19 4
Czcigodny Panie Profesorze!
N a początek sp róbujm y uzgodnić stanow iska, czy jesteśm y w stanie zaakcep
tować pogląd C h esterto n a Obrony nonsensu, że „sztuka na wiele sposobów pod ej
m ow ała ideę ucieczki w św iat, gdzie nic nie zastygło k oszm arnie w w iecznej p rzy należności, gdzie g ruszki m ogą rosnąć na w ierzbie, a każdy przypadkow y p rze
chodzień m oże posiadać trzy n o g i”. Bo jeśli nie zgodzim y się z tym , dalej może być gorzej. Takie zjaw iska, jak ostra negacja, sprzeczność, a naw et nonsens, p o przez całą gam ę k oincydencji opozycji, niejasności, ogólności, stanow iły w sztuce częstą postaw ę wobec - jak się często zwykło go określać - „czasu m arn eg o ” . Jest więc zrozum iałe, że od Trzech zim Czesław M iłosz - jak w yraził to R yszard Przy
bylski - boi się potw ora regularności.
Traktat moralny pow stał w okresie, który poeta nazywa w liście do A leksandra W ata „latam i sprzeczności” oraz „latam i tru d n y m i m o raln ie” (z listu do T hom asa M erona). Pisze: „Byłem w czarnej rozpaczy i szukałem ra tu n k u u A lberta E in ste i
na, którego z n a łe m ” . To E in ste in pom ógł M iłoszow i podjąć decyzje pow rotu do kraju. Poeta zdaw ał sobie spraw ę, że w chodzi w sytuację, w której jedynym do
stępnym działan iem jest oszukiw anie C ezara.
P o trak tu jm y to jako p u n k t w yjścia oglądu szczególnego p roto k o łu le k tu ry Trak
tatu moralnego, jaki daje H enryk M arkiew icz. I stw órzm y na użytek interlo k u to ra tego p ro to k o łu sw oistą kategorię „m iejsc n ie ro z u m ie n ia ” (Unverstandlichkeitstel- len?) dzieląc je na cztery rodzaje.
Po pierw sze - pyta Pan Profesor o m otyw y w spółtw orzące w ew nętrzny świat p o em atu i nadające m u określone style tonalne. K ilka wym ieńm y. A więc na przy
kład - p ad a ją p ytania o to, „co m a oznaczać pojaw ienie się powojów na ru in a c h ”
lub „dlaczego T aorm ina i T riest?” G dyby podejm ow ać próby w stępnych ustaleń odpow iedzi, m ożna by mówić o m otyw ie pow oju jako zn a k u uspokojenia, pow ro
tu do sytuacji n a tu ra ln e j, kiedy to p orastające roślinnością ru in y trac ą swój zło
w różbny w ygląd destru k cji, nieustającego niszczenia. O ddalam jed n ak koniecz
ność tego ro d zaju u sta le ń sem antycznych, nazbyt bow iem te „m iejsca nierozum ie- n ia ” kojarzą m i się z anegdotą dotyczącą K arola Irzykowskiego. M iał on, uczestni
cząc w rozm ow ie na te m a t Trzech zim M iłosza, uporczyw ie pow tarzać pytanie:
„D laczego sm oła ścieka po fila ra ch m ostu?” . N ie potrafię ustalić pochodzenia tej dykteryjki, jed n ak nie w ym yśliłam jej i m ogę przypuszczać, że chciał w te n spo
sób Irzykow ski skonfundow ać p ięknoduchów zachw ycających się Kołysanką M iło sza. Profesor M arkiew icz poza ru b ry k ą „C am era o bscura” nie posługuje się n arz ę
dziem konfuzji. W ięc dlaczego zadaje p ytania a la Irzykowski?
D ru g ą g ru p ą Profesorskich „m iejsc n ie ro z u m ie n ia ” są przejrzyście sk o n stru owane m etafory, ta k ie jak „straszliw ej nocy sta la k ty ty ” czy „likw or stu lec i” . Przy
p o m in a ją swoją budow ą analizow ane przez H ugo F rie d rich a „niem e krzyki lu ste r”, „korow ód gw iazd”, „słom ę w ody”. W skazywana tam in tegracja znaczeń nie w ykracza poza m odelow e konstru k cje, a sam wybór m etafor od daw na pozostaje dom eną pełnej i niew eryfikow alnej w olności. Jakże daleko i blisko jest jednocześ
nie od trak tato w ej, pewnej siebie frazy: „A to, co z góry teraz leci, / na likw or sypie się stuleci / I w ynik będzie całkiem różny / Że w końcu dobry, ta k załóżm y” do niepew nej rubaszności Wyznania (1986) z Kronik (1987): „Panie Boże, lub iłem dżem truskaw kow y / I ciem ną słodycz kobiecego ciała. / Jak też wódkę m rożoną, śledzie w oliwie, / Zapachy: cynam onu i goździków. / Jakiż więc ze m n ie prorok? Skądby d uch / M iał naw iedzać takiego?” .
Powtórzm y: jakże daleka i jednocześnie bliska p rze strzeń m iędzy tym i obra
zam i.
G rupę trzecią stanow ią w yrażenia m etaforyczne, których budow a nie nasuwa natychm iastow ej k o n ta m in a cji znaczeń, jak w pow yższych m etaforach d o p ełn ia
czowych, ale m ech an izm kojarzeń wytw arza określone hipotezy. N a przy k ład pyta Pan Profesor: „D laczego i dla kogo świt pokoju m iałby b udzić litość?” . A gdyby zasugerow ać, że m ożliw a jest litość zwycięzców n a d zw yciężonym i? Albo litość oprawców w stosunku do ofiar lub litość jako postaw a upraw dopodobniająca w spół
czucie, sto su n k i o p arte na em patii. Ale skąd ta k zasadnicze w ątpliw ości u Profe
sora, który uczył nas o w szystkich typach zw iązków znaczeniow ych od D em etriu- sza do Łotm ana?
Z decydow anie najciekaw szym polem k o n fro n tacji znaczeniow ych są te „m iej
sca n ie ro z u m ie n ia”, których prostota czy jednoznaczność językowa jest zw odni
cza. Tu należą w ersy z quasi-sym bolam i. Stają się n im i pew ne słowa pow racające w utw orze i opalizujące znaczeniow o w raz ze zm ian ą pól sem antycznych. Tak jest ze słynną już „law iną”, to sam o dotyczy pojęcia „D ie L ikw id atio n ”. M ożliwy staje się całkow ity zwrot m o m en taln y ch skojarzeń apokaliptycznych. Trzeba p rzy p o m nieć sobie, co p isał M iłosz do K rońskiego, gdy korespondow ali na te m at Trakta
tu moralnego:
19 5
96 1
Ja m am praw dziw ą obsesję na pu n k cie złych ludzi, czy nazw iesz to sen ty m en talizm em - n apraw dę nie w iem. Może. V oltaire bardzo dobrze tego używ ał na zdrow ie ludzkości, jeśli m y nie możemy, to w łaśnie jest Likwidation, której nie uznajesz, patrząc o p ty m i
stycznie. Rzecz w tym , że już nie m ożem y naw et napisać A ntygony, bo A ntygona w ycho
dzi na id io tk ę, a racje m a Kreon.
Pojawia się rów nież ów m otyw w liście do T adeusza Różewicza, już po p u b li
kacji Św iatła dziennego. M iłosz, oceniając w iersze Wieża z kości słoniowej i Cień skrzy
deł m łodego poety z K rakow a, pow iada, że są one opisem procesu likw idacyjnego.
I że poezja m oże przez jakiś czas znajdow ać p o k arm w procesach likw idacyjnych.
D odaje też, że wie to z w łasnego dośw iadczenia, bo sam sporo ta k ich w ierszy n a p i
sał (na przy k ład Pieśni Adriana Zielińskiego). Jeżeli teraz wejrzeć w te konteksty, to łączy je poczucie okrojenia, b rak u , m ądrość ugody podszytej lękiem . W ynika z tych k ontekstów rów nież, że likw idacja jest elim in acją dialogu z języka kultury. A ta k że - anulow aniem odczucia tragedii.
W niosek te n jest m ocny i lapidarny. Śledzący te n wywód m ają pełne praw o do w rażenia, że nie w ynika on z te k stu Traktatu. Że został ustalo n y drogą okrężną, choć tradycyjną. I że w iersz tra k ta tu an i go nie b u d u je , an i o niego nie prosi. Że nadw yrężona została auto n o m ia w iersza, że p rojektow any ła d u n e k praw dziw ie przydusza strofę. Czy rzeczyw iście jed n ak w iersz jest tak bezbronny? I ta k asce
tyczny w sto su n k u do uruchom ionego kontekstu? G adam er pow iedziałby w tym m om encie, że w iersz sam dojdzie do k resu tej in te rp re tac ji. A naw et pow iedziałby więcej: że te inform acje spoza k a d ru wcale nie w zbogaciły precyzji znaczeń. Że w iersz m ógłby lepiej istnieć sam. Ale G adam er nie uczy właściw ie, jak inaczej wydobyć z w iersza to, co często n iecierpliw ie w eń w projektow ujem y. I choćby k o n tekst był rzetelny, reguły i p roporcje zachow ane, w iersz w ędruje z protezą. A jeśli jest do tego tak długi, jak Traktat moralny, zaczyna kuleć od n a d m ia ru protez. N ie sposób bow iem zostawić bez um ieszczonego w w ielu kontekstach kom entarza „wnu
ka b arb arzy ń cy ”, „g rab arza”, „ark ę”, te rm in y z h isto rii filozofii. Rów nie wielka jest „przelotow ość” w iersza, gdy w spom nim y, ile m ieści rodzajów ton acji in te le k tu alnych? estetycznych? - jak p rzem aw ia na p rz e m ia n szyderczo, patetycznie, knajacko. Ile w n im polityka, tyrana, ofiary, głupca, m egalom ana...
„Jaki p isarz z jajam i w yrzeknie się - pisze uczeń K rońskiego - przyjem ności szargania, paszkw ilu?”. A jaki b u n tu ją c y się uczeń K rońskiego - p ytajm y dalej - w yrzeknie się pró b y odpolitycznienia, fanfaronady, seriokom icznych etiud? Albo jeszcze boleśniejszej gry - gry z wysoką logiką sensu? „M iejsca n ie ro z u m ie n ia ” pokazują koszt takiej orientacji. Sprzecznej, zgrzytliw ej, niejasnej. Jak w „rozko
ch a n ej” le k tu rze Ewy Bieńkow skiej (W ogrodzie ziemskim. Książka o M iłoszu), która n ie za leż n ie od in sp ira c ji P rofesora M arkiew icza, p o k az u je u je d n o lic ają cą w e
w nętrzną moc w iersza. Czytam y:
Ten o braz p o d k reślan y rytm em , zawsze u M iłosza potężnie sklepiony, jest nośnikiem sensu uchw ytnego pom im o nieznanych słów i odniesień. Powiem herezję: zbytnie in te resow anie się znaczeniem tych słów, d a lekonośnym i aluzjam i, u tru d n ia lek tu rę, więc rozum ienie. W ytrąca w yobraźnię z jej w łasnego toku. [...]
Tym b ardziej, że u M iłosza obok szyfru, powiedzm y, publicznego - czyli po d leg ają
cego odczytaniu - istn ieje szyfr ściśle pryw atny, nie do złam an ia, coś jak daw anie z n a ków sam em u sobie. [...] O braz poetycki n arzuca coś w rodzaju p rzed-sensu, któ ry jest natychm iastow ym p rzym ierzem czytelnika z poetą.
Styl le k tu ry n arz u can y - w edług Ewy Bieńkow skiej - przez sam Traktat moral
ny jest osobliwością, ale taką, do której w łaściw ie m ogliśm y przyw yknąć, od kiedy B achtin ogłosił swoją lekcję doskonałej jednogłosow ości poezji. W edług B achtina (Słowo w poezji i słowo w prozie) - jak p am iętam y - „społeczna różnorodność mowy, która przed o stałab y się do utw oru i rozw arstw iłaby jego język, uniem ożliw iłaby i norm alne rozw inięcie, i ru c h sym bolu w n im ” . To rytm „u śm ierca” w zarodku w szystkie językowe św iaty i podm ioty, nie daje im się rozw inąć, zm aterializow ać.
Zaskakujące, w jak i sposób ta - sk ą d in ąd - jedyna dogm atyczna teza B achtina przystaje do opisanego przez Bieńkow ską stylu lektury. I jak o dnajduje się Ewa Bieńkow ska w ortodoksji B achtina. P rzypom nijm y jeszcze raz:
W obrazie poetyckim w w ąskim sensie całe d zian ie się - d y n am ik a obrazu-słow a - roz
grywa się m iędzy słowem (ze w szystkim i jego m o m en tam i) a p rzed m io tem (we w szyst
kich jego m om entach). Słowo z an u rza się w niew yczerpanym bogactw ie i sprzecznej wie- lokształtności p rzed m io tu , w jego „dziew iczej”, jeszcze „nie w ypow iedzianej” naturze;
dlatego też nie z ak ład a ono istn ie n ia niczego poza g ran icam i swojego k ontekstu. [...]
Słowo zap o m in a o przeszłych dziejach pełnego sprzeczności opanow yw ania słownego swojego p rzed m io tu , ja k też o rów nie sprzecznej ak tu aln ej w iedzy o nim.
Snując tę paralelę, nie m am żadnej pew ności, czy znalazłoby się wiele utw o
rów poetyckich, które w ta k i sposób w cieliłyby opis poezji pow stałej (to chyba nie przypadek) w czasie najm arn ie jsz y m z m arnych. W idać, taka już logika „czasu m arn eg o ” . „Nie bez pow odu - pisze au to r Obrony nonsensu - w najw spanialszym istniejącym poem acie religijnym , w Księdze Hioba, n iedow iarek zostaje p rze k o n a
ny n ie przez ła d i dobroczynność Stw orzenia (jak chciała religijność X V III w ieku, skarlała do rozm iarów racjo n alizm u ), lecz przeciw nie, przez jego bezm iern ą, nie- odgadnioną irracjo n aln o ść” .
M oże jeszcze jeden XX -w ieczny poeta próbow ał „p rzeb ić” kody językowe. Paul C elan, gdy z bólem korzył się wobec mowy:
(Z n am C iebie, tyś jest ta nisko ugięta, Ja zaś, przebity, jestem w m ocy twojej!
G dzie świadek: słowo, co płonąc p am ięta?
Tyś rzeczyw ista. Ja - z sam ych urojeń.)
Tak p rzetłum aczył to Jak u b Ekier. Ale trzecia lin ijk a oryginału brzm i: „Wo flam m t ein W ort das fur uns beide zeugte?” . A więc „Gdzie p łonie słowo zaśw iadczające nas oboje” - poetę i rzeczyw istość jego języka - „Wo flam m t?” . D o tąd chyba nikt na to p ytanie nie odpow iedział. Praw dopodobnie b ra k takiego słowa we w spółczes
nym p o d ręczn ik u poetyki. M ogłoby zostać odnalezione przez „h erm eneutykę n e
gatyw ną” . Pod w aru n k ie m wszakże założenia, że szukam y św iata, z którego przy
chodzi k o n k retn e słowo, a nie - że pró b u jem y pogodzić je z naszym światem .
19 7
86 1
Abstract
Magdalena LUBELSKA
Jagiellonian University (Kraków)
Venerable Professor!
This reply to Professor Henryk Markiewicz's text titled What is it that I don't understand o f C. Milosz's Traktat moralny? is a discussion-triggering formulation of proposed readings of the Milosz treatise - which differ from earlier-proposed options, including the author's own.
A peculiar paradox of deepening of so-called ‘underspecified spots', along with amassing concretisations of Milosz's treatises, makes one take a closer look at the interpretative posi- tion taken by Ewa Bieńkowska. H e r book on Milosz, W ogrodzie ziemskim [‘In an earthly garden'], suggests a possibility for one to deal with an ‘implicit' treatise sphere, without showing off a professional reading of the explicit plane of the texts concerned.