Andrzej Strug.
„Pieniądz".
28
Yvonne w malowniczej jaskra
wej szacie domowej, uczesana jakoś niesłychanie, piękna i złowroga, jak chimera, stała na środku saionu. gu
biąc się w ciężkich fałdach szaty, haftowanej w złote kłosy.
— Gaston. zlituj się. nie rusz mnie! — szeptała, broniąc się przed nim. L- Kocham cię strasznie, aie nic poradzić nie mogę... Idź już! To straszny człowiek! Leży u moich nóg, daje się deptać i poniewierać, a szpieguję mnie wszędzie i zawsze...
Nie woino mi przyjąć nikogo! Nic mi nie wolno! Jego dom. jego służba, jego wszystko... Stary Cosby z Ka
nady... Zasypuje mnię pieniędzmi, jak obłąkany... I ją już dochodzę do obłędu... Nic mi nie da do ręki.
Wszystko złożone w banku na moje imię... Ach. jestem strasznie bogata, bogatsza od ciebie, a nie mam nic...
W ciągłym, strachu! Jeszcze trzy miesiące męki...
Yvonne była strasznie niespokoj
na. dygotała ze zdenerwowania. Gu
staw pchał się do niei bezwiednie, jej szatański, nowy powab odurzył go.
Apaszka o sty!u„canaiHe" przedzierz
gnięta w bajeczną chimerę. Niepo
skromiona, samowoina i lekkomyśi- na. nie dbająca o nic Yvonne trzęsła się ze strachu przed tyranem.
Usuwała się przed nim. dając mu rozpacziiwe znaki. W zuchwa
łych. paiących oczach widział łzy.
?T^.;.AVszystko za kontraktem, jak w najpaskudniejszem małżeń
stwie... Ohyda! Za trzy miesiące to wszystko moje... Nie wytrzymani chyba, ucieknę... Gaston, to straszni ludzie! Żenisz się z amerykanką, winszuję, aie żai mi ciebie. Nie daj się opętać, jak ja... Jestem wierna, jakbym go naprawdę kochała i chwi
lami myśię. żem już naprawdę zwa- ryowała... Ten potwór opętał mnie pieniędzmi... Brzydzę się nim. aie chyba go kocham — jakoś dziwnie uwielbiam... Pojęcie przechodzi, co
Wszetkie prawa autor
skie i wydawców za-
Powieść z obcego życia.
za bogacz... Nie wiem, już nic nie wiem.
Będę bogata, bogata, ale już chy
ba nie wytrzymam. Dyabii wezmą wszystko... Ach. trzy miesiące... Wi
ję się, Gaston... Idź już sobie, idź na
tychmiast. błagam cię... Za trzy mie
siące mogę odnowić umowę... Ale za nic w świecie!... Uciekaj, uciekaj, mój najmiiszy... Ciebie Jednego! Napi
sze...
I Yvonne, plącząc się w zwo
jach powłóczystej szaty, uciekła z saionu. Trwało to jedną chwilę, nie dała mu wymówić słowa.
Odurzony, dał się ubrać lokajo
wi i wysunął się chyłkiem, jakby $ię czegoś wstydził. Dopiero na ulicy o- przytomniał i zaczął się bawić w myśiach tern komicżnem zamące
niem. jakie dotknęło dziką dziewczy
nę. nigdy nieokiełznaną, nikomu ni
gdy niewierna, zdradzającą każde
go i kpiącą sobie ze wszystkich.
Aie pośród tej zabawy ukłóło go coś w zupełnie nieprzyjemny spo
sób.Powróciła dolegliwa sprawa własna. Obrzydłe widmo rybich o- czu i rozlanej gęby narzeczonej.
Chorobliwa wzgarda, którą mu okazywała, pewne niepokojące pun- kta intercyzy przedwstępnej. na któ
re zgodził się — gdyż zgodziłby się na wszystko...
Nagie obejrzał się niespokojnie, przystaną! i szukał oczyma. — Li
cho mnie skusiło, myśiał w rozdraż
nieniu. Kto wie. może i za mną kto chodzi? Przecie to straszni iudzie...
Dzień był zły. Wszystko, co je
no przyszło na myśi. stawało się przykre i dręczące.
Gaston musia! się koniecznie dzisiaj rozerwać. Już wiedział, co zrobi. Uśmiechnęła się do niego chwila Szczerego wytchnienia.
Aie niespodziewanie czepiły się go jakieś dziwne obawy. Nic podob
nego nie doświadczał nigdy.
— Kto wie. może to imaginacya.
Kto wie. może moja subteina natura wyczuwa jakiś podstęp.
Więc dia ostrożności wszedł do pierwszej napotkanej stacyi kolei podziemnej i wsiadł do pociągu. Tam jednak nie spodobał mu się pewien jegomość, który wsiadał z nim ra
zem. Możę to moia imaginacya, aie chcę mieć dzisiaj absolutna pewność.
No. chcę. tak mi się podoba. — I po paru stacyach wysiadł.
Podejrzany jegomość spokojnie pojechał sobie daiej. Gustaw nabrał otuchy. Poczuł się wolnym.
Nicchno kto spróbuje krępo
wać w czemkoiwiek d e . Chappelai- ne'a.
Lucy zastała u J uana uroczą nie
spodziankę. Ubóstwo marnego poko
iku przysłaniały kwiaty. Wieńczyły okno, kanapę, każdy sprzęt; leżały porozrzucane oo podłodze, tkwiły w wazonach, nawet w butelkach.
Przywykła już do tego, ze u nich w domu na byie jakim oroszo
nym obiedzie, nie mówiąc już o ba
lach i wielkich przyjęciach, strojono salony w rzadkie kwiaty, na które szły całe cieplarnie, aie dopiero tu
taj po raz pierwszy została oczaro
wana tym , śmiesznym przepychem.
Nie posiadała się z zachwytu, dzię
kowała. całowała po rękach kochan
ka. Umierała z rozkoszy, gdy gar
ściami sypał na jej nagość zimne, pachnące f ii ołki. W domu radość, zbytek, buteikawina. ciastka — Juan otrzymał nareszcie pieniądze. Całe sto franków! Sprzedał dżiś „ko
rzystnie" obrazek. Lucy była do łez wzruszona jego naiwną, naj cudniej - .szą radością. Czuła, ze żyje. że jest nareszcie człowiekiem. Sto franków, niecałe dwadzieścia dolarów — i tyle radości. To nie do pojęcia cu
downe !
Tego dnia Juan, zapewne pod wpływem owej butelki, miał napady dziwnych fantazyi. Zaczął stroić ją w kwiaty, poczem wydobył z jakiejś walizy całe mnóstwo najwspanial
szych rupieci. Były to olbrzymie kiejnoty ze złoconej blachy i koloro
wych szkiełek, jakie noszą statystki 17
w teatrzykach i modę,ki. pozujące do ..kobiety w kieinotach".
Opasywał jej nogi z,otemi obrę
czami. bransoletami, na ramiona na
łoży, giętkie blaszane węże z oczami ze szklanych turkusów. Dyadem, naszyjniki, napierśniki i jeszcze ja
kieś starożytne i stare, zardzewiałe, .dzwoniące głucho obrzydliwości, któremi opasa, jej biodra.
Lucy marzyło się. że jest Kleo
patrą. Chcąc być jeszcze piękniejszą, zarzuciła sobie włosy na twarz i z rozkoszą patrzała na zachwyt ko
chanka.
O, szczęście!
— O. gdybym by, bogaty... U- brałbym cię od stóp do głowy w klej
noty... Gdybym ja móg, jeden raz w życiu!... Bodaj raz w życiu ujrzeć cię w blasku złota i drogich kamie
ni! Ten obrzydły szych! Te blachy i szkiełka! O, nędzo, nędzo! Gdybym na to miał, byłabyś ustrojoną, jak Salome na płótnach Moreau... Milio
ny zdobiłyby twą głowę, piersi, bio
dra. Na wszystkich palcach na rę
kach. na stopach pierścienie. Perły bezcenne. olbrzymie dyamenfy, szmaragdy, rubiny. Dyadem króiew- ski na głowie. Byłabyś ciężka ód klejnotów! Twoje boskie ciiało. o- dziane w blaski... Okradłbym dla ciebie cały sklep jubilera ż rue de la Paix. zwaliłbym na ciebie stos bo
gactwa.,.
Juan był pijany. Śpiewał hymn aa jej część, wyplata! nonsensy, de
klamował z pamięci jakieś hiszpań
skie poeżye. Lucy umierała ze szczę
ścia i już omało w porywie szczero
ści nie zdradziła swojej tajemnicy.
Jeżeli ją coś powstrzymywało, to chyba to jedno, że pragnęła uczy
nić Swoje wyznanie jakoś poetycz
nie. nadzwyczajnie. Chciała zainsce- nizować jakiś przepiękny moment, wymyśleć coś takiego, jak bywa w nieprawdziwych, fantastycznych po
wieściach albo w teatrze. To rpusi się stać bez słów. Jak? Już rozmyśla
ła nad tern.
Raz trzeba zakończyć mistyfi- kacyę, Żal jej było tajemniczości te
go najpiękniejszego na świecie ro
mansu. i codzienego wykradania się z domu, i brudnego hoteliku, i Juana w obdartem ubraniu .i uroku tej nie
okiełznanej swawoli, z jaką ona. pan
na z wielkiego domu, oddała sie nie
znajomemu. spotkanemu na uiicy.
Zato Juan będzie należał do niej wobec całego świata, mieć go będzie obok siebie ciągle, zawsze, jawnie.
Jakże chlubić się będzie jego cudną uroda! . Gaston. który uchodzi za skończenie pięknego, wygląda przy nim. jak fryzyerek — niema na ca
łym świecie i nie będzie drugiego, jak on!
Czas, działać. .
Tej nocy przyśniła jej się dziw
na idea, którą wydała jej się bardzo piękną, a była właśnie tern, czego by
ło potrzeba. ażeby bez słów oznaj
mić kochankowi całą prawdę. Śniło jej się. że okryta jest od stóp do gło
wy klejnotami — jak o. tern marzył Juan. Dobrze! Tak będzie!
Ujrzy na niej nie blaszki i szkieł
ka. a prawdziwe bogactwo.
Wczesnym rankiem zaczęła Przeglądać swoje klejnoty. Było te
go tak wiele, że muSiała wybierać i przebierać. Po zaręczynach przyby
ło mnóstwo podarków. Lucy odkła
dała rzeczy najpiękniejsze, najbar
dziej okazałe.
Brak było tylko naszyjnika. P e
reł w kolczykach. zapinkach i prze
paskach miała sporo i bardzo pięk
nych. prócz tego kilka okazałych sznurów, które byłyby chlubą najwy
bredniejszej damy paryskiej. Ale Lu
cy pamiętała o tamtych perłach i po raz pierwszy pożałowała swego sza
leństwa.
Ojciec, który spełniał każda jej zachciankę, zwłaszcza, jeżeli chodzi
ło o wydanie wielkiej sumy pienię
dzy. nabyłby bodaj dziś jeszcze no
wy naszyjnik. Aie na to już nie było, czasu. Musieliby szukać, wybierać, musieli by czekać, jeżeli na miejscu nie znaiazłoby się nic stosownego.
Obejdzie sie i bez ..głównego efektu", a zresztą może biedny Juan nie po
znałby się na tych bezcennych per
łach? Cóż on. kochany, widział w swojem ubogiem życiu?
Zamknęła się w swoich aparta
mentach i sprawiając się pocichu.
iak złodziej, wyjmowała klejnoty z safianowych pudełek i szkatułek.
Wybrała i nanizała na sznurek kiika- dziesiąt pierścieni, odłożyła kilka złotych łańcuchów, bransolet i nara
mienników. wszystkie naszyjniki, przepaski na głowę. Wzięła fantazyj
ny pas. nabijany gęsto wielkiemi do- branemi chryzolitami. i drugi, złożo
ny ze złotych klamer, sadzonych dyamentami. Z kolczyków wybrała tylko parę wielkich kół. mieniących się iskrami brylantów. Musiała pozo
stawić wiele rzeczy pięknych, brosz, ' szpilek, agraf. które nie nadawały się
do stroju Salome z obrazu Moreau.
Było tego zresztą dość.
Uprzątnęła pudełka, a klejnoty sypała do swojej torebki. Nie mieści
ły się jednak skarby. Wyszukała więc swoją dużą i okazałą torbę po
dróżną. na której artysta wyrzeźbi, w skórze i napuścił subteinemi barwa
mi obrazy z życia indyan. Było to arcydzieło stylu amerykańskiego, obszyte frendzlami ze skóry, okute starem złotem. Robota piękna i so
lidna. Lucy nosiła w niej drobiazgi tuaietowe, ale w torbie można było nosić setkami nawet ładunki.
Juan by, tego dnia niezwyczaj
nie podniecony, z roztargnieniem słu
chał tego, co mówiła, na powitanie uścisną, ją porywczo i mocno, aż krzyknęła z bóiu. Straszne uczyniły się jego, zawsze rozmarzone i słod
kie. czarne oczy. Lucy wyda, sie je
szcze piękniejszy, ale bała się go.
— Co ci jest, najdroższy? Masz zmartwienie? Powiedz mi wszystko!
- Dyabli sorzysiegii się na mo
ją duszę... Dyabli... Dyabli...
— Kto ci grozi? Kto śmie? Ze- trzemy na proch wszelkich dyabłów!
Słuchaj. Juan...
— O. piękna miss, starlibyśmy ich napewno. gdyby się czas mógł wrócić. Jeszcze wczoraj by, ratunek.
— Zlituj się nademną. powiedz wszystko!
— Szkoda gęby.
— Juan, ia nie rozumiem!
- To milcz i nie przeszkadzaj mi.
Lucy. odurzona, zamilkła i nie odrywała od niego szeroko rozwar
tych oczu. Juan, którego zastała w jakiemś tępem odrętwieniu, porwał Się nagle i zaczął latać po pokoiku w gorączkowym pośpiechu. Szuka, czegoś po szufladach komody, cis
kał do kominka jakieś papiery, prze
rzucał gorączkowo gruby tom roz
kładu pociągów, spoglądał na zega
rek. szybko i wprawnie, iak zawo
dowy kasyer. przeliczy, sporą wiąz
kę jakichś obcych banknotów.
Zdjął jeden trzewik. wyją, z nie
go parę kartek, odczyta! z uwagą i.
zakląwszy. cisnął w ogień. Włoży, do trzewika kilka banknotów tysiącfran- kowych. obuł się i zaczął nakładać paltot.
Zdawał się zupełnie zapominać o obecności Lucy.
Ocierał sie o nią w ciasnej izdeb
ce, a zachowywał się. jakgdybynie było nikogo.
Lucy spostrzegła, że by, ubrany wykwintnie, co go czyniło jakby ob
cym. Przerażała ją niepojęta obfi
tość pieniędzy. Myśiała bezładnie.
— To i on miał tajemnicę...
I on bogaty.. Po co udawał... O. Boże, kto on jest,.. Co mu grozi... Boję się...
Boję się...
Wypadła ze swego kąta, gdzie stała, iak skamieniałą. Zarzuciła mu ręce rra szyję i przygarnęła się do niego z całej siły. Nic nie wiedziała;
nic jeszcze nie rozumiała, aie gotowa była bronić go do ostatka a oddać za niego życie. Cokolwiek sie stało, ona go nie opuści, będzie dzieliła jego lo
sy. Wyrwie , go z każdego niebez
pieczeństwa. wszak niema niebezpie
czeństwa, którego by nie przemogły pieniądze...
— Juan... Juan... Słuchaj!
- Milcz! Nie czepiaj się mnie.
Wynoś się precz!
- Co ty mówisz? Jesteś nie
przytomny! Juan! Ty jeszcze nic nie wiesz...
— Wiem. wiem. Uspokój się. po
krako. i miicz! 'Daj mi zebrać myśti.
Odpycha, ją od siebie brutalnie.
Ale Lucy oplotła mu ramionami ko
lana i czołgała się za nim pó brud
nym, zaśmieconym dywanie.
DCN.
HANDLOWO PRZEMYSŁOWE
TOWARZ. WZAJEMNEGO KREDYT!) Jzatw.^w )Mł r.j.
konto w ek sli, M chunki bieżącej zaliczeni*
lokowanych płaci 6% w stosunku rocznym Zarząd: B. Szkopowski, S. Sikorski, C. Łaoiowski.
H a ltC a ln e .
28
Dana od Bona.
Rozdział LXIV.
Ponieważ DO raz ostatni mam tu mówić o gościach mego męża, uwa
żam za potrzebne zaznaczyć iż sta
ram się przedstawić ich bez żadnej złej woii i przesady, iecz poprostu takimi, jakimi byii. a Bóg mi świad
kiem. że byli źle wychowani, okru
tni. przewrotni i chytrzy egoiści.
Jeszcze sie ubierałam, gdy za
dzwoniono na obiad. Zszedłszy w parć minut potem, przekonałam sie, że nie zadałi sobie trudu poczekania na Jimie.
Wszyscy już siedzieii przy sto- ie; mąż mój na końcu, zaś Aima (rzecz prawie nie do uwierzenia) na miejscu pani domu.
Tego mi już było nadto, zwła
szcza w obecnym stanie mego ducha.
To też. gdy towarzystwo poczęło mnie dosyć sztywno witać, a sta
ra pani Lier, ukazując mi woine obok siebie miejsce, wołała: „Pójdź, siadaj tu, biedaczko, i opowiedz, coś porabiała bez nas", poszłam prosto do Aimy i, położywszy reke na po
ręczy krzesła, rzekłam:
— Przepraszam.
Ałma zdziwiła sie zrazu, ale, ochłonąwszy pó chwiii, przesiadła sie na zarezerwowane dia mnie miej
sce; obok swojej matki, pokrywając zmieszanie śmiechem i wykrzyknika
mi nad moim „zachwycającym wy
glądem".
Mój mąż, wraz z resztą towa
rzystwa, stropił sie także trochę i od
gadłam po wyrazie jego oczu, iż przypisał moje zachowanie sie nau
kom mego ojca, żebym sobie nie po
zwoliła dmuchać w kasze. Aima jed
nak, z kobiecą przenikliwością, mu- siała być bliższą prawdy, bo zaczęła wnet mówić o Jurku.
Tak wiec twój przyjaciel, naj
droższa, odjechał? Służba rozpływa sie nad nim. Znów rozminęliśmy sie z nim! Tofataine. Czy aby wyra
ziłaś mu nasz żał z tego powodu?
Wszystko zagotowało sie we mnie; odrzekłam jednak spokojnie:
-— Bynajmniej, Aimo.
— A dlaczego, kochanie?
' ^ Dlatego, że nasze miejscowe przysłowie powiada, iż „tyiko osły jedzą osty".
Ałma zaśmiała sie Wraz z innymi na te dotkiiwą odpowiedź i skiero
wała rozmowę na temat tyiko co od
bytej wycieczki.*
Pokazało śie. że w tej wędrówce dokoła wyspy yacht zatrzymywał sie w różnych miejscowościach, zamie
szkałych przez „arystokracye" EHa- nu, że wycieczkowicze byii podejmo
wani wszędzie i że wzamian urzą
dzono wielkie przyjęcie na pokładzie, na którym, pomiędzy zaproszonymi, znajdował sie i biskup. Te wymiany serdeczności nie przeszkadzały o-
Przekładzangłet- skiego H. J. P.
Powieść w 3-ch tomach.
becnie panom Vivian'om, Eastcłiffom i innym, oraz ich godnym towarzysz
kom wydrwiwać „zakazany szyk"
i „przedpotouowe mody" wieikiego świata Eiianu i. jak to wpredce zmiarkowałam, popisywano sie temi drwinami głównie na moją intencyę.
Jakoż Ałma zwróciła się wprost do mnie, mówiąc ze zjadliwym uśmie
chem:
— Przyznaj, droga Mary, że twoi wyspiarze, którzy, jak mówisz, nie jadają ostów, są najzabawniejsi pod słońcem, jako goście.
,— Nie zabawniejsi — odrze
kłam — od tvch, którzy się z nich wyśmiewają, jako gospodarze.
Po takiem powiedzeniu ino jem towarzystwo Straciło ochotę dó dai- szych drwin, zaś stara pani Lier zwróciła się do mnie i zaczęła opo
.. Zobaczyłam Aimą, siedzącą przy kominku i z udanym patosem odczytującą ten opis.
wiadać o nieszczęśłiwym wypadku, jaki sie zdarzył podczas tej skąd
inąd rozkosznej wycieczki:
Oto piesek Ałmy zdechł. Z pole
cenia jego niepocieszonej pani sto- łarz okrętowy zrobił śłiczną, maho
niową trumienkę ze srebrną tablicz
ką. na której złotemi literami wyryto imię pieska, wiek i datę zgonu. W tej trumience 'przeniesiono go na brzeg i umieszczono tymczasowo w garde
robie Almy.
— Ale jutro—opowiadała w dal
szym ciągu mama Lier — wykopie mu sie grób, zapewne w dolince, i ca
łe towarzystwo w czarnych sukniach pójdzie za trumienką, jak za ludz
kim pogrzebem.
ł znów wszystka krew zawrzała we mnie na taką niesłychaną ponie
wierkę świętych obrzędów, rzekłam jednak spokojnie i dobitnym głosem:
— Muszę prosić o wyperswado
wanie sobie tego zamiaru.
— Dlaczego, kochanie? — zapy
tała Alma.
— Bo sobie tego nie życzę i nie pozwalam.— odparłam.
Kłopotliwe milczenie zapadło po tern niespodżianem oświadczeniu, a gdy znowu zaczęto rozmawiać, usły
szałam. dzięki memu nadzwyczaj by
stremu słuchowi, jak ci i owi szeptaii pomiędzy sobą,:
' — Jakoś różki jej urosły!
Niemniej, gdy wstałam od stołu.
Ałma objęła mnie wpół i. nazywając swoją ..najdroższą mniszeczką". za
prowadziła do hallu.
Tam Kamilla Eastciiff zaczęła o- powiądać jakąś drastyczną anegdot
kę i wszystkie panie pękały ze śmie
chu, poczem jedna przez drugą do
rzucały od siebie to dwuznącznik. to inny kwiatek tego rodzaju, aż prze
brała mi się cierpliwość i rzekiam stanowczo:
— Zechcą panie zaprzestać po
dobnych rozmów. Nie scierpię tego.
Wreszcie nastąpił kryzys.
W dziesięć dni po wyjeździe Jur
ka dostałam od niego telegram z Southampton ze słowami: „Do wi
dzenia! J3óg z Tobą", a nazajutrz nu
mer dziennika z opisem ostatniego wieczoru, jaki Spędzi! w Tiibury.
Dowiedziałam się stąd, że Jurek wydał pozegna)ny obiad dla grona przyjaciół, wśród których znajdował się jego dawny komendant z żoną, kiiku podróżników, bawiących pod ten czas w Londynie, i wydawca dziennika, który agitował głównie na rzećz wyprawy.
Obiad ten odbył się w kajut-kom- panii ..Scofu" (jakże mi się ona żywo przypomniała!), poczem tańczono na pokładzie przy świetle księżyca, a gdy nadeszła chwiia rozstania. Ju
rek wypowiedział krótką, pożegnainą mówkę, w której było mało retory
ki. a dużo serca.
Nie umiem wypowiedzieć, com czuła, czytając to. a sama znajdując się w tak wstrętnem d)a mnie otocze
niu ; trzeba trafu, że zostawiłam dziennik na stole w haiiu. Nazajutrz po śniadaniu szłam właśnie go za
brać. gdy zobaczyłam Atme.-siedzą
cą przy kominku i z udanym pato
sem odczytującą ten opis gromadce mężczyzn, wśród których znajdował się i mój mąż. i aż trząsł się od śmie
chu.
Z nieopisanym trudem powścią
gnęłam się, aby nie skoczyć na nich, jak tygrysica; natomiast zeszłam spokojnie na dół f stanęłam pośrod
ku. nim spostrzegh moją obecność.
— Ach! — rzekła Alma z nie
szczerym uśmiechem — rozkoszuje
my się właśnie prześlicznym opisem pożegnalnej uczty twego przyjaciela.
— Widzę — odparłam i. wyjąw
szy jej spokojnie dziennik z ręki, dwoma palcami, jakgdyby go jej do
tknięcie snlugawiło. zaniosłam go do kominka i wrzuciłam w ogień.
To już było zbyt wyraźnem po
kazaniem drzwi całemu temu sza
nownemu gronu.
Jakoż tego samego dnia poczęli się rozjeżdżać, a nie minął tydzień, gdy uwolnili mnie wszyscy od swej
obecności. Wszyscy, wyjąwszy Ał- mę.
Ta, po odjeździe ostatniej par- tyi gości, przyszła do mego pokoju i rzekła:
— Ach! najdroższą, mam taką wielką prośbę do ciebie! Wracamy niezadługo z matką do New-Yorku, ale ta zmokła kurka nie znosi mor
skiej podróży, musimy więc czekać na największy parowiec, a że naj
większe parowce wypływają z Liver- polu, a Ellan leży tak blizko tego portu, więc może pozwolisz... jeszcze jaki tydzień, dwa...
Cóż mogłam na to powiedzieć!?
Jakże tu odmówić wręcz, wyrzucić kogoś poprostu za drzwi? Musiałam się zgodzić i ledwo otworzyłam usta w tym celu, Alma już mi wisiąła na szyi, nazywając mnie swoją „naj
droższą. najlepszą, najmilszą przyja
ciółką w świecie".
Erice była obecną tej rozmowie i gdy Alma wyszła z buduaru, pochy- liła się nademną. szepcząc:
— Mylady! Mylady!... Co pani najlepszego zrobiła! Czy mylady nie widzi, że ta kobieta szpieguje pa
nią?
Rozdział LXV.
Następnie wyjechał mój mąż. po
zorując swój wyjazd oarlamentarne- mi obowiązkami. Miał zamiar zaba
wić w Londynie trzy do czterech ty godni. a przez ten czas Alma, jak mówił, będzie mi dotrzymywać to
warzystwa. Zresztą, zapewne w żad
nym razie tęsknić za nim nie będę.
Zdumiona tą jego nagłą gorliwo
ścią w służbie publicznej. 0 której ni
gdy dotąd nie słyszałam, zapytałam, czy to był jedyny powód, skłaniają
cy go do wyjazdu.
— Może nie jedyny — odpowie
dział i, skrzywiwszy się, dodał:
— W gardle mi iuż staje ta prze
klęta dziura, a orzytem... prawdę po
wiedziawszy. twoje postępowanie za
czyna mi działać na nerwy.
Po wyjeździe mego męża cała moja dotychczasowa energia opuści
ła mnie nagle. Zostawszy sama z Al
mą. stałam się znów bojaźliwą i bez
silną, jak przedtem, i ostrzeżeniu Price nie dawały mi spokoju, tern bardziej, iż ta nie szczędziła mi ich na każdym kroku.
- Ona panią oszukuje, myla
dy. — mawiała. — Czeka na paro
wiec! Akurat! Ani jej to w głowie.
Gdyby wasza lordowska mość nie wpadła znowu na mnie i nie kazała mi się wynieść na cztery wiatry, to bym powiedziała, na co ona tu czeka.
— Na co?
— A to czeka na... myśli... wyo
braża sobie... Q_! co tu obwijać w ba
wełnę... ta piekielnicą podejrzewa, że się coś z \#asza lordowską mością przygodzi i czyha na sposobność, że
by o tenLtuylordowi donieść.
Tymczasem zaczęłam niedoma
gać. Jakieś nieokreślone przeczucie czegoś złego chwytało mnie chwila
mi i wtedy dusza zamierała we mnie z równie nieujętej trwogi.
Usiłowałam zwalczyć ten drę
czący stan ducha. Powiedziałam Jurkowi, że nic się nie stanie pod
czas jego nieobecności i wmawiałam w siebie, że nić się stać nie może.
Tygodnie mijały ; pogoda zmie
niła się. Złociste barwy jesieni ustą
piły chłodnej szarzyźnie. niebo za
ciągnęło się ołowianemi chmurami, padały częste deszcze, wicher dął przeraźliwie w kominach ponurego zamku Raa, lecz Alma nie myślała o wyjeździe.
Zaczęłam Sie jej lękać. Byłam jakby opanowana tym hypnotycz- nym wpływem. * jaki wywierała na mnie za dni mego dzieciństwa, tylko , że teraz wpływ ten wydawał mi Się zawsze złym, a nieraz wprost sza
tańskim.
Czułam, że szpieguje mnie dniem i nocą. Bywało, że podniósłszy na- . gle oczy, spotykałam badawcze spoj
rzenie jej czarnych, jak węgle, źre
nic. tkwiące we mnie z dziwacznym uporem.
Była zawsze słodką i pełną ser
deczności. lecz mnie coś odpychało od niej coraz bardziej. 1 coraz czę
ściej przypominały mi się słowa Jur
ka: „Nienawidzę tej kobiety; to żmi
ja i zdeptałbym ią, jak gadzinę".
Poczucie bezmiernego osamot
nienia, w tym wielkim, ponurym do
mu. z kobietą, czyhająca na wyrzą
dzenie mi jakiejś krzywdy, by zająć moje miejsce, fatalnie oddziaływało na mój umysł i na moje zdrowie.
Czasem chwytało mnie nagłe o- słabienie, z którego nie umiałam so
bie zdać sprawy. Przeglądając się W lustrze, widziałam, że nos mi się wyciąga, policzki zapadają, a cera staje sie ziemistą.
Alma spostrzegła także te zmia
ny w mojej powierzchowności i za
sypywała mnie objawami udanego współczucia. Odpowiadałam zawsze, że jestem zupełnie zdrową; niemniej tajone obawy wzrastały i czułam się coraz nieszczęśliwszą. Aż wreszcie pewnego dnia, w jakieś trzy tygodnie po wyjeździe mego męża, gdym wstawała od stołu, przy którym ja
dłam śniadanie z Almą i jej matką, zrobiło mi się nagle tak słabo, że ze
mdlałam.
Odzyskawszy przytomność, zo
baczyłam. że leżę na ziemi, a Alma i jej matka klęczą nademna.
Nigdy, oóki życia, nie zapomnę wyrazu zjadliwego tryumfu, jakim płonęły oczy Almy, gdy otwarłam powieki.
To zemdlenie zgnębiło mnie nad wszelki wyraz. Pierwszą moja my
ślą było. czy. wracając do zmysłów, nie zdradziłam tajemnicy mego ser
ca. wymawiając bezwiednie ukocha
ne imię. Zauważyłam również, że mam rozpięty stanik.
Alma, spostrzegłszy, że otwar
łam oczy, poczęła mnie dźwigać z ziemi, obsypując najtkliwszemi wy
razami:
- Kochanie najdroższe! Jakże nas przestraszyłaś!... Trzeba na-
tychmiast posłać po doktora. Na
tychmiast.
Zaczęłam się sprzeciwiać, mó
wiąc. że niema potrzeby, ona jednak nie chciała o tern słyszeć.
— Takie zemdlenie może być pfzypadkowem. kochanko, i tak za
pewne jest. Ale może też być i zwia
stunem czegoś poważniejszego i mój obowiązek, najdroższa, mói obowią
zek wzgjędem twego męża nakazuje mi nie lekceważyć tego.
Wiedziałam doskonałe, o czem myśłi Ąima. łecz, by nie utwierdzać jej w podejrzeniach, przestałem się sprzeciwiać i z pomocą Price prze
szłam do mego pokoju, gdzie siadłam na brzegu łóżka, podczas, gdy pocz
ciwa sługa krzątała się koło mnie, podając mi soje i inne trzeźwiące środki.
To był noczątek końca. Nie po
trzebowałam doktora, żeby wiedzieć, co mi jest. Spadło to na mnie, jak grom, i wprawiło mnie w większe o- shipienie. niż gdyby góry nagie ru
szyły z posad, a morze wstrzymało się w ruchu.
Największa, najświętsza, naj- wzniośiejsza tajemnica kobiecości, tajemnica nowego życia zstępowała na mnie, aie w jakichże okoiiczno- ściach?
Ta cudna godzina, która powin
na być najradośniejszą godziną w ży
ciu kobiety, kiedy ona z wezbra.nem dumą i szczęściem sercem idzie do ukochanego i. zarzuciwszy mu ręce na szyję, a twarz na piersiach ukryw
szy, szepcze mu swą wieiką tajemni
cę. a on ze wzmożoną tkiiwością tuii ją do serca, bo oto nowe ogniwo za
cieśnić ma ich związek — ta cudna godzina nadeszła dia mnie, a ja nie miałam iei z kim podzieiić! O. Bo
że! O, Boże! Jakże to ja dumnie no
siłam głowę! Jak deptałam po zasa
dach moralności, po ustawach pra
wa. nawet no sakramentach reiigii, myśiąc. że Natura, która ukształto
wała nasze serca, nie chce, aby ko
bieta wstydziła się najczystszych po
rywów tego serca:
A oto teraz Natura sama powsta
wała przeciwko mnie, aby mnie po
grążyć i wkrótce świat cały z nia się połączy.
Gdyby Jurek był przy mnie, są
dzę. że nie byłabym się trwożyła o to. co łudzie pomyślą, lub powiedzą o kobiecie w mojem położeniu. Aie on był daleki o tysiące mii i z każ
dym dniem usuwał się.głębiej w prze
pastne mroki antarktycznej nocy.
Och! iakże słabą, jak nędzną, jak bezradną czułam się w tej chwi- ii! Przez myśł mi nawet nie prze
szło winić Jurka. A)e oto byłam sa
ma. i całv ciężar odpowiedzialności spadał na mnie; żyłam wciąż pod dachem mego męża, a co najgorsza, inna kobieta znała moją tajemnicę.
Rozdział LXIV.
Nazajutrz zrana przyjechał dok
tór Conrad. Uderzyło ninie. że przy
jechał samochodem mego ojca, od
znaczającym się ogromną szybko
ścią.
Siedziałam w sztafroczku przed kominkiem i pierwszy rzut oka na jego poczciwa, rozjaśnioną twarz u- ągwnił mnie, iż Ałma doniosła mu w tiście. no co go wzywa.
Zacny doktór zadał mi serdecz
nym głosem kiłka pytań, na które odpowiedziałam szczerze, nie śmiąc taić przed nim prawdy. Po każdej takiej odpowiedzi uśmiechał się z za
dowoleniem, wreszcie rzek!:
- Niema się czego trwożyć.
Wszystko będzie dobrze.
Poczem łagodnie b oględnie po
wiadomił mnie o tern, co już mi było wiadomem. a i a słuch ałam ze spusz
czoną głową, patrząc w ogień.
Doktór stropił się trochę, zauwa
żywszy, jak smutnie przyjmuje jego nowinę, bo zaczął mówić o ogó)nvm stanie mego zdrowia, kładąc nacisk na ważną roje, jaką w takiem. Doło
żeniu. jak moje, odgrywa pogodny nastrój ducha i dobra otucba.
Musisz pani mieć wesołe oto
czenie. widzieć dokoła siebie przy
jazne i miłe ci twarze.
Przytakiwałam mu. wiedząc, ja
kiem to było niepodobieństwem, po
czem zaczęliśmy rozmawiać o moim ojcu i jego zdrowiu i o żonie doktora, która poteciła mu powiedzieć mi. że nie zapomni nigdy, com dia niei u- czyniła. i że orosi, bym do nich przy
jechała na jakiś czas.
— Żonisko kazało pani powie
dzieć.—kończył doktór z uśmiechem—
że pokoik Mary 0'Neił! zawsze na panią czeka, a w nim cisza i odpo
czynek, jakiego i wielkie damy mogą czasem potrzebować.
— Niech pan podziękuje żonie jaknaiserdecżniej — odrzekłam. czu- jąc. że słowa więzną mi w gardle.
Obawiałam się, aby nie zaczął mówić o Jurku. Bogu tyłko. który patrzy w najgłębsze tajniki kobiece
go sercą, wiadomo, czemu się tak
Adotf Nowaczyńsk!.
Było to nad Bałtykiem.
(Bergsohn & Bergson).
2 Krotochwila w 3-ch odsłonach.
ŚLEDZlNSKA ( do O&uniews&ief).
Pan! Niusia gra przecież daleko lepiej od samego Karpińskiego.
L1NOWSKA. Zapewne. A już w każ
dym razie lepiej od niei! Ona nie umie przecież nawet dobrze serwować.
ŚLEDZlNSKA tdumnie). A ja, moje panie, wzięłam znowu nagrodę w tej samej Ostendzie za mistrzowstwo w pły
waniu.
OKUNIEWSKA (zdumiona). Co?
Pani, naprawdę? Pani tak świetnie pływa?
L1NOWSKA. Och pani! Mucia może
bardzo lękałam; co do mnie, czułam tytko, że jeżeli usłyszę jego imię, sta
nie się że mńa coś strasznego.
Wnet po odejściu doktora przy
szła Alma. rozpływając się w obłud
nych powinszowaniach.
— A Go!—wykrzyknęła. — Czy dobrze zrobiłam, posyłając po dok
tora? Co za nowina! Ach! ty szczę- śtiwe. szczęśliwe—stworzenie! Ale nie będę ci zajmować czasu. Zape
wne pilno ci donieść o tern mężowi.
Następnie przyszłą matka Almy.
Dobroduszna kobieciną, woniejąca i ubrylantowana. zaczęła* rozwodzić się nad swoją przenikliwością.
— Ja się już dawno domyśla
łam — mówiła. — Jak tylko zauwa
żyłam to i owo. powiedziałam zaraz Almie, że ani chybi, jesteś w takim stanie. A Alma na to: „To niemożli
we!" Atemy. mężatki, znamy się na tern.
Poczem udzieliła mi niektórych rad z własnego doświadczenia, jako to. żebym pijała śniadąnie w łóżku, unikała herbaty i t. p.. wreszcie za
częła unosić się nad tern, jakie tó szczęście dla mnie, że mam Almę przy sobie.
— Doktór powiada, że masz być w dobrym humorze i czas wesoło przepędzać, a Alma do tego jedyna.
I tak sie o ciebie troszczy! Czy u- wierzysz. że chce zostać do grudnio
wego parowca, żeby ćię, nie odstępo
wać w takich chwilach.
Myśl, że ta dręczycielka moja jeszcze dwa miesiące dłużei zamie
rza mnie torturować, zapiekła mnie, niby roznalonem żelazem, lecz to by!
dopiero początek mojego męczeń
stwa. Nazajutrz przyjechała ciotka Brygida. Jej szare, chłodne zazwy
czaj. oczy błyszczały z poza opraw
nych w złoto okularów w sposób, z którego odgadłam, iż ma na mnie ja
kieś osobiste widoki.
DCN.
pływać cudownie! Ona jest tak zbudo
wana, jak Venus Kwirynalska! a musku- ły ma, jak Herkules Belwederski! Samo zdrowie!... Ja godzinami bym patrzała, jak cha leży w słońcu.
OKUNIEWSKA. O, ja też panią ad- mirowałam. Istotnie, pani jest niezwykle proporcyonalną. Ale nie spodziewałam się nigdy, że pani tak pływa.
SLEDZlNSKA. O moja złota! I pani pływa doskonale. Przecież ja panią ob- serwowałałm.
L1NOWSKA. A ja was obie widzia
łam... (po&azufe nieznacznie na o&oA sie-
21
dzącego Paphinda). Pływacie całkiem nie gorzej od Zoppockiego championa.
SLEDZłŃSKA (wesoło). O tak... aie zważcie moje drogie, że on pływa do
piero w pierwszem pokoieniu, haha...
SLEDZłŃSKA (wstając raptownie, rzeźbo?. Chcecie zresztą, drogie moje, to wam coś zaproponuję! Pokażę wam moje kunsztyki i nawet w Famiiienbadzie!
Co? niech szwabki wiedzą, że my jeste
śmy naprawdę z Syreniego grodu.
. 0&Hn:ews%n i Linowsha zryw ała się raźno, poprawiała sąhnie.
OKUNIEWSKA fnradowanaJ. Ach doskonaie!... cieszę się bardzo....
LłNOWSKA. A jak ja się cieszę!...
Ja ją tak iubię widzieć rozebraną (Przy
tuła sig do ^iedzińśhiej).
OKUNIEWSKA (patrząc nazegareAł.
Zresztą i na nas już była pora kąpieii.
Chodźmy.
SLEDZłŃSKA. Doskonaie! Więc naprzód rzucimy nasze karteczki do mę
żów...
Zmierzała wszystkie trzy w strong wyłścia z ieweł.
OKUNIEWSKA (do LinowshieJ). To pani może była w Baden-Baden wtedy, kiedy ja z moim pteseczkiem.
LłNOWSKA. A może! (wywiłałae rakieta). A jakiej rasy psa ma pani?
OKUNIEWSKA (wesoło). Ach, nie!
Ja tak nazywam mego pana męża ("otwie
ra drzwi szhłane).
LłNOWSKA. Myśmy byli akurat trzy lata temu, kiedy to...
ł wszystkie trzy wychodzą w iewo.
OLGA WASSERBAUCH (oddając przeczytana gazetg pyhałacemn z fajhi Paphindowi). Harośzyj fejłetończyk...
Meręis! Istinny Bergsonist pisał!
PAPKIND (pyhałac z fajhi z podzi
wem). Da, Bergson! Bergson! Hoho...
I jurodiwyj on małyj! Myszugge a bissełe a wsioże kepełe! ("poważniej fajne ke- pełe!
OLGA CaraźonaJ. Czto znacżyt ke
pełe? Nikak, nikagda jurodiwyj! Un ge
nie! uniwersał-genie! panimajetie? jewro- pejski genie! U Bergsona znajetie wsio intuicyon! Na urn jemu naptewat! na ce- rebrum, panimajetie: Gehirn, jemu naple- wat! na m ateryę naptewat! na inteligen- cyę naplewat! na intełłekt naplewat...
PAPKIND ("zdumiony, . zasłuchany, przestał czyście sobie paznogcie na obrn- siej. Smatry! smatry!... Na intełłekt toże?
OLGA. A toże! toże! Jemu intui- cjon wsio! Instynkt, panimajetie, a ' in
tuicyon... *
PAPKIND ("hagateiizHiaco). Intui
cyon! Intuicyon! A po mojemu Bergson, znajetie, , prosto za prosto reaktioner!
Profet Jezajasz toże intuicyon propagiro- wał!... ("nogi przed siebie wyciągnął).
OLGA ("szyderczo). Jezajaśż? Kuda wam profet Jezajasz intuicyon propagiro- w ał? Onże jewrej! żyd... Azyat!... Niet, jewropiec.
PAPKIND ("upornig). Bergson toże nie jewropiec! Nie Jewropa Bergson!
(patrząc dohoła z satystahcyą). Ot!...
zdzieś Jewropa! Elektriczestwo! Sport!
Wojennyj stroi! Pariadok! Asfatt!...
("łehceważąco) Fołosofia? kniżki? Metafi- zik?... Naplewat mnie n a metafizik!...
o... ("spłunął z ameryhahsha na dwa me-
trzy przed siehig na podłogg). Nus czto takoje intuicyon?...
KELNER WILHELM (w yrósłszy przy nim nagłe, )ah z pod ziemi, surowo). Es wird ersucht aus hygienischen Grtinden auf den Fussboden nicht zu spucken!
PAPKIND ("mocno zawstydzony, no
gi pod siebie cofa). Pardons, pardons!...
H araszos gaspadin kelner! Und bryn- gen Sie mir ein koniak! (do Ołgi, dys- hretnie), aie z uporem). , Nus spraszu ja was... czto takoje intuicyon?... (cisze) Je
szcze). S u g en S y m y r wusysteintuicyon?
ganc uffen...
Równocześnie z prawe) wchodzą o- bo)e Karasińscy z l^ arszaw y z panią Ra- huzhą. Rarasińshi, )aho prezes Jednej z tysiąca.ośm iuset kas pożyczkowych, nosi oczywiście Małą hamizełhg przy czar
nych suhiennych spodniach i czeczunczo- we) marynarce. Rani Karasińsha zato wprost przeciwnie.* ma czeczunczową spódnice a czarną hłuzhg. Rahuzha, starsza jejmość, pretc/?syoy:ał/u'e dystyn
gowana, w gaficyjsho-glodom eryjshiej manierze.
PREZES KARASIŃSKI (honwołu)ąc dwie stare panie, tłómaczy im z widocz- nem zacietrzewieniem). A ja kochanym paniom nadal będę pow tarzał: nie w ypa
da! Co to gadać: nie wypada!
KARASIŃSKA (wshazu)ąc na wołny stołih z frontu). O! wolny stolik!... P rzy oknach wszystkie zajęte... (siada wygod
nie, hładąc na stół parasołhg).
RAKUZKA (patrząc przez, fasamen hu ohnu). A mój mąż oczywiście przy pani Karpińskiej (siada oboh Karasiń- shie)). I tak całe dnie! Całe dnie!
KARASIŃSKI do hełnera). T rzy portery kochanie, trzy portery (chus- teczhą strzepuje hurz z hrzesła). T a k - tak... A ja paniom powtarzam swoje: nie wypada, nie wypada!...
KARASIŃSKA. Ech, nudny jesteś mój stary z tern ciągiem: nie wypada!
A tobie wypad t grać w bridża, gdzie tyl
ko dopadniesz stołu i przegrywać po 50 marek dziennie?
RAKUZKA. Ach, doskonale się pre- zesowa odcięła! doskonale! Im to w szyst
ko wolno, nam nic... Trochę fatałaszków sobie posprawiać nawet nie wypada.
KARASIŃSKI (zdejmując ha/tełusz i ocierając sobie tą samą chusfeczhą pot z czoła, ironicznie). Fatałaszków! Tro
chę fatałaszków?... Moja pani!... Tysiące tysięcy marek zostawiacie dziennie w tych W arenhausach! Obiiczyiiśmy wczoraj z panem Karpińskim...
RAKUZKA (ironicznie). Z panem Lolem?... No... no...
KARASIŃSKI. Tak, z panem Lolem, że warszawianeczki zostawiają przecię
tnie w obu gdańskich W arenhausach... to jest u tego...
KARASIŃSKA (podpowiadając).
U Bergsohna...
KARASIŃSKI. Tak, serce, u Berg
sohna i Adelsztajna w pełnym sezonie po... po mniej-więcej 4 tysiący do 600 ma
rek dziennie... Tak sobie plus minus...
non plus ultra...
RAKUZKA. No, proszę ja proszę!
Jak to obliczyli ..
KARASIŃSKA (pow ażnie). Że zaś pełny sezon liczy sobie sześć tygodni...
(dó hełnera, przynoszącego piwo). Tylko
mnie da Wilhelm do piwa taki rozgrze- wacz... rozumie Wilhelm?.., jak zawsze..
Reiner hiwnął głową i rozstawia por
tery.
RAKUZKA (zasłaniając swoją szhian- hg). Mnie proszę nie nalewać, .
KARASIŃSKI. Że zaś pełny sezon liczy sobie osiem tygodni, więc po. odii- czeniu niedzie!, w ypada suma... 4.600 ra
zy 44, a razy 38, to okrągłe,.. 473 tysiące 800 marek... Doiiczmy do tego dwa pół sezony z przeciętną plus-minus 3.750, tó otrzymujemy, zaraz, ile; to... ósięmkroć sto...
RAKUZKA (ironicznie). I to z pa
nem Karpińskim tak sobie obiiczaiiście?...
Tak?... Ależ to . nadzwyczajne! Przecież jego własna żona robi chyba u Bergsoh
na największe zakupy!..,
KARASIŃSKA. Naturalnie że ona...
Przedw czoraj przecież byłyśmy razem w Gdańsku całą gromadką, a śliczna pani Lala kupiła naprzykład z miejsca cudów- ny kóstyum kąpiełowy...
RAKUZKA. A tak... I dziś ma w nim pierwszy raz wystąpić!JZobaczy pan, jaki eiegancki...
KARASIŃSKI (mieszając w piwie);
A to nieładnie!... To w styd i koniec! Nie
m a się czem chwalić... Kupuje u haka- tystów, ergo jest zdrajczynią...
KARASIŃSKA (drażniąc sig z mg;
żem). A jaki cudowny, żebyś sobie wie
dział! Za głupie 80 marek, proszę cie
bie!... A przecież tutejsza marka, to tyte tylko, co nasze pocztowe, mój Kajciu.,.;.
RAKUZKA. U nas w Galicyi, (na
słałaby za ten kostyum dać najmniej 150 koron!
KARASIŃSKA, A u nas w Warsza
wie, napewno sto rubli moja pani, na;
pewno... Więc czyż to nie doskonały in
teres! W ten sposób oszczędziła mężowi jakieś 60 rubii moja złota...
KARASIŃSKI. Panie mi jeszcze u- dowodnicie, że kupując ten kostyum, n:e- tylko nie wydała, ale jeszcze zarobiła...
RAKUZKA. A bo jest tak panie pre
zesie, bo jest; tak. Bo gdyby teraz chcia- ła odstąpić go komu u siebie...
KARASIŃSKA. W Warszawie, tak, mój drogi, to może zaśpiewać zań 50 ru
bli, 50 rubli, a każdy weźmie go z poca
łowaniem ręki.
KARASIŃSKI (hłóiłiwie). Czyjej rę
ki? Gdzie ręki?... Ot gadanie!... A ja mó
wię swoje: nie wypada! nre godzi się!
W y baby, to jest pardon, wy panie sza
nowne, jesteście pod ty mwzględem nie
uleczalne (obcina sobie grabę cygarho).
KARASIŃSKA. Ech, stary! ty się na tern nie znasz! Co tobie o tern gadać!
Czy m y się do twego bridża mieszamy?
co? A naprzykład trz y nowe talie kart...
to gdzieś kupił? a nowe sztony gdzieś kupił, jak nie u Bergsona? A co?... hę?.-
RAKUZKA (zadowolona). Mała rzec:
a wstyd.
KARASIŃSKI (zirytowany, wyciąga iałig h ari ż bieszeni). No, co a co? ,.
co a co?... Kupiłem i żałuję tego! I nie przestanę żałować. Dwa razy gratiśmy troszeczkę na deszczu, na deszczyku...
ale trzeba było partyi dokończyć i co^- cała farba z nich zeszła, rozłażą stę, iak z bibuły! Tandeta... (frzepnął bradnemi harfami w powietrza)
RAKUZKA (z infencyą). A bo trze-
ba to było grać na desźczO?... Ma pre
zes karę za to!
KARASIŃSKA torcbhe).
Coprawda ja nie grałam na deszczu, a moja torebka całkiem mi się rozłazi w rę
kach...
.Rąhuzhi zbiiżo sie d o stołka.
RAKUZRA /sięgając po torehhe). Co pani mówi? Czy być może? Ta nowa?
KARASIŃSKA /hpiąco). A tak... Ni
by to z prawdziwej skóry krokodylej, a raz tytko była na deszczu i już...
KARASIŃSKI /wesoło). Kaput!
Śliczny krokodyl! Jaki niewytrzymały na wilgoć!...
KARASIŃSKA. Ale zawsze, moi dro
dzy, uczciwy subiekt u Bergsohna napo
minał, żeby torebkę brać tytko na pogo
dę... że krokodyle wogóle nie znoszą de
szczu!...
KARASIŃSKI. Zawsze przed desz
czem chowają się do Nilu. Wiadoma rzecz.
KARASIŃSKA. Coprawda, torebka kosztowała sześć marek. Musiała być z pąpier-macKe,
KARASIŃSKI. Ano, macie panie wąsże zachwaiane Warehhauzy! wasze Bergsohny!
RAKUZKA. Ale, moi państwo, pó wyjątkach sądzić nie można. A jeżeli chodzi śo praktyczne rzeczy, to mówcie sobie co chcecie, nigdzie takich rzeczy nie dostanie, jak tutaj. I jakie dowcipne!
Jakie pełne fantazyi. Wczoraj mój Kli- tuś kupił u Bergsohna taki parasol...
/wshazuje łorgnonem na podchodzącego męża). O! ón wam tu zaraz pokaże...
Rahuzhi zbtiża sie, hłaniając z jahąś starożytna rewerencyą.
RAKUZKI. Całuje ruci pani preze
sowej dobrodziejki... Padam do nóg pre
zesowi kochanemu.
Karasińscy witają sie.
KARASIŃSKI ćwshaznjac miejsce).
Siadaj panie radco! Napijesz się z nami porteru... co?...
RAKUZKA. Pokaźno państwu zaraz tę laskę, cośmy ją to wczoraj kupili w Gdańsku.
RAKUZKI /staje oboh i demonstruje swoja potwornej grubości cygarowa la
gę). I owszem!... W ten moment!
KARASIŃSKI /wesoło). Ależ to for- malny jakiś dziadowski kostur...
RAKUZKI /z zapdtem). To Coś, po
wiadam wam cudownego!... Doprawdy, czego te niemcy nie wymyślą już! Oto patrzcie! Tak jest laska, prawda?
KARASIŃSKI. Tylko taka gruba!
Wygląda jak kół płotu czy pastorał...
RAKUZKI. A tak, trochę... Ale nie w tem rzecz... /mocnie sie z rączhą, chcąc ja wyciągnąć). O tak! Teraz to będzie szty!et... o, zaraz... zacięło się... o!...
/szarpnął mocno, żponsowidł, rączha wy
ciąga sie wraz z potwornej długości za
rdzewiałym pretem; uradowany) o... o...
toż sztylet...
KARASIŃSKA /wesoło). Raczej szpi
kulec do słoniny.
RAKUZKA /urażona). Wszystko jed
no.., ale zawsze wrazie napadu jakiegoś...
to...
KARASIŃSKI /wesoło). To mężowi to mogą wbić pod piąte Ziobro?... co?...
RAKUZKI /zasapany). Ech nię!
Skądże, znowu! Niechże Bóg broni.,.
/whreca ż powrotem, ohraca iashe do góry i zaczyna odśrubowywac drugi ho- ńfećK" A tćfaż' ż*tej"stróńy! o/7 tu to]
jest port-cigare! /meczy sie Przy odśru- howywaniu). O!... takie port-cigare...- i ząpainieżka.,. pj, coś się zacięło /zczer- wieniał cały, dyszy cieźho), a może tak...
MZgłebi. wstają od swego stoiiha Kar- pińshi z żona i Kiełhina z synem. Płuca i zmierzają hu frontowi.
RAKUZKA /zauiepohojona). Może' trochę zardzewiało Khtusiu? Trzeba na
smarować.
KARASIŃSKI /wstając). Niech rad-;
ca pozwoli, to ja może...
RAKUZKI /mocując sie). *]Zaraz, za
raz... czekajcież państwo... **No, trochę trzeba mieć do tego młodszś ręce, to prawda! /odduje iashe Karasińshiemu, sapie cieżho),-ostatecznie ja już mam mo
je 59 lat... nie dam rady...
KARASIŃSKI /odraza mocno sie wziął i puściło). O... jest... /oddaje iashe Rahużhiemu). Proszę.
RAKUZKI /uradowany, demonstruje).
Aha. A tu widzicie panie, jeśt porte-cl-, gare., wygodne, jak się patrzy! /wręcza Karasińshiej).
KARASIŃSKA / oglądając, hpiąco).
Wygodne jak wygodhe! Cóż tu się mo
że zmieścić?... dwie, trzy sztuki?
RAKUZKI /przyśrubowująć powro
tnie). Ech, nie! więcej: ze trzy, ze. czte
ry się zmięszeżą /znów majstruje). O...
A jeszcze jest taka zapalniczka autóma- tycżna / odhrecu coś przy shówce). Może prezes chce ognia do cygarka?— Zaraz, służę... /odhfeca, zaczyna prztyhać raz po raz, ishry wypadają, płomień sie nie zapała). Oj. Zaraz,., cóż to znowu?...
RAKUZKA /współczująco). Pewnie zapbmniałeś dolać terpentyny, Klitusiu?
KARASIŃSKA /wesoło). Chyba ben
zyny droga pani.
KARASIŃSKI /W arnie). Ee.., to już innym razem... Teraz ja sobie zapalę dawnym systemem, bez perwersyi /za
pała cygaro zapałha):
RAKUZKI /do żony). Ależ nalałem.
Wlałem dziś pół fiaszeeżki benzyny...
Cała laska śmier., tego, pardon, śmier
działa...
KARASIŃSKA. Tó pewnie się już ulotniła...
RAKUZKI /zasmucony). Nie, nie!-.
Przed chwilą zapalałem panu Karpińskie
mu; kamień się starł. Darmo, to innym razem... /zamyha m aszyuhe/ Ale cały koncept polega moi państwo na tern wła
ściwie, że to jest parasol, a nie laska!...
Czekajcież! Zaraz wam to pokażę.
Karpińscy i Kiełby podchodzą hiiźej.
RAKUZKI /zaczyna sie mozolić ścią
ganiem futerału z parasoła; do zniżają
cej sie Karpińshiej).' O, i państwo Kar
pińscy to zobaczą przy okazyi.
RAKUZKA /półgłosem do Karasiń
shiej, patrząc przez fasamen na Kieihiów, niechętnie). Tak, ale i ta żwaryowana Kiełbina tu idzie...
KARASIŃSKI /uradowany). Z cu
downych najcudowniejsza zbliża się ku nam.
KARASIŃSKA /do . Karpi/shiego).
Patrz pan... mój stary na widok pańskiej żony kompletnie głowę traci /wita sie),' i KARPIŃSKI /stając przy nich, wita sie). Dzień dobry paniom,., dzień dobry...
KIEŁBINA /z iiteWsha, śpiewnie), Bógżeż] z wami mśbpżątka, stara gwar-, dya!... Jak to i źebrati się— Dzień dobry, dzień dobry!...
RAKUZKA /witając sie. Kieihiną, sżfywnie). A, dzień dobry pani...
Ziuteh Kiełh stanął sohie z bohu, nie hryjąc Sie z oznahami wzgardy dła tej hompanii; wreszcie przystąpił do Pap- hinda i rozmawia z nim półgłosem
RAKUZKI /do Karpińshiej i Karasiń
shiej tłómacząc). O, widzicie panie!:.
Teraz z tęgo będzie taki parasol! A W potrzebie znowu może być krzesełko, po
łowę krzesełko /chce ściągnąć futerał, zczerwieniał, dyszy cieżho)
PANI LALA. No, proszę, proszę...
Niech radca pokaże! Chwalił się tam radca przed chwiią.
KARASIŃSKA /do Kiełbiny). Panie już po kąpieli?
KIEŁBINA. My duszko? Ależ skąd- żeś! Teraz dopiero my idziem wychlastać sień!...
KARPIŃSKI. A radca znów demon
struje swój dziesiąty cud świata od Berg
sohna...
: KARASIŃSKI /wesoło)./ Ehe! Tylko coś się, dzisiaj jakoś ciągle zacina...
RAKUZKA /niezadowolona). Ale bo mój drogi! Przecież niema deszczu... Zo- stawżeż, Klituś! Nikt nie ciekawy...
KARASIŃSKA /wstrzymując sie od śmiechu). Tak, tak! Niech Się radca nie męczy!... My wierzymy. Może kiedyiti- dziej!...
KIEŁBINA /patrząc nań, parshneia śmiechem). A też cudacznie śmiesznie wyglądasz radca z tym parasolem! Ha- ha!—
RAKUZKA /z pasyą). Klituś! Zo- stawżeż!
RAKUZKI /meeząc sie, zawstydzo
ny). Ale nie, nie! Zaraz będzie! Zaraz!—
Już idzie!...
KIEŁBINA /przysunęła sie bliżej).
Boki zrywać przyńdzie! Ot galieyany, coż za śmieszny wy naród, pożal się Bo
że!... Kupi serdeńko taką wiesz, bzdurę...
ot, prosto wiesz, śmieć, a taki bawi sień terńże całe dnie...
RAKUZKA. Klituś!
KARASIŃSKA /chcąc odwrócić uwa
gę, do Karpińshiej). Ciekawam, jak też pani będzie w tym nowym kostyumie?
PANI LALA. Dziś mam w nint za
debiutować. Mąż pozwolił nawet na Fa- milienbad...
KARASIŃSKI. Jak też ma pani być?
Będzie ślicznie! Cudnemu we wsżystkiem ślicznie.
RAKUZKA /odwracając sie od męża, do Karpińshiej). Ale, ęży to jest co na tern prawdy droga pani; że sam książę Otto będzie dzisiaj w Familienbadzie?
PANI LALA /wymijająco, tajemni
czo). Podobno! Nie wietn! Ze mną o tern nie rozmawiał,
RAKUZKA /słodho). Pani chyba wiedziałaby najlepiej. Ja bo przyznam się, wątpię.
KARASIŃSKA. Nam to mówił przed godziną graf von Hutten - Paradpwśky, że...
. KARPIŃŚKI /od chwili już pomaga
jąc zdenerwowanemu Rahuzhiema). Może to tu trzebaby mocniej przycisnąć?...
KIEŁBINA /nagłe powstrzymała
23