej, słonecznej, trochę zakurzonej pogodzie, w jednym z najruchliwszych, najbardziej malowniczych i 'dostojnych zakątków na­

szego cudnego Faubourg de ---

„Cracovie“ rzecz prosta...

Nie dziw, że zbiegowisko, jakie się wywiązało, jest równie ruchliwe a nie­

mniej malownicze i dostojne. Ba, i ró­

żnojęzyczne, jak na prawdziwą stolicę przystało! 1 poparte udziałem sił zbroj­

nych i milicyjnych, i bezwątpienfa władz cywilnych i komitetowych n a w e t---

Panienki, kokoty, krótkie, według o- statniej mody, marynarki, długie kapoty staromodne, baby, żołnierze, dzieci, Stró­

że domów — tout Varsovie ogórków wo­

jennych... I mnóstwo „irysów1', cały o- gród irysów od Lardelego aż do F.uksa włącznie...

Niema tylko jeszcze pana Fuksa ze

„Świata", choć są już napewno „opera- torowie", operujący migawkowo, lubo, nie do — kinematografów — ---

— Co oni tam widzą?

— Co się tam stało?

— Co tam takiego?

Jak zazwyczaj, zbiegowisko składa się w większości z .pytających, co zre­

sztą stanowi zasadniczy urok tego ro­

dzaju recepcyi --- —

Aha, jest i ktoś, kto wie, „o co to po­

szło"... Ale nie mówi, tylko z uśmie­

chem tajemniczej wyższości przeciska się przez tłumek, torując sobie drogę.

Podobnie — drugi i trzeci...

— Zasłabł kto może? — zaryzyko- wuje ktoś z kąta ciepłe, miłosierne pyta­

nie...

— Aha... ale tu!

Objaśniający czyni palcem znak wi­

rujący — dokoła własnego czoła..

Gruchnęło lekkim śmiechem — zro­

zumienia...

— Nie śmielibyście się z biednej ko­

biety! — zerwał się ktoś inny poskra­

mia jąco.

Więc kobieta! I zapewne „niespeł­

na"!... Mój 'Boże, w tych czasach--- Lekki zawód maluje się na zbioro­

wej twarzy. Tylko tyle — — _

„Kwadrans ciekawości" grozi wyga­

śnięciem: zbiegowisko zwolna poczyna się rozcieńczać...

Ale oto, w gromadce bliżej stojących wszczyna się namiętny „dyszkur"... Z chaosu bezładnych, przerywanych rela- cyi wyłaniają się cztery pospolite a przecież dziwnie legendowe wyrazy:

„W bardzo długiej sukni"...

Ze wszech stron zrywają 'się pyta­

nia:

— Coo? W długiej sukni?

— Do kostek??

— Do samej ziemi???

Jeszcze dłużej!! Aż zamiatało, moi- ściewy — — —

Podziw dochodzi do najwyższego napięcia.

■Poczynający się już rozchodzić za­

trzymują się i kupią na nowo.

.Długa suknia" przechodzi z ust do ust, .niecąc szczerą, wstrząsającą semsa- cyę — — —

— 1 elegancka pani? Bardzo ele­

gancka?? Co???

— No, juści, pani, nie... taka tam — żadna! — przecina stróż „Walanty", niby uderzeniem miotły.

—- Długie 'suknie! Mamuśku, już no­

szą długie suknie!! — rzuca się młoda panieneczka jeszcze młodszej „mamu­

śce" na szyję...

— Psiakrew... — sączy się ciche przekleństwo z ust skromnie na boku sto­

jącego pana: może majstra szewekiego...

— Ano cóż... — zagaja uroczyście elegancka pani i idzie .nieść „dobrą no­

winę" po całem Przedmieściu--- Pochyliwszy głowy, tłum rozchodzi się za jej przykładem. Zapanowuje zbożna cisza...

W iktorya Cross.

Najwyższe prawo.

l

ROZDZIAŁ I.

Chetai W allah*).

Siedział na ziemi ze skrzyżowa nenij nogami i plótł maty.

Pęk porozdzieranych na wązkie paski daktylowych liści leżał u jego bosych stóp. Miał do przykrycia po­

dłogę w alkowie, w któreij pracował i któreij już pewna część zasłana b y ­ ła zięlonawo-żółtem wypleceniem, głaidikiem i czyistem, jak nowiutki dy­

wan. Ale była to tylko mała część, a dzień był gorący, bardzo gorący w tyim miesiącu musonów **).

Chetai Wallah przestał pracować, przeciągnął wierzchem ręki po czole i pod brodą i przez wejściową arka­

dę zapatrzył się w przylegający do alkowy wielki salon. Byt to typowy salon bogatych sakilbów, w Indyach w ogólności a w Jungpursze w szcze­

gólności.

Miękkie angielskie dywany na podłodze, ogromny fortepian wpo- przek jednego rogu stojący, mnó­

stwo stoliczków obciążonych kwiata­

mi, zwierciadła w złoconych ramach

■na ścianach, a wszystko to zanurzone w rozkosznym, zielonym półcieniu, dostatecznie jednak oświetlone odbla­

skiem rozgorzałego na zewnątrz

*) Chetai (czyt. czeta!) Wallah po hindostańsku wyplatacz mat. (Przyp.

tlóm.).

**) Muson, wiatr, uporczywy, wie- jący wciąż w jednym kierunku w pe­

wnych okresach caa.su na oceanie indyj­

skim. (Przyp. tlóm.).

Słychać, jak do starszego, o zmę- czonem obliczu i sfatygowanych butach gentlemena 'podchodzi równie poważny jegomość i obwieszcza tonem epickim:

— Stajemy u proga nowej ery. Kwa­

drans temu widziano wchodzącą do tego domu wytworną, piękną damę w długiej,

■według ostatniej mody, sukni z ogonem...

Sfatygowany gentleman rzeźkim krokiem starego dziennikarza nalatuje na stróża.

— Powiedźcież mi, m ó j--- Walanty już wie, o co chodzi. Od- rzyna więc z miejsca:

— To proszę laski pana, ta pani — j.uż nie taka młoda, ale nie w latach jesz­

cze — ona tu mieszka parę kroków, mę­

ża jej wzięli na wojnę, ostała się w bie­

dzie, więc nie ma to za co sobie spra­

wić i wyszła na ulicę w starej s.ukienczy- n ie ---

B. Gorczyński.

P rz e k ła d z a n g ie ls k ie g o p rz e z H. J. P.

POWIEŚĆ słońca., wdzierającym się przez liście palm i innych tropikalnych krzewów, zdobiących werandę.

Chetai W allah odetchnął głęboko Dręczyło go okrutne pragnienie. W gardle mu zaschło i piekło nieznośnie, a udrękę tę powiększa! kurz, unoszą­

cy się z pęka daktylowych liści i wpadający mu do oczu i nosa, ilekroć sięgnął po nowy zapas włókien.

Tak, gorąco .było straszliwie.

W yplatacz mat nie wiedział, któraby godzina być mogła. Popatrzył przez długie okno na cieniste krzew y na werandzie, a potem wzrok jego usi­

łował przebić piękną zasłonę, zwie­

szającą się od sufitu do podłogi w ar­

kadzie w glębj i dzielącą salon od ja­

dalni.

Chetai W allah byl pięknym chłopcem, pięknego typu, po królew­

sku darami natury uposażonym, po­

mimo, że siedział w kurzu ; znoju na podłodze i plótł m aty, by po nich

■możni tego świata stąpać mogli.

Stłumiony promień słońca wci­

ska! się przez szczelinę zamkniętych u bocznego okna, żaluzyi i oświecał je­

go profil; wysokie, .lecz nie nazbyt wysokie czoło, prostą, surową linią połączone z pięknie zarysowanym nosem; drobne, pogardliwie wygięte usta i okrągłe linię podbródka, zna­

mionujące stanowczość i silę. B yl to dumny, surowy, piękny profil naj­

szlachetniejszego typu; tak regular­

ny, że gdyby nie opromieniający go

■blask pierwszej młodości, byłoby w nim coś kamiennego j okrutnego za­

razem.

6

(7)

Tenże sam ukradkowy promień słońca złocił zlokka jegó owalny, .nie­

co chudy policzek, powleczony jasno brunatną skórą gładką i matową, jak najdelikatniejszy aksamit i jak aksa­

mit budzącą pokusę, b y się jej do­

tknąć. O czy miał długie i wązlcie pod prostemj 'brwiami, przenikliwe, b y ­ stre, widocznie nawykłe do słania spojrzeń w dalekie horyzonty, lecz złagodzone nieco wstydliwym, jakby zalęknionym wyrazem, wyrazem na- wpół obłaskawionego, dzikiego zwie­

rzęcia, które wciąż jednąk ma się na baczności iprzed jakimś nagłym cio­

sem lub wystrzałem. W łosy miał czarne, po kobiecemu rozdzielone po­

środku głowy, gładko wyszczotko- wane i błyszczące, ucięte równo z koniuszczkami uszu i pólkręgiem bujnych, jedwabistych kędziorów o- tacza-jące głowę.

Szyja, podtrzymująca tę pyszną i świadomą swej urody głowę, okrą­

głą była-, jak kolumna, silnie w ym o­

delowaną a przytem dziwnie giętką i jeszcze gładszą, .niż policzek.

Wypla-tacz miał na sobie skrom­

ny strój Mahometańskiego Pathań- czyka: jasno błękitną, bawełnianą o- pończę, spiętą na lewem ramieniu, z luźnemi, szerokiemi rękawami. Z pod opończy widać było białe, płócienne spodnie, obciskające nogi aż po ko­

stki. Obok pęka palmowych włó­

kien leżała szeroka karmazynowa szarfa, bardzo długa, .która, gdy nią kilkakrotnie okręcił głowę, spuszcza­

jąc jeden koniec na plecy, uzupełnia­

ła ten strój prosty a jednak poważ­

ny j doskonale licujący z dumną po­

stawą i posągową twarzą tego Pa- thańczyka z Peshaweru *). Ktokol­

wiek jednak byłby mu się bacznie przyjrzał, gdy tak siedział na ziemi, leniwie przebierając palcami -w pal­

mowych ścinkach, byłby się dopa­

trzył śladów próżności w białym haf­

cie, zdobiącym przód opończy, i w nader kunsztownym układzie spinają­

cych ją na ramieniu fałdach, próżno­

ści, której jeden więcej dowód sam dał niebawem.

R ozejrzaw szy się bo.wiem zno­

wu po salonie, wyciągnął z pęka .kę­

dziorów za uchem mały, inkrustowa­

ny grzebyk i począł strannie prze­

czesyw ać nim swe jedwabiste, lśnią­

ce włosy. Wtem wydało mu się, że słyszy giosy; pospiesznie więc wpiął grzebyk w gęste pukle i zabrał się do roboty, przeobrażając się we wzór gorliwej pracowitości.

Zasłona rozchyliła się i do salo­

nu wszedł Sahib, wysoki, tęgi męż-

*) Peshawer, jedna z prowincyi Sikhów, wojowniczego narodu w półno­

cno-zachodnich Indyach, wcielona razem z Pendżabem w .połowie zeszłego stule­

cia do Indo-angielskich posiadłości.

czyzna o pańskiej postawie i ruchach prawdziwego angielskiego Sahiba **).

Tuż za nim wsunęła się wiotka postać w bieli, która zdawała się prześlizgać raczej, .niż iść po dywanie i wśród rozrzuconych po nim gęsto filigra­

nowych stoliczków.

Córka generała Wilsona słynęła z tej swojej nadzwyczajnej wiotkości i niewysłowionego wdzięku, przepa­

sającego jej delikatne rysy i wytwor­

ne kształty.

Generał wszedł do alkowy, a za nim weszła i ona, promienna, uśmie­

chnięta, złotowłosa i błękitnooka.

Chetai Wallah podniósł głowę.

— Salaam — rzeki, ujrzawszy generała.

- Salaam — powtórzył .i spoj­

rzał na córkę.

General nic nie odpowiedział lecz córka, wymówiła uprzejmie:

— Salaam — i usiadła na ła­

weczce, naprzeciwko wyplatacza.

Generał zobaczył tylko krajow­

ca, pracującego nad jego podłogą, lecz wrażliwe i wykształcone oko córki dostrzegło od jednego spojrze­

nia cudny profil i nieskazitelny owal tej młodzieńczej twarzy.

Jakże to trafnie stary Plato przed trzema tysiącami lat określił, że widok fizycznej .pięiknoścj budzi w pospolitych umysłach jedynie .niższe instynkty, podczas, gdy czyste, wzniosie dusze caują jakiś nieokreślo­

ny lęk i poszanowanie, jakgdyhy wo­

bec jakiejś wyższej potęgi.

Młoda dziewczyna, .której mózg od dzieciństwa rozwijał się w atmo­

sferze wyrafinowanej, może nawet przerafinowanej kultury, doznała w łaśnie. tego uczucia na. widok tej wspanialej, niczem nie skażonej, pier­

wotnej piękności.

Tymczasem Pathańczyk .opuścił znów oczy na -robotę, a jego cienkie palce jęty splatać żywo wązkie -paskj palmowe.

— Co to za powolny robotnik, Doro — rzeki generał, chodząc po al­

kowie. Jak żyję, podobnego leniwca nie widziałem.

Dora, która -otrząsnęła się już z doznanego -wrażenia, zaśmiała się wesoło:

— Tak -myślisz, oj-czulku? — rzekła. — Na szczęście, -niewiele mu już do zrobienia zostało.

— Dziś sobota. Byłbym bardzo niezadowolony, g-dyfoy nie skończył na nasz poniedziałkowy o-bia-d. No, trzeba m; jechać. D-owidzenia, do czwartej.

— Odprowadzę cię do powozu, ojczulku — rzekła -Dora powstając i abo-je wyszli z alkowy.

**) Sahib (pan), nazwa dawana przez Indyan możnym europejczykom.

Pod arkadą Dora podniosła za ­ słonę i w poruszeniu tern koronkowy, luźny .rękaw jej .sukni opadi, odsła­

niając jej białą rękę -powyżej łokcia.

Pathańczyk, spojrzaw szy w tej ch-wili, dostrzegł błysk tego mleczne­

go ciała w panującej w salonie po- mroce i dziwne światło zamigotało nagle w jego długich, czarnych oczach.

G dy ojciec odjechał, Dora -po­

wróciła spiesznie do salonu. Ta ślicz­

na, elegancka miss Wilson, zawsze strojna ; rozbawiona, miała umysł poważny i m yślący i z zamiłowaniem obserwowała typy j plemiona, któ­

rych taką rozmaitość przedstawiają Indye.

•Całą służba .w domu generała, a było tego dwadzieścia osiem-głów, nie licząc rodzin, uwielbiała ją. Instyn­

ktownie czuli oni, że z ży-czliwem za­

interesowaniem wtajemniczała się w ich życie i oceniała ich cnoty.

W ciągu dziesięciu miesięcy, -ja­

kie spędziła w Indyach, Dora p rzy ­ swoiła sobie zarówno hindostański język, -jak perski, z łatwością umysłu klasycznie wykształconego i p rzy po­

mocy tych dwóch środkó-w porozu­

miewała się bezpośrednio z kran ow­

cami.

Gdy wróciła do salonu, usiadła znowu w .pobliżu pracującego pospie­

sznie teraz chłopca i zadała mu zw y­

kle pytanie po persku:

— Z jakiego kraj-u jesteś?

Pathańczyk podniósł -głowę w y ­ soko; jego wspaniała szyja wzdęła się, nozdrza rozszerzyły.

Ek Pathan hai (jestem pathań­

czyk), odpowiedział z bezbrzeżną pychą.

Przez .niedomknięte ża-luzye wchodziło silnie rozg-rzane powietrze zbliżającego się południa, i Dora wstała, aby je zamknąć szczelniej, ale Pathańczyk, który siedząc na zie­

mi, tuż pod oknem, otrzym ywał stamtąd nieco pożądanego przewie­

wu, podniósł rękę.

— Nie, nie; zostaw — rzeki roz­

kazująco.

-Dora z ręką na żaluzyi odwró­

ciła się i spojrzała na niego ze zdu­

mieniem.

Żeby taki robotnik, pracujący u jej stóp, w zakurzonej, bawełnianej opończy, przemawiał takim tonem -do niej, o której wiedział, że była panią tego wspaniałego domu, boga­

tą europejką, było to coś zupełnie no­

wego, co ją niesłychanie uba-wiło.

Dalszy ciąg nastąpi.

7

(8)

Wielkie zmartwienie p. Mtanazego.

Nieprawdopodobna lecz prawdziwahistorya.

Pan Atanazy jest człowiekiem o go­

łębiej beztrosce serca. Przed wojną ży­

cie swoje wiódł na sposób ewangelicz­

ny: jadł, pił i spał. Gazet i książek nie czytał, bo mącą jasną pogodę ducha, przynosząc wiadomości niepotrzebne i fantastyczne. I marzenie miał tylko jed­

no,: zapomnieć czytać i pisać.

Do marzeń tych przyznawał się o- twarcie i wszędzie. Wywoływał szacu­

nek nie tyle z racyi może tych marzeń, ile przez to, że na palcu błyszczał mu przecudnie rznięty brylant. Wiedziano przy,tern, że pan Atanazy nal.cży do rzad­

kich okazów rentiera. Doszedł .do pie­

niędzy, nie trudząc się wcale. Tak 'jakoś ożeniono go bogato, bardzo bogato. Po ożenku wmawiano mu różne ambieye, zachęcano do działalności społecznej czy filantropijnej. Pan Atanazy nie dal się jednak skusić. Wołał być sobie zwykłym śmiertelnikiem, niż dobroczyńcą ludzko­

ści!

Fantazyę swoją podsycał spacer­

kiem przedobiednim, przystając przed szybami wystawowemi z wiktuałami spo- żywczemi i zgadując, co otrzyma na o- biad. Obiad zawsze był. wspaniały, choć pan Atanazy nie zadawał sobie trudu, żeby dysponować. 'Od czegóż ma się kochającą żonę!

Latem, gdy wszyscy wybierali się za granicę lub do badów, pan Atanazy gotów był zostać w Warszawie. Jeździć nie lubił po świecić — choć mnsiał odda­

wać się :tej udręce, gdyż żona dla zdro­

wia zawsze z porady lekarzy szukała so­

bie modnych .zakładów kuracyjnych.

Z latami pan Atanazy nabrał pokaź­

nej cyrkumferencyi. Twarz niegdyś sma­

gła i postać wiotka zmieniły się w soli­

dne połcie tłuszczu. Ku zdziwieniu do­

wiedział się pan Atanazy razu .pewnggó, że waży 260 funtów. A stało się to w sy- tuacyi zgoła oryginalnej.

Na spacerowym okręcie poznał się z dobrodusznym, wesołym amerykani- nem, który sam był tuszy .pokaźnej.

— Piękne jest dziś morze — witał go codzień pan Atanazy. Na co otrzy­

mywał odpowiedź:

— Jak oczy żony pańskiej.

Kłaniał się delikatnie i grzecznie za ten kompliment, dumny, że te oczy do niego należą. Razu pewnego rozmowa weszła na tory osobiste:

— A co też pan robi? W jakiej bran­

ży pan pracuje?

— W żadnej...

— To pan literat?

— ił to nie.

— A jednak coś pan musi robić.

— Nic. Literalnie nic.

— Jesteś pan rentierem.

— Osobiście nie. Moja żona zna się na tern.

— Wstyd z panem rozmawiać — wesoło rzucił amerykanin. — Ja wpra­

wdzie też nic nic robię, bo mam aż za dużo pieniędzy, ale przynajmiej symu­

luję pracę...

— W jaki sposób? — zainteresował się pan Atanazy.

— U nas w Ameryce nie wolno być próżniakiem. Miliony a .nawet krocie tysięcy już zobowiązują.

— Do czego?

— Nie przeszkadzaj pan, to się wnet dowiesz, — namaszczenie skarcił otyły amerykanin niecierpliwe pytanie pana Atanazego. I ciągnął dalej:

— Każda kondycya ludzi musi zna­

leźć sobie ujście w jakimś sporcie, przy­

jemności a nawet przykrości. W ten sposób zrzeszamy się, odbywamy posie­

dzenia, wygłaszamy referaty, jednem słowem, pracujemy.

— Do jakiegoż pan stowarzyszenia należy?—znów przerwał pan Atanazy.

— Zapewniam, pana, że nie do ten- nis-klubu. iNie do graczy w domino ani w loteryjkę. Mamy wyjątkowy, świetny klub, w (New-Yorku. Zebrania odbywają się co .tydzień we wspaniałym „Metropo- litan-Hotelu". Spożywamy wspólną ko­

la cyę. A później bawimy się, wysłuchu­

jąc iprodukcyi znakomitych artystów.

Ach, jak to świetnie pomaga trawieniu...

— Cóż to .za klub?

— Klub slokilogramowców. P rzyj­

mujemy na członków rzeczywistych tyl­

ko osoby ważące najmniej sto kilo. Osoby nie mające jednak renty 10 tys. dolarów nie mogą być członkami rzeczywistymi.

Jak pan widzi, in.słytucya nawskroś de­

mokratyczna. A możeby i pan zapisał się do naszego klubu?

— Kiedy ja nie wiem, 'ile mam do­

chodu. Zaraz zapytam żony. A przy- tem, czy ja ważę sto kilo?

Po .zważeniu się jednak przyszedł pan .Atanazy do przekonania, że zgórą sto kilo dźwiga na swoich bohaterskich ramionach.

Do klubu się nie zapisał. Nie bra­

kowało mu wprawdzie owych 10 tysięcy dolarów renty, ale klub znajdował się w Ameryce. .Marzył tylko ó' nim niekiedy we wspomnieniu pan Atanazy.

Aż tu wybuchła wojna. Wszyscy zmienili tryb życia. Uparcie jednak pil­

nował się starego ładu pan Atanazy.

Warszawa przeżyła wiele nadziei, wiele utrapień, zmieniła .załogę okupacyjną. I wtedy właśnie pan Atanazy, idąc razu pewnego do Łazienek, zważyć się kazał na krześle... Z ciekawością spoglądał na manipulacye ważenia. Przedsiębiorca wa­

gi zawołał:

— Pan dobrodziej waży 190 funci- ków.

— Czy aby dobrze pan mnie zwa­

żył?

— Jak najdokładniej. Moja waga jest precyzyjna.

Pan Atanazy zapłaci! dziesiątkę.

Podaną kartkę wziął i westchnął. Zmar­

twił się niezmiernie. Oto nareszcie zo­

stał dożywa czemś poruszony. iNic go dotychczas tak wie strapiło, jak fakt, że...

nie będzie mógł zostać rzeczywistym członkiem stowarzyszenia stukilogra- mowego.

Małorozmowny, teraz zmienił się w wymownego rzecznika swego bólu.

Wszystkich znajomych i przyjaciół ob­

darzał trenami swego nieszczęścia. Sic transit gloria mundi. Firlel.

Z literatury.

Polska.

P. Włodzimierz Wakar napisał ja­

sno i zwięźle napisaną książeczkę o zie­

mi polskiej. Wyłożyli w .niej geograficz­

ne położenie ziem naszych .nad Wartą, na Podkarpaciu, z biegiem Wfsly i sięg­

nął też do Kaszubów. Mówiąc o zie­

miach polskich wytłómaczył, gdzie znaj­

duje się nasza kraina przemysłu, a więc okolice Częstochowy, Sosnowca, Dąbrowy, Będzina, Bytomia, Piotrkowa, Tomaszowa, Żyrardowa i Łodzi. 'Następ­

nie omówił Litwę, Polesie i Podole. Pra­

cę polską za Oceanem też zamknął, w o-

■sobnenii rozdziale. Dla pamięci ułożył zwięzły konspekt pytań i załączył jesz­

cze p. Wakar wyraźną mapkę. Książka iP. Wakara może spełnić wśród szerokich mas bardzo dodatnią rolę: stanie się przystępnym informatorem o Polsce.

Zbiór materyałów do Historyi i Powstania Styczniowego.

P. August Kręćki, uczestnik Powsta­

nia styczniowego, przedsięwziął bardzo pożyteczną pracę: rozpoczął wydawni­

ctwo materyałów, dotyczących historyi Powstania styczniowego. By jednak dać całkowity obraz gwałtów rosyjskich na pokonanych, p. Kręćki załącza też spis konfederatów radomskich (opatowskich), którzy zostali uwiezieni do Rosyi. Na­

stępnie da je listę alfabetyczną konfede­

ratów barskich oraz żołnierzy insurekcyi Kościuszkowskiej. Sprawa iks. Ciecier­

skiego przysparza też Syberyi' zastęp wygnańców polskich. Za udział w woj­

nach napoleońskich, wreszcie ze sprawy filomatów, 'promienistych i filaretów zo­

stały przeszukane' akta i wynotowane nazwiska nieszczęśliwych naszych więź­

niów stanu.

Wydawnictwo to może być bardzo pożytecznem i pomocnfczem, luzu.pelnia- jącem 1 wyjaśniającem hi&toryę tych cza­

sów dziełem. 1P. Kręćki korzysta z za­

pomogi wydawniczej im. dr. J. Mianow­

skiego.

Rocznik oryentalistyczny.

P. Jan Grzegorzewski, znany uczo­

ny, wydał .pierwszy zeszyt interesujące­

go rocznika oryentalistycznego. W ze­

szycie tym znajdujemy cały szereg do­

niosłej wartości prac, ale większość ich dla szerokiego ogółu nie jest dostępna już chociażby z tego względu, że uczeni polscy ogłaszają swoje dociekania w ję­

zykach niemieckim, francuskim i angiel­

skim. P. Grzegorzewski n,p. ciekawe swoje wywody o dzetacyzmie perskiego kodeksu Kumańskiego zreferował w ję­

zyku francuskim. Obok p. Grzegorzew­

skiego zamieścili swoje prace pp. An­

drzej Gawroński, Jan Rozwadowski, M.

iSchorr i Tadeusz Kowalski. Rocznik oryentalistyczny wykaże wobec uczo­

nych europejskich nasz dorobek ipracy na polu oryentalistyki, ale dla społeczeń­

stwa polskiego muszą być one uprzy­

stępnione przez podanie ich w języku na­

szym.

Za dozwoleniem niem ieckiej cenzury wojennej. Klisze i druk wykonane w Zakładach Graficznych Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ow

8

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nazajutrz Liii czuła się silnie wyczerpaną, ożywiła się dopiero, gdy jej Stefan powtórzył swą roz-... Ale na rano

wstanie na Ukrainie, za co skazano go na dwanaście lat katorgi. Dwaj przywódcy porozumieli się z sobą i postanowili wykonać wspólnie omówiony plan w Iecie,

nęlibyśmy jednak zdobyć, dla histo- ryi, dla pamięci, dla pryentacyi. Na pierwsze wejrzenie zadanie wydaje się nie trudnem do podołania przy pilności i dostępie

Jakże on się zmienił, ten jego Padre! Tylko głos pozostał ten sam. Uszedłszy kilkadziesiąt krokóiw, znalazł się na Katedralnym Placu tuż przy lewem skrzydle

nie oazo, lecz nigdy nie raczyła być zazdrosną. Kiedy, unosząc nieco tren sukni, ze szmerem przechodziła z miejsca na miejsce, uśmiechnięta arcystodiko,

syjskie, które zmieszane zatrzymały się i zawróciły wreszcie italm, gdzie się im już udało przerwać nasza

Skutkiem życiowego niedołęstwa Stefana ona m.usiała się troszczyć o całą prozę życia, dbać, by się ubrał porządnie, nie zapomniał krawata, nie pozwolił

powiedział Imi, że ty zawsze dręczysz się tą nieszczęsną historya i prosił, żebym ci był przyjacielem i wszel- kiemi sposobami starał się odwracać twoje