• Nie Znaleziono Wyników

Poseł czy kominiarz. Farsa w 1 akcie

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Poseł czy kominiarz. Farsa w 1 akcie"

Copied!
36
0
0

Pełen tekst

(1)

Biblioteka Teatrów Amatorskich

Nr. 170

W. R A O R T

Poseł czy kominiarz

Farsa w jednym akcie

K a t o w i c e

Wydawnictwo „ O D R O D Z E N I E “ (T. Nalepa i S-ka)

(2)

W YDAW NICTW O „O D R O D Z E N I E“

(T. NALEPA i S-KA)

K A T O W I C E , skrytka pocztowa Nr 26.

p. T.

Podejmując po zupełnym zniszczeniu naszej przedwojen­

nej firmy „Spółka Nakładowa „Odrodzenie“ we Lwowie“, pro­

wadzoną przez nią działalność wydawniczą, wznawiamy? w

^pierwszym rzędzie tak popularną i od 40 lat istniejącą BIBLIOTEK? TEATRÓW AMATORSKICH wypuszczając na początek szereg najweselszych i największym cieszących się powodzeniem komedii i ians:

Nr 31 — St. Dobrzański: Podejrzana osoba, komedia w 1 akc.

(4 m. 2' k.) — cena zł 25,—.

Nr 32 — J. Blizińsiki: Ciotka na wydaniu, komed. w 1 afce.

(2 tu. 2 k.) — cena zł 25,—.

Nr 36 — O. Belly: Żywy nieboszczyk, komed. w 1 akc.

(3 ,m. 3 ,k.) — cena zł 25,—.

Nr. 64 — St. Dobrzański: Wujaszek, komed. w 1 aikc.

(9 m. 5 k.) — cena zł 30,—.

Nr 83 — Sewer: Dla świętej ziemi, sztuka ludowa iw 4 akt,.

(9 m. 7 k.) — cena zł 45,—.

Nr 162 — I. Mrozowicka: Babska polityka, kom. ludofwą, w 3 odsł. (8 m. 3 k.) — cena zł 35,—.

Nr 170 — W. Raort: Poseł czy kominiarz, farsa iw 1 akc.>

(6 m. 2 k.) — cena zł 25,—.

Nr 174— 175 — W. Raort: Nowe monologi (seria I i II razem) cena zł 35,—.'

Nr 226 — B. K. Stefański: Wojskowa kuracja, komed. lud.

w 3 akt. (4 m. 2 ¡k.) — cena zł 40,— .

Nr 227 — J. Jareim-Mirski: Mundur swatem, komed. liid.

w 3 akt. (4 m. 2 Ik.) — cena zł 40,— .

Dalsze najbardziej interesujące wznowienia oraz nowości ukazywać się będą w .krótkich odstępach czasu.

Wydawnictwo „Odrodzenie“

(T. NALEPA i S-KA) Katowice, skrytka poczt, nr 26.

(3)

B I B L I O T E K A T E A T R Ó W A M A T O R S K I C H - ...- - . ■—... .... . — — -

Nr 170

W. R A O R T

Poseł czy kominiarz

FARSA W JEDNYM AKCIE

K A T O W I C E

W Y D A W N I C T W O „ O D R O D Z E N I E “ . (T. NALEPA I S-KA)

(4)

czych Dołów.

KUNEGUNDA, jego żona.

KAZIA, ich córka.

TEOFIL, woźny miejski.

JAN PODUSZKIEWICZ, poseł na

HILARY MIOTEŁKA, majster kominiarski.

APTEKARZ PIGUŁKA.

POCZTMISTRZ RECEPIS.

Rzecz dzieje się w mieszkaniu Koziołkiewiczów.

Scena przedstawia salonik w domu państwa Koziołkie­

wiczów. W głąbi drzwi główne z przedpokoju — z pra­

wej od widza drzwi do kuchni — z lewej drzwi do jadalni. — Urządzenie typowego prowincjonalnego sa­

loniku, nie pozbawionego jednak smaku. — 'Na pierw­

szym planie, po prawej stronie od widza, stolik i dwa

Druk: Księgarnia i Drukarnia Katolicka, Katowice, miękkie fotele.

ul. Warszawska 58. R 5020

(5)

I A K T 1.

SCENA 1.

KOZIOŁKIEWICZ — KUNEGUNDA — TEOFIL.

KOZIOŁKIEWICZ (biega po scenie wzburzony):

Tyle pracy! Tyle pracy! (trzymając się za głowę).

Głowa mi formalnie pęka! (dzwoni). Wszystko >na je­

dnego człowieka, to trochę za wiele! Nec Hercules! jak 'to powiedział So-Ion trojański... Moi radni' widocznie myślą, że burmistrz jest od tego, aby skonać z prze­

pracowania! (dzwoni). Gdzie jesit iten Te-o-fil?! Dodzwo­

nić się nie mogę! Pewnie znowu .pijany, jak nieboskie stworzenie!... (dzwoni). Skaranie ¡boskie z tym pija­

kiem! (woła) Teofil! Hej! Teofil! Ładnego mam woź­

nego, do kr-oćset-stu tysięcy piorunów! (woła) Teofil!

Teofil! Vox pop ul i, vox Dei — jak to powiedział Xerxes. Ładnego mam woźnego, nie ma co! Hej, Teo­

fil!

KUNEGUNDA (wpada na sceną z prawej): Co się stało? Pali się, -czy co-?... Teofila nie ma, bo posłałam go, aby -odetkał komin, gdyż dymi w mieszkaniu, że świata bożego nie widać.

KOZIOLK.: Co, znowu dymi?

KUNEGUNDA: A cóż (ty myślałeś, że komin -bez kominiarza nie będzie dymił? To wstyd, aby w ca- 3

(6)

tych Kaczych Dołach nie było kominiarza! Taki to burmistrz z ciebie!...

KOZIOŁK.: Ależ duszko...

KUNEGUNDA (przerywając): Milcz, jak do mnie mówisz! Całe miasto jest oburzone, że dotychczas nie postarałeś się o kominiarza. Wszędzie się dymi, Judzie się wprost wędzą w dymie, sadza bucha z pieców jak z piekła, codziennie gdzieś się pali, wszyscy chodzą wysmarowani sadzą, jak kominiarze — a kominiarza doprosić się nie można!...

KOZIOŁK.: Ależ duszko, cóż ja temu winien je­

stem, że na sprowadzenie kominiarza do Kaczych Do­

łów n ie . mamy funduszów?... Czy wiesz, co iteraz ko­

sztowałby kominiarz, któryby na stałe osiadł w na­

szym mieście? Trzeba mu dać conajmniej pobory urzę­

dnika VI rangi, mieszkanie, opał, światło i umunduro­

wanie. Kacze Doły nie stać na to — jak powiedział Markus Manliusz...

KUNEGUNDA (j. w.): Nic mnie nie obchodzi twój Markus Manliusz!...' Czy myślisz, że wszyscy będą się cierpliwie dusili w dymie, aż się znajdą fundusze na kominiarza? Mylisz się bardzo!... Wczoraj spadł apte­

karz z dachu, na który biedaczysko wylazł, aby ko­

min osobiście przeczyścić. Pani pocztmistrzowa cho­

dzi ipo mieście i płacze, że, jej komin całkiem zatkało, a w kominie u panien Pindelskich wczoraj sadza się znowu' zapaliła. Nie ifia jednego domu w Kaczych Do­

łach, gdzie ludzie nie chodziliby wysmarowani sadzą!

To się musi skończy!...

KOZIOŁK.: Ależ, duszko, zrobiłem co mogłem.

Napisałem osobiście do kominiarza w powiatowym mieście, by nas raczył zaszczycić. Obiecałem mu na­

wet, że zamianujemy go honorowym obywatelem Ka­

czych Dołów i że wszelkie koszta pokryjemy, jeśli na kilka dni nas odwiedzi. Spodziewam się go nawet dziś

(7)

i to lada chwila. Byłoby mi, to jednak nie na rękę, gdyby dziś przyjechał, gdyż — jak wiesz — spodzie­

wamy się w każdej chwili przyjazdu posła z naszego okręgu. Czy ¡przygotowałaś się na jego przyjęcie?

Pamiętaj, że to poseł!

KUNEGUNDA: Wszystko gotowe. Kazi kazałam nawet uszyć nową suknię, bo mówią, że ten poseí to jeszcze kawaler. A nuż mu nasza Kazia wpadnie w oko?... Nie można wiedzieć!... Transparenty z napisa­

mi: Witaj“ i „Cześć“ są już także gotowe. Tylko je przybić... Myślę, że wieprzak wystarczy na przyjęcie tego posła?

KOZIOŁK.: Naturalnie! Gdyby tak każdy chciał liczyć jednego wieprzka na. jednego posła, to byłoby bardzo dobrze! A więc, rusz się, moja duszko, bo lada chwila możemy mieć gościa — jak to Katylina powie­

dział: „Similis, simili“...

KUNEGUNDA (przerywając): Przestań mi ze swoimi similisami; wiem-co do mnie należy... — (idzie ku drzwiom jadalni). Idę, już idę! Nie patrz na mnie, jakbyś mnie chciał pożreć!... (wychodzi).

KOZIOŁK.: Ależ duszko... \(ociera pot z czoła).

A to baba!...

KUNEGUNDA (wraca): Chciałam się jeszcze za­

pytać, co to za złowiek ten nasz poseł. Mówią, że bardzo elegancki i szuka żony w naszym powiecie...

KOZIOŁK. (zmieszany powrotem żony): A, tak, tak!... Coś ty powiedziała, duszko? Aha! Naturalnie!

Dalibóg, że go na oczy nigdy nie widziałem. Głoso­

waliśmy na jakiś numer i z tego numeru wyszedł po­

seł Jan Poduszkiewicz, którego nikt dotychczas, w Kaczych Dołach nie widział... A teraz idź już, duszko, i przyślij mi Teofila, jak wróci po wyczyszczeniu komi­

na... (Słychać, za sceną tupot nóg i głośne wyrzekanie Teofila).

5

(8)

TEOFIL (za scena): A <to ci sakramencka służba!

(czkawka). Komin dymi, to ity Teofilu leź do komi­

na!...

KUNEGUNDA: Otóż i Teofil! (wychodząc). Znowu podpił sobie!

KOZIOŁK.: Już ma czkawkę! Skaranie, boskie z takim woźnym!...

SCENA II.

KOZIOŁKIEWICZ — TEOFIL.

TEOFIL (mówi wyprostowany na baczność — ko­

micznie wysmarowany sadzą na twarzy — lekko pija­

ny): Melduję ¿posłusznie panu burmistrzowi, com ko­

min wyczyścił na glanc!...

KOZIOŁK.: Widać to, widać nawet po tobie.

TEOFIL: Kazali pani burmistrzowa leźć do komi­

na, to Teofil ¡polazł, jak się patrzy. Rozkaz, panie bur­

mistrzu!

KOZIOŁK.: I znowu się upiłeś, jak się patrzy!

TEOFIL: Rozkaz, panie burmistrzu! Melduję posłu­

sznie, co to nie ja się upił, tylko inny człowiek. Bo to„ melduję posłusznie, jak wypiję jeden kieliszek, to ze mnie się zaraz robi inny człowiek — a ten inny człowiek chce także się napić, bo nie jest od maco­

chy — więc przepijaliśmy tak do siebie wzajemnie, aż ten inny człowiek się upił.

KOZIOŁK.: A ty jesteś trzeźwy?...

TEOFIL: Rozkaz! To z tego przepijania do tego innego człowieka urżnąłem się, jak się patrzy. Ale komin wyczyściłem na glanc. Zawsze mówili u nas w pułku, że jestem mechanik do wszystkiego. U nas to" się już na pewno sadza w kominie nie zapali, jak wczoraj u pana poborcy, gdzie poduszkami ogień uga­

sili.

(9)

KOZIOŁK.: Poduszki nie są do gaszenia ognia — od tego mamy sikawkę.

TEOFIL: Rozkaz! To się wi, melduję posłusznie, ale pani burmistrzowa kazali na zimę wsypać kartofle do sikawki, aby nie zamarzły i jak my zaczęli zeszłe­

go tygodnia sikawką gasić ogień, co się znowu zapa­

lił w kominie u pani nauczycielki, ¡to ci ze szlaucha sikało, z przeproszeniem,' samymi kartoflami. Wiado­

mo, melduję posłusznie, że kartoflami ognia nie ugasi...

KOZIOŁK.: Ugasi, czy nie ugasi, to nie twoja sprawa! Przysiągłeś, że więcej mocnych trunków pić nie będziesz, a znowu się spiłeś, choć wiesz o tym, że lada chwila ma tu przyjechać -poseł z naszego okręgu i że trzeba mieć głowę na karku!

TEOFIL: Rozkaz! Poseł nie zając — nie ucie­

knie! Zaś co do tego, że przysiągłem nie pić mocnych trunków, to, melduję posłusznie, że 'trzymam się przy­

sięgi, jak się paitrzy, bo mocnych -trunków nawet do gęby nie biorę...

KOZIOŁK.: Jak to? Przecież ledwo na nogach się trzymasz, i... twierdzisz, że mocnych trunków nie pi­

jesz?

TEOFIL: A no, wody nie pijam, nawet na lekar­

stwo...

KOZIOŁK.: To woda jest u ciebie mocnym trun­

kiem?...

TEOFIL: A ino, melduję posłusznie! A co obraca koła młyńskie? Woda! A co kręci turbiny? Woda!

Woda wywraca chałupy i mosty, czy wódka? I dla­

tego woda jest mocnym trunkiem, melduję posłusznie, a nie wódka.'

KOZIOŁK.: Przestań mi tu dowcipkować, cymba­

le. Widzicie go!... Idź i dopilnuj, aby policjant wywie- 7

(10)

sil chorągiew na urzędzie gminnym. Naszego posła ino co nie widać. A daj mi zaraz znać. Po drodze wstąp też do aptekarza i pocztmistrza, aby tli zaraz do m,mie przyszli, bo musimy w delegacji posła przy­

witać. {biega po scenie). Co tu pracy! Co itu pracy!

TEOFIL: Melduję posłusznie, co chorągiew już wi­

si na dachu i to nie jedna, ale dwie. Policjant nie wie­

dział, którą wywiesić, to na wszelki wypadek wywie­

sił tę od parady i tę czarną, od pogrzebów....

KOZIOŁK. (oburzony): Zwariował! Dalibóg, zwa­

riował! (biega po scenie). Caveant consules! — jak powiedział Mucjusz Scaevola! Czarną chorągiew wy­

wiesił na przyjęcie posła!... Leć do niego i powiedz mu, aby natychmiast zdjął czarną chorągiew! (j. w.) Oszaleć można z tego wszystkiego! Nié, to za dużo na jednego człowieka: Nec Hercules contra... panie dzieju !...

TEOFIL (zbierając się pomału): Lecę, pędzę! A co się ¡tyczy tej delegacji z pana aptekarza i poeztmistrza, to oni czekają już dawno w przedpokoju, bo powie­

działem im (z dumą), że teraz nie‘przyjmujemy...

KOZIOŁK. (zły): O, asinus quadratus, kto ci po­

zwolił się rządzić jak szara gęś? Napędzę cię na czte­

ry wiatry, do stu kroć tysięcy diabłów!...

TEOFIL: Rozkaz!* Idę wedle tej chorągwi na da­

chu... (wychodząc) Ale komin wyczyściłem na glanc*.

jak się patrzy! (wychodzi). -

KOZIOŁK. (biega po scenie, bardzo zły): Ten cym­

bał mnie jeszcze kiedyś w nieszczęście wpakuje! De­

legacji każe czekać! (podbiega do drzwi w głąbi i otwierając je szeroko, mówi zapraszająco) Proszę panów! Bardzo przepraszam, że dałeni czekać, ale mam tyle pracy, jak to Juliusz Cezar powiedział....

Proszę panów!...

(11)

SCENA III.

KOZIOŁKIEWICZ — APTEKARZ — POCZTMISTRZ.

APTEKARZ i POCZTMISTRZ (wchodzą tak, że twarzy ich publiczność nie widzi — są obydwaj na twarzach wysmarowani sadzą).

KOZIOŁK. (wita się z nimi zamaszyście): Powitać, kochanych panów, powitać!... Dziękuję panom, że przy­

byliście punktualnie, aby przywitać naszego posła w imieniu naszej gminy. Spodziewam się go lada chwi­

la... (zaprasza) Niechże panowie siadają...

APTEKARZ (poważnie):- Panie burmistrzu! Zanim odpowiem na inne kwestie i zanim siądziemy, panie do­

brodziejaszku, to 'zmuszony jestem, parnie dobrodzie­

jaszku, zaznaczyć, że ten skandal z kominami w na­

szym mieście, panie dobrodziejaszku, musi ustać! Przed chwilą zapaliła się znowu sadza w kominie u naczelni­

ka straży pożarnej, panie dobrodziejaszku... Wczoraj ja spadłem z dachu, gdyż chciałem osobiście komin wyczyścić, a przed dwiema godzinami (wskazując na pocztmistrza), pan poczitmistrz także o ¡mało co karku nie skręcił, panie dobrodziejaszku... gdyż spadł — jak to mówią — z pieca na łeb...

POCZTMISTRZ: Tak jest. O mało co, w ogóle nie skręciłem, w ogóle...

APTEKARZ (z wyrzutem): Tak jest, panie dobro­

dziejaszku ! Dziś zmuszony byłem sam lufta powymiatać, gdyż żona moja leży jeszcze w łóżku po ostatnim wy­

padku wysadzenia rusztu w powietrze. To wstyd, pa­

cie dobrodziejaszku, abym ja jako aptekarz i radny miejski, tak oto wyglądał ,(obraca się twarzą, wysma­

rowaną sadzą, do publiczności).

POCZTMISTRZ \(obraca się również do publ.):<

Albo jaik ¡ja, w ogóle... '

/ 9

(12)

APTEKARZ: Miasto nasze musi, panie dobrodzie- jaszku zafundować sobie kominiarza, panie dobro dzie- jaszku i basta!...'

POCZTMISTRZ: To widać przecież W ogóle... czar­

ne na białym.

KOZIOŁK.: Ależ panowie! W kasie miejskiej nie mamy funduszów na kreowania stałej posady kominia­

rza. Napisałem jednak do kominiarza w powiatowym mieście, aby natychmiast do nas przyjechał. Obieca­

łem mu wysokie honorarium, a naweit obywatelstwo honorowe i spodziewam się go lada chwila. Powiedział

"wielki Cycero: Et tu Brutte contra Netto... Czy pa­

nowie chcecie miasto skompromitować wobec posła?...

Jeśli nie, to ręczę, że natychmiast po odjeździe posła, zajmę się tą kwestią. Na zewnątrz musimy występo­

wać solidarnie — jak Tyberiusz Gracchus powiedział do Pompei. Niech poseł nie nabierze złego przekona­

nia o jednomyślności wśród obywateli Kaczych Dołów.

Panowie, trzymajmy isię! Posła musimy godnie przyjąć, a wszysitko się pomyślnie ułoży... A tymczasem, pro­

szę panów, na wódeczkę do jadalni, gdzie moja Run- dzia wszystko przygotowała na przyjęcie dostojnego gościa (ruch zapraszający).

POCZTMISTRZ: Wódeczka nie zawadzi w ogóle...

APTEKARZ: Ja na to, jak na lato, panie dobrodzie- jaszku.

KOZIOŁK.: A więc proszę! (zapraszający ruch).

Umyć się ze sadzy także nie zawadzi... W takim stanie nie wypada się posłowi pokazać. Co on sobie'o nas.

pomyśli...

POCZTMISTRZ: Chcieliśmy w ogóle w tym stanie pokazać się naszemu posłowi, aby zobaczył czarne na białym, oo - się w Kaczych Dołach dzieje w ogóle, ale jeśli pan burmistrz zapewnia nas, że będzie lepiej i do

(13)

tego w ogóle na wódkę prosi, to należałoby -się obmyć z tej sadzy w ogóle...

APTEKARZ: Całkiem racja, panie dobrodziejaszku.

KOZIOŁK.: Proszę więc na wódeczkę. Powiadam panom, moja Kundzia zrobiła nalewkę — palce lizać;

buzi dać!... Proszę! — (W samych drzwiach do jadal­

ni, dłuższa, niema gestykulacja między aptekarzem, pocztmistrzem i Koziołkiewiczem o pierwszeństwo przejścia przez próg).

KOZIOLK. (nie chcąc pierwszy wejść): Gość,

gość!... >

APTEKARZ (wychodzi): Ha, ustępuję, panie dobro­

dziejaszku!...

( wychodzą).

SCENA IV.

KUNEGUNDA — KAZIA.

KUNEGUNDA '(wchodzi, niosąc. transparent z napi­

sem: „W itaj!“): Trzeba to- przybić nad drzwiami do jadalni, aby zaraz posła uderzyło w oczy.

KAZIA (niosąc transparent z napisem: „Cześć!“):

A

ten transparent przybijemy chyba nad tymi drzwia­

mi (wskazuje drzwi z prawej).

KUNEGUNDA: A gdzież ten Teofil? Zdałoby się, aby nam pomógł.

KAZIA: Teofila papa posłał przed rogatkę, aby dał znać, kiedy poseł wjedzie dq miasta. Mam gwoździe i młotek, to może same sobie damy radę (wskakuje na krzesło i przybija transparent nad drzwiami z pra­

wej). Ot, i już!.Widzi: mama, że Teofila nam nie trze-

•ba.

11

(14)

KUNEGUNDA: To chyba jeszcze i ten przybij, moje dziecko, bo mnie już ciężko po krzesłach się gra­

molić.

KAZIA {przybija drugi transparent nad drzwiami z lewej): Gotowe!

KUNEGUNDA: Powinnaś się starać podobać na­

szemu postowi, moje dziecko. Mówią, że przystojny i że szuka żony w naszym powiecie...

KAZIA (schodząc z krzesła — macha pogardliwie ręką): Et, moja mamo! Ja się tam nie chcę nikomu podobać...

KUNEGUNDA: Jak to! Panna w ¡twoim wieku, po­

winna się każdemu mężczyźnie podobać. Nie można wiedzieć, który ci na męża przeznaczony (siada). Twe­

mu ojcu także się nie śniło, że się ze mną ożeni, po­

mimo tego nie pytałam go wcale o zdanie. Każdy nie­

żonaty mężczyzna jest jak ¡ten bezpański pies. — nie złapiesz ty go, to go złapie jakaś inna..

KAZIA: Ja nie zamyślam nikogo łapać...

KUNEGUNDA: Chyba, że ciągle jeszcze myślisz o tym jakimś przybłędzie, którego poznałaś zeszłego roku w stolicy? Na to, moja córko, ja się absolutnie nie zgodzę! Słyszał to kto, alby przyzwoity mężczyzna nie przedstawił się, jak I3óg przykazał, przyzwoitej pannie?!..'. Gdyby serio o tobie myślał, to byłby ci przecież powiedział swoje nazwisko, czym się trudni i kto ®o rodzi... Przecież gdy mężczyzna chce się że­

nić z panną, to ta panna ¡powinna wiedzieć, z kim ma przyjemność... A ty nawet nie znasz jego nazwiska...

KAZIA: Istotnie, że ni,e wymienił mi swego nazwi­

ska, a raczej wymienił* je przy przedstawieniu tak ja­

koś niewyraźnie, że je nie dosłyszałam. Na imię mu:

Janek... Wiem jednak, ,że pokochałam gó od pierwsze­

go wejrzenia i że nigdy o nim nie zapomnę.

(15)

KUNEGUNDA: A pomimo tego, ten twój (pogardli­

wie) Janek nie dał znaku życia, choć obiecał ci, że zło­

ży nam wizytę?...

KAZIA: Muszę ci się przyznać, mateczko, że za- taiłam przed tobą, iż przed miesiącem widziałam się z nim znowu w powiatowym mieście, gdzie bawił w interesach. Mówił, że beze mnie żyć nie może, że ko­

cha mnie i że w najbliższych dniach przyjedzie do nas, aby poprosić o moją rękę.

KUNEGUNDA (zrywa się): Bój się Boga, dziew­

czyno! I ty mi ani słowem o tym nie wspomniałaś?!

Kto wie, co to za przybłęda lub złodziej kieszonkowy!

KAZIA: Ależ mamo, co też mama wygaduje! O, gdybyś mogła obaczyć jego oczy! (z zachwytem) Te oczy!

KUNEGUNDA: U mężczyzny oczy nic nie znaczą!

Twój ojciec też był zarozumiały na swoje oczy — ale ja mu te oczy prędko z . głowy wybiłam! A czy wiesz przynajmniej po tym ostatnim widzeniu się-z nim, ja­

kie jest jego nazwisko?...

KAZIA: Mamo, kto kocha, ten o nic nie pyta!...

Powiedział, że czeka mnie do* czterech tygodni: miła niespodzianka i że w itym czasie przyjedzie stanowczo, aby poprosić o moją rękę...

KUNEGUNDA (pada na fotel): O rety! To pewnie jakiś handlarz żywym towarem!... (zrywa sie z fotelu, by wybiec). Trzeba natychmiast dać znać na policję!.,.

Ó nieszczęśliwe dziecko moje! (wybiega drzwiami na prawo i iv samych drzwu

pokoju Teofila). Wszelki

lęfzu w pędzącego do f i r ^ B o g a chwali!...

13

(16)

SCENA V.

KUNEGUNDA — KAZIA — TEOFIL.

TEOFIL (wpadając jak bomba na sceną): Rozkaz!

I ja go chwalę! Pani burmistrzowa, .melduję posłusz­

nie, że jedzie!...

KUNEGUNDA i KAZIA {razem): Kto jedzie?...

TEOFIL: Jak Boga mego-, że.jedzie! Już zajeżdża!

Poseł jedzie! Zobaczyłem go przed rogatka i pędzi­

łem jak klacz mego kapitana z trzeciej kompanii...

KUNEGUNDA (do Kazi): O, Boże! Trzeba dać znać ojcu i delegacji! (wybiega i w drzwiach do jadalni wo­

ła) Poseł!

KAZIA (do Teofila): Niech Teofil wprowadzi posła

— ja skoczę po papę!... (wybiega).

TEOFIL: Rozkaz!

SCENA VI.

TEOFIL.

TEOFIL: Wszystko ten Teofil! Teofil wyczyśc ko­

min -— Teofil gaś ogień — Teofil sikaj sikawką — Teofil czekaj na posła koło rogatki — Teofil wprowadź posła — wszystko ten Teofil! Ha, jak rozkaz, to roz­

kaz! (poprawia kamizelkę — pluje na rękę i przygła­

dza sobie włosy). Trzeba się trochę wypucować! (roz­

gląda się). Jakoś mi nie tbardzo wyraźnie... Co ja mam temu posłowi powiedzieć?... Czuję, że muszę sobie na kuraż wypić mocną z silną, którą sobie schowałem w kuchni... (do siebie) Teofilku! Śpiesz się, bo alarm!

(wybiega drzwiami na prawo).

(17)

SCENA Vil.

HILARY MIOTEŁKA.

MIOTEŁKA (wchodzi środkowymi drzwiami — w ręku trzyma większą ilość narządzi kominiarskich):

Przepraszam, czy tu mieszka pan burrrtistrz Koziolkie- wicz? (rozgląda się). Nikogo nie ma?... (zakłopotany).

Gdzie tu złożyć moje narzędzia?... Chyba w 'tym przed­

pokoju... ( zagląda za drzwi). Tak, tu można! (składa na podłodze w przedpokoju swoje narzędzia). W tym salonie jakoś nie wypada czekać z narzędziami...

SCENA VIII.

MIOTEŁKA — TEOFIL.

TEOFIL (wbiega): Jest! (poprawia sobie kamizelką, po czym krzyczy z całych sit) Cześć! Pan poseł, niech żyje! Hurra, hurra, hurra!

MIOTEŁKA: Et, nie rób pan wiatru, bo ja tego nie lubię! Jest pan burmistrz?

TEOFIL: Rozkaz! Jest z całą delegacją, panie po­

śle. Zaraz poproszę, (cofa się tyłem, aż do drzwi jadal­

ni w pokłonach i przed samymi drzwiami krzyczy z ca­

łych sił) Pan poseł niech żyje! Hurra! (wychodzi).

SCENA IX.

MIOTEŁKA.

MIOTEŁKA: Zwariował! Czego on chce z tym po­

słem?... Napisał po mnie burmistrz, abym przyjechał kominy w mieście powymiatać, to i przyjechałem. Mio- 'tełka jestem — majster kominiarski, a pie żaden poseł!

Ja sobie honoru nie dam tu szkalować!...

15

(18)

SCENA X.

MIOTEŁKA — KOZIOŁKIEWICZ — APTEKARZ — . POCZTMISTRZ. •

KOZIOŁKIEWICZ (wchodzi — za nim APTEKARZ i POCZTMISTRZ — kłaniają się wszyscy jakby na ko­

mendę w pas).

MIOTEŁKA (kłania się jeszcze niżej): Przyjecha­

łem tu, aby...

KOZIOŁK. (przerywając): Kiedy Cyncynat na wzgórzu Kapitolu stanął, -aby przywitać Likurga, po­

wiedział: Salve imperator, quousque tandem (chrząka) panie pośle dobrodzieju! W imieniu obywatelstwa Ka­

czych Dołów, pozwolę sobie wznieść, wzorem staro­

żytnych Rzymian’, okrzyk: Pan Poseł naszej ziemi, jej chwała i opiekun — niech żyje! (głęboki ukłon).

APTEKARZ i POCZTMISTRZ (razem): Niech ży­

je! (ukłon). Niech żyje! ¡(ukłon). Niech żyje! (ukłon).

MIOTEŁKA (ukłon): Ależ pan burmistrz się myli, jeśli sądzi...

KOZIOŁK.: O, my wiemy, że pan poseł słynie niiby Trajan Hadrian ze skromności i nie lubi owacji, ale nasze serca są przepełnione (chrząka), są przepełnio­

ne...

APTEKARZ (wpadając): Wdzięcznością, panie do- brodziejaszku...

KOZIOŁK. (wpadając): Tak jest, wdzięcznością — co niby jak ta wilczyca przed Jowiszem na Forum Romanum karmiła Romulusa i Remusa — tak nas pan poseł nakarmił wdzięcznością. Nasże serca, tu na kre­

sach, są przepełnione (chrząka)... są przepełnione...

POCZTMISTRZ (wpadając): W ogóle przepełnio­

ne...

(19)

MIOTEŁKA: Tu zaszła jakaś pomyłka, panie bur- mistrzu; a ja przyjechałem, aby wyczyścić...

KOZIOŁK. (wpadając): O tak! Należałoby nawet gruntownie przeczyścić ten »powiat ze szkodliwych ele­

mentów, które kopią grób naszej Ojczyźnie — jak to Hannibal powiedział ante portas. Pan poseł będzie się mógł naocznie przekonać, ile itu jest do zrobienia...

MIOTEŁKA: Zostanę też tu, aż wykończę całą ro­

botę. Miasto będzie zadowolone.

KOZIOŁK.: Dziękuję panu posłowi w imieniu mia­

sta.

APTEKARZ: Tu, panie dobrodziejaszku, trzeba się zabrać do roboty dużą miotłą.

MIOTEŁKA: Mam i taką. Odetka się, przeczyści, powyrzuca gruz i śmieci, aby był przewiew...

KOZIOŁK. (przerywając uradowany): Brawo, panie pośle! My się rozumiemy na przenośniach Owidiu­

sza!... Tak jes-t! Przewiew być musi! Za dużo gruzu i śmieci nagromadziło się w naszym mieście. Żelazną miotłą trzeba będzie się zabrać do czyszczenia tej staj­

ni Herkulesa, jak (powiedział Cezar Rubikon do Augia- sza.

MIOTEŁKA: Żelaznej miotły nie używam — myślę, że ze szczeci wystarczy. Jak to nie pomoże, to spró­

buję żelaznym drągiem.

POCZTMISTRZ: Tu trzeba żelaznego drąga w ogóle...

APTEKARZ: Na te zabagnione nasze stosunki i drą­

ga żelaznego za mało, panie dobrodziejaszku.

MIOTEŁKA: Ha, to nie wiem, czy dam radę za trzy dni...

KOZIOŁK. Ależ pan poseł da sobie, radę — jestem o tym przekonany... Rozpatrzy się pan poseł w sto­

sunkach, rozejrzy, wymaca...

17

(20)

POCZTMISTRZ (wpada): O, tak! W ogóle wyma­

ca...

KOZIOŁK.: Właśnie, aby później z trybuny wyczy­

ścić nasze miasto ze szkodliwych elementów...

MIOTEŁKA: Pan burmistrz pewnie myśli, z drabi­

ny...

KOZIOŁK. i (śmieje się): Pan poseł lubi żartować.

(do otoczenia) Paradne! Z drabiny, mówi poseł!... Da­

libóg uśmiałem się! Muszę ton dowcip w naszym ka­

synie powtórzyć, (po chwili) Przepraszam najmocniej, że dotychczas nie przedstawiłem składu delegacji na­

szego miasta. Głowę tracę! (przedstawia) Pan apte­

karz Pigułka — pan pocztmisitrz Recepis.

MIOTEŁKA (wita się kordialnie): Bardzo mi przy­

jemnie poznać! Positaraim się, aby panowie byli z mej roboty zadowoleni... Nie wiem 'tylko, dlaczego panowie ciągle przezywacie mnie posłem... Ja nigdy...

KOZIOŁK. (przerywając): Co się komu należy, pa­

nie pośle! — jak powiedziała matka Grakchów. Jesteś­

my wprawdzie demokratami, ale tytuły uszanować na­

leży. A teraz pozwoli pan poseł, że zaproszę go na skromne śniadanko', na którym pozna pan moją żonę i córkę. Pójdę tylko na chwilę popatrzeć, czy wszyst­

ko już przygotowane, bo -— jak to mówią — inter arma silent musae... (wychodzi na lewo). Tylko chwileczka!...

POCZTMISTRZ (biegnie za Koziołkiewiczem): Pa­

nie burmistrzu — słóweczko w ogóle (wybiega).

SCENA XI.

CIŻ — bez KOZIOLKIEWICZA i POCZTMISTRZA.

APTEKARZ (podchodzi do Miotełki — tajemniczo):

Chciałem panu dobrodziejaszkowi posłowi powiedzieć tylko kilka słów; (donośnym szeptem) Ten nasz poczt-

(21)

mistrz, to skończony łajdak i defraudant. Nie lubię ob- mawiać, ale i burmistrz, dawno już zasłużył na krymi­

nał... I to jeszcze powiem...

f

SCENA XII.

CIŻ i POCZTMISTRZ.

POCZTMISTRZ (wchodzi): Ten nasz burmistrz, to w ogóle...

APTEKARZ {odskakuje od Miotełki i ćhrząka za- ambarasowany): Tak, tak, panie pośle, dobrodziejasz- ku!... Pójdę ponaglić burmistrza, aby prędzej podamo do stołu (wychodzi).

POCZTMISTRZ (zbliża się do Miotełki — tajemni­

czo): Pan poseł zapewne w ogóle się nie orientuje w naszych stosunkach. Chciałem tylko z obowiązku oby­

watelskiego w ogóle zwrócić uwagę pana posła ttajem- niczo szeptem), że nasz aptekarz to skończony drab i truciciel. Fałszuje recepty! (rozgląda się, tajemni- czo). A ten cały burmistrz w ogóle to złodziej w ogó­

le... Oprócz tego...

SCENA XIII.

CIŹ — KOZIOŁiKIEWICZ i APTEKARZ.

KOZIOŁK. (wraca z aptekarzem): Wszystko w po­

rządku! Prosimy do stołu, jak powiedział Seneka do Petrarki: Omne trinum perfectum!... (podchodzi do Miotełki, bierze go pod ramię — i mówi szeptem, pod­

czas gdy aptekarz i pocztmistrz prowadzą niemą roz­

mowę). Ostrzegam przed pocztmistrzem i aptekarzem!

To szubrawcy! (w obawie, aby go nie dosłyszeli apte­

karz i pocztmistrz, udaje sztuczny śmiech, zagaduje) 19

(22)

Prawda,' że dobry kawał, panie pośle? Przedstawię panu zaraz moją rodzinę, która jest panem posłem za­

chwycona... Moja żona i córka...

MIOTEŁKA: To mnie zna pańska żona i córka?...

KOZIOŁK.: A któżby nie znał chluby naszego po-, wiatu i okręgu, jak to powiedział Numa Pompiliusz...

MIOTEŁKA (kr^ci wąsa): Bardzo się cieszę i je­

stem dumny z tego...

KOZIOŁK. (nadsłuchuje i zagląda przez drzwi):

Właśnie tu idą, aby przywitać pana posła...

SCENA XIV.

CIŻ — KUNEGUNDA i KAZIA.

KUNEGUNDA i KAZIA (wchodzą).

KUNEGUNDA: Bardzo mi przyjemnie powitać pa­

na poąła w naszym domu. (wskazuje Kazię) A to jest moja córka.

MIOTEŁKA (z 'przesadną galanterią całuje obie panie głośno w ręką): A, córeczka! Istny kwiatuszek!

Palce lizać, pani dobrodziejko... Wybaczy pani dobro­

dziejka burmistrzowa, że nie jestem ubrany jak do wi­

zyty, ale człowiek przy robocie nie ma czasu. W na­

szym zawodzie -trzeba rękawy dobrze zakasać, a po­

mimo tego chodzi człowiek wysmarowany i czarny...

KOZIOŁK. {śmieje się): Pan poseł lubi mówić w .przenośni, jak Owidiusz... Już Scipio Afrykański Młod­

szy powiedział, że rola posła jest niewdzięczna. Te gazety wysmarują czasem człowieka, że to aż wstyd...

MIOTEŁKA: Ma pan burmistrz rację. Niedawno temu wypisali mi, że aż strach. Tak, jakbym ja był te­

mu winien, że przez całe laito nic u nas nie czyścili i dopiero w razie katastrofy lub pożaru, mają do nas pretensje...

(23)

APTEKARZ: Święta rap ja, panie dobrodziejaszku...

Te pożary na kredach wsiChodnioh są dla nas katastro­

fą...

KOZIOŁK.: Ale my tu tak gadu — gadu, a poseł pewnie głodny. Prosimy na skromną przekąskę, (do żony) Prawda, Kundziu?

KUNEGUNDA: Prosimy bardzo!

KOZIOŁK.: Z serca prosimy! — jak to powiedział Perikles do Achillesa: Panem et circenses!... Prosimy!

(wychodzą bez Kunęgundy i Kazi).

SCENA XV.

KUNEGUNDA i KAZIA.

KUNEGUNDA: Bardzo miły człowiek ten poseł! Je­

śli tylko pokaże się, że nieżonaty, to ty sobie Kaziu wybij z głowy tego swego zawalidrogę. Nie na darmo mówią, że poseł jest elegancki. Jeśli to tylko prawda, że szuka żony w naszym powiecie, to już moja w tym głowa, aby poprosił o twoją rękę. Twój ojciec też się ani spostrzegł, kiedy pomówił z moją mamą...'

KAZIA: Ależ mamo, ja kocham innego!...

KUNEGUNDA: Tak, kochasz innego, którego nawet nie znasz z nazwiska! Fe, to wstyd dla szanującej się panny! Ot, jakiś wiatr w polu — i tyle! Póki ja żyję. to nigdy na to nie pozwolę!

KAZIA: Przede wszystkim ów poseł nie ma może nawet zamiaru prosić o moją rękę — ale raczej umrę, niż oddam rękę temu grubasowi, który wygląda jak worek nadebranej mąki... Nigdy!...

KUNEGUNDA: To się pokaże! Przejdźmy do gości.

Proszę cię, bądź dla niego grzeczna — a moja w tym głowa, aby się o ciebie oświadczył. Widziałaś chyba, z jakim zachwytem patrzał na ciebie... Ja się na tym

21

(24)

znam! Twój ojciec też się tak na mnie patrzał i ani się spostrzegł, kiedy poszedł jak baran do ołtarza.

Chodźmy! (wychodząc) Mężczyznę jak chwyci, to juz po nim... Ja się na tym znam! (wychodzą).

SCENA XVI.

PODU SZKIEWICZ.

PODUSZKIEWICZ ( wchodzi, a raczej wpada przez drzwi środkowe, zaczepiwszy w przedpokoju nogą o narzędzia kominiarskie, złożone tam przez Miotełkę).

0 psia kość! O mało karku nie skręciłem! (rozgląda się po scenie, a potem zagląda przez otwarte drzwi do przedpokoju). O co ja tak nogami zawadziłem? Także pomysł, aby przed samym progiem urządzać sobie ja­

kieś zasieki z drutu kolczastego! (świeci zapałkę). Cie­

mno, jak w rogu! (rozgląda się). Co to jest?... (wycią­

ga zdziwiony cały zwój narzędzi kominiarkich). Dali­

bóg, kompletny warsztat kominiarski! (ogłada narzę­

dzia). Ciekaw jestem, co ma znatzyć ten arsenał ko­

miniarski, złożony w przedpokoju burmistrza Kaczych Dołów?... Chyba nie po to, aby przy wejściu ludzie kar­

ki kręcili?...

SCENA XVII.

PODUSZKIEWICZ — TEOFIL.

TEOFL ( wchodzi z lewej, nie dostrzegając Podusz- kiewicza — niesie na tacy kilka kieliszków, z których kolejno pije): To na zdrowie mego komendanta śp.

(pije) Amen! Ten na zdrowie pana burmistrza! Ten za zdrowie panny Kazi. Ten za zdrowie pana posła! A ten za zdrowie...

(25)

PODUSZKIEWICZ: W imieniu swoim i panny Ka­

zi, dziękuję wam serdecznie...

TEOFIL (ze zdumienia opuszcza kieliszek, niesiony do ust): O, majsterek przyjechał! (odstawia tacę i klepie go poufale po ramieniu). No, chwała Bogu, że majsterek wreszcie przyjechał i będzie raz porządek z tymi kominami, jak się patrzy!... Wczoraj znowu za­

paliła się dyrektorka szkoły (poprawia się) to jest sa­

dza w kominie u dyrektorki, że ledwo «ugasiliśmy. Sa­

dzy pełno, jak cholera, że rady sobie dać nie możemy.

(klepie go po ramieniu) Dobrze, że majsterek przyje­

chał!...

PODUSZKIEWICZ: Nie jestem żadnym majster- kiem! Czy pan bumistrz w domu?

TEOFIL: A jest, jest z całą delegacją, bo witają naszego posła. Mówią nawet, że ten poseł szuka żony w naszym mieście, a pani burmistrzowa chce za niego machnąć pannę Kazię...

PODUSZKIEWICZ: Co za posła?... Przecież ja je­

stem posłem.

TEOFIL (śmieje się długo): Majsterek posłem? A niech mnie kule biją! Z tą miotłą, z ¡tą gębą, z >t^ szczot­

ką i kulą na sznurze? (śmiech) Nie, ja pęknę ze śmie­

chu!

PODUSZKIEWICZ: A pękaj pan sobie do diabła, lecz proszę powiedzieć panu burmistrzowi,'że przyje­

chałem i czekam.

TEOFIL: Nie tak ostro, panie pośle od miotły! Je­

stem byłym kapralem drugiego pułku taborów i osobi­

stym woźnym pana burmistrza. Ja znam swoje- urzędo­

wanie! Czekaliśmy na pana posła od komina przez tyle lat, to niechże pan poseł od wymiatania sadzy,

23

(26)

poczeka trochę na nas... Naprzód muszę zmienić kie­

liszki, a potem się namyślimy! (wypija resztki i z du­

ma wychodzi na prawo). Nie pali się jeszcze.

SCENA XVIII.

PODUSZKIEWICZ. -

PODUSZKIEWICZ: Bałwan! (ogląda narzędzie ko­

miniarskie, które ciągle trzyma w ręku, nie wiedząc, gdzie je położyć). Czego ja itu stoję w pełnym uzbro­

jeniu kominiarskim?... Gotowi mnie tu naprawdę wziąć jeszcze za kominiarza... (z westchnieniem) Wszystko, Kaziu, dla ciebie!...

SCENA XIX.

PODUSZKIEWICZ — KUNEGUNDA — KAZIA.

KAZIA ( wchodząc z Kunegundą — nie dostrzegając Poduszkiewicza): Nigdy, moja mamo! Kocham innego i za tego posła nigdy nie wyjdę!

KUNEGUNDA: Zdążyłam już z nim pomówić i wy­

badać go. Faktycznie szuka żony w naszym powiecie

— a tobą jest zachwycony... Pomyśl, przecież to po­

seł!

KAZIA: Nigdy! (obraca się i dostrzega Poduszkie­

wicza — z okrzykiem radości podbiega ku niemu i rzu­

ca mu się na szyję). Janek!

PODUSZKIEWICZ {obejmuje ją wpół, nie wypusz­

czając z rąk narzędzi kominiarskich). Kazka moja! (ca­

łuje ją). O, jakże się za tobą stęskniłem!

KUNEGUNDA (przerażona): O Boże! Co ja widzę!

Moja córka w objęciach kominiarza! Nie, to przecho­

dzi ludzkie pojęcie! Ach, ach! Czuję, że będę musiała

(27)

zemdleć! (szuka za fotelem i podstawiwszy go sobie,, pada zemdlona). Ach, ach! ach!...

KAZIA (podbiega do niej): Mateczko, ależ (to nie ko­

miniarz! To Janek, o którym ci mówiłam, że się ko­

chamy.

PODUSZKIEWICZ (wachluje ją szczotką kominiar­

ską). Tak jest, pani dobrodziejko — my się kochamy!...

KUNEGUNDA (zrywając się z omdlenia): Co, ten urwipołeć?! Ten kominiarz! Ten... ten... Ach! (pada znowu na fotel). Policja-! Na pomoc!... (mdleje) Ach,, ach, ach!...

SCENA XX.

CIŻ — KOZIOŁKIEWICZ.

KOZIOŁK. (wbiega mocno zaprószony — mówi od czasu do czasu przez czkawkę): Co się stało? Ha?...

(dostrzega omdlałą żonę). U... u... marla?,,, Wieczne odpoczywanie!... (podchodzi, chwiejąc się na nogach, zagląda jej do oczu). Ona tak czasem lubi się za­

czaić...

KUNEGUNDA (zrywa się): Nie umarłam jeszcze,, nędzniku! Tej przyjemności nie zrobię ci! Stało się nieszczęście.! (wskazuje Poduszkiewicza). Ten pan, ten.

uwodziciel bez nazwiska i. charakteru, ten brukotłuk,.

ten kominiarz, całował przed chwilą naszą Kazię!...

KOZIOŁK. (do 1 Poduszk.): A, kogo ja widzę! Pan przyjechał na mój list?... Chwała Ci, Panie! Nareszcie będę miał spokój z kominami!, (do żony) Kazia pew­

nie z wdzięczności dala się pocałować... (do Poduszk.) Panie kochany, ja sam, choć burmistrz, mam ochotę z panem się wycałować z wdzięczności, żeś do nas przyjechał wreszcie, (rozkłada ramiona) No, dawaj pan

2S

(28)

pyska! (całuje się z Poduszkiewiczem). Dalibóg, że przybywa pan w samą porę, panie... panie ten... Jakże się pan nazywa?...

PODUSZKIEWICZ: Jan Poduszkiewicz, poseł na sejm. Przyjechałem prosić o rękę panny Kazi.

KOZIOŁK. (w najwyższym zdumieniu, pada na fo­

tel): Co? co? Podlisz... kiewicz... poseł na sejm?...

KAZIA (z radością): To ły, Janku jesteś posłem?...

A dlaczego mi tego nie powiedziałeś?... Niedobry!...

KUNEGUNDA: Nie, tu powariowali wszyscy w tym domu, albo raczej ten kominiarz zwariował!...

PODUSZKIEWICZ: Nie zwariowałem, pani dobro­

dziejko. Jestem poseł Poduszkiewicz i przyszedłem prosić o rękę ich córki.

KOZIOŁK.: Nie, stanowczo za dużo wypiłem! A kimże jest ten drugi poseł w jadalnym pokoju, który pije jak smok?... (przeciera sobie czoło). Zdaje mi się, że zaczynam widzieć podwójnie... Tu poseł... tam po­

seł... Co to jest?...

KUNEGUNDA: Wstydź się pan okłamywać porzą­

dnych ludzi! Poseł jest w drugim pokoju z delega­

cją...

KOZIOŁK. (przeciera sobie oczy): Czekaj, czekaj Kundziu!... Może ten jest posłem z lewicy, a tamten z prawicy... Ja już widziałem takie wypadki!...

KUNEGUNDA: Jak pan ośmieliłeś się całować mo­

ją córkę, z tymi miotłami w garści?

PODUSZKIEWICZ (odkłada narzędzia kominiar­

skie na stół): Te miotły nie są moje. Znalazłem je w przedpokoju u państwa i o mało co karku nie skręci­

łem, zaczepiwszy o nie nogą.

KOZIOŁK. (j. w.): A więc, miotły są; dwóch posłów jest — a gdzież jest kominiarz?

(29)

KAZIA (do Podwszk.): Janku, wyznaj moim rodzi­

com, kim jesteś. Przecież poseł jest w jadalni... Wy- - znaj!... Jeśli nawet jesteś kominiarzem, to ja i tak wyj-

!

dę za ciebie, bo kocham cię!...

KOZIOŁK.: Tak jest! Wszystkie kominy wmieście muszą być wymiecione, więc i kominiarz być musi!...

(odbija mu się — czkawka). Oj, jak mi niedobrze!...

Ale kominiarz być musi!... Mnie to zresztą wszystko jedno!... Macie moje błogosławieństwo.

KUNEGUNDA: Po moim trupie! Milcz niedołęgo!

Przed chwilą dał 'mi prawdziwy poseł do zrozumienia, że gotów się starać o rękę naszej Kazi; 'a ty chcesz ją za pierwszego lepszego...

PODUSZKIEWIGZ {stanowczo): Dość tych żar­

tów! Posłem jestem ja i nie ¡pozwolę z poważnej chwi­

li mych oświadczyn robić jakiejś farsy! Tego fałszy­

wego posła jestem ciekaw poznać...

KAZIA: Ja go tu poproszę! (wybiega na lewo).

KUNEGUNDA (wstaje, podchodzi do Poduszkiewi- cza i mierzy go wyniośle z góry na dół — z niesły­

chaną pogardą). Kominiarz!...

SCENA XXI.

CIŻ — KAZIA — APTEKARZ — POCZTMISTRZ *—

MIOTEŁKA.

APTEKARZ (zataczając się lekko, wchodzi — za nim inni): Polityka, ito grunt, panie dobrodziejaszku...

POCZTMISTRZ (zataczając się): No, burmistrzu- niu, te wódki1 wasze są znakomite w ogóle...

KAZIA (do Poduszk. — Wskazując na Miotełkę):

Oto, pan ■ poseł.

MIOTEŁKA (z czkawką — nie dostrzegając Po- duszkiewicza): Dość tego, moi kochani! Jaki ja tam

27

(30)

poseł! Zrobili tu ze mnie posła i nie da*ją ani przyjść do słowa, aby wytłumaczyć, że Hilary jestem, Mio­

tełka jestem, majster kominiarski z powiatowego mia­

sta jestem i że w ogóle, nie jestem tym, czym tu je­

stem!... (dostrzega swoje narzędzia na stole). O, a mo­

je narzędzia co tu robią? Zostawiłem je w przedpoko­

ju i raptem tu się znalazły... (zbiera je razem i oglą­

da). Chwała Bogu, że nic nie ukradli! (dostrzega Po- duszkiewicza) A! — pan poseł Poduszkiewicz! Dali­

bóg kogo ja widzę! Glosowałem za panem, jak Boga mego...

KUNEGUNDA (pada na fotel, znowu mdlejąc): Ach, ach, ach!

APTEKARZ (do Miotełki): To pan nie jest, panie dobrodziejaszku...

POCZTMISTRZ (kończąc): W ogóle posłem?

PODUSZKIEWICZ: Posłem jestem ja. (do Koziolk.) Korzystam z omdlenia pani dobrodziejki, aby pana po­

prosić o rękę jego córki.

KOZIOŁK. (z palcem na ustach): Pst! ona się tyl­

ko znowu1 zaczaiła (przeciera sobie oczy). Czekaj pan, bo zdaje mi się, że z lekka zwariowałem. Więc pan poseł nie jest kominiarzem, a kominiarz nie jest po­

słem? Co to ma wszystko znaczyć?...

PODUSZKIEWICZ: Winien panu jestem kilka wy­

jaśnień. Córkę pana poznałem zeszłego roku w stoli­

cy na wieczorku u państwa Piegłasiewiezów i od pier­

wszego wejrzenia pokochałem ją. Widzieliśmy się po­

tem kilkakrotnie, a ostatnio temu miesiąc, w powiato­

wym mieście. Nie zdradziwszy jej swego ineognita, obiecałem w najbliższym czasie przyjechać do Kaczych Dołów, aby państwa poprosić o jej rękę. Panna Kazia nie znała ani, mego nazwiska, ani mego stanowiska — gdyż niedowierzając swęmu uczuciu dla niej, wolałem

(31)

o tym przemilczeć. Dziś, po długiej rozwadze, czując, że bez niej żyć nie mogę, przyjechałem — jak to ofi­

cjalnie zapowiedziałem — na wiec, ale też. i. po to, aby prosić o jej rękę...

KOZIOŁK. (zrywa się, z rękoma wyciągniętymi do błogosławieństwa): Ależ cala przyjemność po mojej stronie, albo raczej po Kazi stronie... Panie pośle — jak to Hannibal ante portas powiedział: Daj wam Boże szczęście!

KUNEGUNDA (zrywa się z omdlenia): 0, co to, to nie! Naprzód ja, jako matka pobłogosławić muszę!...

KOZIOŁK. (do publiczności): A mówiłem, że ona się tylko zaczaiła!...

KAZIA i PODUSZKIEWICZ (padają sobie w obję­

cia — po czym nachylają głowy do błogosławieństwa z rąk rodziców).

APTEKARZ (do pocztmistrza — w czasie błogo­

sławieństwa): Na razie nic z tego nie rozumiem, pa­

nie dobrodziejaszku. Pójdźmy, panie dobrodziejaszku, jeszcze na kieliszek do jadalni, to się może ta sprawa' wyjaśni... (wychodzi).

POCZTMISTRZ (wychodzi za nim): Pan aptekarz ma rację w ogóle...

MIOTEŁKA (manipulując około, swych narzędzi):

Trzeba i mnie iść, ale ktoś mi te druty od „luftówki“

tak pokręcił, że rodzonej szczotki poznać nie mogę!...

KUNEGUNDA (podchodząc do Miotełki, mierzy go

— jak poprzednio Poduszkiewicza z góry na dół oczy­

ma — 2 niesłychaną pogardą): Poseł!...

KAZIA (do Poduszk.): Czy <ty mnie naprawdę tak kochasz, Janku?

PODUSZKIEWICZ (obejmuje ją wpół): Nad życie!

29

(32)

KOZIOŁK.: To mi przypomina, co Marek Aureliusz powiedział: Repetitio est mat er studiorum...

(Słychać za sceną przytłumiony głos trąbki pożarowej).

WSZYSCY: Co to jest?... Co się stało?

KOZIOŁK. (flegmatycznie): Znowu się gdzieś pali w kominie... Stara historia!

TEOFIL (wpacla na scenę wzburzony): Pali się!

Sadza się zajęła w kominie u Jenty! W sikawce kar­

tofle!...

MIOTEŁKA (chwyta za swoje narzędzia): Zaraz ja z tym zrobię porządek! (chce wybiedz).

TEOFIL (łapie go za połę surduta): Ależ, panie po­

śle! (wskazuje na Poduszkiewicza) Od tego jest prze­

cież kominiarz!

MIOTEŁKA (wyrywając się, służbowo): Proszę mi nie przeszkadzać w urzędowaniu! (wybiega środko­

wymi drzwiami).

KOZIOŁK. (do zdumionego Teofila): Widzisz, cym­

bale, znowu się upiłeś i nie rozróżniasz ludzi. Teraz poseł stał się kominiarzem, a kominiarz posłem i na­

rzeczonym mojej córki. Zrozumiałeś, cymbale?!

TEOFIL (stoi chwilę z szeroko otwartymi ustami

— po chwili prostuje się służbowo): Rozkaz, panie bur­

mistrzu!

SCENA XXII. \

CIŻ — TEOFIL.

Z A S Ł O N A .

(33)
(34)
(35)
(36)

Biblioteka Śląska w Katowicach Id: 0030000707665

¡ I \ w m III

I 67765

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jeszcze też, proszę pana Ogromnie się panna cieszyła, potem wzięła nóż, a jakże, ukroiła kawałek i skosztowała, potem znowu ukroiła kawałek i dała mnie,

Rzecz dzieje się w mieście, w pomieszkania pana Inickiego... i

Choroba cię wziena, pocośwa się tu przywlekli.. Ano jazda

(Zeskakuje na dół.) Smyczkowski (w okienku z prawej.) Zarygluj pani drzwi

Mój mąż jest tak izazdrosny.. któremi pani rozkażesz... wchodząc głfbią.).. Przeszedłem może czterdzieści pięć

Widzę, że pani jest jednak bardzo porządną osobą, z którą się wkońcu jednak dogadać można.. Ale ta

Czałuję rączki pana burmistrza, ale to nie moja wina że się spóźniłem.. W pańskiem biurze było dwóch panów, którzy chcieli

Załóżmy, że populacja potencjalnych oskarżonych składa się z osób typowych (oznaczanych przez ♥) i pewnej domieszki nietypowych, których nazwiemy kłamcami (oznaczanych przez