Adam Stanowski
Osoba a wspólnota w aspekcie
socjologicznym
Studia Theologica Varsaviensia 12/1, 243-248
1974
cie: indyw idualną biografią, środow iskiem , sposobem reakcji na w y darzenia, rolą jaką spełniam y w społeczności, ludźmi których się spotyka itp. „Inność" zależy rów nież od wkładu, jaki dajem y w pro ces aktualizacji sam ego siebie, od system u i siły naszych przekonań i w artości. Tak bogaty program m oże być tylk o realizow an y w e w sp óln ocie ludzkiej. Inni ludzie i społeczność potrzebna jest do osiągnięcia p ew n ego poziom u dojrzałości, ale także każdy człow iek stanow i elem ent w sp óln oty dla każdego innego członka społeczności. Stąd w zajem ne pow iązania pom iędzy jednostką a w spólnotą. N aszym bliźnim zaw dzięczam y p ew ien poziom naszych osiągnięć, zdrowie psychiczne, ale także „zawdzięczam y" nasze kom pleksy, urazy, kon flikty, zniechęcenia i załamania, a także i niektóre nerw ice, podob nie zresztą jak nasi bliźni to samo m ogą nam „zawdzięczać". N ie jest zatem rzeczą obojętną jaki poziom rozw oju osiągnie jednostka, ma to znaczenie nie tylko dla niej, ale dla całej w spólnoty. Pow iązania pom iędzy jednostką są siln e i w ielorakie.
Św iadom ość bliskiej przynależności do grupy społecznej jest czynnikiem m obilizującym , gdyż potrzeba przynależności do w sp ó l n o ty w yn ik a z bardzo głębokich potrzeb ludzkich takich jak potrze by m iłości, potrzeby opiekuńczości, afiliacji, potrzeby osiągn ięć i in nych.
ADAM STANOW SKI
OSOBA A W SPÓLNOTA W ASPEKCIE SOCJOLOGICZNYM
Sprawą, która budzi w e mnie zasadnicze w ątp liw ości i refleksje, jest k w estia „przypadłościow ości" zw iązku osob y ze w spólnotą, któ rą sugeruje tutaj doc. G o g а с z. Chciałbym w zw iązku z tym stw ierdzić, że klasyczna, tom istyczną, a ściślej B oecjuszow a defini cja osob y — in dividua substantia lationalis natu iae (jednostkow a substancja rozumniej natury) — choć m oże w jakiś sposób trafna, w yd aje mi się bardzo n ie w ystarczająca. Być m oże bliższa eksplika- cja tego, co oznacza „rozumność" tej natury, pozw oliłaby nam zro zum ieć tę sprawę w sposób n ieco p ełn iejszy niż to sugeruje sama formuła, ale poniew aż — na ogół — definicja ta kojarzy nam się z dalszą tezą o m aterii jako zasadzie ujednostkow ienia (uszczegóło w ienia), sprawa budzi bardzo pow ażne w ątpliw ości. Pomija się bo
16
*w iem w ten sposób m om ent n iesłych an ie, moim zdaniem, istotny: zdolność uczestniczenia w relacjach m ięd zyosob ow ych jako cechę konstytutyw ną osoby.
Parę słów w yjaśn ien ia na tem at przyjm ow anego tutaj przeze mnie rozum ienia terminu „relacje m iędzyosobow e". Istota rozumna, u sto sunkow ując się do jak iegoś przedmiotu, poznając go i oceniając, m o że traktow ać go w łaśn ie jako przedmiot, tzn. jako egzem plarz p e w n ego gatunku, w ym ien n y z każdym innym jeg o egzem plarzem . I m oże też w idzieć w tym, w obec czego stoi, a ściślej w tym, w ob ec kogo stoi, podmiot, a w ięc kogoś, kto jest czym ś w ięcej niż egzem plarzem gatunku, kto n ie m oże być przez żadną inną jednostkę za stąpiony. T ego typu relacje, w których obie strony relacji są nie- zastępow alne, w których relacja zachodzi m iędzy tą oto osobą a tą oto osobą, będę tu n azyw ał relacjam i m iędzyosobow ym i. I w yd aje mi się, że zdolność w chodzenia w tego typu relacje konstytuuje part nerów jako osoby.
O czyw iście m ożnaby na to pow iedzieć, że m ożliw ość taka, w ięcej, fakt, iż tylk o takie stosunki m iędzy osobami, które mają charakter osobow y, w których partnerzy n ie traktują siebie w zajem nie jako przedmiot, uw ażam y za praw idłow e, m usi m ieć podstaw ę w naturze ludzkiej, w jej ontologicznej strukturze. A b y odpow iedzieć na p y tanie, co stanow i tę podstaw ę, w ystarczyłob y m oże w yek sp lik ow ać odpow iednie w yrażenia (individua substantia i rationalis natura) w klasycznej definicji osoby. Być m oże należałoby raczej — od w o łując się do innej nieco, skotystyczn ej tradycji filozoficznej — po w iedzieć, że ten osob ow y charakter relacji konstytuuje odkrycie h aecceitas osoby, tej oto, konkretnej osoby, o której nie ma m oże sensu m ów ić w tedy, k ied y chodzi o przedm ioty, egzem plarze gatun ku n ie będące osobam i, ale o której n ależy chyba m ów ić w tedy, k ied y mam y do czyn ien ia w łaśn ie .z osobą. N ie czuję się kom petent nym do rozw ażania tej kw estii.
Być m oże m etafizyczna teoria osob y m oże ograniczyć się do w sk a zania tej ontologicznej p odstaw y relacji m iędzyosobow ych. Musi jednak w sk azyw ać na nią w łaśn ie jako na podstaw ę takich relacji. Zaś pełna antropologia filozoficzna, która jest czym ś w ięcej niż ana lizą w ła ściw eg o człow iek ow i sposobu istnienia — choćby dlatego, że m usi objąć i problem y aksjologiczne ■—■ musi w centrum sw ojej uw agi um ieścić ow o skierow anie osoby ku drugiej osobie, która określa człow iek a jako istotę społeczną. To nastaw ienie osob y na relacje interpersonalne, na które składa się odkrycie drugiej o so by w jej niepow tarzalności, odkrycie w artości tej niepow tarzalnej osob y oraz zareagow anie na to odkrycie tym co jest naturalną, spon taniczną niejako reakcją człow iek a na odkrycie wartości, tzn. m iłoś
cią, n ie jest przypadłością, jeżeli przez „przypadłość" rozum iem y coś n iek on ieczn ego, coś czego m ogłob y nie być. N astaw ien ie to można uw ażać za kon sek w en cję ontologicznej struktury osoby, ale pam iętać trzeba, że jest ono jej k onsekw encją konieczną i to jed ną z n ajd on ioślejszych i w tym sen sie jest czym ś dla osob y kon stytutyw nym .
N o dobrze, pow ie ktoś, ale przecież tę m ożność uczestniczenia w relacjach m iędzyosobow ych różni ludzie realizują w bardzo róż nym stopniu, a niektórzy (nienarodzeni, now orodki, upośledzeni um y słowo) n ie realizują jej w ogóle. N asuw ają się tutaj dw ie uw agi. Z jednej strony jednostki takie, choć n ie m ogą być efek tyw n ie pod m iotem relacji m iędzyosobow ej, choć n ie m ogą jej św iadom ie prze żyw ać, m ogą i p ow in n y być takiej relacji przedmiotem. W łaśn ie ze w zględu na to, że i w nich dana nam jest owa ontologiczna podsta w a relacji m ięd zyosob ow ej, że są podmiotam i niepow tarzalnym i i ob darzonym i miepwtarzalną w artością. Ten w łaśn ie fakt, iż n ie m ogą one, ze w zględu na techniczne niejako ograniczenia, być św iadom ym podmiotem relacji m iędzyosobow ych, jest czym ś przypadłościow ym .
Z drugiej jednak strony, stopień, w jaki człow iek n ie obarczony takimi ograniczeniam i realizuje m ożność uczestniczenia w relacjach m iędzyosobow ych, charakteryzuje go w sposób bardzo istotn y w ła śnie jako osobę. Gdybym chciał uciec się do sform ułow ania parado ksalnego, pow iedziałbym , że człow iek nie tyle jest osobą, ile może i pow inien nią się staw ać. Precyzyjniej m oże dałoby się m yśl tę w y razić w następujący sposób: człow iek jest osobą potencjalnie, aktu alizuje się jako osoba w miarę tego, jak realizuje m ożność w chodze nia w relacje m ięd zyosob ow e typu partnerskiego, a w ięc takie, w których druga osoba n ie jest traktow ana instrum entalnie, n ie jest przedmiotem dominacji czy podporządkowania się (we fromowskim sensie tych terminów), ale jest w łaśn ie partnerem. Być m oże n a le żałoby to ująć jeszcze inaczej: człow iek jest osobą, a staje się oso bow ością, w miarę tego jak ... W tym w ypadku n ależałoby jednak pam iętać o tym, że termin „osob ow ość” n ie ma tu sensu tylko opiso- w opsych ologiczn ego, ale sens eg zy sten cja ln y i norm atyw ny. N ie chodzi tu o słow a. Istotne jest jedno: fakt bycia osobą jest czym ś człow iek ow i danym, ale jest też czym ś zadanym, jest pow ołaniem człow ieka, pow ołaniem , którego realizacja jest miarą n aszego czło w ieczeństw a.
Chciałbym na koniec tej części m oich rozważań zw rócić u w agę na p ew ien problem, który w zw iązku z nimi m oże nasunąć się teo lo gow i. Takie podejście do problemu osoby i relacji m iędzyosobow ych m oże rzucić pew ne św iatło na tajem nicę trynitarną. N ie zaw sze uśw iadam iam y bowiem , że absolutnie m onoteistyczna, tzn. taka, któ
ra nie zaw iera tego uzupełnienia, jakie stanow i tajem nica trynitar- na, koncepcja Boga osob ow ego nosi w sobie jakąś podstaw ow ą an tynom ię. Bóg, który b yłby absolutnie sam, nie m ógłby być osobą. Być m oże staw ałby się nią dopiero stw arzając człow ieka. N ie znaczy to, że chrześcijaństw o nie jest m onoteistyczne. Bóg jest jeden, ale to że jest On oso b o w y w yraża się i realizuje w ła śn ie w troistości jego osób. N otabene tradycyjna w ykładnia tajem nicy trynitarnej, która ujmuje Syna jako poznanie Ojca przez siebie sam ego, a Ducha jako rodzącą się w w yniku tego poznania M iłość, zdaje się odpow ia dać tej w ła śn ie intuicji. M yślę, że poszukiw anie bardziej adekw at nego w yrazu tej intuicji od tego, na który potrafiłem się tu zdo być, jest w łaśn ie zadaniem teologii.
Punktem w y jścia dla drugiej grupy spraw,które chciałbym tu p o ruszyć, niech będzie pew ne przeciw staw ienie, które po raz pierw szy sform ułował w 1887 r. socjo lo g niem iecki F. T ö n n i e s : przeciw sta w ien ie grup społecznych typu
Gemeinschaft
(wspólnota) iGesellschaft
(stow arzyszenie, zrzeszenie). W now szej literaturze socjologicznej operuje się też w zbliżonym sensie przeciw staw ieniem grup pier w otn ych i wtórnych. Przez grupę pierwotną, grupę typu
Gemein
schaft
rozumie się grupę społeczną, przynależność do której jest n ie jako „przyrodzona” w staropolskiem znaczeniu tego słow a, tzn. na turalna, konieczna, z którą człow iek poniekąd się rodzi, która jest zdeterm inowana już przez jego urodzenie. Jest to jednocześnie gru pa, w której panują relacje typu osob ow ego i w której człow iek uczestn iczy „całym sobą". C ałe jego ży cie toczy się „wewnątrz" ta kiej w spólnoty. Przynależność do grupy wtórnej, grupy typuGesell
schaft,
jest natom iast dow olna, jest w yn ik iem św iadom ej decyzji i w yboru. Jednocześnie w ięzi m iędzyludzkie mają w takich grupach charakter bardziej urzeczow iony, a partycypuje się w nich tylko „cząstkowo", w jakiejś określonej roli, ze w zględu na coś.W ielokrotnie podkreślano, że grupy pierw otne odgryw ają decydu jącą rolę w kształtow aniu osob ow ości człow ieka. Jednocześnie stw ierdzano, że zachodzące w e w spółczesnym św iecie przem iany pow odują rozpad tego typu grup, a już conajm niej osłabienie ich znaczenia. Często ubolew ano nad tym, szczególnie, gdy okazało się, że grupy dow olne, nie bardzo m ogą zastąpić grupy pierw otne w ich „osobow ościow otw órczej" funkcji.
N iep ok oje te zdają się być w yn ik iem p ew n ego nieporozum ienia tkw iącego już w sam ym przeciw staw ieniu grup typu
Gemeinschaft
i grup typu
Gesellschaft.
Podział ten opiera się o dwa kryteria: z jednej strony o charakter przynależności do grupy — „przyrodzo ny", w zględ n ie dow oln y — z drugiej o charakter stosunków sp ołecz n ych w grupie ·—· osob ow y w zględ n ie rzeczow y — oraz uczestnictw aw niej —■ ca ło ścio w y w zględ n ie „cząstkowy". Oprócz dw óch kom bi nacji tych cech, które uw zględnia przeciw staw ienie
Gemeinschaft
i
Gesellschaft,
m ożem y zaobserw ow ać jeszcze jedną przynajmniej: grupy oparte o przynależność dow olną, które charakteryzują jedno cześn ie osobow e stosunki i ca ło ścio w e uczestnictw o. I takie grupy określa się w języku polskim terminem „wspólnota", którego nie można jednak tłum aczyć w tym w ypadku jakoGesellschaft.
Dobrym jego odpow iednikiem jest natom iast francuski termincommunauté.
W spólnoty typu
communauté
pow stają najczęściej w oparciu 0 w sp óln y stosunek ich uczestników do określonych w artości. O ile w grupach typuGemeinschaft
w sp óln y stosunek do w artości jest w ytw orem grupy i dokonujących się w niej procesów socjalizacyj- nych, o ty le w grupach typucommunauté
um ożliw ia on pow stanie grupy lub przynależność do niej, jest jej w stępnym warunkiem. M ożnaby tu w ię c m ów ić o w sp óln ocie dow olnej. Na jedną jednak rzecz trzebaby tu zw rócić uw agę. W przypadku grup w tórnych typuGesellschaft
decyzja przynależności do grupy byw a — jeżeli nie jest w ynikiem przymusu — zazw yczaj podejm ow ana z pełnym po czuciem dow olności, czasem jako w yn ik pew nej kalkulacji. U czest nictw o w è w sp óln ocie typucommunauté
m oże być natom iast prze żyw ane jako spontaniczna, naturalna reakcja na odkrycie w sp óln o ty w artości, jako odkrycie sw ojego „przyrodzonego" niejako, na za sadzie jednak „pokrewieństwa" z wyboru, m iejsca.Bez uśw iadom ienia sobie specyfiki tego typu „w spólnoty z w y b o ru” nie zrozum iem y nigdy, czym jest, w zględ n ie czym być pow inny społeczności chrześcijan. Chciałbym zw rócić tutaj uw agę na n ie za w sze m oże docenianą rew elacyjność tych słów Jezusa: „K tokolw iek by czynił w o lę O jca m ego, który jest w niebiesiech, moim bratem 1 siostrą i matką m oją jest” (Mt. 12, 50). W św iecie, w którym panują w sp óln oty typu
Gemeinschaft,
w którym w ięź krwi stanow i podstawę najgłębszej solidarności, Jezus proklam uję w spólnotę n ow ego typu, opartą o w sp óln y stosunek do w o li Ojca, który jest w niebie, o w sp óln y stosunek do wartości, i jej w yższość w stosunku do w sp ól noty krwi.Jak mi się zdaje, napotykam y tu znow u na moment, który w inien być przedmiotem refleksji ek lezjologa i to zarów no dogm atyka, jak pastoralisty. W toku historii nastąpiło utożsam ienie parafii —■ lo kalnej w sp óln oty religijnej —■ ze w spólnotą lokalną typu
Gemein
schaft,
z tradycyjną społecznością lokalną. W m om encie, k ied y za równo sama społeczność lokalna, jak i zw iązek parafii z nią ulega osłabieniu, czy n aw et rozpadowi, p ow staje pytanie, czy parafia nie pow inna być traktowana raczej jako w spólnota w yboru w yrastają ca na gruncie św iadom ie w spółprzeżyw anego stosunku do w artościreligijnych, do w o li Ojca. W podobnej perspektyw ie należałoby przem yśleć, jak mi się zdaje, cały otw arty problem teologii rodziny oraz eschatologii. Pamiętać bow iem musimy, że naszym celem escha tologicznym jest n ie tylko, a m oże n aw et n ie ty le indyw idualne zba w ienie, ale N o w e Jeruzalem — w spólnota zbaw ionych —■ ostateczne zjednoczenie całej ludzkości w Nim, z Nim i przez N iego.
MARIAN WOLNIEWICZ
JEDNOSTKOWE CZY ZBIOROWE ZBAWIENIE W BIBLII?
Problem, który chcę poruszyć, jest zagadnieniem wybranym . Pra gnę przedstaw ić tylko jedną sprawę. Będę m ów ił na temat: jedno stkow e c zy zbiorow e zbaw ienie w Biblii. W iem y w szy scy doskonale, że k sięgi Pisma św ięteg o przedstaw iają „zbaw ienie w historii" lub — jak się ob iegow o m ów i —· „historię zbawienia". W zw iązku z tym dostrzegam y ciek aw e zjaw isko. W idzim y, że najstarsze k sięgi Bi blii zajmują się przede w szystkim zbaw ieniem w sp óln oty i m ówią 0 zbaw ieniu całej grupy, zbaw ieniu tego, co przyw ykliśm y nazyw ać „Ludem Bożym ”. Z baw ienie zbiorow e w ysu w a się w tych księgach na czoło. N atom iast późniejsze k sięgi Pisma św ięteg o pośw ięcają w ięcej uw agi spraw ie jednostki. N acisk spoczyw a w nich raczej na pojedynczym człow ieku, aniżeli na grupie. Potw ierdzałoby to teorię, która, przyjm ując zasadę ew olucji, staw ia tw ierdzenie, że u począt ków relig ii starotestam entow ej le ż y religijność zbiorowa, w sp óln o towa, która później dopiero stopniow o przekształciła się w religij ność indyw idualną. M oże najw yraźniej ujaw niło się to na odcinku m oralności, gdzie m ów iono najpierw o m oralności i odpow iedzial ności zespołow ej, a dopiero później o odpow iedzialności indyw idual nej.
Trudno zaprzeczyć słuszności poczynionym przez ten kierunek spostrzeżeniom . Trzeba podkreślić, że w iele z nich jest trafnych 1 słusznych, niem niej w yd aje się, że teorii tej w całości i bez za strzeżeń nie da się przyjąć. Rozłożenie akcentów to nie to samo, co w yraźne rozdzielenie odrębnych części. W rozw oju religii nie da się przeprowadzić ścisłych granic, pow ied zieć „odtąd— dotąd mamy zbiorow e zbaw ienie, a później dopiero zbaw ienie jednostki”. Chcę pow iedzieć, że cała Biblia, poczynając od najstarszych ksiąg aż po jej ostatnie pisma, m ów i zarów no o zbaw ieniu jednostki, jak o zba