• Nie Znaleziono Wyników

Na ścieżkach Polskich Komandosów (III). Kierunek Afryka

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Na ścieżkach Polskich Komandosów (III). Kierunek Afryka"

Copied!
7
0
0

Pełen tekst

(1)

Mirosław Darecki

NA ŚCIEŻKACH POLSKICH KOMANDOSÓW (III) KIERUNEK AFRYKA

Przybyłych z Cupar do Fairbourne w Walii polskich komandosów witał w czasie uroczystego przeglądu dowódca 10 Międzyalianckiego Commando, ppłk Dudley Lister takimi słowami: „... Z dniem dzisiejszym stajecie się częścią składową 10 Commando...

Warunki życia w Commando będziecie mieli o wiele lepsze niż w jakiejkolwiek jednostce.

Będziecie żyli i będziecie traktowani jak „gentlemani”. W zamian za to będę wymagał od was przede wszystkim kompletnego zdyscyplinowania. (...) Prócz tego oczekuje was ciężka praca, która, będzie trwała przez cały okres szkolenia. Badzie to wymagało wiele samo zaparcia i dobrej woli z waszej strony. (...) W godzinach wolnych znikają wszelkie zapory, jakie nas dzielą w służbie. Chcę, abyście wtedy byli w najlepszych stosunkach przyjacielskich, bez względu na funkcje. Wtedy ja, wasi dowódcy i, wy możemy razem pić i bawić się. (...) Pamiętajcie, że jesteście komandosami. (...) Jeżeli zauważę, że któryś z was wdał się w bójkę z żołnierzem angielskim - to ja, Anglik, przyjdę z pomocą wam a nie jemu...”¹)

Przemówienie ppłk. Listera daje kwintesencje atmosfery, jaka miała, przynajmniej według założeń, panować w oddziałach komandosów, a wymowę ostatniego zdania potrafi w pełni zrozumieć i ocenić tylko ten, kto zna Anglików, w dodatku przedstawicieli tej generacji, która wychowana była jeszcze w duchu „imperialnym”.

Komandosi, poza okresem szkolenia w Commando Depot w Achnacarry, mieszkali na

tzw. „billetingach”, czyli w prywatnych kwaterach. Na codzienny poranny apel przychodzili

jakby do miejsca pracy, wzorem większości zawodowych oficerów w czasie pokoju. W

związku z niekoszarowym systemem życia otrzymywali codzienny dodatek specjalny do

normalnego żołdu w wysokości 6 szylingów i 8 pensów na dopłatę do wynajmowanych pokoi

i dożywianie, przyjęcie takiego systemu stawiało komandosa w pozycji uprzywilejowanej w

stosunku do zwyczajnego żołnierza. Po wieczornym apelu rozchodzono się do domów; nie

istniały przepustki „do miasta”, każdy mógł układać swoje prywatne życie tak jak mu się

podobało. Dlatego też dotkliwą karą było pozbawienie komandosa na pewien czas dodatku

(2)

specjalnego. Większą karą było już tylko odesłanie do jednostki, z której przyszedł. Poza tymi dwiema, inne kary w oddziałach Commando nie istniały.

Trzeba przy tym podkreślić, że komandos nie był kreowany na wojskowego

„arystokratę”. Wdrażano weń przekonanie, że jest tylko wyjątkowo dobrze wytrenowanym żołnierzem, który z własnej woli wszedł do wyjątkowo niebezpiecznej i wyjątkowo hazardowej gry. Szczególnie od 10 października 1942 gdy Hitler wydał tajny rozkaz (cytowany następnie w procesie norymberskim) żeby wziętych do niewoli komandosów zabijać bez litości.

„Billetingi były różne - wspominał w „Zielonym talizmanie” jeden z polskich komandosów²) - W domach bogatszych bardziej komfortowe, u biedniejszych nieco mniej dogodne. (...) Gospodynie przyjmowały nas z rożnach powodów: jedne dla zarobku, inne - a liczba ich przeważała - aby w ten sposób mieć swój udział w zbiorowym wysiłku wojny. Były i takie, które przyjęły nas z sympatii dla Polaków, choć (jak się same przyznawały) mało o Polsce i Polakach wiedziały. Słyszały one tylko, że jest to dzielny naród. (…) Doświadczenie wykazywało, że ci z kolegów, którym przypadły piękne i młode gospodynie ( a było ich na szczęście bardzo mało) byli dużo gorzej odżywiani od nas, to jest tych, którzy się dostali w ręce ludzi starszych. Rywalizacja i zazdrość o piękne gospodynie z tych też powodów wnet ustała. (...)”. Traktowano tych niezwykłych lokatorów trochę jak członków rodziny i nawet zdarzył się wypadek, że jedna z owych starszych Walijek odwiedziła dowódcę Samodzielnej Kompanii, kpt. Smrokowskiego z prośbą o wpłynięcie na jej „boya”, żeby więcej jadł.

A odżywiać trzeba się było istotnie znakomicie, zważywszy na morderczy trening, jaki

kontynuowano po powrocie w grudniu 1942 r. z ośrodka w Achnacarry. Skalne urwiska

walijskiego wybrzeża, spienione wody Morza Irlandzkiego, przypływy sięgające wysokości

siedmiu metrów, nadawały się do tego doskonale. Wyjeżdżano też na specjalne ćwiczenia w

lądowaniu odbywające się głównie w morskich bazach pozostających w dyspozycji

Combined Operations. Tak np. w marcu 1943 r. polska 6-th Troop of 10-th Inter Allied

Commando przeszła dwutygodniowe przeszkolenie w bazie morskiej w Warsash w

Południowej Anglii. Używano w tych ćwiczeniach szeregu różnych łodzi i barek

desantowych. Od małych LCP (Landing-craft Personel), przez LCA (Landing-craft Assault)

aż po duże „piechocińskie” LCI (Landing-craft Infantry). Maciej Drzewica - pod tym

pseudonimem kryło się nazwisko porucznika, a następnie kapitana Macieja Zajączkowskiego

- opisał niezwykle plastycznie jedno z takich ćwiczeń: Jest mglista noc - bezszelestnie

wczołgujemy się na pokład i schodzimy w dół opuszczonym pomostem. Cichy plusk, i mój

poprzednik znika mi z oczu. W tej chwili i ja znajduję się w wodzie. Jest mi zimno i niemiło -

woda przesiąka momentalnie przez mundur, wlewa się za kołnierz, na ustach czuję słony

smak, a zęby zaczynają dygotać, jak w febrze. Próbuje zgruntować, ale stopy nie dotykają

(3)

dna. „Maewestka” trzyma dobrze na powierzchni mimo pełnego ekwipunku. Jedną rękę unoszę wysoko tomigan, drugą wiosłuje - przede mną i za mną, z prawej i lewej dziesiątki takich samych jak ja postaci boryka się z wodą. Gdzieś o trzysta metrów przed nami jest brzeg. Po chwili już nie płynę (...) Wreszcie woda sięga mi do pasa, do kolan, do kostek i wychodzę na brzeg. Zimny wiatr wieje (…). A tu trzeba leżeć bez ruchu, bo nieprzyjaciel może być o kilka metrów, a zaskoczenie musi być całkowite.

Gorsze uczucie jest. Gdy trzeba w nocy z brzegu iść w wodę, by dostać się do łodzi. (...) I jeszcze nie wiadomo, czy we mgle trafi się do łodzi - jakże łatwo jest z łodzi trafić na brzeg, lecz jakże trudno czasem znaleźć wśród nocy tak mały przedmiot, jakim jest nieoświetlona i pomalowana na kolor ochronny łódź, stojąca z dala od brzegu.³)

Dodajmy do tego opisu autentyczne warunki bojowe, strach przed śmiercią z rąk nieprzyjaciela ból z odniesionych ran, ciężar ciała kolegi dźwiganego na grzbiecie, światła wrogich reflektorów myszkujące po falach, krzyki nieprzyjaciela niosące się z ciemnego brzegu, rwące się wokoło pociska będziemy mieli posmak tego, co spotykało komandosów w czasie ich „prawdziwych” akcji.

I jeszcze jeden fragment wspomnień Drzewicy tak bardzo charakterystyczny: Ćwiczymy lądowanie, pływamy po morzu z tą nadzieją, że kiedyś płynąć będziemy Bałtykiem i lądować będziemy na polskim wybrzeżu. I wszyscy mamy tę samą myśl, to samo życzenie - zarówno Polacy jak i Commandosi innych narodowości, jak wreszcie brytyjscy marynarze, aby jak najprędzej stanąć na kontynencie. I tą myślą zjednoczeni tworzymy jedną zwartą gromadę.

Dowództwo Commanda stało w Harlech położonym na brzegu Zatoki Tremadoc, osłonięte wchodzącym daleko w morze Półwyspem Lleyn. W pobliżu rozłożyły się poszczególne „troops” - kompanie. Francuzi kapitana Philippe Kieffera mieszkali w Criccieth, Holendrzy pod kapitanem P. Mildersem w niedalekim od Harlech – Portmadoc;

Belgowie, którymi dowodził kpt. O. Danloy stacjonowali w wiosce Abersoch, Polacy w wiosce Fairbourne, a Norwegowie pod dowództwem kpt. Hauga - na samym Półwyspie Lleyn. W miejscowości Nefyn przyzwyczajano się do nowego stylu życia, wrastano w nowe oporządzenie, z jakim jeszcze żadne z dotychczasowych wojsk lądowych nie miało do czynienia.

Wojenny ekwipunek komandosa był bogaty i różnorodny. Spomiędzy kartek wertowanych przeze mnie dzienników bojowych Samodzielnej Kompanii wypadła kiedyś luźna kartka z napisem „Karta mundurowa” i znajdującym się pod nim zestawieniem części ubrania, oporządzenia i uzbrojenia komandosa. Naliczyłem 102 przedmioty, w tym rzeczy tak

„niecodzienne” jak plecak typu alpejskiego, lina wspinaczkowa, lub indywidualna „toggle-

ropę”, trykotowa czapka wełniana w typie naszej narciarskiej „marusarzówki”,specjalne buty

(4)

cichołazy (tzw. S. V. Boots), nie mówiąc już o sztylecie, lornetce, busoli, pasie ratunkowym, okularach, różnych trokach, łącznikach, szelkach bojowych itp.

„Dyscyplina była doskonała - napisze po latach o tym okresie życia Commanda angielski autor książki o komandosach H. St. George Saunders - a cudzoziemcy cieszyli się ogromną popularnością wśród tutejszej ludności. Szczególnie wśród walijskich dziewcząt.

(...) Doszło do tego, że niektórzy brytyjscy żołnierze zaczęli mówić z „obcym” akcentem starając się - zresztą bezskutecznie - konkurować z atrakcyjnymi rybakami z kontynentu.”

4

) Co za przejęzyczenia i związane z tym anegdoty zdarzały się w owym różnojęzycznym środowisku! Ppłk Lister chciał kiedyś zwrócić się po polsku do nowych komandosów. Z długotrwałych tłumaczeń oficera łącznikowego zrozumiał, że słowo „czołem” jest nie tylko pozdrowieniem, ale także życzeniem zdrowia i pomyślności. Był więc niebotycznie zaskoczony, kiedy na jego regulaminowe odezwanie się w czasie inspekcji oddziału: „Czołem żołnierze!” kompania ryknęła w odpowiedzi jak należy: „Czołem panie pułkowniku”!

Angielski regulamin nie przewiduje takiej „konfidencji” miedzy przełożonym a podwładnymi w służbie.

Czymże to jednak było w porównaniu ze wspominanym zapewne często wśród komandosów, „wydarzeniem” językowym z własnego już bardziej podwórka, z okresu postoju ich „macierzystego” 2 Batalionu Grenadierów w Cupar, jeszcze w 1941 r.

Dokooptowano wówczas do batalionu grupę ludzi, którzy wprawdzie mieli obywatelstwo polskie, ale urodzili się w Anglii i nigdy na oczy Polski nie widzieli. Porozumiewali się między sobą dziwacznym, polsko-żydowskim żargonem, a rej wśród nich wodził autentyczny podobno książę, ochotnik Aleksander Pszczyński, prawie zupełnie nieznający języka polskiego, ale za to posiadający ogromne zdolności lingwistyczne. Zadziwiające nawet wojennych obieżyświatów cyzelujących jego polszczyznę na wzór własnej, żołnierskiej gwary. Szczególnie zaś był zaskoczony dowódca batalionu, płk Bronisław Chruściel prowadząc taką oto rozmowę ze stojącym na warcie Pszczyńskim, swoim podwładnym (relacja pochodzi od Pszczyńskiego):

Stoję nad morzem. Nudno, cholera mnie bierze. Nadchodzi pułkownik. Zameldowałem się, a on zafundował mi grabę.

- Jak się pan czuje, panie Pszczyński? - Pyta.

- Jak k... w deszcz, panie pułkowniku - odpowiedziałem.

- A po co pan tu stoi?

- A ch... go wie, panie pułkowniku - odparłem w dobrej, wierze. Pułkownik był trochę zdziwiony, lecz odszedł nic nie powiedziawszy)

Kompania polskich komandosów była zbiorowiskiem ludzi pochodzących z różnych

stron świata, choć wszyscy przecież byli Polakami. Żołnierz z kompanii wrześniowej, który

(5)

przedzierał sią przez Tatry na Węgry i dalej do Francji sąsiadował tutaj z emigrantem, francuskim górnikiem: ćwiczyli ramię przy ramieniu zawodowy bokser z Argentyny i

„polonus” urodzony w Stanach Zjednoczonych, Polak z Kanady szedł o lepsze z byłym uczestnikiem wojny domowej w Hiszpanii, a cuda o swoich przygodach opowiadali: były żołnierz Legii Cudzoziemskiej w Indochinach i były funkcjonariusz palestyńskiej policji.

Gradowski, Kubalok, Jedwab, Rogucki, Brauliński, Nudelman, Korołyk, Licht, Wojciechowski, Czyński, Dyliński, Klajber, Stadnik, Bończoszek, Zalewski - różnie brzmiały ich nazwiska, z różnych społeczności się wywodzili, ale tutaj tworzyli jedną, zwartą, przyjacielsku gromadę. Byli wśród nich zawodowi oficerowie i przysięgli cywile, którzy tylko z powodu wojny wdziali mundur, lecz tu nie do pomyślenia była taka atmosfera, jaka panowała nieraz miedzy „kadrą” i „rezerwą” w polskich oddziałach na Zachodzie. Ani takie pytanie, jakie kiedyś w batalionie „Kratkowanych Lwiątek” zadał nielubianemu ogólnie gen.

Paszkiewiczowi jego adiutant, złośliwy i nieuznający autorytetu zwierzchnika por. Lappa:

„Jaka jest różnica miedzy oficerem zawodowym a oficerem rezerwy?” „Taka - wyjaśnił sam, - że oficer zawodowy służy Ojczyźnie a oficer rezerwy broni Ojczyzny.” Zamknęła się w tym cała ironia pod adresem różnych oficerskich „leśnych dziadków” i postępowania niektórych oficerów zawodowych na obczyźnie.

Zawodowym oficerem w tej gromadzie był „Wódz”, kpt. Smrokowski i był, także jego zastępca, por, Stanisław Wołoszowski, zwany popularnie „Kondycja”, bo do zachowania kondycji fizycznej nawoływał przy każdej okazji. Jacy to byli ludzie, jacy koledzy i przyjaciele?

Wołoszowski był zresztą raczej typem sportsmena. Znany przed wojną jeździec, oficer I pułku strzelców konnych następnie odkomenderowany do Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, członek grupy olimpijskiej, reprezentant Polski na międzynarodowym jeździeckim „Militari” w Mediolanie i Rzymie, gdzie zajął jedno z czołowych miejsc, w Anglii zaczął od razu imać się zajęć niecodziennych. Skończył kurs spadochronowy, sapersko-minerski. Skończywszy jeszcze kilka innych kursów specjalnych stał się specjalistą od sabotażu i dywersji. Po przejściu do komandosów szybko zyskał sobie szacunek i przyjaźń kolegów. Miał wtedy 29 lat i – jak sam powiadał – zawsze miękkie serce dla blondynek, a one odpłacały mu się pięknym za nadobne. Był wspaniałym kolegą – wspomni o nim kiedyś kpt. Andrzej Czyński były dowódca pierwszego plutonu Kompanii – tak w codziennym życiu, jak i w ciężkich chwilach. Nosił dowcip w zanadrzu, co nie zawsze spotykało się z uznaniem przełożonych. Był lubiany przez wielu ludzi, choć nie owijał prawdy w bawełnę i potrafił śmiało mówić o przykrych nawet sprawach”

5

)

Okres pobytu w Fairbourne, a następnie w niedalekim, historycznym Caernarvon, w

krainie starych zamków, patriotycznych legend, zielonych lasów i gór w pięknej, malowniczej

(6)

Snowdonii, dał polskim komandosom możność zżycia się, bliższego poznania się i zaprzyjaźnienia. Góral z Zakopanego, taternik i narciarz Adam Bachleda, rozumiał teraz lepiej adwokackiego aplikanta z Poznania, Zenona Kaszubskiego, były asystent warszawskiego SGGW doktor biologii Maciej Zajączkowski serdecznie rozmawiał z „Żabą”, młodziutkim podchorążym Wiktorem Rzemienieckim, a literacko utalentowany plut. Jerzy Cieniewicz czytał swe pierwsze pisarskie próby podpisane kryptonimem „Jerzych” wesołemu kumplowi, Tadeuszowi Monsiorowi.

Tak ich zastał czerwiec 1943 r, a z nim wyjazd całego 10 Commando do Eastbourne w Południowej Anglii, niedaleko słynnego Hastings upamiętnionego zwycięstwem Wilhelma Zdobywcy. W sierpniu wyjechała Kompania na trening morski do Plymouth i z tego treningu został wezwany do Londynu przez Lorda Louisa Mountbattena, szefa Operacji Połączonych, ich „Wódz”, kapitan Władysław Smrokowski. Przywiózł z powrotem wiadomość:

„Wchodzimy do akcji!” Samodzielna Kompania Komandosów, lub jak kto woli „6-Th Troop” 10 Miedzyalianckiego Commanda - została uznana za najlepiej przygotowaną do boju.

Radość żołnierzy mąciła tylko wciąż jeszcze żywa wiadomość o tragicznej śmierci generała Sikorskiego w Gibraltarze, 4 lipca 1943 r.

Kompanie polska i belgijska miały wejść w skład 2 Special Service Brigade komandosów działającej właśnie na froncie włoskim. Ale na razie mieli popłynąć do Afryki 5 września 1943 r. pożegnał kompanię w Eastbourne nowy Wódz Naczelny, gen. Kazimierz Sosnkowska oświadczając m.in. „Jesteście jedynymi polskimi żołnierzami armii lądowej, którzy od czasów walk Brygady Karpackiej pod Tobrukiem i Gazalą, bić się będą z wrogiem.”

Tak, więc fale Morza Śródziemnego a nie chłodne, wymarzone wody Bałtyku miały czekać na chłopców w zielonych beretach. 13 września odjechali na północ, do portu Greenock koło Glasgow, a w dwa dni później, na pokładzie statku „Cameronia” odbili od brzegu i zatoczywszy daleki łuk wokół Irlandii popłynęli na południe, tam, gdzie czekał ich kolejny port wojennej tułaczki - Alger.

Lecz nie byli pierwszym oddziałem pieszym, który wchodził, do walki z wrogiem.

Daleko na wschodzie, już od dwóch tygodni maszerowała przez rosyjskie równiny polska dywizja piechoty w stronę rzeczki o błotnistych brzegach, której nazwa brzmiała – Miereja.

1) „Zielony talizman”, Wydawnictwo zbiorowe, Bolonia 1946 r.

2) Jerzy Cieniewicz – „Jerzycz”, „JJ’

3) „Zielony talizman”

4) „The Green Beret”, London 1971 (Tłum. Z angielskiego M.D.)

5) T. Ilnicki w gazetce „Wiadomości – Wypad” z 1972 r.

(7)

6) „Wiadomości – Wypad”, Nr 24, marzec 1968 r.

Pierwodruk: „Kamena”, 1978, nr 26, s. 6-7.

Cytaty

Powiązane dokumenty

wedlug Ksiqg Symbolicznych luteraniz- mu Liber Concordiae), nie tylko pre- zentuje stanowisko KoSciola protestan- ckiego odnoSnie do doktryny mariolo- gicznej czy

Na działalność społeczną i wy- chowawczą nastawiony był również wielokrotnie już wspominany dwór w Go- li... Sam wspomagał materialnie szpitale, ośrodki opiekuńcze,

Tymczasem wokoło rozciągała się żyzna Katania, a za rzeką, już na obszarze starożytnego, nasiąkniętego historią Lacjum, podnosiły się ku niebu góry

Na torze kolejowym czekają na nasze bagaże wagony towarowe. Na jednym z nich spostrzegamy napis: „Reichsoahn Direktion Posen”, a poniżej, przebiegające spod źle

„małe rajdy”, stanowiące główne założenie organizacji komandosów przez płk. Dudley Clarke’a, nadal kontynuowano. Ich uczestnikami byli ludzie o niezwykłej

Ciągnął się około kilometra i polegał na wdrapaniu się z bronią i w oporządzeniu po ukośnie leżącym pniaku, następnie skok przez bajorko, później

Wyczerpujący wgląd w historię polskich komandosów dają ich szczegółowe „dzienniki bojowe” (każdy pluton prowadził taki dziennik) oraz kronika kompanii a następnie batalionu

Spędziłyśmy razem te lata wojny – mówiła wzruszona Maria Jurczak, córka państwa Brogowskich, odbierając medal.. Maria Jurczak wiele lat próbowała dotrzeć do