• Nie Znaleziono Wyników

Stefana Żeromskiego parerga i paralipomena

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Stefana Żeromskiego parerga i paralipomena"

Copied!
51
0
0

Pełen tekst

(1)

Stanisław Pigoń

Stefana Żeromskiego parerga i

paralipomena

Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 50/2, 601-650

(2)

STEFA N A ŻEROM SKIEGO PA RER G A I PA RA LIPO M EN A

1. „Dramatu akt pierw szy“ W ydarzenie niem al jak by przy Norwidzie.

W pięćdziesiąt osiem lat po napisaniu, w trzydzieści trzy lata po zgonie autora wychodzi na jaw utw ór literacki szeroko zakrojony, w znacz­ nej m ierze w ykonany, którego nikt się nie spodziew ał, o którym nikt na­ w et z daleka nie zasłyszał. W listopadzie 1958 na scenie w arszaw skiego

Teatru Ludowego, pod zastępczym opisow ym tytułerp: Dramatu a k t pie rw szy, w ystaw iono niby jednoaktówkę fragm ent, ale fragm ent stano­

w iący w pew nym stopniu całość, przynoszący pełną, zam kniętą ekspo­ zycję, początkowe ogniwo szerokiego, w yraziście zakrojonego dramatu. Utwór Żerom skiego b ył dla w idzów absolutną nowością, a siłą w yrazu, śmiałością ujęcia problem u w yw arł duże w rażenie.

W ypadek nie należy do zwyczajnych. Pisarz zajm uje czołową pozycję wśród twórców swej doby, spuścizna jego została przebadana, zrejestro- wana bibliograficznie ze szczególną starannością, ujęta w edycję zbiorową jedną, drugą, trzecią. Jak była zatem m ożliwa taka niespodzianka?

Wypadek uzasadnia się wielorako. N ajpierw usposobieniem autora. Żeromski jako twórca był sw ego rodzaju konspiratorem . Dziełam i sw ym i lubił zaskakiwać, o aktualnych swych zamiarach pisarskich nie chciał mówić, nie w ydaw ał się, nad czym w spółcześnie pracuje, chował to w se­ krecie naw et przed najbliższym otoczeniem , cóż dopiero przed w ydaw cą, dziennikarzam i czy w spółliteratam i. Nie dziw i nas w ięc, że i o obchodzą­ cym nas tu dramacie, ile że był dopiero zaczęty, nie znajdujem y nigdzie w zm ianki, ani w korespondencji, ani w e w spom nieniach przyjaciół.

Tym mniej zwłaszcza kwapił się autor do rozpowiadania, że chodziło o dramat. W tej bowiem dziedzinie Żeromski mógł się ponadto kierować dostatecznie uzasadnionym urazem. Od m łodych lat czuł on, że do dramatu „ma prawo", a co najm niej ma pasję. A le p asji przez długi czas się nie wiodło. Pom ińm y te próby m łodzieńcze, o których sam autor P uszczy jo ­

d ło w ej wspom ina z żartobliwą pobłażliw ością. A le Grzechu przecież nie

pominiemy. Tym czasem na konkursie K u r i e r a W a r s z a w s k i e g o 1897 r. n aw et go nie wyróżniono, nawet nie wspom niano. A czkolw iek dziś,

(3)

po sześćdziesięciu latach, słyszym y, jak mocno m ówi on ze sceny. N iepo­ w odzenie tedy ow oczesne mogło się słusznie w ydać autorowi niezasłużone, krzywdzące. Z każdą następną próbą poczynał sobie nieufnie i ostrożnie.

Jeden jeszcze wzgląd wchodzi tu również w grę, najbardziej może decydujący. Czas powzięcia koncepcji dramatu i początek jego konstruow a­ nia przypadały — jak to da się osobno dowieść — na krótki okres m iędzy dwiem a w ichuram i twórczymi: m iędzy św ieżym ukończeniem Ludzi b e z­

domnych a przystąpieniem do pracy nad Popiołami, l e n zaś now y rozpęd

porw ał niebaw em i pochłonął Żeromskiego na czas dłuższy niem al całko­ w icie. Opanowanie olbrzym iej literatury źródłowej i trud niem ały pisa­ nia zaabsorbowały autora w yłącznie. W tych okolicznościach nic dziwnego, że zaczątek dramatu został odsunięty na bok, a potem poniechany i za­ pomniany. Nie w yszedł poza akt I, będący — prawda — m ocną i poryw a­ jącą, ale ekspozycją tylko. Żeromski do dzieła tak dobrze zaczętego nie w rócił.

Stało się to ze szkodą dużą. N ie tyle może naw et ze w zględu na roz­ w ijający się kunszt dram aturgiczny autora. Pasja do dram atu tym razem w nim przycichła, ale nie ucichła nigdy. Owszem, po latach powróci w szcze­ gólnym natężeniu. Od Sułkowskiego poczynając, Żeromski z zawziętością raz po razu będzie się m ocował z w ym agalnikam i sceny, aż je opanuje tryum falnie. Jaki zeń dramaturg, to pokaże się niebaw em dostatecznie jasno. Próba poniechana nie zaważyła tu w iele. Szkoda uzasadnia się w ięc inaczej. Odczuwamy ją dotkliw ie w tym , co zostało nie powetowane.

Można by powiedzieć, że mamy tu sytuację analogiczną nieco jak przy zam yśle Popiołów s p r a w y drugiej. I tam w ykoń czył Żeromski w spaniały

rozdział pierw szy, W szystko i nic, a do dalszego ciągu już nie wrócił. Tylko że w w ypadku z dramatem sprawa jest bardziej przykra. Przy

W szy stk o i nic żałujem y dzieła nie dokonanego. N atom iast problem u tw ór­

czego nie spodziewaliśm y się po nim nowego: w iem y już, jak powieścio- pisarz w łada sztuką ożyw iania przeszłości i do czego przy tym zmierza. Tym czasem przy dramacie autor nam takiej odpowiedzi poskąpił. Z frag­ m entu widzim y, że postaw ił sobie tam problem tw órczy, którego ani przed­ tem , ani potem w osobnym ujęciu już nie opracował. D latego w łaśnie zarzucenie utworu w ydaje się nam tak dotkliw e.

Żeromski jest dla nas przede w szystkim pisarzem m iasta. Od proble­ m atyki w si, o którą za młodu m imochodem zahaczał, odchodził z latam i coraz bardziej. Problem atykę m ieszczańsko-robotniczą zaatakował był ostro w Ludziach bezdomnych. Tym sam ym judym ow ym im petem atako­ w ałb y z k olei — jak się zdaje — w ieś i stosunki rolne, wielkoobszarnicze. K onflikt dramatu zaś w tej w łaśnie sferze najw yraźniej m iał być osadzony. Rdzeniem akcji byłaby bodajże sprawa nie indyw idualna, ale społeczna; obok psychologicznego byłby autor zapewne pokazał doniosły proces eko­ nomiczny.

Czy z fragm entu można sobie wyrobić pojęcie o ogólnym charakterze pow ziętego w ęzła dramatycznego? Z ekspozycji da się tu coś niecoś w y ­ w nioskow ać, choć oczywiście na drodze domysłu jedynie i w pewnym tylko stopniu. M iłość Henryka Olszyńca i Ewy G oryckiej skończyła się ka­ tastrofą. Stało się tak nie ze w zględów personalnych. Młodzi kochali się,

(4)

a on był jednostką przez ukształcenie i charakter wysoko stojącą. Zaporą stanęła nierówność środowiska społecznego i majątku: Henryk to chudo- pachołek, Chrobrzyc-Gorycki to pan z panów. „Ród mój — powiada — spowinowacony jest ze znakom itym i nazwiskami w kraju. Córka moja może być żoną tylko równego jej człow ieka“. Jeden jeszcze w ypadek sta­ rych, bolesnych, tragicznych niekiedy zagrodzeń stanowych.

Śm iercią Olszynca zamknął się jeden akt dramatu, w ątek m iłosny się przerwał. ISiie po to oczywiście, żeby go autor m iał w dalszym ciągu zaczynać na nowo w odmiennej tonacji. Co zatem m iałoby w yp ełn ić za­ m ierzone aw a dalsze akty? NiKt nie ma w ątpliw ości, że ukazany konflikt jednostkow y m iędzy hołyszem a jaśnie panem Sianowi tylko punkt w yjścia dla dram atu o w ym iarach nie tylko jednostkowych, że w ięc odsiania dynam ikę głębszego koniliktu społecznego, m ającego się ujaw nić w kon­ kretnym zawęziemu. l e n byłby się dopiero potoczył jak law ina, przez tamtą gruakę potrącona. Logika konstruKcji dramatycznej nie pozwuia wątpić, że konflikt rdzenny aram atu, acz szerszy i gięoszy od owego ekspozycyjnego, byłby jednakiej przecież z nim konsystencji, m iałoy cna- rakter społeczno-ekonom iczny.

N iew iele by się zapewne zaryzykowało przyjmując, że sednem akcji w aktach następnych m iały być w ielk ie przemiany układów gospodarczych, że dram at byłby po prostu obrazem dokonujących się ruin m ajątkowych. Zbyt jaskrawo w yszeał był w ekspozycji koniiiKt w ynikający z nierówności społecznej, a zarazem zbyt w iele m ów i się tam o sytuacjach i zagraża­ jących kłopotach m ajątkowych obu partnerów ziemian: Goryckiego i Sm u- gow skiego, żeby to miało być bez znaczenia. Wolno wnosić, że te to spra­ w y w łaśn ie m iały w ejść w głów ny nurt akcji dramatycznej. Ruina fortun byłaby tam chyba wątkiem centralnym , uwarunkowana rozkładem w e ­ wnętrznym , dekadencją psychiczną ostatnich przedstaw icieli stanu w ielk o- panskiego. Dramat ujaw niłby procesy przetwarzania się porządku spo­ łecznego, obszarniczego.

K atastrofę idącą na klucz w ik liń ski m ożemy sobie od biedy uprzy­ tomnić. Gcrycki to dziedzic na oko „postępowy“. Przeprowadza irygacje, zaciąga sieci telefoniczne od folw arku do folwarku, stosuje superfosfaty. Można się w szelako obawiać, że to nie tyle dla zw iększenia intraty, ile raczej „dla nauczenia naszych panów sąsiadów “. Dochody z folwarków nienadm iernie duże, ale na bażanciarnię się nie żałuje. Nachodzi czasem przelotne złośliwe podejrzenie: czy to aby w szystko nie idzie trybem po trosze pana Ambrożego Jenialkiewicza? W iele zdaje się zapowiadać, że dziedzic Wiklin, złamany tragicznym wypadkiem , opuszczony przez córkę, otoczony ludźmi niechętnym i — popadnie w bankructwo, a jego obszar dworski rozkupią tacy jak Szymon obrotni spekulanci, chciwi na „pre- cent“.

Bardziej skom plikowana w ydaje się sprawa ze Smugowskim. To rów ­ nież duży pan: ziem ianin i kapitalista; „parę folw arków , m a i kapitał swój w banku angielskim , ma dom w e L w ow ie“. Prawda. A le zarazem to rozrzutnik, „pan-lataw iec“, w ojażer nienasycony; byw a w Paryżu, w Madrycie, w Lizbonie, kaprys przejściow y nęci go do Afryki, by zapo­ lować na lw y. Nie wróży to dobrze owym kapitałom . Co gorsza, to

(5)

w iek z pew nym porażeniem wew nętrznym . Junak i siłacz, ale zarazem — jak go poznajemy z opowiadania lokaja — chim eryk, schyłkow iec, w sobie rozdarty, dręczony przez czczość, przez pustkę istnienia, szarpiący się m iędzy napadami zuchwałego ryzykanctw a a prostracjam i m elancholii czy acedii. To nie zdobywca i nie zwycięzca. M iłość do Ew y — a tak czy owak byłaby to m iłość nieszczęśliw a — stałaby się dlań tylko w spółczynni­ kiem zguby. Jeden i drugi w ięc „pan z panów“, ale w dramacie obaj naznaczeni stygm atem zatraty.

Że w ięc Żeromski porzucił dramat — w ielk a szkoda. A le że zarazem odszedł od problemu — strata niepowetowana. Przy znanej jego sum ien­ ności autorskiej nie można w ątpić, że byłby on przestudiow ał i przem yślał ów problem gruntownie, że by się starał ująć go w jego istocie a rozw ią­ zać na w yżynach bezkompromisowej prawości, że — słow em — ośw ietliłby w yraziście w ielk ą połać życia narodowego z jego ogniskam i zajątrzeń. P o ­ niechanie tego problemu żyw otnego zwęziło nam w konsekw encji rozpię­ tość zainteresow ań twórczych pisarza. Tutaj szkoda jest największa.

Mniejsza zresztą o te w iotkie dom ysły rekonstrukcyjne. Tak czy in a­ czej w idzim y, że utworzony akt I jest przedsionkiem m ającym w ieść do głęboko i silnie założonej tragedii społecznej, związanej z przetwarzaniem się porządku gospodarczego i obyczajowego określonej doby. Sam w sobie zaś ten akt ekspozycyjny zbudowany jest pewną ręką: dobrze dobrane charaktery, ostry zarys konfliktu zapowiadający szerokie horyzonty pro­ blem u naczelnego — w szystk ie te w alory nadają odszukanem u torsowi dra­ m atycznem u w yraz artystyczny dojrzały i urzekający.

W dorobku twórczym Żerom skiego uzyskujem y pozycję znaczną.

[DRAMATU AKT PIERWSZY]

Osoby: C hrobrzyc-G orycki Ew a — jego córka H en ry k Olszyniec P aw eł Sm ugow ski [Józef]

[Szymon] [lokaje] [Hipolit]

[Rzecz dzieje się w W iklinach, we dw orze]

(Gabinet pałacu na wsi. W głębi, z pra w ej i lew ej strony, drzw i z portierami. Z lew ej strony biurko zarzucone papierami, przed n i m fotel. Na środku stół o k r y t y ciemną, ciężką serwetą. Z pra­

(6)

w e j strony d u ż y szezlong obity skórą. Obok stołu kilka foteli skórą obitych. W głębi dwie szafy z książkami. Na szafach biusty.

Na ścianach portrety)

[ S c e n a p i e r w s z a ]

G o r y c k i

(L a t około pięćdziesięciu, łysaw y. Siedzi przy b iu rk u i zagłębiony w papierach głośno rachuje)

Siedem dziesiąt trz y a osiem — osiem dziesiąt jeden, osiem dzie­ siąt jeden a dziew ięć — dziew ięćdziesiąt, a sześć — dziew ięćdzie­

siąt sześć... D ziew ięćdziesiąt sześć a osiem — sto cztery...

(wchodzi na palcach drzw iam i w głębi Sm ugow ski, z a tr z y m u je się, robi ruch, ja k by się chciał wycofać, później czeka) (Gorycki daje m u zn a k ręką nie odrywając się od roboty)

Dzień dobry... N aty ch m iast kończę... (rachuje prędzej) Sto cztery a osiem — sto dw anaście, a sześć — sto osiem naście (pisze

i mówi) sto osiem naście. Otóż i w szystko.

(wstaje, wyciąga obiedwie ręce do S m ugow skiego i całuje go w usta na powietrzu)

No, i jakże ta nasza jam a? Po waszej G alicji, po w aszej k u l­ turze. Co?

S m u g o w s k i

Daj, Boże, tak ich jam w ięcej. Ależ to Europa! N iem ieckie no­ w inki, dziwy, kuzynie...

G o r y c k i

Ż a rtu j zdrów, p an ie P aw le. Ż a rtu j zdrów , (zaciera ręce) Iry ­ gacje widziałeś, co? Coś niecoś na ty m polu zrobiło się dla n au ­ czenia naszych p anów sąsiadów, co to znaczy łąka i rzeka w kupie, ale poza ty m — b a rb a ria , dzika pustynia.

S m u g o w s k i

P ustynia, po k tó re j przebiegają bażanty, gdzie od fo lw ark u do folw ark u idzie telefon, gdzie...

(7)

G o r y с k i

(zaciera ręce)

No, telefon, w ielka historia. Dziś każdy geszefciarz rozm aw ia przez telefon, więc i m y, i m y. Ale, panie P aw ełk u dobrodzieju, pokażę ci po śniadaniu nasze su p erfosfaty ; d a ru j, ale pokażę.

S m u g o w s k i K uzynie, już je w idziałem .

G о г у с к i Co? Ż artujesz!

S m u g o w s k i

W idziałem na w łasne oczy! W stałem ran o i, korzystając z wczo­ rajszego pozwolenia, kazałem okulbaczyć sobie tego ślicznego Szeryfa, którego wczoraj n ap atrzeć się nie m ogłem . W yjechałem za p ark . B ył prześliczny poranek, puściłem szkapę...

G о г у с к i

Co? Daliż ci p rzy n ajm n iej m unsztuk? T en łajd ak S zeryf po­ nosi? Co?

S m u g o w s k i

Tak, poniósł m ię trochę, n aw et nieźle, ale ja to lubię, bardzo lubię. Je ste m silny w rękach, (z uśmiechem ) D ałem m u radę. W y­ niósł m nie na piaski w stro n ę jakiegoś m iasteczka. Leciałem jak w iatr. Pędząc dostrzegłem , że ktoś sadzi k u m n ie na koniu ukośnie do m ego k ieru n k u i u siłuje przeciąć m i drogę. Był to pan... jakże?... Olszyniec, p ra k ty k a n t tutejszy...

G о г у с к i Aha, Olszyniec, tak , p ra k ty k a n t.

S m u g o w s k i

Nie chciałem dopuścić, aby m i zabiegał drogę i rato w ał m ię od konia, k tó ry m ię ponosi, więc w ziąłem Szeryfa na całą siłę rą k i w strzym ałem .

(8)

G o r y c k i

(z uśmiecherti)

W inszuję ci, kuzynku. Znaczy to, żeś istotnie silny w rękach. Ja, w yznaję, choć m ię to żenu je do głębi, nie siadam na Szeryfa. Nie siadam .

S m u g o w s k i

i

Koń isto tn ie m a dziką siłę. K oń z pustyni, to n ie m a co. Ale ja to lubię. Owóż, po osadzeniu Szeryfa, zetknąłem się z panem O lszyńcem i zaznajom iłem się. W racaliśm y razem . S tanąw szy z pow rotem na m iejscu zw iedziłem w łaśnie w tow arzystw ie tego pana gorzelnię. To m iły chłopiec.

G o r y c k i

Tak, m iły, m iły...

S m u g o w s k i

Co m ię uderzyło, to to, że posiada dużo w iedzy, dużo nauki. Zadałem m u w rozm ow ie nieznacznie trochę p y tań i przekonałem się, że to zupełnie w ykw alifiko w any agronom . Z przyjem nością odświeżyłem sobie swoją chem ię. Bo, nota bene, m y z ty m panem jesteśm y poniekąd koledzy.

G o r y c k i

A to jak?

S m u g o w s k i

On kończył sw e stu d ia agronom iczne w H alli i ja również, tylko, jak się okazało, ja o cztery lata w cześniej.

G o r y c k i

A... Tak...

S m u g o w s k i

Tego ro d zaju ludzie są nam potrzebni. M y dźw igam y rolnictw o, a tacy są w ykonaw cam i naszych m yśli. Dość już owego ty p u osła z zaścianka, pana rządcy, k tó ry ledw ie um ie podpisać kulfonam i

(9)

na papierze sw e nazwisko, a w p raw n iej niż piórem w łada b a to ­ giem .. W inszuję kuzynow i tego m łodego człowieka.

G о г у с к i

Tak... A przecież ja nie jestem nim zachw ycony, z tego w łaśnie w zględu, że to tak i znawca... z H alli. U m nie, panie Paw le, jak w zegarku. J a rozkazuję, ja m ów ię pierw sze i o sta tn ie słowo, jed y n e. Ż adnych ale... Tym czasem , gdybym rząd y oddał tak iem u Olszyńcowi, m usiałbym słuchać w zm ianek o jego chem ii. A n a d ­ to... tak i pan m a „p rzek o nan ia“ . J a tego nie lubię. U m nie jak w zegarku.

S m u g o w s k i

A, jeśli k u zy n tego nie znosi, to inna rzecz. Co do m nie, to m am satysfakcję w p rze b ija n iu ow ych przek o nań żądłem logiki.

[ S c e n a d r u g a ]

(Wchodzi Ewa, zbliża się szyb ko do Goryckiego, całuje go w ręką, później podaje rękę Sm u g o w skie m u )

E w a D zień dobry.

S m u g o w s k i

Czy ku zynka codziennie w staje ta k wcześnie?

E w a

O, tak... W idziałam cię, kuzynie, przez okno, k iedy zsiadałeś z Szeryfa.

G о г у с к i

Zazwyczaj u praw ialiśm y o tej porze angielszczyznę w ciągu godziny, czytyw aliśm y T ennysona, R uskina. Teraz, kuzynku, p a n ­ na m a swe książki, rzadko kiedy przychodzi na lekcję k onw ersacji a n g ie lsk ie j.

(10)

E w a

(z zakłopotaniem)

Tak, teraz czy tu ję sam a. P ra w d ę powiedziawszy, T ennyson m ię troszkę znudził. Ale papa się nie gniew a o Tennysona?

G о г у с к i

(zimno)

Nie, nie gniew am się o... Tennysona.

E w a

P rzyszłam z zam iarem proszenia panów na śniadanie, ale w zm ianka o poezji angielskiej...

G о г у с к i

P rzep raszam was, że ja na chw ileczkę jeszcze zajrzę do pape- rasów . N atychm iast, n aty chm iast.

(Siada p r z y biu rku , przegląda papiery i od czasu do czasu pisze)

E w a

(do Sm ugowskiego)

Podziw iałam , kuzynie, tw o ją odwagę. U nas na S zery fa w siada ty lk o pan Olszyniec. N ikt inn y n ie m oże sobie z ty m koniem dać rady.

S m u g o w s k i A ty, kuzynko, czy jeździsz często?

E w a

Bardzo, ale na koniach łagodniejszych. I to nie są bronow łoki, na p rzyk ład H atfa. Szeryf je s t n ap raw d ę straszn y . A oto przykład.' P rzed kilkom a m iesiącam i baw ił u nas przez czas pew ien Miecio Peszyn [?]. Jego m arzeniem , a później pasją było u jarzm ien ie S zeryfa. W szyscy odw odziliśm y go od m yśli dosiadania tego konia. Ale z nim nie było rad y . B ył tak d o tk n ięty w sw ej am bicji, że chciał w yjech ać od nas przed czasem. Nie m ożna było inaczej, więc papo się zgodził...

(11)

G o r y c k i

Ale gdzie ja się tam godziłem...

E w a

Tak, tak, i papo zawinił... Otóż... A le czy słuchasz uw ażnie, k uzynku?

S m u g o w s k i

Mogę pow tórzyć każde tw o je słowo, kuzyn ko Ew elino. E w a

A więc. Miecio dosiadł Szeryfa. B ył to p oranek. P a n Olszy­ niec, k tó ry znał narow y araba, m iał przygotow anego drugiego wierzchow ca, anglika, gniadego B alfoura, i skoro ty lko Miecio w y ­ jechał na gościniec — w skoczył na siodło i znikł nam z oczu. Nie wiem , czy zauw ażyłeś, kuzynie, drogę idącą n ad staw am i.

S m u g o w s k i O tak, droga prow adząca w stro nę Czernicy.

E w a

(coraz żyw iej)

Łączy się ona z szerokim gościńcem, k tó ry prow adzi do nas od stro n y przeciw nej. P an Olszyniec rzucił się na tę drogę. Nie rozum ieliśm y, w jak im celu. A on tym czasem m iał w y b orną m yśl. Bo oto Szeryf, k tó ry , jak Miecio później opowiedział, szedł z początku w przepysznych skokach i lekkich larsad ach , już na dru giej czy trzeciej wiorście, rozgrzew ając się, zaczął ponosić, ponosić coraz bardziej, a w reszcie rzucił [się] w skok dziki, jastrzęb i, jak m ówi papa. W m iejscu, gdzie się drogi łączą, nagle dał susa w lew o i w ysadził Mięcia z siodła. Nieszczęście chciało, że noga została w strzem ieniu.

O — o..

S m u g o w s k i

(12)

E w a

(z zapałem)

Je st ta m na d rodze głęboki piasek. Bóg strzegł... P a n Olszyniec.

(z p o w s t r z y m y w a n y m uniesieniem) P a n Olszyniec u jrz a ł to z d a ­

leka... J a k p ta k doleciał. Dopędził... Szeryfa... Leciał z nim ró w n o ­ legle dopóty, aż go dosięgną! i w tedy... sta n ą ł w strzem ionach, pięścią ud erzy ł go m iędzy uszy (robi gest). Mógł zabić konia, ale w tedy Szeryf... s ta n ą ł na m iejscu... Miecio był ocalony. S trasznie pokaleczył sobie tw arz, ręce, p oranił głowę, n aw et oko było w nie­ bezpieczeństw ie. L eżał tu dw a m iesiące, w reszcie przyszedł do siebie. A le o ty m zachowasz, kuzynku, najgłębsze m ilczenie. To sek ret.

G о г у с к i

(naśladując głos córki)

O tak, to sek ret. Bierz, panie P aw le, p rzyk ład z m ej córki i za­ chowaj ten se k re t w najgłębszej tajem nicy.

S m u g o w s k i

(z uśmiechem )

A in n e sp o rty tw oje, kuzynko. W iosłowanie? Czy pam iętasz, kuzynko Ewelino, spotkanie się naszych łodzi we m gle?

E w a

Czy pam iętam ! Ależ doskonale — i do tej chw ili podejrzew am cię, kuzynie, że był to podstęp z tw ej stro n y .

S m u g o w s k i

Nie, b y n ajm n iej. U jrzałem tw oją łódź dopiero wówczas, gdy jej praw ie d o ty k ałem w iosłam i. D ziw ny w ypadek, nic w ięcej. Dziwny w ypadek... (po chwili) Jedenaście m iesięcy u p ły nęło od tego czasu.

E w a

Czy tak ? J a k to czas prędko, prędko leci. Z d aje m i się, że to było bard zo niedaw no, bardzo... jak by przed tygodniem .

S m u g o w s k i

(13)

G o r y c k i

(odwracając się na chwilę)

P am iętacie tego Gondolfa? (rachuje dalej) S m u g o w s k i

Ależ... N ieraz, gdy sam siedzę, s ta je m i w pam ięci ta nieza­ pom niana fizjognom ia, te wąsy, te oczy z błyskaw icam i.

E w a Czy zimę kuzyn spędził w e Lwowie?

S m u g o w s k i Tak jest, w e Lwowie.

E w a

Wesoło?

S m u g o w s k i

Czy wesoło? Zapew ne, że ta k . Jeżeli k uzynka będzie ciekawa szczegółów k arnaw ałow ych, m am ich dużo, n iby duże tek tu ro w e pudło, p ełne ślicznych w stążek. Je st to w esoły w idok i m iły sze­ lest. Ale ja znam cię, kuzynko, i wiem, że nie m asz pasji do tych barw .

E w a

(z uśmiechem)

Ja? Owszem, ja lubię wesołe b arw y życia. My, co żyjem y w d ostatku, w szczęściu, ty lk o te znam y. Jeżeli się tra fią kiedy żałobne, to na kró tko i dla podniesienia b arw św ietnych na m ocy k o n trastu .

S m u g o w s k i

Tak. W ym ów iłaś, kuzynko, z tak im spokojem w yrazy: żyjem y w szczęściu... W szczęściu? D opraw dy? To ty lk o zapew ne tw oja dusza, kuzynko...

Nie tylko..

(14)

S m u g o w s k i

(nieśmiało)

À propos: ty le razy w ym aw iam przy tw y m im ieniu w yraz:

kuzynko, że p rag n ąłb y m postąpić z nim w tak i sposób: umieszczę ten w yraz za ogrom nie, ogrom nie długim naw iasem , w postaci wąsów. W yraz ten będzie się stosow ał do tw ego im ienia w ym ó­ wionego za każdym razem , ale ja go będę w ym aw iał bardzo rzadko. Będę m ów ił — Ew elino... Ew uniu...

E w a

O tak, proszę cię o to bardzo. S praw isz m i szczerą przyjem ność, jeżeli będziesz do m n ie przem aw iał ja k do... siostry.

(Gorycki nie odwracając głow y słucha uważnie ostatnich w y r a z ó w )

S m u g o w s k i (po chwili milczenia)

A jakże, kuzynko — ten w y raz stoi poza naw iasem — jakże tw ój p ro je k t przy jazd u do naszego .Lw ow a?

E w a

Spełzł na niczym . P apa nie mógł w ty m roku w yjechać na dłużej, a m nie sam ej nie byłoby dobrze n aw et u Lolly. B yliśm y w W arszaw ie, ale niedługo. Nie lubię... J a jestem ja k w ierzba, bez wsi, bez sw ej w ody — usycham .

S m u g o w s k i A we Włoszech?

E w a

(pomieszana)

We W łoszech... (cicho) To co innego.

(Gorycki dzwoni. Wchodzi lokaj w cza rn ym surducie)

G o r y c k i

Czy p an M ajew ski je st na folw arku?

L o k a j

(15)

G о г у с к i A pan Olszyniec?

L o k a j

D opiero co zsiadł z konia.

G о г у с к i Poszedł do siebie?

L o k a j

T ak jest, poszedł do siebie. E w a

We W łoszech b yłam jak we śnie. Cały te n k ra j je st do p raw dy ja k piękny, fan tasty czn y sen.

S m u g o w s k i

I ja go w spom inam jak piękny, fan tasty czn y sen.

E w a

D la ciebie nie był nowością, ta k dobrze znasz W łochy, ale ja, tu tejsza córka dziedzicowa, z W iklin...

G о г у с к i

(do lokaja)

Idź no, uważasz, prędko i poproś do m nie p ana Olszyńca. Choćby m ię nie było chwilkę, to. niech p an Olszyniec zechce tu ta j poczekać n a m nie. (lokaj wychodzi)

S m u g o w s k i

W ik lin y je st to m iejscow ość ta k piękna, że n ie p rzy b y ła ś do W łoch z brzydkiego k ra ju . Może W łoch by łby nim i ta k zachw yco­ ny, ja k m y jego jezioram i. Na m nie w y w a rły dziw ny urok. Te sta w y szerokie, a nad nim i czarny, głuchy las olszowy. J e st w ty m m iejscu jak ieś zak lęte na w ieki m ilczenie...

(16)

E w a

N iepraw daż? Ach, ja k to dobrze, że podobały ci się nasze pustki! Dołożę w szelkich usiłow ań, kuzynku... przepraszam ... do­ łożę w szelkich usiłow ań, żebyś je polubił całym sercem . Będę dla ciebie przew odnikiem , jak ty nim byłeś dla m nie we W łoszech. Tyle ci w in nam w skazów ek, w yjaśnień! G dyby nie ty, dopraw dy nie spostrzegłabym w szystkich szczegółów piękna...

G о г у с к i

Skończone! Idziem y na śniadanie. P rzepraszam was sto k ro tn ie. Na starość człow iek sta je się p ed an tem zajadłym i... aż grzeszy ped an terią. Ja to w iem , ale co począć. W eszło w nałóg i cała rzecz. Proszę cię, kuzy nie Paw le, proszę cię... (W ychodzą d rzw ia m i na

lewo)

[ S c e n a t r z e c i a ]

(Wchodzą lokaje: Józef, S z y m o n i lokaj Smugowskiego: Hipolit)

J ó z e f

(rozgląda się i nasłuchuje)

Poszli... m ówię. Chodźcie, panow ie, (do Hipolita) T u je st gabi­ n et naszego starego. Jak że się koledze w ydaje?

H i p o l i t

(rzuciwszy niedbale okiem)

Tak... G ab in et szlagona zakopanego na głębokim p a rty k u la rz u .

S z y m o n

N a czym?

H i p o l i t

N a p a rty k u la rz u . G abinet... T rza zobaczyć, proszę kolegi, ga­ b in et u tak iego h rabiego Leona...

J ó z e f

(17)

H i p o l i t

Na wsi. A m yślisz kolego, że mój na przy kład toby w ysie­ dział w tak im pokoiczynie i n azyw ałby toto gabinetem ?

J ó z e f

E... bo znowu gadanie...

H i p o l i t

Ja k to... gadanie?... Ja koledze m ów ię echt praw dę! Taki pan z panów, ja k m ój, tak i znaw ca przecie panu podobnej czarnej p łach ty na stole w gabinecie nie położy. TJ niego stoi m ebel w ga­ binecie — to antyk... Ja k to niby antyk? No! S z y m o n H i p o l i t J ó z e f

I u nas salon, proszę kolegi, ja k się p atrzy . W idział przecie człow iek tosam o różne h rab stw a w W arszaw ie.

H i p o l i t

W W arszawie! J a w P a ry ż u byłem z moim, w M adrycie, w Lizbonie, i nie chw alę się. W iesz kolega na przykład: w alki byków ... Ale co tu gadać.

S z y m o n Byków ?

H i p o l i t

Przecie. Tam dopiero m ożna się n apatrzeć różnego narodu. M u rzyny nie M urzyny, żółte, czerw onaw e narody...

S z y m o n W idzieliście, ludzie kochające...

(18)

H i p o l i t

(siadając, na fotelu)

Na m orzu kolega byw ał?

J ó z e f Ale skąd?!...

S z y m o n Na morzu!

H i p o l i t

To dopiero fra jd a, jak cię weźnie s ta te k ciskać na praw o, na lewo...

J ó z e f T akie to drogi te n wasz odbyw ał?

H i p o l i t

P h i — gdzie te n nie był? K ro k u brakow ało, żebyśm y byli skoczyli do A fry k i (z udaną nie dbałością)-polować na lw y.

S z y m o n

A dobra duże m a?

H i p o l i t

D obra m a niczego, p arę folw arków , m a i k ap itał sw ój w b a n ­ ku angielskim , m a dom we Lw ow ie. Ja k b y chciał, tob y dziś posłem został.

S z y m o n Posłem ?

H i p o l i t

Posłem — czy to do Lw owa, czy do W idnia. Po niem iecku gada ekspedite.

S z y m o n

N igdym ja nie był w ty ch w aszych k ra ja c h i w ydziw ić się nie mogę. No, a do tego Lw owa często jeżdżacie?

(19)

H i p o l i t

Do Lw ow a? J a k się zdarzy. Je st w m ieście co ciekaw ego — rżniem y do m iasta; je s t sesja w e W idniu — rżn iem y do W idnia.

J ó z e f

A pan z niego dobry?

H i p o l i t

Niczego sobie. T rza się ty lk o znać na nim , jak na narow nym koniu. J a to dość okiem rzucę — i w iem , co trz a robić. Ma takie sw oje czasy, że będzie siedział w domu, chodził z k ą ta w k ą t ga­ bin etu abo sta n ie i będzie p a trz a ł w okno... W tedy koło niego na palcach i zachow aj ta, Boże, sprzeciw ić się, bo porw ie, co pod ręką, i puści w łeb. A kiedy indziej — będzie z tobą za pan b ra t ro zm a­ w iał ta m o polityce, o tym , o owym...

)

S z y m o n

(do Józeja z niep o k o jem ) Te... A n ton i tam posługuje przy śniadaniu?

J ó z e f

Ma się wiedzieć. Niechże też i on tro ch ę poharuje, cóż ja będę dzień dnia. (do Hipolita) Niech też kolega jeszcze coniebądź rozpow ie.

H i p o l i t

(pobłażliwie)

H e — he... Cóż ja mogę ta k na razie. Coś chyba z podróży... co?

S c e n a c z w a r t a

(Olszyniec s tu k a we d rzw i w głębi. W sz y s c y trzej lokaje na pal­ cach w y m y k a j ą się drzwiam i na lewo. Po chwili S z y m o n wraca

i otwiera drzw i przed Olszyńcem)

S z y m o n

(do Olszyńca)

Ja śn ie p a n p rzy śniadaniu. Prosił jaśn ie pan, żeby w ielm ożny pan chw ilę poczekał.

(20)

O l s z y n i e c Dobrze, Szym onie.

(S zy m o n wychodzi drzw iam i na lewo. Olszyniec chodzi po gabi­ necie tam i na powrót, później siada w fotelu p rzy stole i podpiera

w za m y śle n iu głową na ręku)

S c e n a p i ą t a

(We drzwiach bocznych z pra w ej strony ukazuje sią Ewa. Przez pew n ą chwilą Olszyniec jej nie widzi. Ona postąpuje dw a kroki

naprzód)

E w a

Dzień dobry...

(Olszyniec z r y w a sią i oddaje jej ukłon)

P rzy szłam na chw ilę pod pozorem , że idę do k redensu. O l s z y n i e c

(chce zbliżyć sią do niej, ale ona p o w s tr zy m u je go ru c h e m rąki)

D ziękuję.

E w a

Muszę naty ch m iast w racać do jadalni. O l s z y n i e c

T ylko jed n o słowo. K to to jest pan Sm ugowski?

E w a

(z u ś m iechem figlarnym)

P a n Sm ugow ski? J e s t to nasz daleki kuzyn. P rz y je c h a ł nas odwiedzić.

O l s z y n i e c O, niech m i p an i powie!

E w a

J u ż serce pełne zazdrości. Czy to ładnie? .

(21)

O l s z y n i e c

P ełn e tak ie j rozpaczy! P an n o Ewo... czy to?...

E w a

(cicho, po chwili milczenia)

A jeżeli... nie?

O l s z y n i e c

(mówi prędko, prawie szeptem )

Niech p a n i m a litość nade m ną... T eraz już, gdy te n p an tu jest, nie będę m ógł zam ienić z panią jednego w yrazu. To tak a straszna rzecz m yśleć, że może panią w tej chw ili tracę... P anno Ewo... pani będzie m iała ty le litości nade m ną, że gdyby ten pan m iał zostać narzeczonym ... pani m i powie, pani m i to da znać w jakikolw iek sposób...

E w a

Nie, n ie dam .

O l s z y n i e c

M oja najdroższa, m oja ukochana, m oja cudow na.

E w a

Ten p a n nie będzie m oim narzeczonym ! O l s z y n i e c

(w uniesieniu radości)

Nie będzie?... Nie będzie?...

(zbliża się k u niej, ona go z n o w u p o w s tr z y m u je gestem)

N iech m i p an i da na to sw e słowo, że nie będzie! E w a

To, co m ówię, to je s t w łaśn ie m oje słowo. Adieu. O l s z y n i e c

Jeszcze jed n ą sekundę.

(Ogląda się na w szy s tk ie ströny. Ona także)

Je ste m dziś ta k szczęśliwy, tak bezgranicznie... P an n o Ewo, Ewo... w ty m dn iu szczęśliwym ... raz w życiu... (szeptem, zbliża­

(22)

jąc się k u n iej) Niech m i wolno będzie dotknąć u stam i tego św ię­

tego słowa na twoich... To będzie ty lko przysięga, że cię będę kochał do śm ierci, do ostatniego tchnienia. To będzie tylko p rzy ­ sięga.

(ona patrzy na niego p rzez chwilę z miłością i waha się, później daje m u ręką znak ostrożności i wychodzi)

S c e n a s z ó s t a

(Olszyniec sam, chwilę nieruchomo patrzy we drzwi, gdzie znikła Ewa, później stoi w zam yśleniu oparty rękom a o stół, wreszcie siada w fotelu przy stole. Po chwili w su w a się do pokoju lokaj S z y m o n i zaczyna ścierać kurze na b iu rku Goryckiego, wyciera nogi stołków, p odejm uje coś z posadzki, przechodzi na drugą stronę sceny i wyciera skórzaną sofę, wreszcie zbliża się do stołu,

przy k tó r y m siedzi Olszyniec, i coś poprawia. W zdy c ha)

O l s z y n i e c

(spojrzał na niego kilka razy i zno w u pogrążył się w myślach)

Szym on chce m i coś powiedzieć?

S z y m o n

Ij... ja tak... sprzątam ...

O l s z y n i e c

No dobrze, dobrze — o cóż idzie? Czy m oże znow u o G ajkosia?

S z y m o n

A bo m ię to m ało zdrow ia kosztuje ten człowiek? O l s z y n i e c

(z uśmiechem)

(23)

S z y m o n

A no i nie, proszę łaski pana? O l s z y n i e c

P rędzej to chyba wy, Szym onie, psujecie m u zdrow ie niż on wam .

S z y m o n

J a jem u psuję zdrow ie? Szedłem do niego, prosiłem , żeby ode m nie b rał pieniądze?

O l s z y n i e c

To praw da, że nie szliście do niego. Bieda go do was przygnała. Skoro kup ił te parę m órg g run tu, trz a się było zagospodarow ać. Nie m iał ani czym zaorać calizny, an i z czego zasiać. Słyszał, że m acie pieniądze, żeście uskładali — więc przyszedł do was. M y­ ślał, że idzie do b rata, do chrześcijanina, do katolika, że go ten b ra t nie będzie d arł w jego nędzy. A w y co? K azaliście m u od s tu ru b li co rok u płacić blisko trzydzieści. To się nazyw a trz y ­ dzieści procent. K tóż tu m a z tego chorow ać?

S z y m o n

To niech odda m oje pieniądze. Po co się zgadzał? J a m u nie kazał. O to w czoraj był u m nie ogrodnik z W ojciechow a. M ówi — s ły ­ szałem , Szym onie, że m acie trochę grosiw a, w y staw ię w am kw it i będę daw ał p recen t tak sam o jak każdy inny. Spraw iedliw ie m ówię.

O l s z y n i e c

J a w ierzę. J a k kom u potrzeba, to pożycza gdzie się da — u Żyda czy nie u Żyda... n aw et na bardzo w ysoki procent.

S z y m o n

O, la Boga świętego! Cóż ja też m am za to kary , żem tem u psu w ygodził. Słyszane rzeczy!

O l s z y n i e c Cóżeście m i chcieli powiedzieć?

(24)

S z y m o n

(całuje go w rękę, Olszyniec ją cofa)

No, ja chciałem łask i pana prosić, żeby skoro już m a być ten sąd nad nam i, żeby choć już z połowę, z piętnaście ru b li od sta za rok. P rzecie jaśnie panien ka pow iedziała m i już, że p an chce za­ sądzić na m oją krzyw dę. N aw et m i się w ierzyć nie chce... Pięć ru b li od sta na rok... Przecie ten z W ojciechow a ogrodnik...

O l s z y n i e c

A ni grosza nad pięć rubli. To darm o. G ajkoś je st chłop biedny, ledw ie chałupę w ystaw ił, stodoliny n aw et nie m a. Zobaczym y, jak m u się w ty m ro k u urodzi.

S z y m o n

(znow u chce go całować w rękę)

Proszę pana.

O l s z y n i e c

Dajcież pokój, Szym onie. Przecież to nie zależy ode m nie. J a nie m ogę dopuścić, żebyście obdzierali biednego chłopow inę. P rz y ­ szedł do m nie prosić, żebym rozstrzygał m iędzy w am i — więc ja m ówię, jak m i każe sum ienie. Sam i powiedzcie...

S z y m o n

Ale przecie obiecał, przysięgał na czym św iat stoi, ja k b rał pieniądze, że będzie płacił tyle, com powiedział...

O l s z y n i e c

(z uśmiechem )

A co? N aw et się w stydzicie w ym ów ić, ile...

(słychać za sceną kroki)

S z y m o n

(iiasłuchując)

Ja śn ie p an idzie.

(25)

[ S c e n a s i ó d m a ] G о г у с к i (wchodząc, do Olszyńca) Dzień d obry panu.

(podaje rękę i siada p r z y s w y m biurku)

B ył p an na Czernicy?

O l s z y n i e c B yłem dziś rano.

G о г у с к i Czy Pęczalski zaczął kosić?

O l s z y n i e c

Zaczął na sm ugu, ale je s t tam zaledw ie trzy d ziestu chłopów z kosami.

G о г у с к i

Ten osioł zawsze m i ro b i w ten sposób. Prosiłem , jak tu był... T rzeba w ysłać polecenie, żeby m i ju tr o obesłać po w siach, ile jest chłopów. B ezw arunkow o niech m i obeśle!

O l s z y n i e c To może bym ja zaraz pojechał?

G о г у с к i

A nie, dziękuję panu, pan ie H en ry k u . Ja... (nam yśla się przez

chwilę) Czy był p an i w M lecznej może?

O l s z y n i e c

W ybierałem się w łaśnie, gdy przyszedł po m nie służący. G о г у с к i

Aha, tak... Proszę pana, panie H en ry k u , ja chciałem z panem pomówić...

(26)

O l s z y n i e c (pomieszany) Służę panu!

G о г у с к i Proszę, niechże p an siada.

(Olszyniec siada p rzy stole)

Czy pan nie zauw ażył, że na fo lw ark ach źle w szystko idzie? O l s z y n i e c

Ja k to, proszę pana?

G о г у с к i

W szystko źle idzie. K iedy się usiądzie z ołów kiem w ręce nad arkuszem p ap ieru i kiedy się zacznie liczyć sk ru p u la tn ie zyski i s tr a ty — to się w idzi dopiero całą grozę położenia. Na pozór w ydaje się, że idziem y naprzód, a w g ru n cie rzeczy...

O l s z y n i e c

J a k to, w ięc p an przypuszcza, że m a ją te k pański n a złej je s t drodze?

G о г у с к i

Praw ie, praw ie... To je s t — nie m ów ię, żebym sta ł n a progu ruiny, nie śm iałbym tego powiedzieć, bobym bluźnił, ale nie idę po tej drodze, k tó rą bym chciał iść, k tó rą pow inien bym iść.

O l s z y n i e c

(z u ś m iech em )

M nie się w ydaje, proszę pana, że to są ty lk o rozczarow ania człow ieka dążącego do ideału. N a tu ra ln ie , że rzeczyw istość ta ­ kich ludzi n ie zadaw alnia. Gdzież tu m oże być m ow a o... złej drodze. W zeszłym ro k u urodzaj był w cale niezły. N ie m ożna po­ wiedzieć, żeby jak iś niezw ykły, ale przeciętn y . W ty m roku w szystko zapow iada się...

G о г у с к i Co się tam zapowiada!...

(27)

O l s z y n i e c

Na p rzyk ład łąki. Cóż za traw y! Dziś byłem ... G о г у с к i

No, w łaśnie mówię: na pozór w szy stk o w ygląda ja k idylla. Zdaw ałoby się, że to jedno z n ajlepszy ch w p ro w in cji całej go­ spodarstw . O, dziś p a n Stogow ski, k uzy n m ój z G alicji, m ówił m i kom plem enta... A ja w łaśnie w owej chw ili, gdy on to m ówił, skończyłem rach u n ek folw arku W ałek i b yłem pod w rażeniem ... deficytu.

O l s z y n i e c Pod w rażen iem d eficytu na W ałku? G о г у с к i No tak, panie kochany, tak.

O l s z y n i e c

A cóż m ów ią rach u n k i o innych folw arkach, bo to przecie b y ­ łoby ciekawe. Czy także?

G о г у с к i

A ładna pociecha! Chciałbyś p an jeszcze, żeby i inne folw arki? O l s z y n i e c

Proszę pana... W ałek nigdy jeszcze nikom u nie dał m in im al­ nego dochodu od stw o rzen ia św iata, więc cóż dziw nego. F o lw ark gałgan, na górze w kam ieniu. W szelką u p raw ę gleby w ody je ­ sienne sp łuk ają. Ale gdyby tak porów nać obecny s ta n tego fol­

w ark u z poprzednim i laty. Sam e tra w y pastew ne... G о г у с к i

To byłoby ty lk o usypianie się, to b y ły b y tylk o pociechy kw ie- tyzm u. Ziem ia pow inna daw ać dochód. Gdzie człow iek na niej k ro k staw ia, tam leży rubel. Jeżeli go się z ziem i nie podnosi, to znaczy, że się je s t niedołęgą i b an k ru te m .

(28)

O l s z y n i e c

M ożemy w ytężyć w ty m k ieru n k u w szystkie siły, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby rządcy i ekonom ow ie pracow ali źle albo niedbale. Owszem, zarów no M ajewski...

G o r y c k i

Tak, tak... Chociaż dałoby się o ty m niejed no powiedzieć. P r o ­ szę pana, ja zresztą chciałem pomówić nie ty le o s ta n ie moich interesów , ile o panu. To, co m ów iłem poprzednio, naprow adziło m ię ty lk o na m yśl, k tó rą panu chciałbym do rozw ażenia p rzed­ staw ić.

O l s z y n i e c Słucham p ana z całą uwagą.

G o r y c k i

K iedy pan po skończeniu sw ych stu d iów zgłosił się do m n ie z propozycją p rak ty k o w a n ia u m nie przez jakie dw a la ta — p rzy ­ stałem z cała gotowością. Było to dla m nie w ielką, istotną p rzy ­ jem nością. Tyle o panu słyszałem dobrego od m oich kuzynów Halickich, a pańskich koleeów z Halli. Gdy pan u nas zam ieszkał, gdy poznaliśm y pański dzielny c h a ra k te r, siłę woli, rozum i w y­ kształcenie...

O l s z y n i e c

(pom ieszany)

Proszę, proszę pana...

G o r y c k i

byliśm y i jesteśm y w szyscy zniew oleni tak dalece, że lite ra l­ nie człowieka tu nie m a jednego,, k tó ry by nie był pańskim p rzy ­ jacielem . N iech m i pan w ierzy, że n ik t bardziej ode m nie...

O l s z y n i e c A le o cóż chodzi, proszę pana?...

G o r y c k i

(29)

O l s z y n i e c

(prawie z przestrachem)

O m nie?

G о г у с к i

P an ie H enryku! Czego pan tu u m nie może się nauczyć? Taki człowiek ja k pan, z fachow ym , w yższym ukształceniem , p o trzeb u ­ je poznać m etodę gospodarow ania praktycznego — to pew na, ale tam , gdzie gospodarstw o idzie drogą w zorową. A u m nie co?

(c h w y ta arkusz papieru z biurka) Oto niech p an rzuci okiem . Tu

św iadectw o niedołęstw a, tu głupoty, tu niedozoru. To n ie tylko nie je st gospodarstw o wzorowe, ale m niej niż zw yczajne p a r­ tactw o. Niech m i p an w ierzy, że się po pro stu w stydzę. U n as tak zawsze! Jeżeli agronom te o re ty k p o trz e b u je zobaczyć, jak należy gospodarow ać praktycznie, to m u po kazujem y fo lw ark W ałek: zobacz, bracie, jak się produkuje... deficyt.

O l s z y n i e c

(wstając)

Skoro pan znajduje, że m oja obecność w W iklinach... G о г у с к i

(c h w y ta go za obiedwie ręce)

P anie H enryku! W ierz m i pan, że m am dla ciebie uczucia ojca. Jeżeli m asz ludzi życzliw ych na świecie, ludzi, k tó rz y cię... kochają, to ja nie jestem ostatnim z ich liczby... W ierz mi... Kogóż m ógłbym pragnąć bardziej m ieć przy sobie w m oim dom u niż ciebie... Ale m usim y przecież nauczyć się... patrzeć szerzej. K to m a się czegoś nauczyć, to niechże się uczy tam , gdzie je s t po tem u możność.

O l s z y n i e c J a tu w łaśnie nauczyłem się pracow ać...

G о г у с к i

To tw oja zasługa, tw o ja zdatność. A le naszym obow iązkiem jest pomóc ci w tej pracy. Otóż ja, nie obw ijając w baw ełnę, pow iem ci całą praw dę.

(30)

(przysuwa swój fotel do krzesła Olszyńca i opiera ręką na jego ramieniu)

W łaśnie dziś kuzyn m ój, pan Stogowski, pow iedział do m nie rzecz, k tó ra m i zupełnie przy p ad ła do przekonania. On tw ierdzi, że tacy ludzie jak p an to dźw ignie postępu w rolnictw ie. M y w łaściciele d a je m y środki, ale tacy ludzie jak pan są w ykonaw ca­ mi. J a po obliczeniu się nie m ogę nie tylko prow adzić żadnych ulepszeń gospodarskich, nic nowego, ale m uszę zaniechać w szy­ stkiego. K to prow adzi gospodarstw o istotnie w ielkie, choć na tere n ie n iezb y t znow u szerokim , to h rab ia J a n Żółkiew ski. P an ie H enry ku , jeżeli tw o ja wola, to ja p o staram się o to, żebyś m ógł p rak ty ko w ać u hrab ieg o Jan a?

O l s z y n i e c

(wstają c)

D ziękuję panu...

G о г у с к i

Nie m ogę zrozum ieć, czy zgadzasz się na m oją propozycję, czy tylko...

O l s z y n i e c

D ziękuję panu za tę propozycję, k tó ra je s t dow odem życzli­ wości dla m nie, ale na razie...

G о г у с к i

(wstaje i bierze Olszyńca pod rękę)

Nie bierz tylko tej sp raw y ze złej stro n y , o to jedn o cię p ro ­ szę. M y ludzie siln i m usim y trzeźw ość uw ażać za w ytyczną, za p u n k t honoru. Na razie m ogłoby się w ydaw ać, że ja jestem pod jakim ś względem — jakże to powiedzieć — niezadow olony czy jak... Sam nie wiem ... Ale przecież to spraw a czysta. Można być niezadow olonym z jakiegoś płatnego rządcy, ale człowiek tak i jak ty, p anie H en ry k u... Człowieka takiego... Przecież m ię chyba pojm ujesz, kochany panie...

O l s z y n i e c

(przez chwilą milczy)

(31)

hrabiego Ż[ółkiewskiego] z prośbą o pozwolenie p rak ty k o w an ia w jego m ają tk u . Ale to nieco później. Obecnie, to jest... dziś w yjadę do W arszaw y...

G o r y c k i

Dziś! Cóż pilnego?... Oto co znaczy, gdy kto w gorącej wodzie kąpany. Ja p ro jek to w ałem tylko tego Ż ółtyńskiego. Ale jeśliby ci to, panie H en ry k u , m iało spraw ić przykrość, to rzucam y ten p lan do kosza — i rzecz skończona. N iepraw daż — co?

O l s z y n i e c

Nie, proszę pana. J a sam daw no m yślałem o tym , że należy... W gruncie rzeczy należało... Otóż dziś, gdy pan tę kw estię p o ru ­ szył... Tak, bardzo p an u dziękuję. H r. Żółtyński... Ależ, ro zu ­ m ie się, znakom ite gospodarstw o hrabiego Żółtyńskiego...

G o r y c k i

N aturalnie! Tam poznasz, panie H enryku, tę, uważasz, tajem n ą żyłę dużej afery gospodarczej, tam zagłębisz się w doskonale sk o n stru o w an e arkana...

O l s z y n i e c

A więc żegnam pana... D ziękuję za gościnność, serdecznie dzię­ k u ję za wszystko...

G o r y c k i

(tr z y m a długo jego rękę)

D ostrzegam w to n ie tw ej m ow y żal, choć sta ra sz się go ukryć. Nie, nie zgodzę się na to, ażebyś odchodził z m ojego dom u z n a j­ drobniejszą chociażby pró szy nk ą żalu w sercu. Za nic się nie zgo­ dzę na to! M usim y się rozstać ja k przyjaciele, inaczej cały ten p ro je k t rozstania, ja k pow iedziałem , rzucam do kosza. Człowiek silny...

O l s z y n i e c Człowiek silny..

Więc jakże?

(32)

O l s z y n i e c

R ada pańska zaskoczyła m ię niespodziew anie, ale już się zde­ cydow ałem . Będę pana prosił o konie dziś... nad wieczorem .

G о г у с к i

Dlaczegóż to dziś? W tej gw ałtow n ej chęci w yjazdu w łaśnie widzę tw oją urazę.

O l s z y n i e c

Ż adnej urazy, d aję panu słowo h onoru. Ale m uszę dziś w y je ­ chać koniecznie.

G о г у с к i

W ierzę tem u słowu — i dlatego zgadzam się n aw et na te n w y ­ jazd dzisiejszy, chociaż dopraw dy zasm uci to w szystkich. J a li­ czyłem, że kiedyś w ty m czasie... (d z w o n i) D opraw dy, zm artw ią się wszyscy.

(Wchodzi lokaj S zy m o n )

Poproś no, Szymonie, panienki. Poproś, żeby przyszła tu ta j. Czy jest pan Sm ugow ski w sw oim pokoju? — Z m artw ią się.

S z y m o n

Jaśn ie pan w yszedł do p arku . G о г у с к i No, to poproś panienki.

( Szym on wychodzi. Do Olszyńca z obłudną życzliwością)

Ewa ta k chciwie k o rzy stała ze w skazów ek, k tó re jej p an udzie­ lał. Będzie bardzo zasm ucona i dlatego chcę ją uprzedzić o p a ń ­ skim postanow ieniu. No, ale panie H e n ry k u — ostatnie słowo: na przyszłość dom mój zawsze stoi dla ciebie otw orem . D aj m i słowo, że będziesz nas odwiedzał. Daj uroczyste słowo...

[ S c e n a ó s m a ]

E w a

(33)

G o r y c k i

(do E w y )

Spotka cię sm u tn a wiadomość: p an Olszyniec opuszcza nas i dziś w yjeżdża, (ciszej) Trzeba, żeby obiad...

E w a

(ze zdum ieniem )

P a n Olszyniec w yjeżdża? Dokąd? O l s z y n i e c

T ak się u kład ają interesa, że m uszę opuścić W ikliny i w y je­ chać do W arszaw y.

E w a

Ale... dlaczego?

G o r y c k i

(zimno)

Dlatego, że p an H en ry k ta k postanow ił. W idzi pan, i córka m oja podziela mój szczery żal...

E w a

Nie mogę zrozum ieć, co w płynęło na to postanow ienie... Nie mogę zrozumieć...

O l s z y n i e c Żegnam panią...

E w a

(Podaje m u ręką, później w y r y w a ją nieznacznie i wolno wychodzi z pokoju. Olszyniec p a trzy za nią długo. P otem zwraca się do

Goryckiego)

[ S c e n a d z i e w i ą t a ] O l s z y n i e c

(z tłu m io n y m w yb uch em )

(34)

G о г у с к i

(cicho)

А...

O l s z y n i e c P a n ie G orycki... T ak jest, tak jest...

G о г у с к i

(zimno, stanowczo)

Ja... nie jeste m ciekaw y pańskich tajem nic. D arujesz pan...

O l s z y n i e c

(błagalnie, z uniesieniem)

Nie, niech p an pow strzym a się chw ilę. Pow inienem był dawno, kied y w ybuchła ta miłość, w yjechać, zginąć z oczu. Nie było... siły. A tera z już to na próżno. D arem nie wszystko...

G o r y c k i

Ł askaw y panie, p ow tarzam raz jeszcze, że te jakieś uczucia pańskie nie zaciekaw iają m ię ani trochę. Z resztą (z szyderstw em ) ja je daw no znałem ...

O l s z y n i e c

N ie było w n ich jednego cienia. P a n n a Ew a m a duszę tak przeczystą. Oszalałem , to praw da. Panie, ja rozum iem w szystko, widzę przepaść, k tó ra nas dzieli. J a przecie się nie łudzę... Jestem człow iek zupełnie biedny. Pochodzę ze zubożałej rodziny drobno- szlacheckiej. Ale ja też nic nie chcę. Nie m arzę n aw et nigdy o tym , żeby p an na Ew a zostać m iała m oją żoną.

G o r y c k i

Ależ, m ój łaskaw co, zastanów się z łaski sw ojej, co mówisz. J e s t to śmieszne! Po p ro stu śmieszne! M oja córka nie będzie cho­ dziła w jed nej sukni, bo jest dziedziczką dużego im ienia i znacz­ nej fo rtu n y . Z astanów się, pow tarzam , mój panie H enryku, nad tym , co mówisz, i przyjdź do siebie. Są to piękne może chim ery m łodości, ale je sobie m usisz z głow y wybić, to darm o.

(35)

O l s z y n i e c

Nie, to nie są chim ery. Je st to najw iększe uczucie, jak ie czło­ w iek mieć może... J a zapew niłbym jej szczęście, ja bym żyły dla niej otw orzył, zapracow ałbym się dla niej. Ona je st m oją ducho­ wo. Panie, przysięgam .

G o r y c k i

(z pasją)

Łudzisz się, mój panie, że ona jest, ja k m ówisz, tw o ją duchowo. W iem dobrze, że usiłow ałeś bałam ucić jej pojęcia niedorzecznym i ideałam i, w iem naw et, że poniekąd stało się w edług tw ych za­ m iarów , ale zaręczam ci, że to była bardzo nieszkodliw a w ietrzn a ospa.

O l s z y n i e c

Nie, nie. To p an się m ylisz. Tej duszy ju ż nic nie skazi. Ja m am ręce silne i wolę silną. J a bym zdusił w łasnym i ręk am i w szelkie uczucie, gdyby nie to, że tu ta j k ształto w ałem zarazem n ieśm iertelneg o ducha. D lategom się nie m ógł oderw ać. O, bądź p an dobrym , bądź ojcem zarów no tego ducha, ja k jesteś ciała. Możesz uczynić, co zechcesz, tak jest, ale spełń ten dobry uczynek...

G o r y c k i

Czego p an u Boga O jca życzysz sobie ode m nie? O l s z y n i e c

T ylko ta jed n a jed y n a prośba: niech pan jeszcze teraz nie w y daje p an ny Ew y za m ąż. Ona je st jeszcze tak m łoda. P a n Sm ugowski...

G o r y c k i

Już pow iedziałem , ja k ie są m oje m yśli, i nic, zdaje się, nie m am y sobie do n adm ienienia. Jeżeli sobie pan życzy, mogę n a­ ty ch m iast napisać list rek o m en d acy jn y do hrab ieg o Żółtow skiego.

O l s z y n i e c Ach, więc to była m yśl...

(36)

G о г у с к i

Tak, um yślnie proponowałem. N ie przeczę wcale. Ród mój spowinowacony jest ze znakomitymi nazwiskami w kraju. Córka m oja może być żoną tylko równego jej człowieka. Nie mogłem

patrzeć na niestosow ny afekt... To darmo.

O l s z y n i e c

Panna Ewa należy duchem do mnie i nic nie zdoła rozerwać tego związku.

G о г у с к i

Mój panie, zaczyna m ię irytować to, co prawisz. O l s z y n i e c

Szlachcic polski prosił niegdyś o rękę córki królewskiej.

G o r y c k i Ale to nie był hołysz bez imienia.

O l s z y n i e c Za cóż m ię pan znieważasz?

G о г у с к i

To pan mię znieważasz. Zakochać się w mojej córce może naw et pastuch, ale m ówić mu o tym do m nie nie wolno. Gdyby się zbliżył z podobnym wyznaniem, tobym go kazał batami oćwiczyć.

O l s z y n i e c

(hamując się)

Rachuj że się pan...

G o r y c k i Już dosyć! Idź pan!

(wchodzi Ew a i z a tr z y m u je się p r z y drzwiach)

(37)

[ S c e n a d z i e s i ą t a ] O l s z y n i e c Ach, podły... G о г у с к i (z furią) Precz!

(Olszyniec rzuca się do niego z w y c ią g n ię ty m i rękam i. W te d y woła na niego) E w a P a n ie Olszyniec! O l s z y n i e c (w s tr z y m u je się) Ach, Boże!... G о г у с к i (spostrzegając Ew ę, do niej) Oto widzisz!

(Zbliża się do Olszyńca i w y m ie r z a m u policzek)

E w a

Ach!

(Olszyniec upada w fotel stojący p r z y stole, całym k o rp u se m i z w y ­ ciągniętym i ręka m i rzuca się tw arzą na dół na stół i łka kilkakroć głośno)

G о г у с к i Oto... do czego... prowadzi...

(Ewa stoi nieruchoma. Z lew ej stro n y wchodzi S m u g o w ski. O lszy ­ niec w staje po chwili i ciężkim kro kie m , nie patrząc na nikogo,

(38)

[ S c e n a j e d e n a s t a ] S m u g o w s k i

M ówił m i Szym on... (ze zd u m ie n ie m spostrzegając Olszyńca) Cóż to? P a n Olszyniec...

G o r y с k i

(pom ieszany)

Ech... D ostał jakieś niepom yślne listy od rodziny. U siłow a­ liśm y go n ad arem nie pocieszyć. Dziś m a w yjechać...

S m u g o w s k i W yjeżdża dziś? dokąd?

G о г у с к i Zdaje się...

E w a

Kuzynie...

G о г у с к i Proszę cię, E w uniu, w ydaj polecenie...

(za sceną słychać strzał)

G о г у с к i (siada bezwładnie) Co to! Boże m iłosierny! E w a S m u g o w s k i

(zwraca się k u niej)

K uzynko... uspokój się proszę... G о г у с к i

(do Sm ugowskiego)

(39)

S m u g o w s к i (wybiegając) N atychm iast.

[ S c e n a d w u n a s t a ]

(Trw a długie milczenie. Za sceną w dole słychać gw ar i o k rzyki. Ew a stoi oparta ręko m a o stół i p atrzy w e drzwi. G orycki siedzi bezwładnie w fo te lu z z a m k n i ę t y m i oczyma. G w a r się zbliża, wreszcie jeden z lokai otwiera drzw i na oścież. Chw ilę n i k t nie

wchodzi. Słychać zbliżające się głosy)

P i e r w s z y g ł o s Wolno, wolno, cóż szarpiesz!

D r u g i g ł o s G łowę podnieś, gapo!

T r z e c i g ł o s

(po pauzie)

Leć po wodę! Po wodę, m ówię!

S m u g o w s k i

(za sceną)

Zachodź na lewo...

(Pięciu lokai i S m u g o w s k i niosą, tłocząc się i popychając, O lszyń- ca. Ewa, u jrz a w sz y to, zasłania się rękam i, jak b y odpychała ten widok, później prowadzi go oczami. Niosący składają ciało rannego Olszyńca na sofie w głębi i zasłaniają go -sobą. Na palcach w c h o ­ dzą inne osoby ze słu żb y i otaczają ją tak, że rannego wcale prawie nie widać. Co chwila k to ś w ybiega i wraca, to z wodą, z n o ży czk a m i i bielizną. S m u g o w s k i klęka p r z y sofie, rozcina no ­ ż y c z k a m i ubranie na r a n n y m , macza ręcznik, o b m y w a i bada ranę. Co chwila mów i)

S m u g o w s k i

(40)

J e d e n z l o k a i (z cicha) Robi piersiam i, widzicie...

D r u g i W zdycha... T r z e c i W zdycha... (milczenie) W s z y s c y

K rew się w ali ustam i!

J e d e n z l o k a i Oho, k re w gębą broczy...

D r u g i

Ju ż n a nic...

(S m u g o w s k i podnosi się z kolan. Ma ręce we k rw i. S z y b k o zbliża się do stołu, ściąga z niego dużą, czarną serw etę i zarzuca ją na trupa Olszyńca w te n sposób, że prawie cala sofa jest okryta.

Później m ó w i do lokajów)

S m u g o w s k i No, rozejść się! Co tu stoicie?

(Lokaje w ychodzą zwolna szepcząc m ię d z y sobą. S m u g o w s k i w y ­ ciera chustką od nosa zbroczone ręce, zbliża się do Gotyckiego

i mówi)

Skończone... T rzeba było w yprow adzić... (do E w y) Kuzynko, chodźm y stąd, kuzynko... (u jm u je ją pod ramię)

E w a

(odsuwa go d z i w n y m gestem, idzie do G otyckiego i w skazując na z w ło k i mówi)

(41)

G o r y с к i

(chrapliw ym głosem do Smugowskiego)

W yprow adź ją, w yprow adź!

E w a

Chcę zobaczyć!

G о г у с к i

(podnosząc na ' nią oczy)

Zobaczyć... A tak... zobaczyć...

E w a

(do S m u g o w skiego , k tó r y ją usiłuje ująć pod ręką — s z e p te m )

J a chcę tw a rz zobaczyć...

(S m u g o w sk i prowadzi ją do sofy, odsłania róg k a p y i ukazuje tw a rz zmarłego. Ewa w p a tru je się w nią i mówi)

Aha, aha...

(odchodzi prowadzona przez Smugow skiego, powtarzając)

Aha, aha...

(za nim i wlecze się Gorycki)

Koniec a k tu .p ie rw sze g o

U w a g i o t e k ś c i e

Tekst aktu dram atycznego zachował się w zeszycie form atu 18X22 cm, oprawnym w czarną ceratę, zaw ierającym 76 kart papieru liniow anego, za­ pisanych zasadniczo obustronnie. Zeszytów takich zakupił autor w iększą ilość około r. 1900, w ypełn iał je tekstem Popiołów. Z zawalonej piw nicy na Starym M ieście uratowano ich po katastrofie 1944 część tylko. Z siedm iu dochowanych — ten z tekstem aktu w ydaje się chyba najwcześniejszy; m ieści w sobie również fragm enty tekstu przynależne w yłącznie tylko do t. 1 Popiołów. W zeszytach pozostałych znajdujem y części tom ów 2 i 3.

Zeszyt ten służył autorowi na dwa co najmniej zawody: kiedyś zapi­ sał jego sporą część jednym utworem , po czym odwróciwszy i zaczynając znow u od stronicy pierwszej różnymi urywkam i, w ciągu zaś dalszym w yp ełn i go utworem drugim. Z jednej strony zeszytu znajdujem y (s. rkpsu 11—93) rozdziały Żołnierska doła i Mantua, a w ięc przynależne do końca t. 1 Popiołów, z drugiej (s. 152—196) — zapisany w jednym ciągu

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ostatni posiłek zjadaj nie później niż dwie godziny przed snem.. Uwagi nauczyciela:.. Czy odżywiamy

Na rynku komercyjnym systemów tego typu jest dużo, cieka- wostką jest to, że często producenci korzystają z usług głównych dostawców chmury w zakresie utrzymania

Nie jest jednak w tym zadaniu ani sumienny – wymienia tylko część uzupełnień, które ostatecznie znalazły się w trzech pierwszych tomikach nowej edycji, ani także precyzyjny

Jeśli wiadomo, że wszystkich kuponów jest 185 250 786, to aby dowiedzieć się ile one wszystkie kosztują należy ich ilość pomnożyć przez cenę jednego kuponu; 4

Водночас це система взаємодії педагога з дошкільниками, ціль якої полягає не тільки в обміні інформацією та здійсненні

In the framework of the above-listed operating condi- tions: running without cargo, shunting, single, multiple or supporting operation there is a possibility to list the operating

Więc rozwiązał problem dla trójkąta metodami klasycznej geometrii, ale tak go to rozochociło, że odkrył, o co tak naprawdę w tym problemie chodzi, i rozwiązał go klasycznie

Cycero znalazł się w bardzo niewygodnej sytuacji, sam bowiem był zadłu- żony u Brutusa (nie tylko zresztą u niego). Żalił się Attykowi 25 , że przed wy- jazdem do