■ I - « I — - I I I H M . — I I
'’
\ P R E C Z Z C Y W I L I Z A C J Ą ’
■
m M m m M
; • W.-ytrk*. ? '■
'
J U L I A N K R Z E W I Ń S K I
P R E C Z
Z CYWILIZACJA
P O W I E Ś Ć
W A R S Z A W A - 1 9 3 7
N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I F. H O E S I C K A
I P T ‘i i -
r : '
K'W fłHp,
5 .
P o l s k a D r u k a r n i a N a k ł a d o w a , sp. z o . o.
W arsz aw a, Se na torska 17. Telefon 2 5 1 - 5 8
I
Graniczna stacja.
Noc.
Niewielu pasażerów załatw ia bez wielkich form alności spraw y celne i paszportowe.
Młody człowiek wysiadł z sypialnego prze
działu pierwszej klasy, aby w ejść z peronu do sali rew izyjnej skromnego dworca podrzędnej stacji.
S tanął przed ladą, n a której bagaże rozma
itej wielkości i wyglądu czekały na swych w ła
ścicieli.
Podszedł ku dwom eleganckim, skórzanym walizom. Urzędnik komory celnej, spostrzegłszy wyjątkowo nobliwie wyglądającego interesanta, zasalutował.
— To pański bagaż? — spytał, w skazując walizy.
5
Młody człowiek dotknął ronda kapelusza i skinął głową.
— Proszę o dokument — powiedział z wy
jątkow ą uprzejmością funkcjonarjusz granicz
ny ; a otrzymawszy paszport i przeczytawszy ge
neral]'a w nim zaw arte, jeszcze uprzejm iej za
salutował i zwrócił właścicielowi dokument.
Gdy pasażer pierwszej klasy sięgnął kluczy
kiem ku jednej z waliz, urzędnik skinął ręką ze słow am i:
— U przejm ie dziękuję. To zbyteczne.
Widocznie wiadomości o młodym człowieku, jak ie zebrał z paszportu, potwierdziły tra fn ą z wyglądu ocenę nieznajom ej figury.
Skończywszy spraw ę urzędową z eleganckim młodzieńcem i nalepiwszy znaczki komory celnej n a walizach, zwrócił się z kolei ku skromnej pa
nience, k tó ra już zdążyła otworzyć podróżny ko
szyk i rozpakować zawiniątko w skórzanych troczkach.
Młody człowiek, zwróciwszy uwagę n a sąsia
dkę, nie odszedł zaraz do swego przedziału, cho
ciaż tra g a rz zabrał już z lady jego bagaże; ale zatrzym ał się, niby dla zapalenia papierosa i z pod oka przyglądał się nieznajom ej.
* Już n a peronie paryskiego dworca zwrócił był uwagę n a tę panienkę, podróżującą samot
nie.
Zapam iętał sobie jej wygląd pośród szarego
tłum u współtowarzyszy podróży, gdyż zwróciła jego uwagę, kiedy, żegnając się z odprowadza
jącym ją n a kolej studentem , zapewne kolegą uniwersyteckim, zamieniła kilka słów w ojczy
stym języku pasażera pierwszej klasy.
A wiec rodaczka.-
Studentka nie ta k łatwo przebyła form alno
ści graniczne, jak jej nieznajomy rodak. Oka
zało się, że m a paszport przetrzym any, a zanie
dbała prolongowania go w konsulacie. Musi w racać do Paryża.
Ba, kiedy posiada zaledwie tyle gotówki, aby dotrzeć do domu.
Jest wielce strapiona i zdenerwowana.
Urzędnik suchym tonem robi uwagę o nied
balstwie kobiet w dopełnianiu koniecznych for
malności i nie umie posłużyć radą, ja k mogła
by w ybrnąć z przykrej sytuacji. Wówczas obcy dżentelmen, którego urzędnik przed chwilą wy
różnił, uchyla kapelusza i przedstaw ia się stu
dentce.
Są rodakami, ja d ą jednym pociągiem od sa
mego Paryża, więc....
Studentka ożywia się; błysnęła nadzieja wy
dostania się z przykrego położenia. W domu o- czekują jej przybycia... Byliby niespokojni...
W ymieniła niezrozumiale swe nazwisko, poda
jąc dłoń nieznajomemu. Zdążają oboje do je
dnej ii tej samej miejscowości. Młody człowiek
7,
ręczy za tę panią... Jako gw arancję zostawia swój paszport w ręku urzędnika.
Ten jeszcze raz spogląda na nazwisko wypi
sane w dokumencie... Tak, niema powodu za
trzym ywać dłużej... N atychm iast paszport sza
nownego obywatela będzie mu odesłany, kiedy niedbała panienka, przez pocztę napraw i swoje niedopatrzenie w paryskim konsulacie.
Studentka aż się czerwieni z uciechy, że uda
ło je j się ominąć te nieznośne form alności; ści
ska rękę swego w ybaw cy; dziękuje urzędnikowi za ludzkie potraktow anie niedopatrzenia.
— Na poręczenie szanownego p ana nie mo
gło być inaczej.
U rzędnik praw ie uniżenie salutuje młodemu człowiekowi, który także mu dziękuje, oddala
jąc się zaraz potem w tow arzystw ie studentki.
Widząc, że panienka kieruje się ku wagono
wi trzeciej klasy, w siada za nią.
W pewnej chwili wychyla się przez otw arte okno i daje znak tragarzow i, który rozgląda się, stojąc na peronie, jakby szukał swego pasażera pierwszej klasy.
— Proszę m oje rzeczy przenieść tu taj.
— Ale to przecie trzecia klasa.
— Wiem. Właśnie proszę je tu przetranspor
tować.
T ragarz nie żałował swej dodatkowej fatygi, otrzym ując sutą zapłatę.
8
Podróż aż do przesiadania zbiegła obojgu szybko n a rozmowie, z której się okazało, że ona i on nietylko byli rodakami, .ale poniekąd i ko
legami. Oboje studjowali1 filozofję w Paryżu, nie wiedząc nic do tej pory o sobie.
Kiedy konduktor spraw dzał bilety, panienka spostrzegła, że jej towarzysz ma bilet pierwszej klasy.
— Ach, pan jedzie trzecią klasą, m ając p ra
wo podróżować pierwszą?
— Dla tak miłego towarzystwa...
Studentka je st u jęta jego dobrocią.
On dodaje :
— Jestem bardzo rad, poznawszy koleżankę i to mieszkankę tej samej co ja miejscowości.
Bo, i elegancki, pewny siebie, wzbudzający szacunek wśród służby kolejowej, młody czło
wiek, i skrom na studentka zdążają do wielkiej osady fabrycznej, której niekoronowanym kró
lem je st sławny na cały k raj A rtu r Ren, genjal- ny bussinesman.
Jeszcze przed niewielu laty małe miasteczko, dzięki Renowi dziś je st jednym z. najpow ażniej
szych ośrodków przemysłowych kraju.
N a niewielkiej stacji przesiedli się z pocią
gu, dążącego bezpośrednio z Paryża. Dalej do celu ich podróży prowadziła już odnoga kolejo
wa, której odcinek był pryw atnym środkiem ko
m unikacji wielkiego Rena i służył przeważnie je
9
go kolosalnym fabrykom dla tran sp o rtu tow a
rów.
N a stacji, gdzie się przesiadano, studentowi z P aryża okazywano jeszcze większą czołobit
ność, niż n a granicy.
Nim trag arze porw ali bagaże jego i towa
rzyszki, zjaw ił się w przedziale trzeciej klasy sam zawiadowca i sum itował się przed studen
tem :
— Szukałem szanownego pana w sypialnym wagonie, tymczasem...
— Ha, ha! Tymczasem znalazł m nie pan tu taj...
Student z humorem potrząsnął rękę zawia
dowcy ii spytał, kiedy pociąg odchodzi dalej.
— Mogę go zaraz puścić. Jest dla pana „sa
lonka“.
— Doskonale. Oczywiście jadę w tow arzy
stwie.
W skazał n a panienkę, poznaną przypadkowo n a granicy.
Naczelnik stacji zasalutował je j i wyszedł z przedziału.
Studentka spojrzała teraz podejrzliwie na młodego człowieka, o którym nic więcej nie mo
gła z rozmowy wywnioskować, ja k to, że pocho
dzą oboje z jednej miejscowości i w jednej uczel
ni stu d ju ją filozof ję.
10
Gdy pomagał je j wsiąść do „salonki“, zapro
testow ała :
— Przepraszam , ale ja jeszcze1 nie kupiłem biletu...
— To nic. Proszę wsiadać bez skrupułów.
To pryw atny wagon. Dla moich gości prze
jazd w nim gratisowy.
Domyśliła się.
To musi być syn, lub ktoś bliski wielkiego Rena.
— Ja k pani n a imię? Nie wiem ja k się zw ra
cać mam do pani ? A przecież chyba na tej wspól
nej podróży nie skończy się nasza znajomość?
— Zapewne. Zwłaszcza, że spotkamy się bez- w ątpienia n a terenie uniw ersytetu.
— A ju tro ?
— Ju tro ?
— Tak. Czy mógłbym odwiedzić koleżankę?
— Och... N ie dosłyszałam wprawdzie pańskie
go nazwiska, ale domyślam się...
— Jestem Ren. Ren, ate nie ten wielki Ren, tylko mały, jego syn...
— W łaśnie tak przypuszczałam.
Młody człowiek patrzył w jej duże, szaro-zie- lone oczy, jakby czekając na odpowiedź, czy po
zwoli mu się odwiedzić.
Domyśliła się o co m u chodzi i pow iedziała:
—- Przyznam się panu, że nie miałabym od
11
powiedniego m iejsca w naszem mieszkaniu na przyjęcie ta k godnego gościa.
U siłuje uspokoić je j skrupuły.
Michał Ren nie lubi cerem onji; je st człowie
kiem prostym i szczerym. Jeżeli ona pozwoli mu się odwiedzić, przyjdzie wyłącznie dla n ie j;
a tam , gdzie ona przebywa, każdy k ąt będzie dlań królewskim pałacem.
Chwila milczenia, lekki uśmiech zakłopota
n ia n a ustach i w oczach studentki, a potem od
powiedź :
— Zawdzięczam panu, że zbliżam się teraz do rodzicielskiego domu, gdzie mnie z niecier
pliwością oczekują rodzice, b r a t i dziadek. Za przepuszczenie mej osoby przez granicę nie za
w ahał się pan dać w zastaw swego paszportu.
W innam panu chyba odkrycie przyłbicy.
Student przysłuchiwał się z zaciekawieniem.
— Nazwisko moje nic panu nie powie. Nie tak, ja k pańskie mnie powiedziało wiele. Ren je st u nas jeden i m a u siebie takich, ja k mój ojciec, kilkadziesiąt tysięcy. Nazywam się Ro- sówna, ale ojciec mój w jednej z fabryk A rtu ra Rena nosi num er rejestracyjny, pod którym znany je st m ajstrom i inżynierowi. Za tym nu- meremi odbiera gażę i świadczenia. Jesteśm y niezamożni, ja k pan może z tego wnioskować, ale też nie możemy się skarżyć n a biedę. Mamy w ystarczający dobrobyt i wszystko, co do życia,
12
kulturalnego życia, potrzeba. Najlepszy dowód, że ja , córka rzemieślnika, mogę sobie pozwolić n a stud ja uniwersyteckie zagranicą.
Michał Ren p atrzał z rozrzewnieniem i pe
w ną dumę n a tę córkę pracow nika wielkich za
kładów przemysłowych jego ojca.
To jego dzieło, że dziesiątki tycięcy pro
letariuszy, jakim i gdzieindziej są robociarze, z roku n a rok podnoszą się n a coraz wyższy po
ziom życia. Wielu z nich posiada własne samo
chody. Dzieci swe kształcą we wzorowo urzą
dzonych i prowadzonych, miejscowych szkołach, specjalnie przeznaczonych dla potomków licznej rzeszy pracowników zakładów Rena.
Niektórzy, oszczędniejsi, mogą sobie naw et pozwolić na kształcenie dzieci zagranicą w wyż
szych uczelniach. Exemplum — towarzyszka po
dróży Michała.
Pociąg wjechał w obręb osady, która dziś przedstaw iała się ja k obszerne i wzorowo zabu
dowane miasto.
Z dumą spoglądał Michał na szeregi bloków o koszarowym wyglądzie, gdzie funkcjonarjusze licznych biur, fabryk, składów A rtu ra Rena w raz z rodzinami mieli wzorowe mieszkania, skromne, ale nie pozbawione najnowocześniej
szych wygód.
Pociąg zwalniał biegu.
18
T eraz m ijano tereny rozrywkowe, rozplano
wane w pobliżu zakładów przemysłowych i mie
szkań pracowników.
Był tam p ark obszerny ze świeżo zasadzone- mi drzewami. Boiska, w spaniały stadjon dla ro
botniczej młodzieży i dziatwy, poświęcających się z zapałem przeróżnym sportom ; sztuczny ba
sen, pływalnia i sztuczna ślizgawka...
Tak, wszystko to je st dziełem jego wielkiego ojca.
To on całe swe, niesłychanie pracow ite ży
cie, cały bezprzykładny wysiłek genjalnego umy
słu, poświęcił ku uprzemysłowieniu k raju , ku coraz większemu dobrobytowi wszystkich szczę
śliwych pracowników, którym los dał zarobek z rą k A rtu ra Rena.
Czuł się dumny, że je st synem takiego ojca.
Gwizd, lokomotywy w yrw ał go z radosnej zadu
my.
Za chwilę rozstanie .się z przygodną tow arzy
szką podróży...
— Więc... W Paryżu zajm uję kaw alerski po
kój, napewno skrom niejszy i m niej wygodny, niż mieszkania naszych pracowników. Jestem przyzwyczajony nietylko do kom fortu i beztros
kiego dolce f a r niente. Proszę o adres.
— A dres? Chętnie go dam panu, ale... pro
szę mnie nie odwiedzać. N ie chodzi mi w tym wypadku o nic innego., ja k tylko o... plotki. To
U
je st w łaśnie jedn a a niewygód takiego nagro
m adzenia ludzi we sipólnym budynku. Plotki. P a
n a wszyscy tu ta j znają... Mnie wszyscy znają w kamienicy, gdzie od urodzenia mieszkam z ro
dzicami, więc...
Uścisnął rękę studentki.
— Tak, m a pani rację. Może więc zobaczę panią na terenie sportu?
— O tak, zapewne. Bywam n a wszystkich praw ie meczach i zawodach.
— Po w akacjach w raca pani n a stud ja ?
— Oczywiście...
— Może też razem...
— Może... Dobrze, że n ik t n a mnie nie cze
ka n a dworcu. Byłoby uzasadnionem zdziwienie, że jad ę salonowym wagonem, a nie ja k zwykle
— trzecią klasą. Jeszcze raz dziękuję. Z tym nieszczęsnym paszportem wszystko w porządku załatwię. Nie będzie pan m iał przykrości.
— Wcale się o to nie obawiam. Bardzo rad jestem , że dzięki paszportowi zrobiłem ta k miłą znajomość z koleżanką... Nie wiem ja j je j na imię...
— Iza.
— Do prędkiego widzenia, panno Izo.
Kiedy Michał Ren wsiadł do auta i nie za
stał w niem ojca, k tóry zwykł był przyjeżdżać po niego n a dworzec, spytał szofera, zbankruto-
15
Wanego młodego łirabicza, dlaczego tym razem niema ojca.
Pańisiki ojciec je s t teraz jeszcze bardziej zapracowany, niż dawniej. W tej chwili m a po
siedzenie z doradcami handlowymi. Prosił, że
by pan naw et kolację sam spożył, gdyż może po
siedzenie potrw a do rana.
Michał nacisnął s ta rte r i m aszyna lekko i ci- cho ruszyła idealnie rów ną jezdnią asfaltową.
— Powiedz pan, panie A ndrzeju, — zwrócił się Michał do szofera, który chętnie ustąpił m iejsca studentow i przy kierownicy — czy nie zastanaw iał się pan nad tem, co pobudza mego ojca do ta k forsownej pracy? Pieniędzy mu nie- potrzeba więcej, niż ich ma. Nie oddaje się zaś najm niejszym rozrywkom. Nie odpoczywa na
w et tygodnia w roku, zalecając częste i regular
ne wypoczynki swym pracownikom.
— W łaśnie może pracuje1 bez wytchnienia, aby zapewnić trw ałe korzystanie z wypoczynku swym pracownikom po ciężkiej robocie.
— Ale w szystko możnaby było pogodzić. Je
żeli oderwie się od pracy, lub rozmyślania o in
teresach, to tylko na chwilę, aby położyć pasjan sa. I to, ja k mówi, nie dla przyjemności, ale z konieczności oderw ania choć n a parę m inut myśli od tego, co go całe życie ta k piekielnie ab
sorbuje.
— Przyznam się panu, panie Ren — podjął
16
szofer, — że co do mnie, to wręcz inaczejbyńi żył, niż pański ojciec. I daję panu słowo, że gdy
bym m iał być takim potentatem finansowym jak pański ojciec, a żyd tak ja k on, to nie żałuję fortuny, ja k ą puściłem n a lekkomyślne życie. Za
wszeć, com użył, tom użył. A tak...
— Tak, tak. P an m a swoją rację ze swego punktu widzenia; ale po A rturze Renie coś za
stanie w k raju , a może i w świecie. Wszystko, na co patrzymy, to jego dzieło, jego praca, jego za
parcie się siebie. Dziesiątki tysięcy łudzi jemu zawdzicza dobrobyt i wydźwignięcie się z nizin proletarjatu.
Michał Ren odnosił się do biednego hrabiego, który nie zdobył się w życiu n a nic więcej, ja k na zm arnowanie schedy i zostanie szoferem—
z niejakiem lekceważeniem. Towarzysko zaś lu
bił go, i z przyjemnością wchodził z tym dość płytkim epikurejczykiem w filozoficzne dysku
sje. i i
Z praw dziw ą radością znalazł się student paryskiego uniw ersytetu we własnem mieszka
niu, w którem kom fort ostatniego stempla za
pewniał m u wygody, jakich nie mógł znaleźć w najwykw intniejszych hotelach i pensjonatach Europy.
W ierny, pies, wilk, m ądre psisko, w itał go jak najbliższy przyjaciel.
Nacieszywszy się psem, kazał służącemu wy-
"szukać ulubionego kota, przepyszny okaz kocie
go rodu, zwanego — „kotam i króla Sjam u“ . Zjadł sam otnie kolację i w tow arzystw ie psa i kota oczekiwał n a pow rót ojca z posiedzenia.
Nie doczekał się go jednak i położył się spać, zostawiwszy mu n a biurku karteczkę z p aru sło
wami powitania.
Już nad ranem obudził go dyskretny sygnał wewnętrznego telefonu, którego a p a ra t stał na nocnym stoliku przy łóżku.
— W itam cię, mój Michale. N areszcie w yr
wałem się od tych gorąckowych zajęć. Jestem u siebie. Chciałbym jeszcze przed udaniem się na spoczynek powitać cię osobiście.
— Czekałem długo. Myślałem, że ojciec w ró
ci przed północą.. Wreszcie, znużony podróżą...
Ale zaraz będę w sypialni ojca.
— Nie, nie. Leż w łóżku. Jestem jeszcze u- brany. To j a ciebie odwiedzę.
Syn, choć już dorosły mężczyzna, ucałował rękę ojca, ja k to u niego było w zwyczaju od dziecinnych lat.
Dwaj panowie lustrow ali się nawzajem , szu
kając w swych w yglądach zmian, zaszłych w o- kresie p aru miesięcy rozłąki. Michał zmężniał i przym izem iał. Widocznie używał Paryża, ja k każdy cudzozemiec, co było norm alną rzeczą dla młodego studenta, nie potrzebującego się liczyć
z gotówką. , ,
Iß.
Michał s ta ra ł się wyprowadzić ojca z błęd
nych wniosków.
N ia Już wyszumiał dosyć... P aryż nie m a dlań tajem nic. Jeżeli gorzej wygląda, to może dlatego, że napraw dę wziął się do nauki. Miał przed końcem sem estru pracę sem inaryjną, dość forsowną.
Ojciec postarzał się w jego oczach, czego w tym stopniu nigdy po paru miesiącach niewi
dzenia go nie obserwował. Oczywiście tego spo
strzeżenia nie w yjaw ił przed ojcem. Ale powie
dział :
— Przepracow ujesz się. Czyż nie dość stw o
rzyłeś, ja k n a jednego człowieka? Czasby odpo
cząć. Chociaż na pewien czas.
S tary Een uścisnął syna, chcąc m u okazać wdzięczność za troskę o zdrowie ojca.
— E n m angeant vient 1‘ap petit — powie
dział, śm iejąc się. — Im więcej się realizuje mo
ich mrzonek, które ta k lekceważyła tw oja nie
boszczka m atka, tern większe otw ierają się prze- demną perspektywy nowych zadań i celów.
Zamilkli obaj.
Zapalili — ojciec cygaro, a syn papierosa i w tedy A rtu r Ren zaczął zwierzać się synow i:
— Teraz mi wlazł nowy ćwiek do głowy.
A stąd nowe kłopoty. I wiem, że nie spocz
nę, póki nie dopnę celu.
— I o cóż tym razem chodzi?
— D -tę wyspę n a mojem jeziorze.
— Nasziem jeziorze?
— Mogę chyba uważać je za moje, za naszą własność, jeżeli ju ż dookoła brzegi należą do mnie i to daleko w głąb lądu ze w szystkich stron.
— No tak, ale woda je s t bezpańska, a raczej je st własnością państw a.
— P raw nie tak. Ale skoro wszyscy m ają prawo korzystać z połowu ryb n a jeziorze, mogą dowoli pływać po niem łodziami, jachtam i, czem chcą, więc j a najwięcej mam sposobności korzy
stan ia z tego przyw ileju tutejszych mieszkań
ców. - , ! j
— Zapewne...
— Otóż, solą w oku je s t dla mnie w yspa na środku jeziora. Jest to jedyny kawałek ziemi, który w środku mojego obszaru nie należy do mnie.
— A cóż ten Seul, ciągle siedzi samotnie na w yspie9
— Ani się ruszy. Trzydzieści dwa lata...
—- Szczególny człowiek...
— Dziwak. Ta wyspa na środku jeziora przydałaby się w ybornie do moich szerokich pla
nów. Chcę stworzyć stałą, pospieszną motorową komunikację między brzegami jeziora. N a tej wyspie urządziłbym składy i port. A wogóle, ten nieznośny człowiek, legitym ujący się prawem własności pośrodku moich posiadło
ści, staje się dla mnie irytujący, a dla mo
ich planów potwornym hamulcem. Ja k dotąd, niem a sposobu, aby go stąd wykurzyć.
— Kupić od niego tę wyspę, czy co?
— Ba,żeby chciał sprzedać... Posyłałem do niego najzręczniejszych pośredników i nic. Nę
ciłem go niebywale wysoką ceną wykupu. Ani chciał słuchać. No, dziwak, cóż robić...
— Dawno nie byłem n a tej wyspie u n ieg o ; co też on tam robi? Ciągle ten kościół buduje?
— Podobno tak.
— Ciekawy okaz m anji.
— Bardzo ciekawy dla psychologa. Dla m nie nieznośny. Myślę, że w końcu zdecyduję się od
stąpić cały ten owoc mej pracy rządowi', a w ła
ściwie krajow i, państw u. Przyśpieszyłbym w ten sposób fak t, który i ta k zrealizuje się po mo
jej śmierci n a mocy testam entu. Wówczas zo
stałbym urzędowym kierownikiem państwowej instytucji. Na mocy specjanej ustawy, którąby mi się napewno w tedy udało przeforsować, mógłbym Seula wywłasczyć, za sutem zresztą wynagrodzeniem. Za tę cenę wykupu mógłby ten dziwak żyć bez tro sk i aż do końca i trochę lepiej i wygodniej, niż n a swej wyspie.
— No, napewno. Wie ojciec co? Myślę, że zanim się w ygra ostatni a tu t w walce z tym człowiekiem, zanim przyśpieszy się zmianę w ła
sności twego królestw a n a rzecz państw a, mo-
żnaby samotnikowi z W yspy Kwiatów zagrozić.
— Czem?
— że się m a taki a tu t w zanadrzu. Możnaby m u wytłumaczyć, że jeżeli nie zgodzi się sprze
dać wyspy te ra z dobrowolnie, rząd go w krótce wywłaszczy; a cena, ja k ą wówczas osiągnie, nie będzie się umywała co do wielkości do tej, jak ą mu ojciec proponuje.
— Nie chcę zaniedbać żadnej próby. Ale on je st tak i nierealny we wszystkiem co myśli i ro
bi, że w ątpię, czy ta k a rozsądna przestroga zdo
ła przełamać jego upór. Sam fakt, że postawił sobie za ceł życia wybudowanie św iątyni bez jakiejkolw iek pomocy ii najprym ityw niejszem i sposobami, kw alifikuje go do domu w arjatów .
— Póki to był nieszkodliwy bziczek, można go było tolerować. Ale jeżeli jego man j a staje się barykadą dla postępu, którego ty ojcze je steś pionierem...
— Masz rację, Michale... Taki bałwan ze sw oją idee fixe staje się raptem dla mnie prze
szkodą nie do przebycia; dla mnie, dla którego wogóle przeszkody dotąd nie istniały. To może irytować. Czy nie? W walce ze m ną padali m i
nistrow ie, gabinety się zmieniały, najpow ażniej
sze banki liczyły się z mojemi posunięciamii fi
nansowemu, a tymczasem nie mogę sobie dać rady z jakim ś m arnym dziwakiem z W yspy Kwiatów... Niesłychane.
A rtu r zgniótł n a popielniczce do połowy wy
palone cygaro, jakby na niem spełniając sym
boliczne zniweczenie nędznego przeciwnika.
— Drogi papo — podjął Michał, uśmiecha
jąc się, — lubiłem łodzią za dziecinnych i mło
dzieńczych lat robić wycieczki do sam otnika z Wyspy Kwiatów. Przesiadywałem nieraz w go
ścinie u Seula godzinami. On to nauczył mnie pływać, nurkować, doić kozy, w drapywać się na drzewa. Pozwalał mi łaskawie dla zabawy po
m agać sobie w powolnej budowie świątyni. No
siłem kamienie, wodę, miesiłem bosemi nogami glinę... Te rozrywki, zupełnie specjalne; i niezna
ne chłopcom w mojem położeniu, bardzo lubiłem.
Przyszło m i n a myśl, abym odwiedził go znowu.
Przecież mnie sobie przypomni. Twoi doradcy, agenci i pełnomocnicy rozm awiają z nim urzę
dowym językiem interesu. A gdybym ja spró
bował poruszyć spraw ę sprzedaży wyspy z pun
ktu korzyści społecznych, z punktu patrjoty- zmu...
— W łaśnie o to chciałem cię prosić...
U ścisnął znów syna.
Zapalił drugie cygaro i mówił, jakby się usp raw itdliw iając:
— Michasiu, ty wiesz, że staram się trzym ać ciebie zdaleka od interesów, których sam stałem się niewolnikiem. Chcę, abyś m iał swoją mło
dość, której ja nie miałem przez to, że wielka
idea za wcześnie opanowała całą moją istotę. Pó
ki j a żyję i mogę pracować, to używaj życia, jak ci środki: n a to pozwalają, abyś potem m iał siły i większą ochotę do zajęcia mojego trudnego po
sterunku. Tym razem —- ... w yjątek. Wiem, że lubisz żeglować po jeziorze... Wybierz się niby przypadkiem i w yląduj n a wyspie. Ale nie od- razu przystępuj do rzeczy. S traci do ciebie n a
tychm iast zaufanie i nie będzie chciał słuchać.
— N aturalnie. Dyplomatycznie zacznę wy
pytywać go o jego pracę, życie; obejrzę rezultat jego wysiłków...
— I ta k powolutku wkradniesz się może w jego zaufanie...
— Ciekawy jestem — powiedział syn — ja k też zaawansowana je st ta jego budowla. Czy m ury są już choć m ojej wysokości? O statni raz gdy tam byłem, Seul skończył robić fundam en
ty i kładł właśnie kam ień węgielny.
Ojciec zmarszczył brwi z niezadowoleniem i powiedział:
— Podobno kładzie już dach.
— Już dach?
— Ha, ha. Przy dzisiejszej udoskonalonej technice budowlanej, w ciągu 32 lat, to trochę ni
kły rezultat.
— Zapewne. Ale jak na owoc pracy jednego człowieka...
2U
•— Właśnie, mój drogi i to mnie irytuje.
Patrzże. Praw ie jednocześnie ja i on zabraliśmy się do realizowania naszych pomysłów. Obu nas pochłonęła praca. Poświęciliśmy się zadaniom całkowicie i bez reszty.
S tary Ren podszedł do okna, rozsunął sztorę i patrzał na regularnie zabudowane miasto, na las kominów w oddali, świtało...
Dały się słyszeć syreny fabryczne...
— Oto rezultat moich wysiłków. A tam owo
cem pracy Seula, przeszło trzydziestoletniej p ra cy, je st to, że postawił budynek, k tóry nareszcie doprowadzony je st pod dach. Czyż to nie zmarno
wanie wysiłków niesłychanie pracowitego czło
wieka? Czyż ja i ten w ar j a t nie jesteśm y właści
wie ideowo z tej samej gliny? Czyśmy nie tej sa
mej konstrukcji psychicznej? Jeżeli hrabia An
drzej puścił schedę przodków i teraz je st u mnie jednym z szoferów, nie mam mu za złe. Skrzyw
dził tem tylko siebie. Na nic więcej nie było go stać z jego płytkim poglądem na życie i zadanie człowieka, z jego słabym charakterem . W Seulu żal mi straconych możliwości. Wyrzekł się zdo
byczy cywilizacji, z pomocą których mógłby zdziałać cuda, ja k ja.
Zasłonił roletą okno, przez które do sypialni M ichała w padał zielony św it pracowitego dnia.
Podszedł do syna, uścisnął go.
25
— Śpij, chłopcze. Obudziłem cię zbytecznie.
Wybacz. Czasami czuję potrzebę w yw nętrzenia się. Taki jestem strasznie sam... Czasami...
Wyszedł.
II.
Wózki z żywnością wjeżdżają do hal w arszta
towych.
Dla każdego pracow nika p a rtji, która w tym momencie ma przerwę w robocie, przeznaczoną na spożycie podwieczorku, je st już z góry na wózku przygotowana paczka. Paczek z żywnością je st tyle, ilu pracowników liczy p artja.
Trzy kromki chleba — dwie z masłem, lub se
rem, jedna zawsze z m arm oladą — oto zawartość każdej porcji.
Inny wózek rozwozi butelki gorącej kawy.
Klemens Rosa, ja k co dnia, pędem spieszył od ro
boty, aby schwycić swoją porcję i butelkę z ka
wą.
W ręku każdy pracownik ma z góry przygo
towane dwa sztony — jeden na opłacenie paczki z żywnością, drugi — flaszki z kawą.
27
Te znaczki fabryczne otrzym ują przy wypła
cie wszyscy w odpowiedniej ilości i jakości, oprócz pieniędzy, obieg w k raju mających, na opłacenie różnych świadczeń zakładów Rena, ja k : żywność, odzienie, komorne i t. p.
N a oderwanie się od roboty, przebiegnięcie do hali z wózkami, zjedzenie i powrót do pracy przeznaczono dokładnie osiem minut.
Czynności doświadczonych pracowników są sprawne i zmechanizowane zarówno przy pracy, ja k przy spożywaniu posiłku. Raz — oderwanie się od roboty, ostatni r u c h ; dwa — szybki marsz do sąsiedniej hali, podczas którego przygotowu
je się sztony płatnicze po drodze; cztery—chwy
ta się paczkę z żywnością, oddając wzamian zna
czek, drugą ręką — flaszkę z kawą, oddanie drugiego znaczka; pięć — konsumcja, której ko
niec i przeżuwanie ostatnich kęsków odbywa się już w drodze powrotnej do pracy; wreszcie — sześć — chw yt za przedmiot obróbki, koło, czy sztangę maszyny.
A wszystko obliczone co do sekundy.
Pośpiech, tempo, i rytm ...
Ludzie — maszyny, bogowie, rozkazujący ty tanom — maszynom.
Klemens Rosa, noszący w m urach fabryki, gdzie od kilkunastu la t pracuje, N r. 1B794 — duża litera A — dziś je st specjalnie roztargnio
ny, zamyślony... Obsługując maszynę, nie należy
2Ę
myśleć. Zmechanizowany organizm fizyczny i duchowy człowieka nie wymaga m yśli; dość, je żeli działa przy pracy antomatycznie, jak wczo
ra j i jutro, wykony wuj ąc szablonowe porusze
nia.
Rosa nie dość szybko załatwił się z posił
kiem.
Nie dokończył chleba z marmoladą, i nie do
pił kawy. Chleb rzucił w kąt, kawę wylał n a po
dłogę, oddawszy p u stą flaszkę.
Wczoraj dostał list od córki, Izy, że dziś wie
czorem w raca ze studjów zagranicznych do do
mu.
Iza — jego duma i ukochanie.
Syn, Józef, zaczął dorastać wówczas, gdy za
kłady Rena nie były jeszcze w tym stanie roz
woju, co teraz.
Pracownicy Rena, a wśród nich i Klemens Rosa, nie zarabiał ta k dobrze, ja k obecnie. I Kle
mensa nie było stać na wykształcenie syna, aby go wydźwignąć na wyższy szczebel drabiny spo
łecznej.
Dopiero Iza doczekała się takiego dobroby
tu ojca, że mógł łożyć na jej wyższe wykształce
nie, nie skąpiąc mimo to na pierwsze potrzeby rodziny.
I ta ukochana Iza dziś powraca do kraju.
Może już je st w domu...
Nie dziw, że ojcu robota nie idzie, jakkol
wiek dostatecznie je st zmechanizowany i wyćwi
czony w ograniczonej ilości ruchów wyoknywa- nej dzień no dniu roboty.
— Co się dziś z panem dzieje? — Krzyknął mu m ajster nad uchem, gdy pośpiesznie chwy
cił za łańcuch, wypuszczony przed cząstką sekun
dy przez zastępsę na czas jedzenia.
Niezręcznie widać przejął czynność od kole
gi-
Ruchoma taśm a przesuwa się stale przed nie
ruchomym pracownikiem.
Przedmioty n a niej ułożone, przejeżdżają mimo pracowników i nie czekają, aż stęskniony ojciec córki, której dawno nie widział, zdecydu
je się chwycić na czas rzecz.
Ciasno, jeden przy drugim stoją robotnicy.
Z rą k najbliższego sąsiada po lewej stronie trze
ba chwycić przedmiot i przeprowadziwszy w mi
nimalnym czasie odpowiednią przy nim manipu- i&cję, podać go praw ie do ręki sąsiadowi z p ra
nej strony.
Zaczyna się każdą czynność przy tw arzy le
wego sąsiada, a kończy tuż pod nosem prawe
go.
Ciasnota, ja k a panuje wszędzie w zakładach Rena, nie wypływa bynajm niej z omyłki archi
tektonicznej budowniczego, lub inżyniera, orga
nizującego pracę. Ciasnota owa je st owocem naj
ściślejszej kalkulacji, a obliczona na oszczędza
nie czasu na każdym kroku.
Każdy chwyt, każdy ruch podawczy, trochę dłuższy ku oddalonemu o 10 centymetrów dalej towarzyszowi pracy — pomnożony przez kilka
dziesiąt tysięcy, czyli ilość robotników —• sta
nowi wielką różnicę w czasie.
A czas — to koszta robocizny.
Dla tegoż oszczędzenie czasu brak tu wszę
dzie ławek, stołów, pomieszczeń, gdzieby można było zmienić bluzy i kombinezy robotnicze na do
mowe ubrania. Stojąc i trzym ając w rękach je dzenie, załatwia się z posiłkiem znacznie prędzej, niż siedząc przy stole.
Nie m ając ławki, ani osobnego pomieszczenia dla zmiany ubrania, mimowoli prędzej się prze
biera.
Niema momentu, który byłby zmarnowany.
Dzień i noc przesuwa się taśm a konwojera, a do niej przykuci są zmechanizowani ludzie, cząstki maszyny.
Jeden co moment zakłada m uterki na gwin
ty. Tak połączone dwie cząstki posyła sąsiado
wi.
Inny, w sąsiednim oddziale, uderza raz młot
kiem w przedmiot, który go m ija na taśm ie kon
wojera.
Gdzieindziej znów jedno wetknięcie automa
tycznego świdra, z którego raz po raz sypią się
iskry, je st co sekundowem zajęciem Klemensa Kosy, tu oznaczonego num erem 13794.
Odbywa swą powinność, nie obliczając, ile już razy wetknął w nadjeżdżające przedmioty na ta śmie, automatyczny świder.
Przywykł był oddawna do tej pracy.
Sto razy więcej, czy mniej tych zmechani
zowanych poruszeń rąk nie stanowi dlań różni
cy.
Dziś jednak chciałby jaknajspieszniej skoń-- czyć swoją czynność.
Niecierpliwi się.
Sąsiad z lewej i prawej raz wraz spoglądają na kolegę, jakby pytając wzrokiem, co się dziś z nim dzieje.
Spytać słowem — na to nie pozwala rucho
m a taśm a konwojera.
To ona nadaje tempo pracy, a nie ludzie jej ruchowi.
Maszyna panuje tu tyrańsko nad człowie
kiem.
Sąsiad z prawej trącił wreszcie nogą Klemen
sa, chcąc w ten sposób przyprowadzić go do rów
nowagi. Bo oto spóźnił się w podawaniu mu prze
dziurawionego przedmiotu.
Klemens Rosa przyśpiesza nerwowo tem pa i staje się znów na moment numerem 13794, lite
r ą A, a nie ojcem dawno niewidzianej córki.
Rozumuje:
— Maszyna mnie zmusza do oddania jej wszystkich sił i myśli. Niewolno mi je j bezkar
nie zdradzić dla czego lub kogokolwiek. Despo
tyczna maszyna...
J e s t to platoniczny wyrzut rozdrażnionego organizmu człowieka. W net się opanowuje.
Tak.
Ale ta maszyna dała dobrobyt, pozwoliła mu podnieść się na wyższy szczebel bytowania, dała ukochanej jego córce możność wyższych studjów.
Nie, nie chciałby wrócić do czasów, które pa
m ięta jego ojciec i o których starzec lubi opo
wiadać; kiedy to chronił się tu w prymitywnej chacie, nie m ając wiele co większych potrzeb od wilka w lesie. Aby głód byle czem zaspokoić, aby okryć samodziałem ciało swoje i rodziny — czuł się zadowolony i bez pragnień.
Młody wówczas zapaleniec, A rtu r Een, zja
wił się nagle w tych okolicach. Zaczął wykupy
wać obszary ziemi. Płacił dobrze. Każdy chętnie sprzedawał swe działki.
Tam, gdzie stała chata starego Rosy, ster
czy dumnie olbrzymi komin fabryczny. Gdzie miał swe niewielkie pola i dziki ogródek, hala maszyn huczy noc i dzień burzą kół rozpędo
wych.
S tary Rosa, dziadek Izy, nie umiałby naw et określić dokładnie, gdzie znajdowała się w tych
3* S3
okolicach posiadłość, jaką odziedziczył po swoim ojcu.
Krótki sygnał, zrozumiały dla szeregu ciasno stojących przy taśm ie ludzi, obudził Klemensa z tych rozmyślań. W jednej chwili szereg żołnie
rzy pracy, zluzowany przez kolegów z drugiej zmiany, odstępuje od taśmy.
Szybki przebiór nastojąco z granatowych, płó
ciennych kombinez i już pędzą wszyscy ku w yj
ściu, jakby to był wyścig o rekord szybkości bie
gu.
Niema wśród nich systematyków, którzy ko
rzystaliby po pracy z umywalni.
Spieszą się wszyscy na łeb, na: szyję...
Przeważnie każdy m a na swoje ubranie na
łożoną kombinezę, lub fartuch robotniczy, aby prędzej być gotowym do wyjścia.
Pośpiech, tempo i rytm...
Rzadko kto udaje się piechotą do domu. Czas się tu ceni wyżej nad wszelkie dobro. Tania ko
m unikacja autobusem przyśpiesza kapitalnie po
w rót z pracy.
Klemens staje na ganeczku, nie wchodząc do środka wagonu.
Podaje sztonik za jazdę konduktorowi.
Autobus pędzi...
W tem samem co zawsze miejscu Rosa wy
siada i za chwilę winda dostawia go na czwar
8J>
te piętro budowli, gdzie 300 rodzin robotniczych ma pomieszczenie.
Zastaje rodzinę przy herbacie.
Wszyscy słuchają gościa.
Iza, ujrzawszy ojca, rzuca mu się u progu na szyję.
— Izia... Co robisz? Aj Boże! Przecież ja w prost od roboty. Nawet się nie umyłem...
Co ją to obchodzi.
W ita ojca serdecznie.
Klemens każe sobie miednicę przynieść do ja dalni, gdzie Iza opowiada sensacyjną przygodę na granicy i poznanie się z młodym Renem — aby nie utracić ani słowa z jej opowiadania.
Starszy b ra t nalewa herbatę swą jedyną rę
ką. Prawicę utracił przy pracy.
Pożarła mu ją maszyna.
— A cóż ty, Józiu — pyta go siostra, gdy nachyla się nad nią, aby nalać z im bryka esen
cji.
— A no nic. Siedzę w domu i pobieram ren
tę inwalidzką. Ale ponoć niedługo już tej laby.
Wymyślili teraz, że są czynności w zakładach, gdzie do roboty wystarczy jedna ręka. Wtedy mam coś zarabiać, oprócz tej zapomogi.
— To doskonale — uważa Iza.
— Pewnie — w trąca się dziadek-emeryt — pykając fajką. — N ajgorsza rzecz,, to ja k się nie
ma nic do roboty. Cholera człeka bierze. I ja też
35
dopiero teraz zaczynam żałować naszego gospo
darstwa, kiedy zostałem emerytem. Nudzę się i tyle. żebym pracował na roli, albo w obejściu, albo też w ogródku, mógłbym do śmierci coś dłu
bać; zawsze miałbym coś do roboty. No, a przy maszynie, to już starość nie nadąży, nie nadą
ży... Za dawnych czasów nie było tego pośpie
chu. W lecie to jeszcze tam trochę podganiano w czasie żniw i wogóle zbiorów. Ale już zimą, to większą część roku człek leżał do góry brzu
chem i odpowczywał. Aby co dnia zrobił obrzą
dek, to już potem mógł se pomyśleć o życiu, o sobie, o wszystkiem. Dziś już ta k niemożna...
— Spaliście większą część życia — powie
działa Iza — śmiejąc się — Ren was obudził do prawdziwego istnienia. Teraz wszyscy muszą spaś tylko tyle, ile organizm niezbędnie potrze
buje, aby być zdolnym do pracy.
Dziadek pokiwał głową.
Niewiadomo co chciał tern wyrazić. Czy przy
takiwał wnuczce, czy też chwiał głową z żalu po utraconej w egetacji na łonie natury, niedraśnię- tej cywilizacją, po tem życiu iście roślinnem...
Józef zaczął rozwodzić się nad nowym pomy
słem kierowników organizacji pracy zakładów Rena.Wracał do tem atu, który kalekę specjalnie fascynował.
— I uważacie, wszystkich inwalidów m ają zająć jakąś pracą. Czytałem dziś artykuł w „Ro-
botniku“. Pisze tam , że naprzykład, niewidomi niektóre specjalne manipulacje lepiej i sprawniej wyczyniają, niż widzący. Dotyk m ają wydelika
cony.
— To ciekawe — w trąciła Iza.
Klemens podszedł do stołu, w ycierając się ręcznikiem.
— Maszyny dotąd wyręczały nas w pracy, teraz kalecy i inwalidzi. W końcu nie będzie co robić.
— B ujda — m achnął ręką dziadek. — Zda
wało się, że mechanizacja pracy zaoszczędzi lu
dziom roboty. I cóż się okazało? To, że maszyna nauczyła robociarzy solidniej pracować. Stała się batem, który ich popędza!. Wio! Jazda! Prędzej!
Ani m inuty namysłu!
Klemens siadł blisko przy córce, objął ją wpół i mówił:
— Ba, bez tego pośpiechu i mechanizacji rze
mieślnik nie mógłby zarobić nigdy tyle, aby prze
stać być proletarjuszem . Maszyny dały mu do
brobyt.
— Tak, tak — przytaknęła mu córka — ob
niżka przez to kosztów produkcji, pozwoliła pod
nieść zarobki pracowników.
Iza zaczęła na prośbę ojca od początku opo
wiadać o swem poznaniu się z Michałem Renem w podróży.
Kiedy ze szczegółami opowiadała swe kłopoty
37
paszportowe na granicy, cudowne wybawienie i podróż gratisową salonowym wagonem Rena, oj
ciec spojrzał z dumą na córkę i powiedział:
— No, cóż tam... Przecież to twój kolega, student...
in.
Upalny dzień wypędził mrowie fabryczne nad brzegi jeziora.
Używano kąpieli, plażowano, pływano łódka
mi.
Michał Ren incognito piechotą udał się z pa
łacu na przechadzkę.
Mało kto z szarego tłumu mógł poznać w nim syna wielkiego Rena, króla rozległych terenów, położonych w okolicach jeziora. Od kilku lat przebywał przeważnie poza granicami kraju.
W tych ostatnich latach liczba mieszkańców
„królestwa wielkiego Rena“ potroiła się, a n a
w et ci, którzy znali Michała jako dziecko, a póź
niej młodzieńca — nic dziwnego, że go teraz nie poznawali. Nie zwracano nań specjalnej uwagi.
Mógł uchodzić za jednego z inżynierów, lub wyż
szych urzędników. Wielu zresztą takich ja k on
39
dżentelmenów, o zagranicznym wyglądzie, widy
wano tu stale już oddawna. Byli to turyści, zwie
dzający chętnie „królestwo Rena“ z jego fabry
kami, urządzeniami, wzorowo zabudowane, a wszystko planowo i z głęboką myślą.
Michał, korzystając z pogodnego dnia, zatele
fonował do pryw atnej przystani na brzegu jezio
ra, oznajmiając swe tam przybycie i polecając przygotować łódkę. Postanowił odwiedzić sam ot
nika z wyspy Kwiatów.
Szedł nadbrzeżnym bulwarem.
Mijał przystanie różnych klubów wioślar
skich i zabudowania łazienek.
Święto.
W kawiarni, urządzonej na olbrzymim pro
mie, grał przez głośnik gramofon.
Tańczono mimo upału.
Michał skręcił z bulwaru na pomost, łączący prom kaw iarni z brzegiem. Stanął przed bufe
tem am erykańskiego b aru i zaczął przez słom
kę ssać oranżadę, gasząc z przyjemnością prag
nienie.
Kilka par opodal poruszało się w ta k t mu
zyki banalnego foxtrota.
Obok przy stoliku młoda para raczyła się lo
dami. ■' T r
Mążczyzna był bez ręki.
Michał spojrzał na kobietę.
UO
Poznał w niej swoją towarzyszkę podróży z Paryża.
I ona go widać poznała, bo gdy oczy ich się spotkały, uśmiechnęła się.
Wachlował się właśnie kapeluszem, więc ski
nął tylko nisko głową.
Bezręki spojrzał pytająco na siostrę, kto zacz je st ten cudzoziemiec; za takiego wszyscy tu b ra li Michała Rena.
A poinformowany przez nią dyskretnie, za
czął bez skrupułów przyglądać się synowi wiel
kiego Rena, jak ciekawemu okazowi.
Dopiero Iza zwróciła mu uwagę na tę niedeli- katność.
W pewnej chwili szepnęła coś bratu, a Józef skinął jej głową i odszedł.
Michał domyślił się, że jego znajoma z pod
róży chciała mu w ten sposób ułatwić przystęp do siebie.
Podszedł do niej.
Rozmowa zrazu się nie kleiła.
Iza spytała swego wybawcę od paszporto
wych kłopotów, czy otrzym ał już był z powrotem zastawiony dowód osobisty.
— Dostałem go w p arę dni po owym pam ięt
nym dla mnie dniu.
— Pamiętnym ?
— Naprawdę. Nie mogłem przypuszczać, j a
U
dąc samotnie z Paryża, że na ojczystej granicy zyskam wypadokwo tak miłe towarzystwo.
Iza z pod oka, ukosem badała wygląd syna wielkiego Rena w oświetleniu dnia. Aby przer
wać kłopotliwe milczenie, powiedziała byle co:
— Piękna pogoda, co?
Michał, korzystając z tego banalnego zaga
jenia rozmowy, zaproponował:
— Jeżeli pani nie ma nic lepszego do roboty, możeby miała ochotę przejechać się żaglówką po jeziorze?...
Przystała chętnie.
Chociaż na; lądzie nie dawało się odczuwać n a j
lżejszego powiewu, mimo to na wodzie, gdy Mi
chał nastaw ił umiejętnie żagiel, płótno napełni
ło się w iatrem i łódź powoli ruszyła od brzegu.
W dali m ajaczyła W yspa Kwiatów.
W stronę je j sunął powoli statek Michała Re
na.
Nie bez praktycznego celu wybrał się na tę wycieczkę. Postanowił przy sposobności wejść w p ertrak tacje z odludkiem z W yspy Kwiatów.
A nuż uda m u się namówić dziwaka w imię idei do ustąpienia małocennego skrawka ziemi za dobre pieniądze.
— Kto był ten młody człowiek, z którym pa
ni siedziała w kaw iarni przy stoliku? — spytał Michał z uśmiechem: — narzeczony?
— Nie myślę jeszcze o małżeństwie. To był
4,2
mój b rat. Kaleka. Stracił praw ą rękę przy p ra cy.
—- W zakładach mojego ojca?
— Tak. Pobiera niewielką rentę inwalidzką.
-Ale wkrótce m ają być podobno zorganizowane prace dla tutejszych ludzi, upośledzonych fizycz
nie.
— A tak. Wiem, że ojciec poważnie się teraz zajmuje tym problemem.,
— Mój brat, Józio, wiele sobie obiecuje po tej pracy. Moralnie to będzie miało błogosławio
ny wpływ na ludzi, zgnębionych kalectwem.
Łódź płynęła spokojnie po idealnie gładkiej tafli jeziora.
Oddalili się od brzegu o tyle, że gw ar świę
tującego tłumu dochodził do ich uszu, jako ci
chy szmer.
Przyjem nie tu było kąpać się w ciszy, w yr
wawszy się z wiecznego hałasu fabrycznego mia
sta.
Czasem rybitw a swym ostrym krzykiem zmą
ciła ciszę, zniżając lot po żer; wdali minął ich statek parowy, przybrany zielenią i chorągiew
kami, pełen gw aru i zabawy. O rkiestra grała foxtrota. Tańczono.
I znów cisza zaległa przestw ór jeziora.
Żaglówka zbliżała się do jednej z małych wy
sepek, jakich tu kilkanaście urozmaicało swą zie
lonością błękit wód.
US
Iza, siedząc na tyle łodzi, sterowała.
— A możebyśmy tak wylądowali na chwilę na tej wysepce...
Wskazała brzeg, porośnięty sitowiem i trzci
ną.
Skinął głową, manipulując koło żagla.
Łódź skręciła dziobem ku wybrzeżu i wbiła się w gęstwę traw .
Tu dopiero idealna cisza rozbrzmiała w ich uszach najpiękniejszą symfonją.
Zdawało się, jakgdyby byli tu pierwszymi ludźmi, jacy znaleźli się wśród zupełnie dzikiej roślinności.
Większą część wysepki zarastały pokrzywy, przewyższające ich o głowy.
Drzewa i krzewy, które natura posiała bez planu i celu, walczyły z zachłannością zielska;
pokrzywy, dziewanny, dziki mak, olbrzywie bo- djaki stanowiły gęstwę, tworzącą gdzieniegdzie tunele i roślinne pieczary. W jednej z nich zna
leźli orzeźwiający cień przed prostopadłemi pro
mieniami słońca.
Siedli n a mchu.
Michał rzucił kapelusz zdała od siebie. Pot spływał po jego czole.
Zaśpiewał jakiś ptak, mieszkaniec dzikiej ja błonki. Ale, jakby się zawstydził swego nietaktu przerwania uroczystej ciszy, zamilkł natych
miast.
U