ernar abina
Powieśó
przez
J)4, 7y$, Jhydutkiefo,
POZNAŃ 1901.
Drukiem i nakładem J. Fr. Tomaszewskiego,
X
o
X5£ll-'Dom Duvala.
W obszernej pracowni, przyozdobionej w bron- zowe posągi i kosztowne obrazy, gawędziło dwóch mężów, którzy się wielce różnili od siebie po
wierzchownością. Starszy, P a w i D im il, zdawał się liczyć lat sześćdziesiąt. Siwy wlos nadawał nieco pięknej, nieco rumianej twarzy pewien w y
raz szacunku, uśmiechające się usta, śmiały i pełen życia zwrok, zdradzały szlacktną duszę, ale i skończonego spekulanta.
Naprzeciw niego siedział człowiek, mający łat zaledwie dwadzieścia i pięć, u którego wzniosłe czoło i pełen marzenia wzrok, świadczyły o ta
lencie. Wysmukła postawa, długie, czarne włosy i dźwięczny głos, napawały zaufaniem do tego ponurego, a jednak pełnego jeszcze życia chara
kteru.
A więc, Hermanie, rzekł Paweł Duval .pytającym wzrokiem, nie chcesz podnieść zasłony, która chowa tę małą statuę, pracę rąk twoich ? *
— A jakże, mój kochany panie, odpowie
dział młody, żywo chwytając rękę starca, ale i*
i
chciałem sam czytać na twej twarzy wrażenie, jakie ta figura zrobi na lo b ie ; chciałem z ust twoich usłyszeć wyrok, zwiastujący mi albo ra
dość, albo smutek ; chciałem się nareszcie zapy
lać twego serca i ducha, ja k i byś wyrok był wydał.
— A więc to, odpowiedział Duyal z uś
miechem, zakrawa na coś poważniejszego, niż my
ślałem.
— Idzie tu o szczęście mego życia... szeptał młodzieniec.
— Może o twoją karyerę artysty ? Albo się mylę ? T ak łatwo można się mylić w dro
dze do sztuki, opuszczając zwykłe drogi, a szu
kając nowych, dotąd nie zuanyeh, które trzeba potem z wielkiem złudzeniem porzucić. Lecz zawsze lepiej dążyć do wysokiego celu, choć się go nie osięgnie, niż pozostać na miernem stano-v wisku.
— A więc wydaj w y ro k ! zawołał młody rzeźbiarz, uchylając zas!ony.
B y ła to statua z najczystszego kararyskiego marmuru, wysokości jednego metra, a przedsta
wiała młode dziewczę w skromnej dziewiczej sukni dwunastego i trzynastego stulecia. Oczy wnosząc ku niebu, trzymała w jednej ręce młot i dłuto i przedstawiała sztukę rzeźbiarską owego czasu, który poświęca Bogu swe najznakomitsze utwory.
Starzec spoglądał niejakiś czas w milczeniu na statuę, potom z wyrazem wewnętrznego prze
konania podał młodemu rękę i r z e k ł:
— Doskonale, mój synu 1
— O, jakąż rozkoszą innie napełniasz, za
wołał Herman.
— Co przedstawia ta statua?
— Córkę Erwina Steinbacha, budowniczego katedry strasburskiej. Sabina dopomagała swemu ojcn w wykonaniu tej wspaniałej budowy i tilar .-Anioła je j nosi imię.
— Ach ! córce Erwina, tak ja k mojej było na imię Sabina ? dodał Duval z uśmiechem. Twoja statua je st piękną i dobrego sm aku ! B ra w o ! i Czystość pomysłu twego wieńczy zręczność twej [.reki,
— O, ja k mi to pochlebia.
— Bynajm niej, wszakże ranie nie uważasz i’za pochlebcę ? Albo czy sobie nie przypominasz Iwipej, ja k pracowałeś w warsztatach mych rzeź- Kdarzów, jak do ciebie stawiałem wymagania,
były wstanie innych, ale nie ciebie pozba- f e odwagi? W tedy wydawałem ci się zbyt I ostrym i surowym. A le we wytrwałości pozna*
Ijesz ucznia prawdziwe powołanie. Ci co się lękają I trudności zadania a surowości mistrza, zasługują
i
tylko na nazwę robotników, a nie artystów. T y łzawsze zaczynałeś od nowa, jeżeli pierwsza próba tri się nie' powiodła ; każdy dzień świadczył o po*•stępach, z których nie byłeś dumnym, i nareszcie Imnsiałem cię z warsztatu wydalić, bo sztuka cię iowoływała dokąd inąd, do czegoś wyższego.
— Tak, odpowiedział Herman, musiałeś mnie nieomal wyrzucić za drzwi, zanim pojąłem, że to ijiko dla mego szczęścia uczyniłeś, aby mi wska-
;ać wyższe sfery sztuki, które byłbym chętnie
ofiarował za wyrabianie zegarów i lichtarzy w twej fabryce. Teraz wprawdzie poczynam być znanym, -a może i sław nym ; a kto mi zaręczy, ze leż ja k dawniej...
Posiadam przyjaźń mego starego mistrza?
A więc pozostałeś członkiem rodziny, Hermanie ? kocham cię ja k Bernaida i może więcej od K sa
werego...
Doprawdy ?
— Bądź tego pewnym.
— Ale gdybym cię prosił o jedną tylko łaskę ?
— Jestem prawie pewnym, żebym ci je j nie odmówił.
.. Choćby chodziło o bardzo ważną sprawę jednak..
— W tedy tem więcej !
— A więc. rzekł Herman Berry, zdobywając się na całą swą odwagę, pozwolisz ię statuę ofia
rować pannie Sabinie? Ju tro są je j imieniny....
i....
— Kochane szlachetne dziecko, zawołał sta
rzec, nie śmiesz domówić?.,..
A przecież przepędziłeś dziesięć lat w domu Dova!a ? (id y nas żegnałeś ze łzami w oczach, tu pozostawiłeś najpiękniejszą część przeszłości z wesołemi nadziejami przyszłości. .. Ale próba była potrzebną dla ciebie.... Niebezpieczeństwa świata były ci obeem i; miałeś je poznać, aby sio przez walkę życia doskonalić. Na swej artysty
cznej drodze nie popełniłeś żadnego błędu. Oko twoje było zwrócone tylko na jedną gwiazdę,
serce twe znało tylko jedna miłość ! To pięknie, to rzadko ! A rtyści twego wieku przez życie swe zbezcześcili lekkomyślnie i swawolnie po części oblicze wzniosłej,' twórczej Muzy, ciebie ona zaś uniosła na swych skrzydłach i wsparła.
Często nazywałeś mnie swym dobroczyńcą, swym mistrzem, pozostaje mi tylko jedno miano, które mi dać możesz.
— Jed yne miano ? T y mnie pojmujesz ? Ohciałżebyś ?...
— A więc uściskaj swego ojca! dodał pan Duval, w yciągając ku niemu ręee.
W serdecznym uścisku otworzyły się ich serca, a w oczach rzeźbiarza łza zabłysła. Pan Dnyal był także wzruszonym i z niechęcią spoj
rzeli na lokaja Franciszka, który stojąc na progu
w o lał: - „
— Czy zechce pan teraz przyjąć pana Mor eta ?
— Czemu nie, odrzekł Dnyal, podchodząc ku drzwiom.
— W ięc moja statua...
— Je s t odtąd własnością Sabiny, nie będzie -potrzebowała długo'czekać na te przyjemną nie
spodziankę.
To rzekłszy Duval odwrócił się w drugą stronę pracowni i zaw ołał:
Lipp-Lapp !
Na ten głos ukazała się dziwaczna postać, stojąca wyprostowana, podczas gdy długie je j łapy zwieszały się obok chudego ciała. Zbliżyła się do swego pana.
nów, z rozumną twarzą, o łagodnem spojrzeniu, z szerokiemi ustami, którym brakło mowy. Miała na sobie złotem i perłami naszywaną suknią, ro
dzaj liberyi. Różnokolorowy turban okrywał jej głowę i zdawała się być dumną z bogactwa ubioru.
Jed en z przyjaciół Duyala przywiózł ją ze soba z wyspy Jaw y i dał mu ją w podarunku.
To czworonożne zwierzę przywykło prędko do niektórych posług. Podawało z powagą owoce, kawę, lik wory, rozkładało na stole dzienniki i poj
mowało większą część udzielanych mu rozkazów.
— Lipp-Lapp, rzekł I)uval. weź tę statnę i postaw ją na kominku w pokoju panny Sa
biny.
Małpa zachichotała się i pokazała białe zęby, zręcznie silną łapą pochwyciła marmurową statuę i udała się do pokoju Sabiny. :
— Moja córka w y szła; za powrotem ujrzy niespodziankę i podziękuje ci za nie wieczorem.
Będziesz u nas na kolacyi, mój synu...
Herman uścisnął rękę Duyala, skłonił się wchodzącemu panu Moretowi i pełen radości od
szedł.
Fabrykan t bronzów dostrzegł natychmiast na twarzy swego gościa ponurości, i daleki od owych samolubów, co to przez wyliczanie włas
nych trosk zamykają usta proszącym o przysługę zapy tał bez ogród ki:
Co masz na ser«u, powiedz mi.
— T ak odpowiedział Moret, przytłumiając westchnienie. Przyszedłem ei to odpowiedzieć, a teraz...
— Teraz nie masz odwagi, nieprawdaż ? Cóż warci przyjaciele, jeżeli nam nie mogą oddać przysługi ? Oto dzielny młodzieniec, który co dopiero opuścił ten pokój, też tak zrobił... P rzy szedł tu dotąd, aby mi otworzyć serce i musia
łem mu przyrzec Sabinę za żonę. T y zaś po
trzebujesz pieniędzy.
— K to ci o tem mówił ?
— Nikt.
— Czy możesz mi na to dać słowo honoru ? Czy na giełdzie nie domyślają się...
— N a giełdzie ? Jeszcze wczoraj wychwa
lano pewność twego banku. N ikt nie wie o twej potrzebie, jeżeli masz ja k ą ? Cóż innego, jeżeli nie troska o pieniądze czyni cię tak ponurym i zmusza cię, że przychodzisz do mnie przed koń
cem miesiąca, aby się do mnie odezwać :■,.P rzy
jacielu, Duvalu“ otwórz tylko szkatułę, potrzebuję pieniędzy, zaczerpnij z niej hojnie."
Tak, odpowiedział Moret, twoja przyjaźń je s t równie przeczuwającą, ja k wspaniałomyślną.
Potrzebuje pieniędzy i to wielkiej sumy.
— Ile ?
— Sto tysięcy franków, rzekł bankier trwo
żliwie,
— T yle nie mam w domu, rzekł spokojnie pan Duval, ale je przysposobię. . Pojutrze przyjdź po pieniądze.
»B ern ard i S a b in a .* D odatek n ied zieln y d o «P rzy j L u d u ». 2
— Zycie wyrzekłeś za wiele... Świadczę ci przysługę, którejbym i ja w podobnym przy
padku od ciebie oczekiwał. Jeżeli się je s t przy
jacielem nie warto wiele gadać o szlachetnych uczuciach.
A le Pawle ty je posiadasz bez rozgłosu!
Cóżeś nie uczynił dla swego otoczenia, a prze- dewszystkiem dla twych robotników.
— O tem milcz, A ndrzeju! odparł- Duval.
Co ty nazywasz szczodrobliwością i wspaniało
myślnością, je s t może nic więcej, ja k biegłą zna
jomością interesu. Prawda, pożyczki mnie nie zubożyły. Jestem bogatym, szanowanym i ko
chanym od tych, co mnie otaczają. Ozteromilio- nowe posiadłości moje nie wzbudziły mi zazdro
snych i nieprzyjaciół. Gdy rozpamiętywam moje dawne życie, począwszy od dziesiątego roku, aż do dzisiaj, to znajduje tylko powód do uwielbia
nia Opatrzności. Kimże był mój ojciec? Oto kowalem, który w pocie czoła, za pomocą cięż
kiego rzemiosła, zarabiał na szczupłe utrzymanie.
Myśl zarobienia kilku groszy, nakłoniła mnie do ofiarowania fabrykantowi mych małych posług, które polegały na załatwianiu posyłek i zamiata
niu warsztatów. Ponieważ przy posyłkach nie traciłem na darmo czasu, a ponieważ nigdzie nie było kurzu, gdzie się tylko tknąłem moją mio
tłą, więc pozyskałem zaufanie mego pryncypała;
przyjął mnie za ucznia, moje postępy zdumiewały robotników i mistrza.
l a k mnie zapoznano z tajemnicami sztuki,
że gdym miał lat 20, mało robotników mi wy
równało ; moja karyera się rozpoczęła. Pojąłem za żonę córkę fabrykanta, i firma domu,,przez 3 lata b y ła : „Grand i Duyal“. Potem pozostało tylko moje nazwisko : teść mój umarł, zostałem jego następcą. Miałem troje dzieci, szczęście mi się uśmiechało. W tem umarła mi żona, a z nią jedna część życia spoczęła w grobie.
Czas zatarł boleść, ale nie zatarł pamięci ukochanej niebożczki. Żyje ona ciągłe W mych dzieciach: w Bernardzie, którego rozum prze
wyższył jego wiek, w Ksawerym, który zacnem swem sercem naprawia błędy swych wyobraźni, i w Sabinie, która je s t aniołem i pociechą całego domu.
— Tak, rzekł Moret, jesteś szczęśliwym ojcem.
Duval westchnął i mówił dalej :
— Co zrobiono dla mnie, biednego dziecka w Paryżu, to chciałem innym wynagrodzić. Jestem raczej ojcem ja k panem w Charleston, gdzie k a
żda rodzina posiada skromny, wygodny domek i ogródek. Tam je s t szpital dla chorych, do%i dla sierot.... M oja fabryka je s t małem miastecz
kiem, w którem ja jestem prezydentem.
— A twój Bernard apostołem.
— Tak, odpowiedział Dnyal ze wzruszeniem, masz słuszność. Bernard je st apostołem i misyo- narzem. Co ja zrobiłem z filantropii, to on wy
pełnia duchem- miłości, i ten tu kącik zamienia na raj. On uczynił z mych robotników rzetel-
2*
r
nych ludzi, którzy widząc syna swego pana, B er
narda D u yala,. w grubych butach i skromnej su
kni, nie wątpią o bozkości religii, która wywołuje takie ofiary. Tak, Bernard je s t żywą Ewangelią i może słusznie powiedzieć z A postołam i: bądźcie moimi naśladowcami, ja k ja jestem naśladowcą Chrystusa. Zaiste, kocham Bernarda ja k połowę mego serca, ale są chwile, że szacunek, który budzą we mnie jego cnoty, przewyższa miłość.
Nie, niema piękniejszego obrazu, nad młodego mężczyznę, który obdarzony wszelkiemi przymio
tami ducha i majątku, zrzeka się wszelkich darów natury, aby się poświęcić nauce dzieci, pociesza
niu ubogich i niesieniu pomocy wszystkim cier
piącym. Bernard je s t też dla tego przedmiotem szacunku; dla tego częściej pukają do drzwi jego skromnego pokoju, niż do drzwi urzędnika, każdy czuje wpływ jego słodyczy, tylko nie jeden K sa
wery.
— W Ksawerym przesadzasz małe usterki jeg o m łodości; dzieci są swawolne.
— T a swawola w młodych je st ich zgubą, wierzaj mi, Andrzeju !
, — Prawda, ale z czasem następuje upamię- tanie. B y ć może, że Ksawery nie mógł się zwierzyć ■ żadnemu przyjacielowi swego wieku ; bo Bernard je st dla niego za ostrym.
— A ja ? zapytał Duval.
— Jeste ś wprawdzie ojcem, którego trudne początki w życiu nie ośmielają Ksawerego, aby wszystko wynurzuć. Lecz, gdy Herman zostanie twym zięciem, rzecz się zmieni.
— Tak, Herman je s t mistrzem w rzeźbiar
stwie, on zostanie jednym z największych artys
tów, jeżeli go spekulacya nie opanuje.
— Spekulacya ? Gdy będzie mężem Sa- ' biny ?
— Nie mam na myśli spekulacyi siły, ni ducha.
— A więc ja k ą ?
— Spekulacya moralną.
— To je st niemożebne w kółku tych, którzy go otaczają ?
— Spodziewam się, ale kto to zaręczy ? Czy nie wiesz, ja k łatwą je s t rzeczą dla artysty zboczenie z drogi prawej ? Herman je s t wycho
wanym w chrześciańsko-religijnej sztuce, która wyszła z mody; bo Muza pożyczyła swych dzi
siejszych utworów od pogaństwa dla rozgłosu i grosza. Oby Herman nie roztrzaskał się o tę skałę.
— Bądź tylko spokojnym, przyjacielu, on będzie się nie tylko sam przedtem chronił, ale i wyrodnych synów przywiedzie do poprawy.
— Czy tak myślisz ?
' — Zapewne; każdy z nas popełnia w swym wieku błędy! ty może stanowisz wyjątek.
— I ty z pewnością także, dodał Duyal, ostro spoglądając swemu przyjacielowi w oczy.
Ciemna chmura spoczęła na twarzy bankiera.
— Mój przyjacielu ,— odpowiedział tenże z niejakim pomieszaniem; ja głupocie, nawet wy
stępkowi zapłaciłem haracz nie mały... Zawsze mnie widziałeś z siwemi włosami.
— Tak, to prawda.
— One jednej nocy posiwiały.
— Zapewne wskutek jakiego strasznego nie
szczęścia ?
— Tak, z powodu strasznego nieszczęścia...
Moret widząc w twarzy Duyala wielkie, zdu
mienie, jak ie wywołała ta niespodziewana wzmian
ka, z trudnością zebrał swe siły i rzekł:
— Od chwili tego nieszczęścia kocham grosz z prawdziwą chciwością, aby zaspokoić moją du
mę i głupotę mej żony i w odmęcie interesów i uciech choć na chwilę zapomnieć o tym nie
szczęściu.
— Ozy nigdy mi nie powierzysz przyczyny tych cierpień ?
— Owszem, odpowiedział Moret — dowiesz się ó wszystkiem. Inną razą przyjaciel ci od
kryje tajemnicę swego serca; dzisiaj tylko ban
kier ci się skarżył na swą biedę.
Duyal ujął rękę przyjaciela, który się za
bierał do odejścia.
— Powiedziałeś mi, że mogę pojutrze przyjść po pieniądze.
— Tak, pojutrze będę miał dla ciebie w po
gotowiu 100,000 franków.
Gdy Moret wszedł do przedpokoju, Lipp- Lapp podała mu z uszanowaniem kapelusz i laskę i skłoniła się.
W domu Duyala panowała wielka punktual
ność, gdyż bogaty fabrykant umiał cenić wartość czasu.
Regularnie o godzinie szóstej siadano do
stołu i pan Duval nie był przyzwyczajonym do wyczekiwania, bo punktualność zaliczał do do
brego tonu. Ksawery, choć wogóle był leko- myślnym, nigdy nie zapominał się uniewinnić, gdy nie był przy stole. Dzisiaj, gdy lokaj za
wiadomił, że stół już nakryty, Duyal, Herman, Bernard i Sabina znajdowali się w salonie. Ob
licze młodej dziewczyny jaśniało słodką, radością, gawędziła wesoło z narzeczonym, podczas gdy pan Duyal z Bernardem przytłumionym głosem 0 nowym familijnym wypadku, który się zdawał uszczęśliwiać młodego kapłana.
— Ten związek, rzekł on do swego ojca — je s t po dziś dzień rzadkością; niebo go błogo
sławi, i ja będę się uważał szczęśliwym, gdy będę mógł ten nowy związek -pobłogosławić. ■
— Przypominasz mi Bernardzie, odparł pan Duyal, że trzeba mi ź Hermanem jeszcze pomó
wić o posagu.
— To załatwi adwokat.
— Nie, co można załatwić osobiście, w tym nie trzeba się spuszczać na drugich.
Pan Duyal oglądając się za Hermanem, ski
nął na niego i odezwał się:
— Proszę cię, przystąp tu do nas! Dzisiaj nie dałeś dowodu, że będziesz dobrym kupcem, 1 że umiesz pomyślnie załatwiać zawiłe układy, nie pytając się nawet o posag, ja k i chciałem dać Sabinie.
— Posag z Sabiną? zawołał Herman zdu
miony, nie żądam żadnego posagu.
— Ja k to , ty nie chcesz posagu ?
— Nie, na żaden przypadek. Przez to zmniejszyłbym twój majątek, a obraził Sabinę.
Licząc lat 25, nie zbywa mi na dobrej chęci, mam nawet talent ja k niektórzy mówią i nie miałżebym módz zapracować na utrzymanie do
mu ? Nie, nie, kochany ojcze, czynię tu w naj- czystszem uczuciu powinności i wiem, że Sabina ’ je s t mego zdania.
— Tak, odpowiedziało młode dziewczę ze wzruszeniem, dobrze myślisz, Hermanie, dobrze m y ślisz!
— W ierzaj mi, kochany ojcze, mówił dalej rzeźbiarz, to nie dobrze, jeżeli młodzi stają się za rychło bogatymi. Pieniądz robi leniwym i ro
dzi pochlebców, którzy nam co najmniej czas kradną.
— To prawda, dodał Bernard i uścisnął rękę Hormana.
— I mnie się tak zdaje, wtrąciła Sabina, ru
mieniąc się, że żona więcej wdzięczną będzie swe
mu mężowi, jeżeli on swą pracą opędza skromne wydatki utrzymania, aniżeli gdyby była otrzy
mywała od swego ojca bogaty posag, a więc wszystko swej rodzinie a nie mężowi zawdzię
czała. Cóż na tem zależy, że córka milionera Duyala nie będzie posiadała powozów, koni,' ani brylantów ? W jazie potrzeby, pożyczysz mi swego powozu, kochany ojcze. Zresztą pragnę
łabym żyć w skromnych stosunkach. Bogactwo nie powinno mi być przeszkodą w pracy, ani __ mnie popychać po naśladowania owego zbytku, który sprawia, że niektóre niewiasty zapominają
0 swem stanowisku i obowiązkach. Będę żyła z pracy mego męża, ja k moja matka zadowalniała się owocami twej szlachetnej skrzętności.
P an Duyal uścisnął Sabinę, a następnie Her
mana.
— Droga córko, drogi synu, rzekł z wido- czem wzruszeniem, nie mam słowa dla waszej młodocianej mądrości. Chcecie być dobrowolnie ubogiemi... Wszakże mi nie bronicie tego, że sprawię wam niespodzianki.
— Przez to pozbawilibyśmy eię przyjemno
ści, odpowiedział rzeźbiarz, a do tego nie mamy prawa.
— Dobrze, rzeki pan Duyal wesoło, niespo
dzianki się posypią, ja k z rogu obfitości.
W tej chwili Lipp-Lapp odwórzył podwoje 1 głos lokaja Franciszka poprosił państwo do stołu. Ju ż uderzyła godzina szósta a Ksawere go jeszcze nie było. Herman zwrócił się błagal
nie do p an a. Duvala :
— Czy nie zaczekamy na Ksawerego ? -— Nie mój przyjacielu, odpowiedział sta
nowczo zapytany, powinien być ukuratnym ale na to nie zważa.
— On nie wiedział, że dzisiaj szy dzień ró
wna się innym.
— A le on wie, że mi się należą szacunek i grzeczność, to wystarcza. P o co jadło ma stygnąć.
Udano się do sali jadalnej. B y ł to ob
szerny kwadratowy pokój z wysokiemi szklanemi szafami, pełnemi srebra i porcelany. Jasn e
»B eru ard i S a b in a .* D od atek n ied zieln y do «P rz y j. Ludu». 3
światło lamp objaśniało kilka kosztownych obra
zów, biały obrus, wazony z kwiatami, kosztowne kryształowe i porcelanowe naczynia, zdobiły stół zastawiony.
Gdy Sabina wzięła serwetę i rozwinęła ją, wydała okrzyk zdumienia, bo wypadła z niej wspaniała, dyamentowa broszka.
— A le ojcze, zawołało młodę dziewczę pra
wie z wyrzutem, już teraz ?
■— To własność twej matki, odpowiedział Duyal.
Po prawej stronie fabrykanta zajął miejsce Bernard, po lewej Sabina, naprzeciw przyszłego teścia H erm an: próżne krzesło czekało na K sa
werego. Mimo jeg o nieobecności kolacya rozpo
częła się wesoło i pan Duyal sam dał do tego początek.
Lipp-Lapp, ulubieniec Ksawerego, uważał sobie za zaszczyt, mogąc usługiwać przy stole swemu młodemu panu i gdy go dzisiaj nie widział był widocznie niecierpliwym, a niespokojny wzrok ciągle zwracał ku drzwiom. Ale widząc, że bez Ksawerego rozpoczęto kolacya, chciał jednak wy
pełniać swą powinność z punktualnością, stawiał z każdej potrawy jedne porcyą na próżnem miej
scu, zmieniał talerze i nakrycia, tak ja k gdyby pan jego siedział przy atole i jadł.
Gdy wieczerza się kończyła, małpa nagle wydała radosny okrzyk i jednym susem była u drzwi, bo zdawało się je j, że słyszy kroki swego pana. Lecz Ksaw ery się nie pokazał. A jednak delikatny instynkt małpy się nie mylił. Ksawery
istotnie przyszedł do domu, ale zamiast do sali, udał się wprost do swego pokoju.
Rodzina wróciła do sali bawialnej. Sabina natychmiast usiadła do fortepianu, aby rozpędzić chmury, które się ukazały na czole je j ojca.
Herman ztanął także przy instrum encie; Bernard tymczasem i pan Duval sami rozmawiali.
— Kochauy ojcze, począł Bernard, zauadto sobie bierzesz do serca niepunktualność Ksawe
rego.
— T a niedbałość jest po prostu brakiem grzeczności z jego strony, potem je s t dalszym krokiem na drodze, na którą już od lat pięciu wszedł. Nie taję ci, twój brat robi mi wiele kło
potu,
— On się- poprawi je s t jeszcze tak młodym bardzo.
— On je s t jeszcze tak młodym, mówisz B e r
nardzie ? Właśnie ta młodość go potępia. Już w 23 roku życia zaniedbywać wszystkie powin
ności, nie znac żadnych innych przyjemności nad rozwiozłość i wybryki, codziennie przestawać z występnemi ludźmi, unikać tego domu, przenosić nad niego klub i teatr, nie je s t że to życie, które zasługuje na największą naganę ? I ty jeszcze go bronisz ?
— J a go ganię, kochany ojcze. Tylko chciałbym, abyś nie był względem niego tak surowym, bo winowajca je s t moim bratem i nie
omal mógłbym powiedzieć, moim synem. T y dałeś mu ziemskie życie, ja otworzyłem mu oczy na prawdy religii. On wprawdzie mnie zasmuca
3*
że zgubiony, grosz się znajdzie, że marnotrawny syn wróci do ojcowskiego domu.
— Co szczędziłem dla tego niewdzięcznika?
prawił Duyal pytający się, nie zważając na słowa pociechy Bernarda, wszystko chciał, wszystko mu dawałem. Je g o mieszkanie je s t wspanialej urzą
dzone od mego, jego konie są piękniejsze od moich. Tak, on posiada wybór koni, jakim y by mógł poszczycić się angielski lo r d ! Jeżeli K sa wery na kilka dni tylko był zadowolnionym, pełnym miłości i uległym, czynił to dla nadużycia mej dobroci, względów i wykpienia odemnie kilku tysięcy franków ! Przyjął wprawdzie roczną pensyą, którą mu wyznaczyłem, ale muszę jego coroczne długi i weksle płacić. I choć przeciw ternu protestowałem, co to pomogło. B yło trze
ba zapłacić. I tak dzieje się już ud od lat 5.
A le nie, nie będę dłużej bankierem młodzieńca, prowadzi tak próżniacze życie i oddaje się roz- wiozłości.
— Kochany ojcze! rzekł Bernard tonem powagi oraz i miłości, widzę, że Ksaw ery stoi nad przepaścią, ale nie ganiąc wcale twego spo
sobu postępowania, muszę powiedzieć, żeś wzglę
dem niego był za wspaniałomyślnym.
Zaiste masz szłuszność, Bernardzie, moją po
winnością było temu ośmnastoletniemu chłopako
wi, po ukończeniu szkół pow iedzieć: „Teraz mu
sisz pracować, ja k ja w twych latach pracowałem, aby zostać następcą w mojej fabryce, i aby dom Duwalów utrzymał swe imię“. Ale za słaby w wystąpieniu przeciw zachciankom Ksawerego, po
zwoliłem mu zwiedzać towarzystwa, które zrobiły z niego dumnego utratnika. Zapóźno starałem się złemu zaradzić. Moje ojcowskie napomnienia szorstko od tracał; miłością do domowego szczęścia przy rodzinnym ognisku coraz bardziej w nim niknęła. Ale od dzisiaj mam dosyć tej niewdzię- czuości, odtąd moja kasa je s t dla niego zam
kniętą...
— Ale nie serce ojcowskie ? zapytał B e r
nard błagalnie.
— Tylko żałującemu synowi stoi ono otwo
rem. Może nie pomyślałeś o tem, czemu dzisiaj ranie dotknęło tak mocno postępowanie Ksaw e
rego. Bo je porównywałem z postępowaniem Hermana, który przez swe talenta i swą mło
dzieńczą siłę pracy, wynosi się do prawdzi
wego syna, podczas gdy własne dziecko się po
niża. Od ju tra Ksawery musi pracować pod moim dozorem i objąć kierownictwo fabryki.
— Dobrze, ojcze, trzeba złemu położyć ko
niec, bo wkrótce byłoby może zapóźno. Proszę cię tylko, osłódź twe wyrzuty miłością. Ksawery przy swym całem zbłąkaniu się, ma jeszcze do
bre serce. Je g o przyjaciele go kochają. Sabina i ja mamy dla niego serdeczną miłość, choć po
tępiamy jego błędy. B o na wzór Zbawiciela wstąpiłem do stanu kapłańskiego nie dla zdro
wych, tylko dla chorych. Ksaw ery jest B en ja
minem w rodzinie, i choć teraz okazuje się nie
godnym względów, to później będzie umiał je sobie zaskarbić.
— D ałby to B ó g ! szeptał Duyal.
21
— Tak, jeżeli mi przyrzeczesz z miłością z nim się rozmówić.
— Z surowością, ale bez uniesienia się, mój drogi.
— W szystko weźmie dobry obrót, wierzaj mi. A le taka smutna gawędka, to nie gawędka w dniu zaręczyn; przysłuchajmy się raczej pięk
nej grze Sabiny.
Młode dziewczę, które wygrywało na forte
pianie najpiękniejsze melodye, usiadło teraz do harmonium i zagrało jednę z owych religijnych melodyi Hajdena. , 0 Je z u “, z takiem uczuciem i głębokim pojęciem, że Herman zdawał się być uniesiony w sfery wyższego świata. Nieco odet
chnąwszy ze swego zdumienia, rzekł do Sabiny.
— Pozostań w tej pozycyi jeszcze jedną chwilę. W przyszłym roku ozdobię twój salon świętą Cecylią.
Nadszedł czas pożegnania się. Herman ściskał rękę Duyala i Bernarda ; wziął różą, którą mu babina podała. Potem opuścił rodzinę, którą na przyszłość mógł uważać za swoją.
— Do widzenia jutrzejszego dnia, wołał za nim D uyal, codziennie stoi dla ciebie miejsce otwartem przy naszyrfi stole.
Potem Sabina pożegnała ojca i rzekła :
— Przecież dzisiaj nie będziesz już więcej pracował ?
— Muszę jeszcze jeden list napisać, kochana córko.
— Aha, chcesz czekać na Ksawerego rzekł .Bernard.
— Tak, mój synu, jeszcze dzisiaj musi usły
szeć me postanowienie.
— Czy pamiętasz, coś mi przyrzekł, kocha
ny ojcze.
— Bądź spokojnym, śpij bez troski, mój synu.
Młody kapłan udał się na drugie piętro domu, gdzie się znajdowało jeg o skromne mie
szkanie.
Równie i Sabina udała się do swego małego pokoiku, który się znajdował pomiędzy pokojem ojca a Ksawerego.
Pan Duyal zadzwonił na służącego.
— Franciszku, rzekł do wchodzącego, uwia
dom mnie, gdy mój syn Ksaw ery wróci do domu.
— Młody pan już od godziny je s t w swym pokoju.
Tedy go poproś do mnie.
Po kilku chwilach Ksaw ery stał przed oj
cem. Jeg o powierzchowność nosiła ślady przed
wczesnego sytu ż y c ia ; zapadłe i zamdlone oko, blade usta i nerwowe drżenie rąk, były owocem jeg o życia rozrzutnego, nieregularnego i rozwio-
złego.
— Dla czego dzisiaj z nami nie byłeś przy stole ? zapytał pan Duval
Zapytany spuścił tylko oczy ku ziemi i milczał.
— Gdzie byłeś pytał dalej pan Duyal K sa
werego.
— Towarzystwo twych przyjaciół przeniósłeś nad nasze ?
— Nie jadłem kolący i, odpowiedział K sa
wery.
— Cóż więc robiłeś ?
— Grałem.
—- Grałeś i zapewne przegrałeś, — nie
prawda ?
— Tak przegrałem.
— I wielką sumę ?
— Tak, ojcze !
— Ile ?
— Czterdzieści tysięcy franków ?
— A więc miałeś przy sobie znaczną sumę ?
— Nie ojcze grałem na słowo honoru.
— Ach, czy są ludzie, którzy 4 0 ,0 0 0 frk.
stawiają przy grze na słowo honoru ? Takie za
ufanie czyni ci zaszczyt
— I mojej rzetelności!
— Ja k to ?
— Ze chcę zaeiągnione długi też zapłacie.
Ozem? zapytał pan Duyal.
— Pieniedzmi, które mi daszt >
— No, ponieważ nasza pogadanka zakrawa na to, żeby była nieco długą, więc usiądź, choć zasłużyłeś na to, abyś stał ja k winowajca przed sędzią..
Ksawery, który po raz pierwszy słyszał ojca
‘ tak zimnym tonem, stracił przytomność, którą miał dotąd i usiadł.
— Gdym pojął za żoną twoją matkę, po
czął pan Duval, była ubogą i utrzymałem nas oboje sztuką rzeźbiarską. I choć szczęście nam sprzyjało i powoli przyszliśmy do majćtku, twoja matka jednak pozostała skromną ja k dawniej.
Ona wypielęgnowała was troje dzieci z troskli
wością i miłością czułej matki i gdy mnie opuś
ciła, poświęciłem się waszemu wychowaniu. B er
nard, który po matct; odziedziczył szlachetny charakter, wybrał sobie " najwznioślejsze powoła
nie : powołanie ustawicznego zaparcia się siebie samego, codziennej ofiary dla Boga i bliźniego ; 3^7ostał kapłanem. W skutek tego został mi wy
dartym i ty mi sam pozostałeś, aby moje imię utrzymać. Długi czas patrzałem na pozór obo
jętnie na wybryki twojej młodości i nie nagina
łem twej woli pod jarzmo pracy, ale spostrzeg
łem, że z każdym dniem stawałeś mi się obcym.
— Mój ojcze !
— Nie przerywaj mi, potem odpowiesz.
Twoje wydatki się pomnażały, im więcej były zaspakajane. Liczyłeś na moje miłość i ojcowską dumę i tak musiałem ci dostarczać środków dla twej rozrzutności i stałem się nawet wspólnikiem twych błędów. Ale widzę przepaść otwartą przed tobą i mną, nie chcę w nią wpaść i chcę też ciebie powstrzymać, dopóki jeszcze je s t czas. Za
płaciłem twe konie i twe długi. Teraz dosyć ! Nie jestem więcej twym bankierem, będę twoim ojcem, jeżeli na przyszłość zmienisz sposób życia.
Lecz nie chcę próżnych przyrzeczeń, żądam wi
docznych dowodów.
» B ern ard i S a b in a .* D odatek n ied zieln y do «P rzyj Ludu». 4
— Rozkazuj, mój ojcze, rzekł Ksaw ery przy
tłumionym głosem.
— Zrobiłeś nowe długi ?
— Tak, ojcze !
— I jaką, je st ich wysokość?
— Mniej więcej 20 tysięcy franków.
— Powiedzmy raczej 50 tysięcy, rzekł pan Duval, kreśłąc tę sumę na świstku papieru.
Sprzedaż twych koni wystarcza na pokrycie tych długów.
— Chcesz sprzedać moje konie? — zawołał Ksawery.
— Tak, w tygodniu.
— A le wtedy będę uważany za bankruta !
— To mi -milszem, ja k przypatrywać się własnej ruinie.
— A dzisiejszy dług ? — zapytał Ksaw ery bojaźliwie.
— O tem pomówisz z wierzycielem.
— Pomówić, jeżeli chodzi o dług zaciągnio- ny w grze ? Co myślisz ojcze ? Chodzi tu o mój honor.
— Miałżeby karciany dług bardziej naru
szać honor od innego długu ? odpowiedział pan I)nval nieco z goryczą. Zapewne dla tego, że żądza gry je s t występkiem ? J a sądzę, że długi względem rzemieślnika i kupca więcej obowięzują w sumieniu od długów gry, bo owe, nieuiszczone na czas, mogą zrujnować rzetelnego człowieka.
T y gadasz o honorze, gdy chodzi o grę, ale ho
nor syna względem ojca je s t ci obojętnęm.
Co mi tedy radzisz zrobić ?
— Nic ci nie radzę, tylko oświadczam, że nie zapłacę.
— Cóż więc, na Boga, mam począć?
— Z twoim wierzycielem możesz się umó
wić o pewien termin wypłaty, na co on przysta
nie. Zresztą jeszcze nie wiesz, że zaręczyłem twą siostrę Sabinę z Hermanem; dla tego nie mogę dla twej rozrzutności poświęcić części je j majątku i Bernarda. Od ju tra obejmiesz zarząd fabryki z pensyą 12 tysięcy franków i z tej su
my popłacisz długi.
— Mój ojcze, — rzekł Ksawery blady ze wzruszenia, nie zrobisz mi tej hańby, abym miał prosić o termin wypłaiy. Co to je s t 40 tysięcy franków dla ciebie ?
— Ale dla niejednej rodziny suma ta je st wielkim majątkiem. Ju ż ci powiedziałem, że wię
cej strwoniłeś, ja k twa część wynosi; reszta na
leży do Sabiny i Bernarda.
— Na co m ajątek Bernardowi, który miesz
ka pod dachem i zadawalnia się chlebem i wodą.
— Zapominasz o jego ubogich.
— Ach, to okropnie! zawołał młodzieniec.
Z pewnością się poprawię, będę się zadawałniał pensyą 12 tysięcy franków i obejmę zarząd fa
bryki, ale popłać me d łu g i! Ojcze, muszę się uiścić. W tej kasie leżą pieniądze, daj mi, abym mógł dług zapłacić.
— Ju ż raz powiedziałem, że nie dam ani grosza, odparł fabrykant poważnie.
— E j, strzeż się ! groził Ksawery, przystę
pując do biórka swego ojca.
4^
Nędzniku ! ty śmiesz mi grozić ? krzyk
nął pan Duval.
W tej chwili, gdy ojciec i syn stali naprze
ciw siebie, drzwi pokoju rozwarły się z łoskotem i Sabina strwożona rzuciła się pomiędzy nich.
Ksaw ery ją odepchnął, ona z płaczem zawisła na piersi ojca. Lecz on łagodnie uwolnił się z je j objęć i r z e k ł:
— W róć do swego pokoju, kochana córko, rozprawa z twym bratem je st dła mnie przykra, ale bądź spokojną.
— Ksawerze, Ksaw erze! szeptała Sabina, zwracając się do brata, nie mąćże dnia mych za
ręczyn tak gwałtowną sceną, poproś ojca o prze
baczenie, bo nie masz racy i. a on je s t samą do
brocią.
Ksaw ery stał milczący i ponury.
— Sabino, powtórzył pan Duvał, proszę cię, idź i wypocznij, jutro rano zaś przyjdź do mnie, mam z tobą kilka słów do pomówienia.
Sabina rzucając błagalny wzrok na brata i ucałowawszy ojca, opuściła pokój.
— A więc mi odmawiasz mej prośby? za
pytał Ksaw ery po ra< ostatni.
— Odmawiam.
— O, zawołał młodzieniec w rozpaczy. Chcia
łeś tego! Niechaj nieszczęście spadnie na ten dom.
Po tych słowach wybiegł z pokoju.
III.
Jask in ia złodzieji.
W samym środku wielkiego miasta Paryża, niedaleko od Sekwany, znajduje się stara, wazka ulica, do której światło słoneczne nie ma przy
stępu z powodu wysokich domów. Tam w dol
nej części, jeszcze przed kilku laty, znajdował się hand l szczególniejszego rodzaju. Tandeciarskie przedmioty najrozmaitszego gatunku leżały tam na k u p ie : żelazo, stare natłuczone porcelanowe naczynia, przenoszone suknie, złote i srebrne ga
lony, stare garnki z miedzi i rozmaite narzędzia do pracy.
Ojciec Mątuzal, tak nazwany od swego po
deszłego wieku, był właścicielem tego handlu i do niego należących lokalów. Ciemny i wazki ganek przedzielał je od składu towarów, a składały się z jednego domu, którego drzwi i okna się pochy
lały ; powybijane szyby, były po części zastępione papierem, a jednak po nad jeg o drzwiami moż u a było czytać napis : „Garkuchnia dla robotników ".
Mimowoli trzeba było pytać : ja k a kuchnia się tam znajduje w tym na pół zapadłym budyn
ku ? Co za goście zasiadają przy tym stole ? W środku izby stał wieki, dębowy stół, na
kryty na pół potłuczonemi talerzami, łyżkami i cynowymi kubkami. Ławki zastępowały krze sełka, tylko jedno stare krzesło, rodzaj fotelu stało na miejscu starego Matuzala. Ciemne, małe, wijące się schody, wiodły do kuchni mającej po
dobieństwo do piwnicy i tam przy pryskającym
ogniu stała wielka patelnia, pełna różnej dziczy
zny, wieprzowiny i tłuszczu. Przytem półmisek sałaty i koszyk owoców, pobudzały apetyt gości.
Wśród tego nieładu kręciła się obrzydliwa postać, której powierzchowność odpowiadała cał
kowicie ponuremu miejscu.
B y ła to brzydka, krępa kobieta, licząca więcej ja k lat 50, z siwemi włosami na głowie, które z pod czerwonej chusty bezładnie się wy
dobywamy i zasłaniały dwa wielkie ucha, z któ
rych się zwieszały długie kolczyki aż na ramiona.
Ta wstrętna istota miała na sobie starą hu
zarską kurtkę, której koloru nie można było rozpoznać. P ara butów okrywała je j stopy nad
zwyczaj wielkie.
Mniej więcej od 10 lat M atuzal gospodarzył z tą brzydką kreaturą, która jednak taki wpływ wywierała na tandeciaiYU, że właściwie była jego prawą ręką w prowadzeniu interesów. Ona ob
chodziła kawiarnie i restauracye, gdzie za nizką cenę odstępowano jej resztek obiadów i okruchów ch le b a ; potem zakupowała rozm aite przedmioty do garkuchni, aby zawsze mieć zapasy dla go
ści, którzy przypadkowo przybyli niespodzianie.
W nieobecności pana domu, sprzedawała tow ary stare, albo ustanawiała dzienną cenę obiadów dla gości stałych.
B etty, tak się nazywała ta dziwaczna stara, miała szczególniejszy dar obserwacyjny. Na pierwszy rzut oka odgadywała, czego nieznajomy przybysz potrzebuje i to mu podawała, aby wy
dobyć go z kłopotu. B y ła ona też w swym ro
I
dzaju rzetelną, nie ukrywając przed swym panem ani szeląga.
Stary zegar wybił właśnie syczącym głosem godzinę szóstą, gdy karłowata B e tty postawiła zupę na stole, w około usiadło 12 ludzi z Ma- tuzałem na czele ; każdy zajął przeznaczone dla siebie miejsce i wieczerza się rozpoczęła.
— No, dzieci, mówił przewodniczący z za- dowolnieniem, czy dobrze idą interesa ? Czy ma
cie co do sprzedania lub przeszaclirowania ? K to przynosi stare żelazo, potłuczone szkło i skórki królicze ?
— J a mam sześć srebrnych łyżek, które mi się przypadkowo dostały do rąk, rzekł jeden z dzikich kumpanów. Gram czystego srebra ko
sztuje 30 centymów, ale sprzedaż towaru połą
czona je s t z niebezpieczeństwem. Jakże Matu- zalu, czybyś ich nie przetopił ?
— Z chęcią koleżko, ale pospieszaj się ! Gdy
byś umiał oznaczyć miejs e, gdzieś znalazł to srebro, mógłbyś śmiało twierdzić, że jeszcze wiele set takich brył znajduje się w minach amery
kańskich.
— A ty, mój gagatku, zwrócił się tande- ciarz do 14 letniego chłopaka, którego blade i znużone rysy twarzy świadczyły o dojrzałości występku, wieleś wczoraj oderwał obić od karet i czy dzisiaj rano znalazłeś wiele resztek cygar?
— A jakże, odparł zapytany z dumą. O ! co za natłok był przy końcu teatru. Popycha
no, ciśnięto się, nikt nie czuł swej k ieszen i! Tem
lepiej było dla mnie, bo moje ręce nie pró
żnowały ; N aj zabawniej szem było, że wszyscy naraz chcieli wsiadać do powozów. W tedy było nie mało pracy pomagać paniom i usługując wielkim panom, przyczem zawsze uwięzło coś w moich rękach albo wachlarz, albo chusteczka ko ronkpwa, nawet klejnot i ta zdobycz je s t coś warta.
— Co żądasz za to ?
— Kom pletny aksamitny ubiór, w którym bym mógł się pokazać na przyszłym balu przy- zwoiciej, ja k w białej bluzie.
— A więc gagatku, rzekł Ja n Moschii, z przydomkiem „czyhacz11, bądź tak grzecznym i zabierz B e tty ze sobą, wtedy będziesz miał zaraz na pogotowiu tancerkę. .
Iskrzący wzrok starej spotkał urągającego
się. — '
— Wiedz, czyhaczu, rzekła B e t y, że ani jego, ani innego towarzystwa nie potrzebuję.
Gdybym była chciała, byłabym już od dawna prawowitą żoną człowieka, któryby was w szyst
kich jednem uderzeniem pięści powalił na ziemię.
— Ogólny śmiech zebranych gości towarzy-
* szył t m słowom.
-— I tyś odepchnęła męża takiego kalibru ? zawołał gagatek. Dalibóg; co za k a p ry s ! Ocze
kiwałaś zapewne króla Siamu ?
— Powody moje cię nie obchodzą, bezwsty
dny łobuzie.
— Dla. czegóż więc nas naprowadzasz na ślady ? Ponieważ nam nie chcesz wyznać prawdy,
więc ja ją odkryję, bo wiem więcej o twem ży
ciu niż myślisz, i niż ci je s t miłem i do , tego przyszedłem w szczególniejszy sposób.
B y ło to wieczorem, podczas jednego ja r marku, gdy dyrektor skoczków spotkał mnie rozgniewany, bo jeden z jego pajaców tak się spił, że nie mógł żadną miarą być użytym przy mającym się rozpocząć przedstawieniu. Ofiaro
wałem mu swe usługi w nadzieji zysku. Po krótkiem zbadaniu moich zdolności, zostałem tego wieczora zaangażowany do przedstawienia. Spi
sałem się doskonale i dyrektor G igolf miał chęć zawerbowania mnie do swego towarzystwa. Lecz ja nie przyjąłem tego zaszczytu, bo w mych ob e
cnych stosunkach więcej zarabiam. Wspomniałem 0 garkuchni Matuzala i o tobie B etto . Gigolł za
wołał z rad ością: „z twego opisu, p r z y s ię g a j że ją kiedyś znałem." „ B a !" była moja powąt
piewająca odpowiedź. „A przecie tak je s t‘% od
powiedział on. Posłuchaj tylko tej okolicz
ności.
„Już dawno temu, ja k kobieta według twe
go opisu zaangażowała się do mego towarzystwa.
Miała ona przy sobie czteroletniego, bladego, słabowitego, rudowłosego, ale w bogate szaty ubranego chłopca. Podczas je j pobytu w mej służbie, zwiedziliśmy W łochy, Hiszpanią, Prancyą 1 wszędzie gdzie występowała Betty, wzbudzała ogólną wesołość w publiczności. Gdy chciałem z nią odświeżyć kontrakt, odpowiedziała mi, że ma zamiar oddać chłopca do szkoły. A przecie go dosyć nauczyłem, aby mógł sobie zarobić na
■'Bernard i S a b in a .* D odatek n ied zieln y do «P rzy j. L u d u *. 5
chleb, gdziekolwiek by zechciał. Ale daremnemi b y ły moje przedstawienia! Wzięła chłopaka i odtąd je j nie widziałem. Jeżeli je] dokucza bieda, to je j powiedz, że dla niej je s t miejsce zawsze u mnie.“
Przyrzekłem dyrektorowi Gigolfowi, że cię do niego przyprowadzę i zawsze zapomniałem.
I może to nie byłoby mi przyszło nigdy na myśl, gdybyś sama nie dała do tego powodu, wspomi
nając o ubieganiu się o twoją rękę.
B etty na te słowa zawrzała taką wściekłością i boleścią, że byłaby temu chłopakowi misę roz
biła o głowę, gdyby ojciec Matuzal dla zapobie
żenia takiej scenie, n ie ‘ był nakazał surowo spo- koj ności.
B e tty zapaliła lampę, goście zapełnili skąpo oświeconą izbę dymem swych lulek i cygarów, gdy młodzieniec około 26 lat liczący otworzył drzwi jadalni, z pospiechem zamienił swój kape
lusz na czarną czapeczkę i usiadł pomiędzy pa
lącymi tytoń.
— Jesteśże już po kolacyi, Dytrychu ? za
pytała B etty .
— Nie, odpowiedział tenże, postaw przede- mnie co chcesz, byle tylko co dobrego, lecz- na- kryj mi stół w przyległym pokoju, czychacz będzie mi do towarzystwa.
— Ja k to ? zapytał Matuzal, tajemnice prze- demną ?...
— P o trzech dniach dowiesz się o tem, od
powiedział młodzieniec.
— W takiui razie zezwalam na odosobnie
nie się.
P o pół godziny B etty poszła z jadłem i wi
nem ; nakryła stół i obydwaj goście natychmiast się zamknęli.
Izaak Muff, albo Dytrych, ja k go nazywali je g o towarzysze, był młodzieńezem pięknego wzro
stu, przyjemnej powierzchowności, starannie ubra
ny i inteligentnego wzroku. W ielkie, niebieskie, oczy jaśniały pod pięknem! brwiami. Biała ręka czerwony włos, dawały poznać jeg o ,pochodzenie z wyższego towarzystwa, które mało odpowiadało jego obecnemu otoczeniu.
— Ho dzieciuchu ! Coś przeczuwam, rzekł stary zbrodniarz.
r— I nie mylisz się stary hultaju ! odrzekł Dytrych.
Ja k a W ygrana?
— 100*000 franków.
.. A niebezpieczeństwo.'
* — Nie wielkie.
.. A więc mów, dzieciuchu, ta sprawa je st godną trudu.
B etty , skurczona, w kącie pokoju, z natężoną uwagą przysłuchiwała się rozmowie tych dwóch łotrów.
— Mego pryncypała, Pawła Duyala, począł Dytrych, odwiedził dzisiaj jego przyjaciel Moret.
Przypadek zrządził, że wtenczas znajdowałem się w przedpokoju i dla tego było mi łatwem pod
słuchać rozmowę, którą prowadził z fabrykantem.
K u mojemu wielkiemu zdumieniu dowiedzia
łem się że bankier przez nieszczęśliwe spekula
c je je s t zmuszonym prosić Duyala o pożyczkę 100 0 0 0 (ranków. To trzeba oddać panu l)uva- lowi. że je s t jedynie samą rzetelnością i dobrocią.
Muie, sekretarza swego, traktuje z tą samą dobrocią, co swego syna Ksawerego. Nie zdu
miałem się wcale, gdym usłyszał, że przyrzekł swemu przyjacielowi pożyczkę żądanej sumy i to
bez żadnej prowizyi.
W przeciągu trzech lat pobytu mego w jego domu, miałem sposobność zrobienia odcisków naj ważniejszych kluczy i wytrychów.
P an Duval dzisiaj o godzinie drugiej po południu odebrał pieniądze z banku, dzisiaj w nocy te 1 0 0 ,0 0 0 franków będą spokojnie spokoj
nie spoczywały w kasie i ztamtąd musimy je wydobyć.
„ - — A le prawdopodobnie nie masz klucza od tej kasy.
— Gdybym go miał w mej ręce tylko jedne godzinę, byłbym sobie już przygotował podobny;
ale pan go nie wypuszcza z ręki ani na minutę nawet.
— Tak, we dnie, ale w nocy, — zapytał czychacz.
— W nocy kładzie klucz ten sobie pod po
duszkę;
— I ztamtąd trzebaby go wydobyć ?
— Tak ztam tąd!
— To je st niebezpieczne, bardzo niebezpie
czne przedsięwzięcie, koleżko.
Jestem przywykły do otwierania drzwi, od
bijania kas, ale wsuwać me palce pod poduszki, je st rzeczą trudniejszą. A gdyby pan Duval się
obudził ?
— Cóż wtedy ? odpowiedział Dytrych obo
jętnie.
Uśpiłoby się i nic więcej.
— To mi się nie bardzo podoba, je s t to zbyt wielkie ryzyko, a korzyść nie bardzo pewna.
— W ięc w/drygasz s ię ?
— Nie, ale...
— 50 000 franków.
— To wprawdzie mnie wabi...
— B a ! stary blaźnie, chcesz mi zamydlić oczy, że jeszcze nigdy nie zostałeś zdybanym, i że w chwili krytycznej jeszcze nigdy nie użyłeś noża ?
— Nigdy ! nigdy ! odpowiedział czychacz.
Jestem złodziejem skończoną szelmą, znam wszel
kie gatunki złodziejstwa i w razie potrzeby mógł
bym jeszcze inny wynaleźć ; mogę powóz z końmi z taką samą łatwością skraść, ja k naprzykład parę pończoch.
Zręczność, z jaką oszust wykonywa swe zamachy bez zakosztowania przyjemności powtór
nego wygnania, czyni go skończonym. Sądziłem, że te zasady już ci ostatecznie wbiłem na zawsze w pamięć...
—z J a się ich trzymam ile mogę, ale tą razą pokusa je st tak wielką, że się nie lenię.
Ozy sądzisz, że zadawalałam się tak małym zy
skiem ? Choć prowadzę wygodne życie, nie mam jednak karety...
— Ten zbytek by cię zd rad ził! zauważył czychacz.
..- J a się wezmę przebiegle do rze czy ! Maiąc raz w ręku wielki majątek, czmychnę do Monaco, gdzie kilka tysięcy stawię na kartę, mniejsza o to czy w y g ra m lub przegram. Jestem znany jako gracz i na. tem dosyć ! Przyjaciół mogę okłamać i im powiedzieć, że wygrałem za
proszę ich i kilku dziennikarzy na ucztę i dnia następnego rozgłoszą, że.rozbiłem bank w M o
naco*. Od tej chwili bez- obawy będę mógł sobie trzymać konie i powóz i dom prowadzić na wielką stopę, przyznaj tylko, że jestem bogaty w po- m y sły j„m am je w pogotowiu; przyrzeknij .nu więc twoją pomoc.
— Czy wcześnie udaje się fabrykant na spoczynek ?
— Bardzo wcześnie.
A jego służba ?
Ta udaje się do swych mieszkati na pia
tem piętrze, skoro je j Duval nie potrzebuje więcej.
— A jego -dzieci ?
— Panna Sabina je s t już o godzinie dzie
wiątej w swoim pokoju, a najstarszy syn rzadko wieczerza ze swym o jcem ; Ksawery młodszy, wraca dopiero nad ranem z klubu, gdzie prze
pędza noc na grze.
— A więc bylibyśm y sami ?
— Zupełnie sam i!
— Jed yne niebezpieczeństwo w tern, abyśmy nie zastali pana Duvala czuwającego.
— W tym przypadku mnie to pozostaw, tchórzu! rzekł Dytrych z szatańską miną, która zeszpeciła piękne rysy jeg o twarzy.
Czychacz powstał z temi słowy.
— Możesz liczyć na mnie.
— Musimy być ostrożni, — dodał Dytrych.
Dla tego zmienimy ubiór, najmiemy doróżkę i.ta musi nas czekać na rogu ulicy.
Pod płaszczem ukryjem y bluzę, która nam w razie potrzeby może posłużyć za przebranie.
Przy wstępie zapytamy o księdza, najstarszego syna D-ivala,. on mieszka na drugiem piętrze....
Po skończonym czynie, udamy się swą drogą i odźwierny będzie myślał, że byliśmy po radę u syna. Potem wsiądziemy napowrót do doróż- ki i uwieńczymy nasz czyn pójściem do teatru.
Dnia następnego Ja n Moschii będzie znów prze- kupniarzem pod „czterema porami roku", a Izaak Muff sekretarzem pana Duvala.
Dzielę niebezpieczeństwo! odpowiedział stanowczo czychacz.
— Z g o d a! A więc do widzenia dzisiaj o godzinie dziewiątej .j
Obydwa łotry podali sobie ręce na znak zgody i gdy zamierzali opuścić swą kryjówkę, stąra, patrząc za młodym złoczyńczą, szeptała:
— W ysoko patrzy, wysoko !
IY . Zbrodnia.
Ksawery, po tej burzliwej scenie z ojcem, wrócił do swego pokoju. Nie mógł znieść, że ma wrócić w kółko swycli przyjaciół gry. nie mogąc się z długu uiścić.
W walce ze swą namiętnością, młodzieniec oddał się wybuchom trudno tłumionego gniewu, który się nieraz objawiał w pogróżkach.
Ksiądz Bernard chciał go odwiedzić, ale Ksawery wzbronił mu wstępu do swego pokoju, choć wiedział dobrze, źe młody kapłan daleki od powiększenia jego bojaźni, stara się raczej ją u spokoić; jego ujmująca łagodność dziś była w jego oczach pogardą i urąganiem.
Sądził, że kieska brata, który dobrowolnie się stał ubogim, je st pełną grosza i nie myślał wcale o ubogich, którym miłosierny Samarytanin musiał bez przestanku dopomagać w biedzie.
Zresztą, jakże on, kapłan, miał podawać rękę do dalszych wybryków, które młodego utra- tnika wtrącały w przepaść zbrodni?
A le Ksaw ery był już głuchym na wewnę
trzny głos prawdy i słuszności; ten głos był przytłumionym myślą długu, który w razie nie- uiszezenia się z tegoż, wystawiłby go na szy
derstwo całego klubu, co mu się zdawało naj
większą h a ń b ą ; bo życie bez zwiedzania zwykłych Kółek, uważał on za niemożliwe.
tem bardziej, że czuł wzrastającą nienawiść ku wszystkim, których zresztą kochał.
Nieszczęśliwy młodzieniec w niemem zwąt
pieniu siedział na kanapie, wsparłszy głowę na ręku, gdy drzwi się otworzyły i Sabina weszła do pokoju.
N a je j widok Ksaw ery nie mógł przytłumić wzruszenia niecierpliwości.
— Nie gniewaj się na mnie, bracie, rzekła łagodnym głosem. Wiem, że nie chciałeś przyjąć Bernarda, ale ja na twój zakaz nie zważałem.
O ile zresztą nasz brat je s t względnym i ła
godnym, to jednak pojmuję, że jego suknia napełniła cię bojaźnią przed jeg o wyrzutami...
J a nie będę ci robić żadnych, bo nie mam do tego prawa, nawet puszczam w niepamięć, żeś groził naszemu ojcu... Uczyniłeś to w uniesieniu.
Chętnie bym ci chciała pokój przywrócić, pokój z nami wszystkimi. Smutek powinien być dale
kim od mych zrękowin, bo wczoraj, nim twoje postępowanie zamąciło moją radość, byłam szczę
śliwą...
Potrzebujesz pieniędzy, nieprawda... Oto moja kieska... wprawdzie nie je st ona ciężką.. T y wiesz, jałmużny, kolekty.^ znajduje się w niej 20 000 franków.
Ksaw ery ze smutnym uśmiechem odpo
wiedział :
— Dziękuje ci, Sabino, ale 20 0 0 0 franków nie są jednak w stanie zaspokojić hrabiego Mont- forta...
•Bernard i S a b in a .- D odatek nied zieln y do «P rzy j Ludu», (S
— To nie wszystko odpowiedziała młoda dziewczyna, sięgając do kieszeni. Oto moje klej
noty...
Z chciwą skwapliwością pochwycił Ksawery kolczyki, pierścionki, broszki, łańcuszki, które mu podała siostra, oglądał perły i drogie kamienie okiem znawczym żyda, potem je rzucił Sabinie i rz e k ł:
— Ledwie 10 tysięcy franków dadzą mi za nie. Dla tego lepiej, że cię nie będę tych kosztowności pozbywał.
— A więc rzekła Sabina rezolutnie, zdej
mując » ręki broszkę, którą je j dał tego wieczo
ra ojciec, oto zabierz jeszcze i ten klejnot, zastaw go, ale nie sprzedawaj, je st to pamiątka po na
szej m atce... ja się już przed ojcem z tego wy- tłomaczę.
— To będzie ci trudno odpowiedział K sa wery.
— No, to bez ogródki powiem prawdę i choć zostanę dla zasady złajaną, to ojciec nie będzie , się na mnie gniewał. J a cię kocham tak bardzo, Ksawerze, że dzisiaj dla ciebie więcej cierpię, ja k ty sam, wierzaj mi to ! Ale jeżeli ojciec w ten sposób postępuje, chce cię on uleczyć oealić, i sprowadzić do domowego ogniska, przy którem cię tak rzadko widać.
— Przyrzekłaś mi nie robić wyrzutów.
— Nie robię ci żadnych, tylko bronię moje i nas wszystkich interesu, bo nie widząc cię* cier
pimy wszyscy . Gdziekolwiek się udasz, nikt nie będzie cię tak szczerze kochał ja k my... Jeżeli
więc masz cokolwiek miłości ku swej siostrze, to, weź te klejnoty, zastaw je i popłać twe długi, tylko daj mi słowo, że nowych już nie będziesz robił...
— Je s te ś dobrą, Sabino, i ciebie nie jestem godnym. Zatrzymaj swe klejnoty, muszę zapła
cić 40 0 0 0 franków, a twa ofiara wynosi ledwie połowę tych pieniędzy.
—- Ach, gdybym miała mój posag ! zawo
łała Sabina wzruszona.
— I gdybyś go miała, twój mąż nimby rozporządzał.-
'''O n ? to znasz go m ało! Herman o ś
wiadczył, że chce mnie u b o g ą ! Nie jestże to pocklebnem ?
— Je s t to raczej głupotą, a nie pochlebst
wem, w dwa lata z pewnością będziesz uleczoną z tych mrzonek.
— J a k więc chcesz, zaspokoić tego pana Montforta.
— Nie wiem, była krótka odpowiedź, ale nie ma iimej rady.: albo mu zapłacę, albo po mojein życiu, bo tej hańby nie przeżyję.
— Ja k to , miałżebyś umrzeć ? umrzeć śmier
cią sam obójczą? I to dla takich długów?
— Dziewczę, nie umiesz takich interesów ocenić. Dziękuję ci, kochana siostro... jeszcze 12 godzin mi pozostaje, dosyć czasu, aby znaleźć myśl zbawczą.
— O tak, ty ją znajdziesz, o powiedz mi że ją znajdziesz.
6*
— Znajdę ją , odpowiedział Ksawery nie
cierpliwi#, dla tego muszę być sam. Może z twej oferty, zrobię użytek, jeżeli ona będzie odpowia
dała mym planom. A le teraz pozostaw mnie samym !
Młode dziewczę się ociągało ; suche słowa brata ją bolały. Sądziła, że go wzruszy dowo
dami miłości, czekała na słowa, na wylanie serca ale daremnie. Smutna i zrozpaczona schowała swe juwele i zwróciła się ku drzwiom, ale K sa
wery naraz podskoczył za nią, złożył na jej czole pocałunek i po kilka razy pow tarzał:
— Sabino, ty jesteś dobrą siostrą, jesteś aniołem !
— Łzy stanęły w oczach dziewicy, z pos
piechem wyszła.
Gdy Ksaw ery był znów sam na sam, . nie
omal się zawstydził, że uległ uczuciu chwilowego wzruszenia. Zadumany wsparł głowę na ręku i począł rozmyślać nad środkami ratunku.
Wtem słowo s io s tr y : „gdybym miała mój posag/* przyszło mu w pom oc!
—• Ile, myślał on, może wynosić ten posag?
O ile. sobie przypominam, ojciec wspominał 0 500 tysięcy frankach. A więc Sabina będzie miała pół miliona i ja tyle dostanę. Piąta część tej sumy mnieby uratowała. Mógłbym się uiścić Monfortowi, pospłacać rachunki mych wierzycieli 1 jeszczeby mi na wszelki przypadek pozostało
100 tysięcy franków....
Ksaw ery przechadzał się wielkiemi krokami
po pokoju. B y ć pewnym, że one są tam... w tym domu, tylko dwa kroki daleko...
Na tę niecną myśl rumieniec wstydu wystą
pił na jego twarz, ale zamiast ją na razie przy
tłumić, starał się pod inną postacią je j dać pozór rzetelności i słuszności.
— Czem więc innem jest, ja k zowią praw
nicy, naprzód wzięty spadek? J a k brzmi ten paragral w kodeksie praw ? Ze swego księgo
zbioru wydobył Ksaw ery jeden tom prawa, prze
wracał stronnice i potem przeczytał 330 para- g rał: „Dzieci, okradające swych rodziców, są tylko zobowiązane do zwrotu“.
— A więc nie ma tu żadnego niebezpie
czeństw a! Mój ojciec będzie się gniewał, mnie p rzeklinał! Ale gniew się ukoi. Zresztą nie mam innego wyboru.
Je g o plan był nieodzownie zrobionym. A jednak zdawał mu się tak strasznym, że uważał za potrzebne upić się do spełnienia zbrodni.
W łaśnie wybiła godzina dwunasta. Ksaw ery za
dzwonił i gdy lokaj się zjawił, rozkazał mu przy
nieść śniadanie do pokoju.
— Nie zapomnij, wołał za nim, przynieść mi butelkę szampana.
P o upływie pół godziny, młody ten utratnik zapijał kosztowne wino i palił cygaro. W tej bezczynności pozostał aż do wieczora, potem na
pisał jeszcze list do hrabiego Montforta z unie- winieniem się z mimowolnej zwłoki w zapłaceniu długu.
Powoli godziny upływały aż do północy.
Ksawery zważał na każdy szelest, jak i dolatywał do jego uszów.
Pan Duval udał się wcześnie na spoczynek.
Po ukończonej pracy, służba usunęła się na wyż
sze piętra obszernego domu. A by każdej godzi
ny nocy być gotowym na spełnienie uczynków chrześciańskiej miłości, jak ie na księdza Bernarda wkładał jeg o urząd kapłański, zamieszkiwał on skromny pokój w pobliżu swych sług. Około wpół do dwunastej na pierwszem piętrze znajdo
wali się pan Duval, jego córka Sabina i Lipp- Lapp, który miał swe posłanie w przedpokoju sypialni swego pana.
Grdy się pytano fabrykanta, czemu nie zo
stawia w swej blizkości wiernego Franciszka, od
powiadał :
— B a ! liczę na Lipp-Lappa; jego roztrop
ność i wierność wystarczają zupełnie do mego bezpieczeństwa.
Ksaw ery nie chciał przed północą przestąpić progu pokoju ojca, bo się lękał, aby go nie za
stał jeszcze przy gazetach lub pisaniu listów. Ale gdy dwunasta wybiła, po cichu, boso, wszedł ze swego pokoju i zakradł się do sypialni ojca. Ten spał, ale ciężki sen zdawał się mącić jeg o spo- kojność; bo tak spokojny zwykle wyraz twarzy b y ł zachmurzonym i imię Ksawerego wymknęło się z jego ust. W ystępny syn, pełen przerażenia stanął ja k w ryty.... mniemał, że został poznanym przez ojca.
Ale pan Duval tylko marzył i pod wpły
wem obrazów, które zatrudniały jego wyobraźnią,