LUDZIE SKRZYDLACI
TEGOŻ AUTORA:
GRZESZNICA. Powieść. Wydanie II.
SABATH ŻYCIA. Powieść w dwóch tomach z portre
tem autora. Wydanie III.
HETERA. Powieść buduarowa. Wyczerpana.
POD MŁOTEM LOSU. Powieść.
SZALONA SIELANKA. Powieść. Wydanie II.
W RAJSKIM OGRODZIE. Powieść. Wydanie II.
RUMIENIEC DUSZY. Powieść. Wydanie II.
KWIATY ZIEMI. Powieść. Wydanie II.
OBŁĘDNY ŚMIECH. Szkice wojenne.
ODALISKA. Nowele.
KWITNĄCE SADY. Powieść współczesna. Wyd. II.
LEGENDA FAL. Powieść współczesna, ((Kwitnących sadów» część w tóra i ostatnia. Wydanie II.
KAIN. Tragedja w trzech aktach wierszem.
ROMANS AUTORA Z BOHATERKĄ POWIEŚCI. Po
wieść.
NIEŚMIERTELNE SZALEŃSTWO. Romantyczne hi- storje malarza.
LUKSUSOWY GRZECH. «Nieśmiertelnego szaleństwa)) część druga i ostatnia.
BŁĘKITNE NOCE. Powieść o wiośnie i miłości.
DZIEWCZĘ Z JASNEGO BRZEGU. Powieść.
JEJ WIOSNA. Powieść.
Wszelkie praw a autorskie prawnie zastrzeżone. Copy
right by Paweł Staśko nineteen hundred twenty seven.
KRAKÓW - DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓ ŁK I 1927
PAWEŁ STAŚKO
LUDZIE
SKRZYDLACI
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
POLSKI INSTYTUT WYDAWNICZY W KATOWICACH
L f ± Liol
MOTTO: Z za m k ó w na lodzie — pow stają na zie m i pałace.
CZĘŚĆ PIERWSZA
POSIEW
Ludzie skrzydlaci. i
ROZDZIAŁ I.
Zakopiańska zima pyszni się w caiem swo- jem bogactwie. W tej chwili błyszczy w słońcu grudniowego południa, jak fantastyczny płaszcz z gronostajów.
Sine, zw arte szeregi regli okryw a śnieżna komża. Przepotężne wyskoki T atr zaściela o- brus połam any w ostre kontury. Tu i ówdzie plamią go szare, skalne szramy krzesanic, któ
rych pionow ych ścian śnieg się nie ima.
Majestatycznie patrzy ten świat ku słońcu, — ów poniżej tak piękny, jak baśń zimowa, — zaś górny, granitowym i szczyty ku niebu wystrze
lony, trw a groźnie, dumnie, jak straż olbrzy
mów na pograniczu polskiej ziemi.
Zaklęty rycerz — Giewont — śni sen mo
carny. Kryje go białe truchło --- krzyż wrósł mu w zam kniętą stal przyłbicy i rozłożył ra
miona nad wiekiem gigantycznego sarkofagu...
Artysta-rzeźbiarz, W olsza, w raca z odczytu.
W raca z ogniem radości w piersiach, że pomysł
-
4
-jego poza uznaniem znajduje entuzjazm. Że porw ał wszystkich swoim planem, tak we W a r
szawie, jak i tu w Zakopanem, n a miejscu swych tw órczych usiłowań. Sceptyczne głosy w części prasy, głosy naw et artystów, nic go zupełnie nie obchodzą. Ma dla nich prostą od
powiedź: słabi, tchórzliwi, przyzwyczajeni, niby do jarzm a, do gipsu i do gliny... Boją się dłóta zamienionego w kilof i m arm urow ych blo
ków... natom iast ukochali małe, wygładzone fi
gurki!
— Czas już skończyć z tą nudą i pieścideł- kiem — mówi do siebie W olsza w duchu — och, czas najwyższy! W góry się trzeba dłótem wgryźć, tak, jak śnił Michał B uonarrotti... On jeden czuł, gdzie się Sztuka wznieść musi, on Prometeusz, on wszystkich wieków Genjusz dłóta i pionu! «Mojżesz» już dzisiaj mały... i być może, że gdy go po skończeniu uderzył Michał Anioł młotem w kolano i zapytał tragicznie:
«Czemu nie mówisz?!» — on milczał, bowiem zamierzył stać nie w kościele z tynku i cegły, ale w świątyni, której stropem jest rozpostarty firm am ent niebios... Może dlatego nic nie od
rzekł, iż dojrzał tragizm Mistrza, który zapytał tylko poto, by w twórczym duchu zdławić ból...
Jakow eś moce wielkie rozpierają pierś Wolszy. Nie słyszy jak śnieg zm arznięty skrzypi mu pod stopami, nie widzi setek oczu, które
_ _
5
-z podziwem odprow adzają jego postać, nie czuje niemego uwielbienia idącej z boku grupki kobiet, — on patrzy w dół i myśli.
Dzisiejszy odczyt n a nowo ogarnął go my
ślami. Znów każdy szczegół stanął mu w gło
wie jasno.
— Muszę dokonać, muszę! Społeczeństwo jest za mną. Myśl nowa, śmiała, wykonalna.
Muszę przekonać wszystkie jury i rząd i zy
skać aprobatę. Dziś jeszcze przeszłe m inister
stwu oficjalny projekt. Ach! gdyby wziąć się już do pracy i prać w ten granit! Boże, dałeś natchnienie, teraz dopomóż!
Po chwili zatrzym uje się na ulicy Marszał
kowskiej naw prost Giewontu. Z ogniem w źre
nicach staje i patrzy. Serce wali m u w pier
siach, silne w rażenie biegnie prądem po ciele.
— Oto Panteon... Tu, na tej piersi Zaśnię- tego Rycerza płaskorzeźba symbolicznej postaci Polski — duch m u wskazuje. W idzi ją... Stoi ogromna, na cały k raj patrząca, wspaniała...
Otworzyła ram iona jakby przygarnąć chciała do kochającej piersi wszystkie swe dzieci... Po
pod praw em ram ieniem widnieje bram a wio
dąca w głąb świątyni... Strzegą jej straże dwóch olbrzymów — Genjusza i Pracy... Ponad tem wejściem orzeł podźwiga w górę płytę... Jak gdyby czekał, by zam knąć ją za trum ną...
Główna postać spływa się dołem z dziką chro
- 6 -
powatością krzesanicy, iż zda się, że z niej w yrasta i coraz, coraz wyżej nabiera kształ
tów... Od dołu, z poza regli, zygzak schodów wiedzie ku wejściu... A tam wysoko, n a tej ry
cerskiej piersi, jak płomień wiecznej lampy przed Sanktuarjum , pali się Znicz...
W yobraźnia W olszy obejmuje tę prostą w założeniu a gigantyczną całość. W idzi jej kształty ogromne, niesłychane, surowe. Bo tu nie będzie szlifowania, tu będzie rzeźbił kilof wprzęgnięty w elektryczną maszynę. Nie ukażą się tutaj gładkie postacie, lecz wystąpią z masy granitu rysy, jakby je piorun rył!
— I niech mi tu kto powie, że to jest tylko fantazją! I Sfinks by^ł również fantazją przed kilku tysiącami lat, a przecież pow stał i do dzi
siaj zadziwia. W szak wszystkie dzieła m ają po
czątek w wyobraźni. Zaprzeczy kto — niewy
konalny zam iar? Niechaj zaprzecza. Czuję — podałam, ogarniam siłą dzieło! Sam nie chcę w zamian nic, dajcie mi tylko zastęp tych bez
robotnych, których opłaca rząd, a dam im p ra
cę i narodow i dzieło, które zadziwi świat... Poco budować Panteony gdzieś tam pośród kam ie
nic miast, gdy tutaj jego miejsce! Tu wśród wierchów, p od niebem. Sama przyroda tego oto Rycerza naw znak złożyła i sama wyciosała ową m ajestatyczną ścianę, m urem stojącą w obli
czu całej Polski, czyniąc z niej ołtarz i sarko
- 7
fag... Tu to jedyne, w ybrane miejsce! Pod słoń
cem, w kam iennych wyżach trzeba pochować śm iertelne szczątki tych, których skrzydlaty duch pod słońce gonił! Niech patrzą stąd, z wy
soka, jak z ołtarza swej ziemi, n a cały kraj!
Niech m u wiecznie królują! Kto orłem był za życia, niech go nie im a ziemia! Tu niechaj bę
dzie Arka, ku niej niech się zw racają oczy wszystkich, stąd niech moc czerpią pokole
nia!...
Obraz Giewontu magnetycznie przykuw a Wolszę. W prost mu się zdaje, że plan już przy
b rał żywe kształty.
N araz dobiega jego uszu kobiecy głos:
— Niech pana nic nie złamie! niech pan te
go dokona!
W olsza zw raca się szybko. Z przejeżdżają
cych sanek patrzy ku niemu śliczna kobieca główka, i jakby z prośbą i nakazem , rzuca mu jeszcze:
— Niech pan dokona!...
Zdumiony W olsza uchyla czapki. Już nie starczyło czasu na odpowiedź, a więc wyrazem tw arzy potaknął nieznajomej. Bogate futro otu
liło uroczą g łó w k ę ---sanki pognały dalej.
W olsza podniecony miłą przygodą zapala papierosa. Zachęta nieznajom ej, rzucona prze
lotnie z sanek, spraw iła mu napraw dę większą radość, niż oklaski n a sali. Ten odruchow y po
- 8 -
ryw miał w sobie prócz uznania — nakaz wy
trw ania. Co go zrodziło, w rażenie z sali, czy głębsza myśl? Czy to nie anioł opiekuńczy, któ
rego stw arza los?
Nowe myśli rodzą się W olszy w głowie. Nie m ają w prawdzie siły wyprzeć poprzednich, jed
nak go cieszą przedziwnie miłem najściem, tak, jak m ędrca zatopionego w księgach cieszy sło
neczny prom ień.
Rzeźbiarz widzi, jak mknące sanki skręcają w ulicę Sienkiewicza. Już ich nie spuszcza te
raz z oczu, ta postać w nich we futro otulona, przez owe kilka słów stała mu się coś bliska.
Jakżeby chętnie złożył jej dzięki za tę niejako prośbę.
I zdaje mu się teraz, że główkę tę widział w ciżbie na sali i jej, inne od wszystkich, oczy...
Że te, które przed chwilką spoglądały n a nie
go, są właśnie temi z sali... I przypom ina sobie nawet, jak go ciągnęły swym niezwykłym wy
razem, iż m usiał siłą kierow ać w zrok gdziein
dziej, aby nie stracić w ątku słów.
— Szkoda, żem nie dał znaku i nie zatrzy
mał sanek — jął czynić sobie wyrzut. — Zre
sztą... eh!
W tej chwili sanki znikły. W olszy jakby się przywidziało, że nieznajom a obejrzała się je
szcze. Było to jednak może tylko złudzeniem.
- 9 -
W tulił .wiec głowę w kołnierz i na śnieg spu
ścił oczy.
— Dokonam, m oja urocza muzo, doko
n a m ! — szepnął pod adresem nieznajom ej ko
biety i dążył ku domowi.
Aliści ten wypadek począł napraw dę loko
wać się pod czaszką. Kto ona? Dlaczego ona jedna w yrzekła owe słowa?
Nic dziwnego, że to zmąciło nieco myśli Wolszy, że urok nieznajom ej utkwił mu głę
biej w duszy. Były dwie siły, którym poddawał się jak dziecko: kobieta i muzyka. W jednej i drugiej kochał piękno, słodycz, pieszczotę.
W obydwóch widział ożywczą rosę i podnietę do pracy. Miał naturę mocną, napraw dę mę
ską, gdy był w okresie twórczej pracy; nic dlań podówczas nie istniało. Gdy odpoczywał, gdy pracow ała tylko wiecznie czynna wyobraźnia, wtedy, aby ukoić nerwy, aby się upić blaskiem nowych w rażeń — szukał tych sił. Praw dziw e w ytchnienie dawała mu muzyka, chociaż sam nie grał na żadnym instrum encie, ona koiła go i uciszała nadludzką pracę mózgu, wyrywała go z wirów, dawała oddech. Kobieta zaś od
grywała podobną w prawdzie rolę, lecz może głębszą, trwalszą.
Pragnął kobiecego szczebiotu, jej słodkich spojrzeń, pieszczot. Chciał być jak dziecko w jej ram ionach, rozgrymaszone, roztarzałe
- 10 -
i przekonane, że te pieszczoty należą m u się w całej pełni. Jak długo trw ała jego miłość — zależało od zbiegu różnych okoliczności. Mi
łość ta gasła i powstawała. Czy mógł pokochać stale jakąś kobietę, nie wiedział sam. Kochał poprostu wszystkie, które przyroda wyposażyła w piękno. Ale to piękno musiało być gorące, bez w yrachow ań, o szczerej duszy, lgnące sa
mo z zachwytu, oddane. Jeden fałsz u kobiety, coś wymuszone i tajem ne, niszczyło jego po
ryw. Jeżeli szukał tańca zmysłów, to szukał w nich i duszy, choćby trw ać miały jedną i bez
pow rotną chwilę. Poryw ała go nowość, w ra
żenie, chwile. Nie był stw orzony ani n a męża, ni na kochanka, nie był uwodzicielem i roz
pustnikiem — — miłość i piękno pojm ował na swój sposób. Nie zdobywał kobiety grą de
mona, lecz jak poeta b rał ją w ram iona odda
ną, pałającą. Opór nie wzniecał w nim pożaru, lecz go ostudzał. Kochał harm onię i zestrojenie, jedne wytworzone pragnienia. Pozatem miał serce czułe, niemal przewrażliwione. Nie minął ubogiego, naw et za m onachijskich czasów, gdy miał w kieszeni ostatni pieniądz. Nie miał w ro
gów, nikom u źle nie życzył, w każdym chciał widzieć brata. Patrzył n a świat jak urodzony optymista, choć w życie wszedł przebojem. Nie widział zła, jak gdyby nie istniało, kochał po
godę, życie z rozmachem, wielkie, szerokie. Nie
- 11 -
widząc czegoś, jakby pragnął, to wmawiał w sie
bie. Był zdolny do poświęceń i heroicznych c z y n ó w --- słowem w świat kroczył krokiem entuzjasty i marzyciela.
W olsza odpala drugiego papierosa; jest pod
niecony. Drugą stroną ulicy idzie z nim rów no
legle typowo piękna, sm ukła panna. Teraz do
piero zw raca na nią uwagę. Poznaje, że m a se
mickie rysy, nie te zwyczajne, lecz hiszpań
skich żydówek, subtelne, o południowem pięt
nie, nieco drapieżne. Na pierwszy rzut oka wy
daje mu się ni etyle może piękna, ile niezwy
czajna w wyrazie tw arzy i łasicowych ruchach.
W tej chwili rzuca na W olszę śmiałe, pełne wyzwań spojrzenie. Zda się, że płomień ma w źrenicach. W olsza wzrok wytrzymuje. Wie, że to jest zaczepka, jednak nie myśli z niej korzystać. W róci do domu, na obiad, potem czeka go praca.
Oczy żydówki, od wykładowej sali, śledzą go dalej. Spogląda nań z podziwem i jakby z ja
kąś nienawiścią. Przygryza w argi różowe i wil
gotne, coś krew w niej burzy i kąsa ciało. Jest w jej oczach wspaniały, dumny, tryskający młodością. W idzi go jak stoi przy stoliku na scenie, jego tw arz posągową i bujne, krucze włosy w tył zarzucone. Słyszy jego słowa pełne przekonań, jędrne, i spadające jak okruchy m arm uru. Jakżeż w spaniale mówił!
— 12 -
— Dlaczego on nie żydem? — tłucze się w niej pytanie. — Dlaczego nam b rak takich?
W ydajem y śpiewaków i wirtuozów, ale dla
czego b rak nam tw órców , coby n a m arm ur się porwali? Coby posągi z gór stwarzali? Dlaczego zamiast Spinozy, nie mamy choćby Salwatora Rosa, zamiast Einsteina — Bourdella? Dlaczego sztuką naszą jest tylko... złoty cielec?
W czarnych oczach, niby kam ień Kaaby, zdał jej się czaić zły duch żydowski — szedim.
W olsza ani pomyślał, jakie myśli roją się w głowie izraelitki. Jako artystę uderzyły go tylko cielesny urok tej Sulamitki i zaczepne spojrzenia. Zresztą do takich spojrzeń był przy
wykły. Młodość jego, dochodząca dopiero lat trzydziestu, czerstWość jakby spiżowej twarzy, musiały działać na kobiety. W każdym razie wolałby dzisiaj poić się czarem tam tych oczu, tych z sanek, ciemno-błękitnych, jak noc wio
senna, niż rozpaloną stalą tych...
Był jednak dzisiaj w takim duchowym sta
nie, że chciał być sam, z szeptem swych myśli i całą duszą na krzesanicy Giewontowej.
Nie uszło jednak jego uwagi, że te błyszczą
ce oczy, tonące w aksamicie bogatych rzęs, na
kryte ostrem i łukam i brwi, biegną za nim jak cień, aż do bram y willi «Orli W ierch ».
Wolsza, będąc już na w erandzie, jeszcze obejrzał się za siebie, jeszcze widział powoli
- 13 -
przechodzącą, jeszcze dotknęły go ogniami te czarne oczy, lecz nie przystanął i wszedł do wnętrza. Był pewny, że chciała się z nim po
znać, znał już tego rodzaju typy eleganckich żydówek, śmiałych, nieraz natrętnych i hałaśli
wych emancypantek.
Na W olszę w skrzynce czekał list z m arką Rzeszy niemieckiej. Pisali państw o Rjećkowie, Serbowie z Dolnych Łużyc, z okolicy Liibbe- nau 1). List był pisany w języku serbtsko-wen- dyjskim, bo czyż inaczej mógł pisać Jurij Rje- ćka, gorący patrjota, bojow nik męczeńskiego narodu, tem bardziej, że i W olsza w ładał nie
źle jego ojczystą mową? N atom iast córka jego, D obruchna, ku radości «drogiego pana Pola
ka*, dołączyła list drugi, po polsku napisany...
W olsza poznał pana Rjećkę w Monachjum, gdzie poza studjam i w Akademji Sztuk Pięk
nych mieszkał jeszcze trzy lata. U niego Serb zamówił pom nik dla Łużyc... Bogaty obywatel pragnął pam iątkę zostawić narodow i «ku po
krzepieniu ducha*. Pom nik miał stanąć w Gro
dzie, (Burg) będącym jedną z największych osobliwości tych ziem słowiańskich, nazwanych Sprewskim Lasem. Ta część Dolnych Łużyc, to jak gdyby jakaś wiejska, ogromna W enecja...
Nizinny, błotnisty kraj, pełen łąk, lasów i pa
l) W miejscowym języku: Lubnjow.
- 14 -
stwisk, przecinają setki kanałów łączących z so
bą wsie, osady i gospodarstwa. K om unikacja tu przeważnie tylko wodna. Ludność tutejsza ciekaw a i dorodna, tru d n iąca się n a w ielką skalę w ypasem bydła, upraw ą warzyw i rybo- łostwem. W ogóle całe Łużyce to niezwykła i bohaterska oaza Słowiańszczyzny. O blana o- ceanem niemczyzny, ostała się jaką niem al by
ła przed lat tysiącem. Zachowała język i naro
dowość, pieśni, cudne legendy i zwyczaje, a przedewszystkiem w spaniałe ludowe stroje.
Chocieburz i Budziszyn to centra ru chu n aro dowego, Gród to osobliwość topograficzna i bram a wiodąca do Sprewskiego Lasu. Każda niedziela ściąga tutaj w prost tysiące turystów z B erlina i okolicznych miast, zaopatrzonych w fotograficzne aparaty, żądnych w rażeń i prze
bogatych typów.
Tutaj więc zamierzył Jurij Rjećka wznieść wymowny monum ent. W olsza podjął się dzie
ła. W ykonał pom nik w ielkich rozm iarów, przedstaw iający W itezia Serbów z pochodnią w ręku i w spartego znacząco na cięciwie łuku...
Cokolny kam ień, otoczony symbolicznemi po
staciami, miał napis: «Trać dyrbi Serbstw o za- wostać!» — Serbstwo musi trw ać! Aliści w o- statniej chwili rząd niemiecki odmówił zezwo
lenia na pomnik. D ojrzał w tem zam ach n a ca
łość państwa... Serbski ruch narodow y ostat
- 15 -
nich lat dziesiątków, teraz po wielkiej wojnie wzmożony do potęgi, w ołający n a pokojowych konferencjach o ludzkie praw a i niezależność, doreszty przeraził naw et republikańskie Niem
cy... Nie pomogły żadne zabiegi, naw et ostatni liberalny rząd odrzucił prośby serbskiego przedstawicielstwa i pom nik m iast stanąć na miejscu przeznaczenia, musiał z konieczności zejść do ogrodu fundatora, gdzie obity deskami dotąd czeka swojego przeznaczenia. Że ono przyjdzie nie w ątpi nikt, jak nikt tutaj nie w ąt
pi w zwycięstwo bożej sprawiedliwości i po
wstanie śpiących rycerzy z skalnego w nętrza Bełobocha. A oni już się budzą... budzą...
I tak spraw a tego pom nika związała Wol- szę bliżej z rodziną państw a Rjećków pod Lu- bnjowem w «prekrasinych B łotach» 1). Co ja kiś czas odwiedzał ich w uroczej wiejskiej po
siadłości, gdzie spędzał nieraz miesiąc, albo i dłuższy przeciąg czasu. Nie m ając już rodzi
ców, a naw et bliższych krew nych, począł uwa
żać dom Rjećków jakby za swój rodzinny. Ni
gdzie się nie czuł w tak miłej atmosferze, jak w śród tych pobratym ców, pełnych serca i nie
słychanej gościnności. Był przez nich uważany za przyjaciela i domownika, że aż się dziwił — co przędzie te tak przyjazne nici. Kochał ich
J) Sprewski Las.
- 16 -
też napraw dę, — pana Ju rija i jego zacną żonę, dwóch synów, gimnazjastów, a już może naj- czulszem sercem odnosił się do córki ich, Do- bruchny, jedynaczki. P anna D obruchna liczyła teraz ośmnaście w iosen i, według zdania W ol
szy, była najpiękniejszą blondynką, jaką kie
dykolwiek widział w swem życiu. W yjątkow ą jednak sym patję artysty-rzeźbiarza zjednała so
bie panna D obruchna nietyle może urodą i swym w rodzonym wdziękiem, ile nad wyraz dobrem sercem. W olsza doznał tego na sobie, gdy raz z powodu ostrego przeziębienia musiał przeleżeć tydzień w łóżku. W tedy czuła sama
ry tan ka na krok nie opuszczała chorego go ścia, otaczając go jak najtroskliw szą opieką.
I wówczas W olsza począł pannę D obruchnę li
czyć po polsku, co zresztą sam a cicho czyniła od pierwszego poznania wybitnego artysty.
Dzisiejszy list państw a Rjećków, poza zwy
czajną pogawędką, zaw ierał gorące zaprosze
nie n a święta Bożego Narodzenia. Ponaw iał to i list D obruchny, obiecując przytem polskie ko
lędy... Z reszty zdań, dosyć popraw nie po pol
sku nakreślonych, w iała jakaś tęskna, serdecz
n a nuta, ujaw niały się nitki tęsknoty, czuć by
ło, że nieśmiałe, lecz tem dla Wolszy droższe...
Już po raz drugi ten list czyta, jakby na
praw dę oczekiwał go długo. To już nie wido
ków ka z pozdrowieniem, to już coś więcej...
- 17 -
Ujmują go za serce słowa tak cicho mówiące 0 tęsknocie, jakby się same siebie bały... Jakżeż je łowi teraz W olsza, jak najdroższe klejnoty!
1 aż się dziwi, że dziś dopiero ta k a go ckliwość naszła, tak a jakaś rozlewna i dziwnie słodka.
Polskie zdania, bądź Co bądź pod piórem Serbki urodzone, na ziemi uciskanej, oblanej oceanem niemczyzny, gdzie naw et mowę macierzystą prześladują odwieczne wrogi, — doreszty Wol- szę rozczulają i wilżą oczy.
— D obruśko złota, czy ja wiem... może przy
jadę! — mówi, w patrzony w w onny liścik. — Wszak już pół roku jakeś mi nie śpiewała
«Trać dyrbi Serbstw o» i «Jeszcze Polska...» Na
praw dę i ja tęsknię za wami, za tobą... jednak tyle tu pracy! Nie wiecie nic, a ja tu góry chcę poruszyć...! Och, tak! — szepnął po chwilce i zadzwonił, aby podano obiad, który w swoim pokoju jadał.
Obiad m u zeszedł nad rozważaniem — co zrobić z zaproszeniem nad Sprewę. Czasu na
praw dę m iał niewiele, a odmówić było mu również nie n a rękę. W iedział, żeby im spraw ił zawód, gdyż, znając ich, przeczuwał, iż liczą na ten przyjazd. Coprawda ciągnął go Lubn- jow, przechrzczony przez P rusaków n a Liibbe- nau, ciągnął go Sprewski Las, podobny do an
gielskiego parku, poprzecinany kanałam i, je-
Ludzie skrzydlaci. 2
- 18 -
dyny w swym rodzaju kraj, ciągły go piosnki i gra D obruchny, — natom iast tu trzym ał go obowiązek artysty, trzym ał potężny plan, któ
ry za wszelką cenę postanowił urzeczywistnić!
Tak bijąc się z myślami, odłożył ostateczną decyzję do następnego dnia.
Tymczasem, aby odpocząć trochę, położył się na sofie. Odrazu jego oczy padły na podo
biznę M ichała Anioła, zawieszoną na ścianie, a reprodukow aną z p o rtretu z Pinakoteki Ca- pit. Spojrzał n a tw arz w jakim ś duchowym tra- giźmie wykrzywioną, o spiętych zmarszczkach czoła, w patrzoną, zda się, w otw arte serce naj
wyższej Sztuki.
W tw arz Arcy-mistrza patrzy rozkosznie W olsza, jak zawsze, jak codziennie, którego duch nosił w sobie «ogrom świata nieogarnio
ny i nieokreślony, dla którego szukał przez ca
łe życie słowa twórczego, tego stań się, które z zamętu w yprow adza ład; że przez całe życie dręczył go jakiś ideał nieznany, nieprzeczuwa- ny przez nikogo, niezależny od wszystkich o- dziedziczonych pojęć i tradycyj sztuki, leżący gdzieś poza klasyczną i poza chrześcijańską tradycją». Że, «gdyby każda z jego figur ożyła i chciała chodzić, to musiałaby złam ać wszyst
kie granice i praw a natury, a za każdym jej krokiem świat zatrząsłby się w swoich posa
dach...»
- 19 -
Tak pisał o B ounarrottim Klaczko w swych
«Wieczorach Florenckich*, które "Wolsza u- miał praw ie na pamięć. Michał Anioł dla W ol
szy był bogiem sztuki, sztuki jedynej, w yjątko
wej, fenom enalnej. Coś go łączyło z tym n a j
potężniejszym filarem Odrodzenia. W prost fan
tastycznie ukochał jego duchowe im perjum , jego zam iary i moc nadludzką. On przecież chciał kuć kolosów w górach C arrary! I zno
wu słowa Klaczki przychodzą mu na myśl: ((Ni
gdy natchnienie artysty nie nosiło n a sobie ta
kiego, jak u Michała Anioła, piętna niewypo
wiedzianej m ęczarni, ostatecznego natężenia, i walki m oralnej a bolesnej. Surowy w yrok In dolore paries ciążył całym swoim brzem ie
niem n a tym człowieku, wielkim, jak żaden...*
P atrzy w tę tw arz Tytana, o w ystających policzkowych kościach, boleśnie skrzywionych ustach i krętej brodzie, i w uwielbieniu modli się do niej całą duszą.
I zda m u się, że stoją obaj przed Giewon
tem i obejm ują okiem sześćsetm etrową krze
sanicę, — zali ją kilof rzeźbiarski opanuje...
I w yobraża sobie dziesiątki robotników ku
jących w granit. Rusztowania zwieszają się na łańcuchach, przybitych do skał klam ram i. Sy
pią się iskry... piarga w dół leci... Ściana wy
punktowana... W dziesiątki m etrów olbrzymie- 2*
- 20 -
je każda linja modelu... Aż powoli, powoli, pocznie wyłaniać się fidjaszowa postać, mie
rząca m etrów sto!... — Och, gdyby już! — coś się poryw a w duszy Wolszy.
Zamyka oczy, ażeby łatwiej poddać się wy
obraźni. Aliści kaprys w yobraźni zsyła niespo
dziewanie nowego gościa. Jest nim D obruchna...
— Panie Zygmuncie, proszę przyjechać... — prosi słody cznym głosem. I siada obok jego piersi i rękę kładzie mu na czole. — Tak miło będzie panu u nas, i nam i... mnie! Będę śpie
wała wszystkie przez pana ulubione utwory...
Potem zagram na cytrze Griega, Szumana, Pa
derewskiego... Pam ięta pan «Murzyńską koły
sankę*? Gram ją teraz z pamięci i dobrze, jak jeszcze nigdy...
Na palcach okręca sobie jego włosy, pieści się niemi. Jak raz, w czasie choroby...
— Może przyjadę...
— Nie «może», ale napewno! Czy pan mógł
by odmówić komuś, kto czeka, kto tęskni? Czy wie pan o tem, ile ja razy czytam każdy list pański? Że całuję niektóre słowa, gdyż mi się zdaje, iż je zrodziła miłość... Jednak tak nie jest, ja wiem, że pan mię tylko lubi... A ja? — och! nic... nic... nie to chciałam powiedzieć!
Proszę tylko przyjechać, bo inaczej tobym pła
kała. Tak bardzo pragnę pana widzieć, słuchać i czuć go blisko... Niechże pan to oceni, że ktoś
- 21 -
istnieje, ktoby za pana oddał życie... Nic panu o to? Tyle jest osób takich, że m oja przy nich blednie? Panie Zygmuncie!...
F antazyjna rozm ow a i zwierzenia otulają twarz Wolszy. Postać D obruchny chyli się nad nim. Czuje jej w onne ciepło, tak słodkie i roz
koszne. Zdaje mu się, że anioł nakryw a go skrzydłami. Źrenice jej, jasne jak niebo, obej
mują go w iosenną szczęśliwością. Czuje, że ca
łą duszą patrzy w niego, że jedwab lnianych włosów na tw arz mu spada jasną tęczą.
— D obruśko, siedź tak przy mnie... Może ja nie w art jestem twego śnieżnego serca, ale nie odchodź... Tyś jest jak błękit, a ja?... Och, Dobruśko! Czemu tak patrzysz we mnie? W y
baczasz wszystko? Takażeś d o bra bezgranicz
nie? Słuchaj... jam jeszcze nie najgorszy — je
żeli wtedy... pamiętasz? — w lipcowy wieczór...
gdy cię omdleniem upił mój pocałunek... gdym cię otrzeźwił — ja... ja stokroć bardziej tobą porwany i upity... A przecież uszanowałem tw ą nieprzytomność, ja, nieraz — czart, szaleniec!
Nie zaufanie twoich rodziców stało mi na prze
szkodzie, nie tw a niewinność... Byłaś bezwład
na... lecz coś stanęło pomiędzy m ną a tobą, mo
że twa Wiara we mnie, może pierwszy płomień miłości świętej i czar pierwszego uniesienia, może... W ięc cię w tym nimbie zostawiłem — anielską... więc cię z obłoków n a ziem strącić
- 22 -
nie chciałem — by tych jedynych w życiu chwil nie palić szałem... On i tak przyjdzie, przyjdzie, jako prawo, jak nakaz, przyjdzie roz
kosznym huraganem , lecz już nie w róci pierw szych zórz... Słyszysz, Dobruśko? I dlatego, dla
tego... W ięc jeszcze przecież nie najgorszym!...
— Nie, ja nie myślę o tem... Ja pana ko
cham!...
— Czy ja kochać potrafię, jakbyś pragnęła ty? W tej chwili jesteś dla m nie jedyna, dziś- bym jak dziecko płakał z miłości u stóp tw o
ich... lecz co przyniesie jutro?
— Szczęściem się twojem stanę wiecznem...
— Nie wiem... może... Słuchaj, nie mówmy nic ze sobą... tylko się przybliż, tylko obejm ra mieniem, tylko pieścij i całuj... tak trwajmy...
I zda mu się, że usta na jego ustach kładzie, że jak zwid szczęścia spływa na niego, że otwie
ra się raj...
Film się rozw ija żywego czaru — Kołysze ich marzenie...
Miłość ich splata — — słodką muzyką trą ca fale powietrza...
Jest im tak błogo razem...
Kwietna jej postać otula go rozkoszą... Przez wieki tak pozostać, w tym niebiańskim uścisku, w tem przytuleniu...
N araz W olsza się zrywa. Poznał, że to jest podstęp snu, jeszcze miał siłę się obronić.
- 23 -
P raca go czeka. Trzeba do m inisterstw a wy
słać projekt i prośbę. Rysunek m a gotowy. Idzie tylko o zezwolenie i robotników. Sam odda wszystko, czem rozporządza — pracę, naw et pieniądze. Niech tylko będzie dobra wola, niech się od 'ziemi oderw ą ludzie... Zdobyli już powie
trze, niech nie w strzym ują pędu, niech prężą skrzydła w każdej dziedzinie, niech siły mie
rzą n a zamiary... Niech twórczy duch nie roz- łamuje się w drobiazgi, ale niech naprzód prze w całej potędze! Niech wieki wiekom zostawia
ją pam iątki — — nieśmiertelne!...
To wszystko napisze W olsza, — przecież może ich natchnie, przekona, porwie...
Pełen najlepszej w iary chw yta za pióro. —
ROZDZIAŁ II.
Wolsza, pow racając od Strążysk, skąd się przyglądał Giewontowi, spotkał n a Kasprusiu dość nędznie odzianego człowieka, który, po- kaszlując co chwila, również zdał się obserwo
wać Giewont.
Człowiek ów, szczupły, średniego wzrostu, o chorow itej twarzy okolonej ryżawą nieco brodą, widząc nadchodzącego W olszę przypa
trzył mu się baczniej, poczem , uchylając b aran kowej czapki, podszedł ku niemu.
- 24 -
— Bardzo przepraszam , lecz mi się zdaje, że m am przyjem ność z panem Zygmuntem Wolszą?
— Tak, nim jestem.
— Nazywam się Ludom ir Kotwicz... Jestem, jak się to mówi, literatem...
— Bardzo m i miło — wyrzekł uprzejm ie W olsza. — Owszem, wiele czytałem pańskich dzieł...
Podali sobie ręce.
— Pańskie nazwisko, ;,ako artysty, również mi było znanem , ale dopiero na wczorajszym odczycie miałem przyjem ność pierwszy raz wi
dzieć pana. Odczyt, a względnie pański projekt, to rzecz, panie, ogromna! W prost, b rak mi słów uznania! — dodał, w strzym ując kaszel.
W olszę ujął sobie odrazu ten sympatyczny człowiek, którego szczere, nienaturalnie świe
cące oczy patrzyły z poza szkieł okularów , jak oczy dziecka.
— W ielce rad jestem, że to z ust pan a sły
szę. Tak, p ro jek t mój wielki i, proszę wierzyć, że wykonalny! To nie chimera!
— Ależ, ja wierzę! — pochwycił szybko Kotwicz. — Dlaczego genjusz ludzki miałby go nie wykonać? A co za myśl! — Panteon! tu, w Tatrach! W łaśnie przyszedłem tutaj, by so
bie lepiej ów model uplastycznić... Byłoby jeszcze lepiej, gdybym u stóp Giewontu sta-
- 25 -
nął, ale i śniegi i... możebym nie doszedł. — 0, proszę! — odwrócił się i wskazał laską. — To na tej ścianie... Zdaje mi się, że już to dzieło widzę... że już ta postać zrodziła się w grani
cie... Och! jakie to w spaniałe i kolosalne! P a
nie kochany, genjusz pana natchnął!... — mó
wił z pory wem. — Potem ten wiecznie płonący Znicz na szczycie... Jakiż mistyczny obraz stwo
rzy to chybocące światło nocą!... Tu Mekka!...
Tutaj drogowskaz Sławy!... Tutaj w pokorze zwrócą się oczy wszystkich, tu się pochylą czo
ła!... Oto świątynia n a ro d o w a --- tu!... Panie, serdecznie panu gratuluję, właściwie, to ja pa
na uwielbiam za ten bezm ierny pomysł! — wy
rzekł i uścisnął dłoń Wolszy. — Tylko wyko
nać to, wykonać!
— Swój tru d dam darm o, naw et więcej, tylko niech mi państw o pomoże robotnikam i, których i tak opłaca. I zasadniczo, niech się zgodzi n a projekt, niech go oceni...
— Zawsze, jak u nas, będą trudności. 0 , tak... u nas wszystko tak trudne! Lecz niech się pan nie zraża! Będzie może sto komisyj, ty
siąc posiedzeń, będzie «za» i będzie «contra», ale przecież może natchniona myśl zwycięży.
W szak ściana ta prosi się sama o coś niezwyk
łe! W prost woła, och, jakże woła!
— Ufam. Oczywiście, że koszta będą wiel
kie, lecz w każdym razie mniejsze, jakich wy
I ---
- 26 -
maga budow a gmachu, powiedzmy — Panteo
nu, co jest ponoć w projekcie.
Kotwicz z niecierpliw ienia m achnął ręką.
— Po tem, co od pana słyszałem i co widzia
łem na modelu, ani nie mówmy o budowie! To mogło być w Grecji przed lat tysiącem, lecz nam potrzeba sięgnąć wyżej! Form ę sztuki i w yraz uczuć trzeba powiększać, trzeba szu
kać dróg nowych, bo w miejscu stać nie wolno!
W wyże, wciąż w wyże, pod słońce!
Zapał Kotwiczą chwycił W olszę za serce.
P atrzał n a mówiącego i czuł, że słowa jego z duszy płyną, z duszy artysty. Twarz jego bla
da, woskowa, zdawała się ożywiać i nabierać rumieńców. Gestykulował żywo, zapalał się, u- nosił. Z pierw szych słów poznał W olsza, że Kotwicz go rozumie, że się przejął projektem , boć i po to tu przyszedł, by choć z oddali u- zmysłowić sobie ów obraz.
Po dłuższej chwili rozmowy w obliczu wid
niejącego Giewontu, obydwaj razem zawrócili ku miastu.
— Będą trudności różnej natury, to rzecz pewna, — począł znów Kotwicz — lecz wiel
kie dzieła okupuje się wielkim trudem . Tak gi
gantyczna myśl musi wydawać się absurdem i jak ciężar przytłaczać. Ludzie się boją wiel
kich myśli! Ale to nic, trzeba ją wpoić, oswoić z nią publiczność, cały n aró d i niech on żąda!
- 27 —
P rasa za m ało jeszcze o tem pisze. Należy ją podniecać, by przypadkow o tem at nie ucichł, lecz żeby się rozpalał. Niech jej głos wszędzie wniknie, wszystkich poruszy, niech się wypo
w iadają — czy dorośli do takich dzieł i czy
nów! Z przyjem nością i z obowiązku ja sam o tem napiszę, trzeba, bezw arunkow o trzeba.
— Będę panu serdecznie zobowiązany, bo, przyznam się, m am taką m ałą styczność z p ra
są. Poprostu, nie umiem około tego chodzić, a prasa ito potęga!
— Ależ, ino tak, myśmy wszyscy jednacy!
Dla nas w ykonać — tak, to potrafim y, lecz zmysłu, że tak to nazwę — kupieckiego, niema w nas (ani za grosza. Stara historja, artyści
■ wszyscy tacy... muza, jakby królow a, przebiera w towarzystwie, jest dum na i wspaniała, nie umie we drzwi pukać, ani w ycierać szatą obcych kątów...
P orw ał go kaszel suchy, dławiący.
— P an strasznie zaziębiony — ozwał się
"Wolsza, choć widział, że to coś gorsze od za
ziębienia.
— Eh, gdzie tam! To są, panie, suchoty! — odrzekł otwarcie.
W olsza aż się przeraził.
— E-e, co pan mówi!
— Tak, tak, nie kłamię, bo pocóż miałbym kłamać? Suchoty, panie, w takich rozm iarach,
- 28 -
że dycham płuc ostatkiem. Muza, kochany pa
nie, jak jest królew ską, tak znowu do suchot
ników czuje słabość... To już jej nawyk i ma
niera...
— Ależ, na miłość boską, to trzeba się ra
tować!
— Dla mnie niem a ratun ku — rzekł dziw
nym tonem Kotwicz, patrząc gdzieś w dal przed siebie. — Takich przeżartych płuc, jak moje, już żaden klimat, ni lekarz, nie sceruje... Był czas kiedy mogłem w yjechać czy do Merami, czy n a południe, ale nie było za co... Któryż polski literat pozwoli sobie na taki luksus, jak ratow anie życia? Żaden! On poto jest, by pisał, żył w biedzie i um arł na suchoty. To nie ja pierwszy — — dziesiątki m ożna ich wyliczyć!
W ie się, że żyją kiedy piszą, ale jak żyją, o to się n ikt nie pyta. Potem dopiero dow iadują się ludzie z gazet, że ten a ten «w ybitny pisarz » um arł z nędzy, w szpitalu czy przytułku...
W olszy ból ścisnął serce.
— T ak, to okropne! Lecz w racając do pa
na, nie jest jeszcze tak źle, by rezygnować z ży
cia. W iemy, że naw et z ostatniego stadjum su
chot ludzie wychodzą... Sam znałem...
— Panie, — przerw ał mu Kotwicz, chwy
tając się za piersi — ja wiem co się tu dzieje...
— P an u się zdaje tylko, bo pan cierpi, jed
nak...
-
20
— Panie, lekarze tak orzekli, zresztą ja wiem najlepiej: niem a nadziei! Cały organizm naw skróś przetraw iony tuberkułam i! Dwa la
ta wstecz, tak... możliwem było. Teraz za- póżno...
Znów kaszel potwierdził jego słowa.
— Nie, nigdy zapóźno! — znowu W olsza zaprzeczył i objął idącego bolesnym wzro
kiem. — Dopóki człowiek żyje nie powinien tracić nadziei.
— Był czas, żem ją posiadał, żem czekał na coś, co mi przyniesie pomoc... dziś już nie cze
kam. Liczę trzydzieści siedm lat i wiem, że w krótce umrę. Nie dożyję naw et tej chwili, w której ten Giewont zamieni się w święty P an teon... Choćby to było za pół roku, już nie do
czekam!
— Proszę, nie mów pan tak! Czemu pan jesteś bez iskry wiary? — rzucił z przejęciem.
— T rudno ją mieć, kiedy wygasła. I niech pan wie, żem ją tak w ielką miał, że mi w prost piersi rozsadzała! Byłem jak orzeł, nie wiedzą
cy, co to zwątpienie, kochałem sztukę miłością praw ie obłąkaną, kochałem ś w ia t--- wszyst
ko! Pragnąłem żyć i tworzyć, na ziemię słońce znieść i szczęście... — Nagle podniósł na Wol- szę jakieś niesam owite w blasku oczy. Tchnęły z nich otchłanny żal i rezygnacja, choć zda się, że bunt się jeszcze targał gdzieś tam w ich
- 30
głębi. — Tak było, panie... Taki się pożar we mnie palił... Proszę darow ać, że się zwierzam na tak tragiczną nutę, że, co dopiero poznaw
szy pana, staję się poufały... Ale lubię się zwie
rzać, bo to mi niesie pew ną ulgę. Dziś jest tak mało ludzi, którym się można zwierzać... W pa
nu jednak widzę człowieka, przed którym moż
na mówić i żalić się i złorzeczyć losowi... Pan mię zrozumie i odczuje, bo pan sam jest arty
stą. To naw et kiedyś może się panu przydać, bowiem cierpienia są nieraz w sztuce niby drożdże... N atchnienie zawsze żyje na szczęściu i na... nędzy. P ośrednich ogniw nienawidzi, a jeśli ich dotyka, wtedy jest małem... Praw da?
W olsza słuchał go wprawdzie, ale nie o tem teraz myślał.
— Kiedy napraw dę, pan mię przytłoczył tą beznadzieją i chorobą! Poprostu, to jest prze
rażające!...
— Cóż robić! Niech pan jednakże nie bie
rze tego tak tragicznie... Wszyscy wcześniej czy później musimy umrzeć. Panie, ja się nawet potrafię śmiać! — dorzucił i równocześnie u- b rał tw arz w dziwny uśmiech. — Chwilami klnę, pom stuję sam nie wiem kogo, to znów się śmieję, że ducha nie ima się gruźlica, lecz tylko ścierwa... Że taka nędznie słaba!
Znów gruźlica, k tó ra nie mogła objąć du
cha, z piaisiją powetowała sobie to n a ciele. Po
- 31 -
chwilce Kotwicz splunął na białą pościel śniegu szkarłatną flegmą. Nim kopnięciem nogi przy
sypał śniegiem krw aw ą plamę, rzucił z bolesną ironją:
— W idzi pan, oto zapłata za m ą pracę...
Krwawy m edal uznania...
W olsza nic już nie odrzekł, albowiem to co widział, zadławiło mu słowa.
— ...To za te moje dwadzieścia cztery to
my dzieł, którem dał społeczeństwu, borykając się z nędzą! Czy pan myśli, że te suchoty to przypadek? Nie. One musiały przyjść... Bo i jakże? W gimnazjum będąc, utraciłem rodzi
ców. Na moje barki, jako najstarszego, spadło troje rodzeństwa. Jąłem zapracowyw ać n a nas lekcjami. Żyłem herbatą, chlebem i znów h er
batą. Tak było przez trzy lata gimnazjum, po
tem przez cały uniwersytet. Czy ja wiedziałem, co to jest ludzki obiad? Może n a miesiąc raz, jak się zdarzyło... Ale praw ie co roku stawało mi się lżej, — ciągnął z bladem, przejm ującem uśmiechem — bo... ubywało sióstr. U m arła jed
na, potem druga... trzecią jakiś ło tr uwiódł, i ta skoczyła z m ostu w Wisłę...
— Jezu!
— Tak, tak. Zostałem sam... właściwie z biedą, bo ta jak kleszcz w piła się we mnie.
Ta nie um arła, tej nikt nie uwiódł! Tak, jak i ja sam nie uwiodłem mej muzy... Przyszła do
32 -
mnie dawno w pewne w iosenne rano, przyszła jako jedyna w życiu oblubienica, oddając mi się całkowicie. P an wie, że taka boska kochan
ka m a niezwykłe kaprysy... Zasadniczo pragnie być niepodzielną i nie uznaje zdrady! Każe wszechwładnie tylko o sobie jednej myśleć, nie wolno najm niejszej cząstki duszy oddać komuś innemu... Nie chwyciłem się przeto żadnego praktycznego zawodu, jak tylko pióra. Z ta
jem nych rozmów z muzą wiedziałem, że tak być musi. Pozostałem jej wierny. Pisałem...
Powiem o sobie sam, żem zdobył rek ord po- czytności. Toby znaczyło, że los nareszcie po
czął się do mnie mizdżyć... Gdzie tam! mizdżył się do nakładców! To, co płacili te w ampiry, nie starczyło na życie. Pracow ałem dniami, nocami, nie wiedząc co to wytchnienie. Zarod
ki tuberkulozy miały pole popisu. Tak się za
częło.
— I pan tak cierpiał, pan, o takiem nazwi
sku? — zapytał W olsza, ledwie w ierząc tym słowom.
— Ha! ha! W Polsce m aterjalnie to nic nie znaczy. Co znaczyły takie nazwiska — Żerom
ski, Reymont? Czy spali na atłasach ci lumi
narze, te narodow e chluby? Bynajm niej, — żyli, ot — wegetowali.
- W szak Reym ont dostał Nobla...
— Tak, dostał, tylko zapóźno. Dostał buła
wę, kiedy zabrakło zębów...
— Prawda... dostał nagrodę w roku śmierci.
— I gdyby nie choroba, zdawna w nim z biedy zakorzeniona, mógłby żyć jeszcze i tw o
rzyć. Lecz u nas tak, — uznają obcy, lecz swój nie pyta się troskliwie jak tam ktoś wielki ży
je... A potem pom nik mu postawią ze zbiórki narodow ej! Pom nik ze spiżu, m arm urow y, bę
dzie ogromne święto, będą mowy, kapele, k o r
poracje, m iasta ustro ją się w chorągwie!
A wszystko dla człowieka, który przed paru la
ty może pośród tego samego społeczeństwa nie- miał na obiad i bieliznę! To przecież straszna szopka! Albo Mickiewicz... Gdyby wtedy za ży
cia, kiedy przym ierał głodem, złożył mu naród choć tak ą kwotę ile dzisiaj kosztuje jeden jego pomniczek powiatowego miasta, to byłby wie
szcza uszczęśliwił... Trudno jednakże, u nas wszystko naopak. Niech umrze z; głodu, lecz w art pomnika!... Lub taki przykład oceny p ra
cy: uwierzy pan, że ode mnie lepiej w ynagra
dzany bywa zecer? Ten, który składa moją po
wieść? I nie tylko ode mnie, lecz od w szystkich polskich pisarzy!
— To już w prost nie do wiary!
— A jednak to prawdziwe! Człowiek o kil
ku średnich klasach, przez ośm godzin na do
bę pracujący, zarabia więcej niźli autor pra-
Ludzie skrzydlaci. 3
— 33 -
- 34 -
eujący częstokroć piętnaście godzin, bez po
rów nania żmudniej, fizycznie i duchowo! Da
jący talent, duszę, całego siebie! Aliści wzięło górę rzemiosło... Mój wydawca wyjedzie w cza
sie lata n ad morze, pojedzie w góry, a ja autor nie m am zaco! Pojedzie również księgarz, ten, k tóry zdejmie z półki m oją książkę i sprzeda ją gościowi z zarobkiem trzydzieści procent, lecz nie pojedzie żaden z nas, istotny tw órca dzieła... bo nasze dziesięć procent nie w ystar
cza n a życie...
— Jakto dziesięć procent?
— A tak! Bo au to r otrzym uje za dzieło mniej więcej dziesięć procent, zato księgarz sortym encista ponad trzydzieści, w ydaw ca zaś jeszcze więcej. Oto, proszę pana, tak wygląda w Polsce stosunek wydawcy i księgarza do autora...
— To niesłychane! Jedynem wyjściem jest chyba organizacja, jak ą m ają n. p. drukarze.
Kotwicz wykrzywił usta.
— Organizacja... hm! Wszakżeż niby ją mamy i cóż nam z tego? Któż tu zmusi nakładcę aby zakupił dzieło, płacąc za nie tyle lub tyle, stosownie do uchwalonej norm y? Jest inna droga z tej egipskiej niewoli. Tu w inien przyjść nam z pom ocą rząd i dać nam , choćby w for
mie dzierżawy, wielką księgarnię w raz z d ru karnią. Abyśmy mieli stałe oparcie. I literacką
- 35 -
kasę chorych! W łasny zapomogowy fundusz w razie choroby! By nam pogrzebów nie mu
siały spraw iać magistraty! To jedno uzdrowić może te nieludzkie stosunki i w prost djabelski wyzysk pracy.
— Czy się starano o to? — zapytał W olsza przygnębiony.
— Ależ tak, tak, wszelkimi sposobami i na- próżno! Z jednej strony ku ltu ra chełpi się na
mi, zaś z drugiej uważa nas za... parjasów ! Tak, bez przesady! Bo proszę zważyć — rząd zajął się każdą społeczną klasą, — szewcami, kam ie
niarzam i, wszystkiemi z osobna, prócz nas je
dynie. Nawet tysiące bezrobotnych opłaca pań
stwo, lecz nam tw órcom kultury nie pomoże, nie ulży, my jesteśmy poza nawiasem. Przecież to hańba! Unorm ow ano życie robotnikom , ograniczono pracę do godzin ośmiu, dla mało
rolnych jest reform a agrarna, wszystkich się wedle porządku zabezpiecza, daje możność roz
woju, a o nas cicho. Nauczycielstwo wszystkich możliwych dykasteryj płaci połowę ceny n a ko
lejach, ale my najbiedniejsi, bez stałego docho
du, bez em erytur, dla których wyjazd dla ce
lów sztuki jest tak często konieczny, — my o- płacamy cały bilet. Nauczyciel raz gdzieś na święta wyjeżdżający, m a ulgi, nam ich w zbro
niono. Uchowaj Boże, nikom u nie zazdroszczę, ale niechże i nas uznają za członków społeczeń-
3'
- 36 -
stwa! Oto stosunki! Albo: um iera przed rokiem wybitny malarz, pisarz, historyk sztuki i pu
blicysta w jednej osobie, um iera, pozostawiw
szy starą wdowę na łasce losu... Przez lat czter
dzieści kilka pracow ał ten napraw dę z bożej łaski artysta na chw ałę sztuki i narodu, nie
stety nie zapracow ał tyle, by resztkę życia za
pewnić żonie. I wie p an co? — ta wdowa stara się teraz o trafikę, już się rok praw ie stara i nie może dokołatać się tego... I jak to nazwać?
W olsza aż przybladł.
— Straszne! straszne! — wyszeptał, patrząc w ziemię.
— Otóż tak byw a z nami. To nie wypadki, panie drogi, to jest u nas ogólne! H ańba ludz
kości, dopóki znajduje się w śród niej chociaż
by jeden żebrak... a stokroć większa hań b a n a
rodowi, który ich stw arza pośród wybranych!
D aruje pan tę żółć, jak a zalewa m oje słowa, ale... po brzegi mię nią napełriono. A zresztą jestem chory, przeto może jestem taki zgryź
liwy.
— Oh, nie, pan m a straszliwą słuszność!
I jam w połowie to przechodził... Lecz czy to tylko u nas?
— Tak, gdzieindziej jest inaczej. Tam ho
dują talenty jak rzadkie kwiaty, tam podaje się rękę już młodzieńcowi, aby nie zaprzepa
ścił bożego daru. U nas młode talenty walczą
- 37 -
o byt, słyszy pan — walczą! Boże, ile ich pada!
Lecz ten, co się wybije, również walczy dalej, do śmierci. Przedtem walczył z siłami, które wybrańców nienawidzą, a potem z losem o kęs chleba... Obce narody m ają dla swoich stypen- dja, wszelkie możliwe ułatw ienia, dają im po
znać świat szeroki, bogacą fantazję, a u nas, na poznanie choćby własnej ojczyzny, odmó
wią ci zniżki biletu jazdy... A czy nas wreszcie są tysiące? Czy obciążymy państwo? W reszcie, czy znów każdy artysta potrzebuje pomocy?
Nie. Niech tylko z naszych poselstw zagranicz
nych, poselstw na m iarę m ocarstwową, ujm ą po jednej maszynistce, to już ta kw ota stąd pow stała stworzy nam byt i da możność do pracy bez przeszkód trosk codziennych. Gdyby to tylko... A ileż to jest indziej zbytecznego próżniactw a, które na wagę złota opłaca państwo?! Na tam to wszystko znajdzie się pieniądz, dla nas go niem a w żadnej formie.
Głos nasz, jest głosem n a pustyni... W idocznie potrzeba państw a tego wymaga, żeby n. p. księ
garz jeździł autem, a zaś istotny tw órca dzieła m arł na gruźlicę... Buduje państw o sanatorja, a z drugiej strony swą gospodarką ślepą sieje bakcyle... Nie wie, n a któ ry m froncie należy wzmocnić siły! Niech pan nie myśli, — mówd już ciszej — bym tylko siebie miał na uwa
dze, nie. J a się już ciałem kończę, ja już ofiarą
- 38 -
n a schyłku dni. Ale jest wielu takich, którym , półki czas jeszcze, należy przyjść z pomocą. I ci pow inni być jak benłjaminki, otoczeni opieką, bo zasłużyli na to. Czy to się stanie? Napewno nie! Gdybym, naprzykład ja przed p aru laty, choćby wreszcie przed rokiem , m iał możność w alki z suchotam i, to n a lat kilka byłbym się jeszcze uratował. Jeszcze w skarbnicę n a ro dowego piśmienictwa rzuciłbym kilka tomów.
Niestety...
Zwiesił głowę i kaszlał.
— Czy tutejsze powietrze pomaga panu?
czy nie za ostre?
— Lżej mi tu znaczniej, niźli w mieście. Mo
gę oddechać, nie duszę się jak tam. Lecz co to znaczy! — jestem tu tydzień za składkow e pie
niądze takich jak i ja literackich dziadów, za
bawię jeszcze dni kilkoro, dopóki starczy za
pas tej przeklętej mamony. Psiakrew ! — zaklął sykliwym głosem — pomyśleć tylko, że ten mój wróg śm iertelny, te tuberkuły siedzą tu we mnie, tak blisko, w mej własnej piersi — i nie mieć mocy, aby je zdusić, zalać, zatruć i precz z płuc wymieść, to przecież jest okropne! Tu są i dobrać do nich się nie mogę, i gryzą, toczą, żreją — bezkarnie!... Na nie w ojczyźnie dro
giej brakło trucizny, dla mnie nie było celki chociażby n a poddaszu w żadnem sanatorjum ! Dlatego, um ierając, będę przeklinał rodzoną
- 39 -
ziemię, ja... ja, którym ją tak miłował, tak pie
ścił, jak najdroższą dziecinę, której tyłem wy
śpiewał pieśni... ja, którym tak mało łaknął, którem u okruszynka bogactwa jej — mogła pragnienie ducha i życie uratować...
Ostatnie słowa drżały bezłzawym płaczem, ju ż nie mógł w strzymać przebudzonego jęku m oralnej męki.
— Ale to nic... to nic! — dorzucił jeszcze szeptem. — To nie ja jeden...
W olsza milczał przez chwilę, nie m ając słów pociechy. W szystko, co słyszał, aczkolwiek wie
dział o tem , żywem obrazem stanęło m u po- przed oczyma duszy. Ból kąsał jego serce, ja
kaś wściekłość go brała. Dlaczego n aród o tem nie wie, gdy m a m oralny obowiązek wiedzieć, czemu nie zapobiegał, czemu zapom niał o swym w ybranym synie? Nie było w k raju o trzydzie
stu m iljonach ludności jednego filantropa, ni jednego krezusa? Czy m ajątek pryw atny nie jest m ajątkiem narodow ym , gdy zachodzi po
trzeba? Czy życie ludzkie nie w arte jest kilku
set gram ów złota? Czy — gdyby każdy obywa
tel rzucił po jednym groszu, tym wzgardzonym, często nie branym przy wymianie... czy owe stąd trzysta tysięcy złotych — nie zmogłyby nędzy dziesięciu najwybitniejszych koryfeuszy sztuki ojczystej? Czy procent od tej sumy nie w ydarłby człowieka ze szpon śmierci? Czy
- 40 -
0 tem kto pomyślał i czy to wypowiedział?
A jeśli tak, co na to odrzekł naród? Czy ci, u steru rządu, nie znaleźli sposobu, by te wzgar
dzone grosze zebrać i stworzyć z nich żelazny fundusz pomocy? Czy wiedzą o tem, że gdyby każdy obywatel złożył pięć groszy, toby n a ca
le wieki kultura polska m iała podporę niewzru
szoną? Zali nikt nie wie, czemby to było, jakim skarbem , i jakie stąd owoce mogłyby czerpać pokolenia? I to wszystko istnieje, tylko rękę wy
ciągnąć, to wszystko jest na ziemi — i tu do
gasa człowiek, którego deklam ują nazwisko?
Dogasa z nędzy i choroby ten, który jak sza
farz niebieskiego bogactwa siał słów klejnoty 1 perły natchnień, brylanty pieśni... i dziś do- m iera opuszczony pośród tych właśnie, dla któ
rych śpiewał?
Zawieja strasznych pytań uderzyła na Wol- szę, gdy wysłuchał tej skargi. Coś mu zamknęło usta, że nie mógł wyrzec słowa. K rwawa plwo
cina przypieczętowała tę obnażoną prawdę.
W milczeniu doszli na Krupówki. Potok Młyniska huczał w pobliżu. W ogromnej sali
«Morskiego Oka» już się paliły światła i od
bywał się koncert.
— Zmarzliśmy trochę... może wstąpimy na herbatę? — zaproponow ał Wolsza. — Serdecz
nie pana proszę!
— 41 -
— Owszem, możemy wstąpić. W krótce nie będzie sposobności...
— Eh! pan wciąż o jednem myśli!
Kotwicz stropił się nieco.
— Praw da... Proszę darować. Rzeczywiście ma pan rację.
Chciał jeszcze dodać, że i on rów nież ją po
siada, ale powstrzym ał słowa. Miał stałą, su- chotniczą gorączkę.
W eszli do wnętrza. Na m om ent oślepiły ich światła. Było już dosyć rojno, jak na tak wcze
sną porę. Goście napływali bez przerw y, prze
ważnie mieszana młódź narciarska. W ełniane, barw ne, obcisłe sweetry opinały ich ciała.
W chodzili hałaśliwie, z tw arzam i od m rozu ru- mianemi, weseli.
Kotwicz z W olsza zajęli ostatni stolik w k ą
cie. Ten pierwszy chciał być od tłum u jak n aj
dalej. Zdrowy, beztroski tłum napaw ał go nie zazdrością, ale goryczą.
— Możeby tak po wódce przed herbatą? — zapytał Wolsza. — Czy panu wolno używać alkoholu?
— Niby... to zresztą wszystko jedno! 0- wszem, napijm y się n a tę miłą znajomość. Mo
że to trochę żółć zaleje...
W olsza zamówił wódkę i zakąskę. Teraz dopiero ujrzał lepiej jak nędznie jest odziany jego towarzysz. Koścista jego cera m iała przy
- 42 -
elektrycznem świetle barw ę starego pergaminu.
W yschnięte ręce o długich palcach, silnie wło
chate, zdały się wcale nie mieć krwi.
Sam Kotwicz jak gdyby patrzył n a nie i dzi
wił się ich trupiej cerze.
— W łaściwie, to takim ludziom jak ja, wstęp do lokali publicznych pow inien być w zbroniony — począł n a nowo swą zgryźli- wość, nie w celu, aby dokuczyć komuś, lecz by się pastwić nad samym sobą, gdyż ta nie
jako wiwisekcja, zdała się również spraw iać mu pewne dzikie z rozpaczy zadowolenie. — P o
w inno być wypisane na drzw iach każdego sza
nującego się lokalu: psów i suchotników nie wprowadzać!
— Panie, przecież się zlituj pan nad so
bą! — rzekł W olsza z prośbą w głosie.
— To nic... Cześć wam, m istrzu, napijmy się! Panie, proszę ponownie! — zw rócił się do garsona. Po chwilce mówił dalej: — W idzia
łeś pan, jak ten ufryzowany drab we frak u spo
glądał n a mnie? Myśli może, że mię nie stać na zapłacenie dwóch kieliszków... Taki do W łoch pojedzie, będzie jak wół stał przed fre
skami sykstyjsldmi, będzie m acał m arm ury, szczerzył ślepia do M adonn i udaw ał hrabiego.
To już najgorsza kasta ludzi — oszukująca go
ścia i pryncypała. A tego tam niedźwiedzia wi
dzi pan za bufetem? — spytał w skazując go o
_ 43 -
czyma — to właśnie jest pryncypał tego loka
lu... Uwierzy pan, że ten także przyspieszył m o
ją śmierć? On naw et o tem nie wie...
— W jakiż to sposób?
— W czasie wakacyj chciałem mieć odczyt w Zakopanem na tem at: «Legenda T atr i jej twórcy*. Temat, mem zdaniem, dla tych, któ
rzy tu przyjeżdżają, dobry i odpowiedni. Za
rów no ważny dla właścicieli will, pensjonatów i hoteli, boć właśnie dzięki ludziom, którzy od
kryli Zakopane, którzy o niem pisali i o ca
lem Podhalu, — zawdzięczają swoje fortuny.
I oto, ze względu na punkt najlepszy i uczę
szczaną salę, proszę ja tego p ana o wynajęcie sali n a pięć kw adransy. Oczywiście, chciałem zapłacić ileby żądał. Odmówił mi jednakże, tem się tłumacząc, że salę przeznaczył n a kabaret...
Indziej znowu ważniejsze było kino. I tak na niczem odczyt spełzł, bo w Zakopanem nie było sali n a naukow y odczyt. N a drugi dzień pow ró
ciłem do domu. A tak sobie liczyłem, że chwy
cę trochę grosza, bym chociaż miesiąc górskiem powietrzem mógł oddechać. W lecie robiło mi tak dobrze... Otóż, widzi pan, nie n a jedne spo
soby b rał się człowiek, szukał ratunku, jak to
nący — swoi nie dali... J a nie zapomnę, krzyw
dę wezmę z sobą do grobu, lecz niech im Pan Bóg tego nie liczy!
Garson przyniósł świeżą nalewkę. Wypili.
_ 44 -
Po dwóch kieliszkach Kotwicz dostał wypie
ków.
W olsza patrzył na salę, jakgdyby szukał kogoś.
W iele p ar oczu spoglądało w tę stronę. Po chwili poczęto tańczyć.
— Dancing!
— No naturalnie! Tu już od podw ieczorku goście tańczą. Dziś taka moda: dancingi, jazz- bandy i cielesna golizna... Zw arjow any świat szuka coraz to nowych dreszczów i podniet, bo naturalne mu nie starczą. Dzisiaj kobieta wszystką płeć męską z owej sali da za murzy
na... Słowo h o n oru daję, że nie przesadzam!
Czy nie widziałem co się u Trzaski działo w le- cie? Był m urzyn wyfraczony, właściwie metys, tańczył i kokietował, a płeć nadobna szalała za nim. Czy dlatego, że czarny był i m iał m or
dę buldoga? Że się uśmiechał białym zębem?
Nie wiem. Dość, że skandale krążyły pośród will... Oto dzisiejsza Europa! W szystko co w ła
sne djabła w arte, — prymityw w raca, wy
tw ory dżungli, dzikość! P oprostu ludzie po
padli w obłęd. M aterjalizm ogarnął wszystkich jak nigdy jeszcze, zdeptano smak wytworny, dalej — h ańbi się sztukę prądam i z wysp P a
puasów rodem , piwa się n a świętość, miłość obrano z nim bu, zepchnięto ją do rozpusty m aisoriu publique’u, mrze w duszach poczucie
- 45 -
piękna, słowem — eh! szkoda!... — m achnął ręką i wziął się do herbaty.
— Może ten szał, jako psychoza pow ojen
na, przem inie kiedyś — ozwał się Wolsza.
— Daj Boże! Ja tego nie doczekam. Może i lepiej, bo nie będę zmuszony pisać powieści do kinematografu... Bo, jeśli do tego nie doj
dziemy, to chyba jakiś cud się stanie.
Zmilkli na chwilę, zw racając oczy na kilka tańczących par. Jed na para tak raziła Kotwi
czą, że aż przygryzał wargi. Tw orzyła ją jakaś gruba żydówka, w leciech zupełnie nie do tań
ca, dekoltow ana z tyłu niemal po krzyże, świe
cąca biżuterją, brzydka, o w ątrobianych pla
mach, — i żyd w podobnym wieku, również za
żyły, o politurze dżentelmena. Dlaczego tańczy owa para, dlaczego robi słodkie miny, poco ta w strętna Rachel obnażyła łopatki, poco do ko
lan, tak grubych, jak u pani słoniowej, nosi suknię — tego już zgoła nie pojmował.
— Co za karyk atu ralna para! Do cyrku, lecz nie n a salę! — wyrzucił z obrzydzeniem, nie mogąc się powstrzymać.
— W łaśnie, goście się śmieją...
— I poco ona tańczy — — o! jak atakują się publicznie międzykroczem... Pfuj! Chodź
my stąd jak najprędzej. Płacić!
W olsza nie protestował. Zgodził się nawet, że rachunek przez swą stanowczość w yrów nał