• Nie Znaleziono Wyników

Rachunek obcego sumienia - Mirosław Prandota - mobi, epub, pdf – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Rachunek obcego sumienia - Mirosław Prandota - mobi, epub, pdf – Ibuk.pl"

Copied!
19
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Mirosław Prandota

„Rachunek obcego sumienia”

Copyright © by Mirosław Prandota, 2017 Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o., 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska Korekta: Marianna Umerle

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski Ilustracje na okładce: © amir bajrich – Fotolia.com

Skład: Jacek Antoniewski

ISBN: 978-83-7900-767-7

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3/325, 62-510 Konin tel. 63 242 02 02

http://psychoskok.pl

(3)

Spis treści

Rozdział I. Wyznania Aleksandra D. . . . . 7 Sprzedała mnie za cenę wieprzka

Rozdział II. Opowieść Starego Człowieka . . . 11 To duża wieś i było w niej komu umierać

Rozdział III. Wyznania Aleksandra D. . . . 15 Jakim cudem trafić w cycek?

Rozdział IV. Opowieść Starego Człowieka . . . 23 Świat jest piękny na wiosnę

Rozdział V. Wyznania Aleksandra D. . . . 28 Byli wrażliwi, mimo że mieli dużo pieniędzy

Rozdział VI. Opowieść Starego Człowieka . . . 33 Coś niedobrego wydarzyło się tej niedzieli

Rozdział VII. Wyznania Aleksandra D. . . . 37 Szczerzyli zęby, pluli ludziom pod nogi

Rozdział VIII. Opowieść Starego Człowieka . . . . 41 Pluję na naszą przyjaźń i na ciebie też!

Rozdział IX. Wyznania Aleksandra D. . . . 46 Wdychałem mocny zapach tataraku

Rozdział X. Opowieść Starego Człowieka . . . 50 Kopniakiem wytrącił mu z rąk chleb

Rozdział XI. Wyznania Aleksandra D. . . . 56 Okropnie mnie rozpieścili

Rozdział XII. Opowieść Starego Człowieka. . . . . 66 Szatan wylądował w Czarnym Lesie

Rozdział XIII. Wyznania Aleksandra D. . . . 76 Czułem straszny żal do Pana Boga

Rozdział XIV. Opowieść Starego Człowieka . . . . 84 Panisko zagraniczne rasy niemieckiej

(4)

Rozdział XV. Wyznania Aleksandra D. . . . 89 Bolało, a więc chyba nie spałem

Rozdział XVI. Opowieść Starego Człowieka . . . . 98 Okropne sraluchy z tych drani!

Rozdział XVII. Wyznania Aleksandra D.. . . . 108 Czekali aż diabeł wciągnie mnie pod wodę

Rozdział XVIII. Opowieść Starego Człowieka . . . 116 Z niego jeszcze większy sukinsyn!

Rozdział XIX. Wyznania Aleksandra D. . . . . 127 Nasza pamięć to nasze bezpieczeństwo

Rozdział XX. Opowieść Starego Człowieka . . . . 134 Wisiał wysoko na największym drzewie

Rozdział XXI. Wyznania Aleksandra D. . . . . 144 Dzień dobry, jestem pańskim synem!

Rozdział XXII. Opowieść Starego Człowieka . . . . 147 Wierzył, że zostanie oszczędzony

Rozdział XXIII. Olśnienie Franza Millera . . . . . 155 Sam rzucił się na przeciwników

Rozdział XXIV. Wyznania Aleksandra D. . . . . . 158 Przez życie szedłem na skróty

Rozdział XXV. Opowieść Starego Człowieka . . . . 163 Co za sukinsyn opowiada takie głupoty?

Rozdział XXVI. Olśnienie Franza Millera . . . . . 169 Ten nasz nowy polski syn jest wykształcony!

Rozdział XXVII. Wyznania Aleksandra D. . . . . . 172 Najwyższy czas zwariować

Rozdział XXVIII. Olśnienie Franza Millera. . . . . 174 Była jak piorun w pogodny dzień

Rozdział XXIX. Opowieść Starego Człowieka . . . 178 Masz prawo poderżnąć mu gardło

Rozdział XXX. Wyznania Aleksandra D.. . . . 184 Wystrzelałbym tych ludzi co do jednego

(5)

Rozdział XXXI. Opowieść Starego Człowieka . . . 193 Chlewnia była niska, ale świnie też nie były wysokie

Rozdział XXXII. Wyznania Aleksandra D. . . . . . 198 Z konfliktem sumienia nielekko się żyje

Rozdział XXXIII. Olśnienie Franza Millera. . . . . 200 Został panem świata tylko na pięć lat

Rozdział XXXIV. Wyznania Aleksandra D. . . . . . 204 Nie był ojcem, choć na to zasługiwał

Rozdział XXXV. Opowieść Starego Człowieka . . . 211 Najpierw się wyśpię, potem się zastrzelę

Rozdział XXXVI. Wyznania Aleksandra D. . . . . . 215 W wielu krajach rządzili idioci

Rozdział XXXVII. Opowieść Starego Człowieka. . . 224 Strzelał do niego przyjaciel

Rozdział XXXVIII. Wyznania Aleksandra D. . . . . 236 Trzeba było dopasować mu szyję do pętli

Rozdział XXXIX. Olśnienie Franza Millera. . . . . 244 Duma u niej walczyła z miłością

Rozdział XL. Wyznania Aleksandra D. . . . 248 Było komfortowo, ja obudziłem upiory

Rozdział XLI. Opowieść Starego Człowieka . . . . 253 Nie zabił się, ale żyje nie wiadomo po co

Rozdział XLII. Wyznania Aleksandra D.. . . . 260 Oni mają w genach bandytyzm!

Rozdział XLIII. Opowieść Starego Człowieka . . . 270 Flaga wisi, co oznacza, że ludzie nie mają apetytu

Rozdział XLIV. Olśnienie Franza Millera . . . . . 275 On nie przepada za bohaterami

Rozdział XLV. Wyznania Aleksandra D. . . . . 278 Powinienem wtedy nacisnąć spust

Rozdział XLVI. Opowieść Starego Człowieka. . . . 283 Powinien na tej bramie wisieć do dzisiaj

(6)

Rozdział XLVII. Wyznania Aleksandra D. . . . . . 288 Czy niewinny może bać się oskarżeń?

Rozdział XLVIII. Opowieść Starego Człowieka . . . 295 Sięga na dno worka i wyjmuje automat

Rozdział XLIX. Wyznania Aleksandra D. . . . 298 To był cios poniżej pasa

Rozdział L. Opowieść Starego Człowieka . . . . . 303 Z racji pełnionego urzędu kraść dziś mu nie wypada

Rozdział LI. Olśnienie Franza Millera. . . . 306 To była bardzo ładna dziewczyna

Rozdział LII. Wyznania Aleksandra D. . . . . 309 Ktoś tam był, może sprawdzał, co ja tu robię

Rozdział LIII. Opowieść Starego Człowieka . . . . 313 Poruszał tylko ustami, ale głosu z nich nie wydobył

(7)

Rozdział I. Wyznania Aleksandra D.

Sprzedała mnie za cenę wieprzka

Szlag by to trafił! Nie ma chyba nic gorszego niż zły sen. A tej nocy spało mi się fatalnie. Dopiero o drugiej zapadłem w ner- wową drzemkę, ale już godzinę później obudził mnie wiatr.

Wiatr zmagał się z budynkiem na wszystkie sposoby. Za ścianą trzeszczało, dudniło, piszczało, wyło i skrzypiało. O czwartej zaczął padać deszcz, więc gama dźwięków poszerzyła się o bęb- nienie w szyby. Mimo wszystko powinienem być spokojny, po- nieważ budynek nie mógł rozsypać się choćby dlatego, że był niemiecki, a sąsiad z dołu jeszcze niedawno przekonywał mnie, iż wszystko co niemieckie daje odpór każdej burzy.

– Guten Morgen, Herr Kaufman! – pozdrowiłem go rano w korytarzu, kiedy na czczo, ale za to z kanapką w torbie po- dróżnej, wychodziłem do taksówki, która miała dowieźć mnie na dworzec.

– O! – zawołał sąsiad, nie odpowiadając na pozdrowienie, nasłuchując za to uważnie szalonego wycia wiatru. – Słyszy pan? To jest diabelskie wycie. W piekle zrobił się przeciąg. Ktoś tam zapomniał zamknąć drzwi.

Sąsiad jest stolarzem. Z natury małomówny, głos zabiera tylko w sprawach, na których się zna.

Do dworca dojechałem bez przeszkód. W przestronnej po- czekalni nie wiało, drzwi były nowoczesne, zamykały się same.

Miałem pół godziny czasu do odjazdu pociągu.

Wypiłem kawę w barze. Zagryzłem biszkoptem. Usiadłem na drewnianej ławie ze zdobionym oparciem. Wysoko na ścia- nie tykał zegar.

Jechałem do ojca. Nigdy go nie widziałem. Znałem tylko jego nazwisko i miałem mgliste pojęcie o tym, gdzie mieszka.

Jedno było pewne: musiałem go odnaleźć! Za oknami wiał

(8)

wiatr, pociągu nadal nie było, a ja wybierałem się do niezna- nego mi ojca.

Przez megafon podali komunikat:

– Meine Damen und Herrer…

I tak dalej. Ktoś niedostrzegalny poinformował miękkim barytonem, że nie będzie pociągu. A przynajmniej nie będzie tego pociągu, na który akurat czekam. Wiatr połamał kilkana- ście słupów. Zwaliły się na tory i pozrywało trakcję elektryczną.

Minie trochę czasu, zanim wszystko będzie naprawione.

Zauważyłem, że wiele osób przejęło się informacją wypływa- jącą z megafonu. Nie! Nie wiatrem i słupami, które wylądowały na torowisku. Katastrofą było samo zamieszanie w rozkładzie jazdy. Miał być pociąg, a nie ma go! Skandal? Oczywiście! Skan- dal, który natychmiast powinien zaniepokoić samego kanclerza.

Zrobiło mi się zimno. Wysokie sklepienie sali dworcowej, mimo że czyste i ozdobione artystycznie wypalonym drew- nem, budziło u mnie uczucie obcości i chłodu. Mieszkałem w Niemczech już piętnaście lat. Mówiłem po niemiecku lepiej niż wielu moich sąsiadów, obok których spędzałem dni i noce, jadłem niemieckie jedzenie, kochałem niemieckie dziewczyny, nawet sny miewałem niemieckie, a mimo to czasami nawet w gorącej niemieckiej łaźni odczuwałem chłód. I nie dla nich, żaden tam Auslaender. Porozumiewałem się wszak językiem literackim, mogłem wygłaszać kazania i nikt by nie powiedział, że jestem skądinąd. Dla siebie byłem tu obcy!

Dopiero kilka lat po zakończeniu wojny, do mojego kraju z Niemiec, powróciła matka. Przebywała długi czas na robo- tach przymusowych u Bauera, a kiedy umilkły działa, podjęła próbę pozostania tam już na nowych warunkach, bo namówił ją do tego syn Bauera, który potrafił zakochać się w niewolnicy swojego ojca. Czy z wzajemnością? No cóż… Jeżeli została…

A kiedy przyjechała do Polski, miała już mnie, zasianego w jej brzuchu przez syna Bauera. Zamieszkała kątem u znajomych

(9)

w Gdańsku i nie wiedziała, co ze sobą zrobić, bo przecież za kilka miesięcy miałem przyjść na świat. Gdy już się urodziłem, matka była prawie tak bezradna jak ja. Mówiła do mnie po nie- miecku, kiedy nikt nie patrzył. Nie mogłem pamiętać, co wtedy mówiła, ale dziś wyobrażam sobie, że mówiła tak:

– Meine liebe Kind! Meine liebe Kind!…

Co dalej? Trudno odgadnąć, ale chyba nie mogliśmy się po- rozumieć, bo wytrzymała ze mną tylko półtora roku. A potem zwyczajnie mnie sprzedała. Za trzydzieści tysięcy złotych, co w 1949 roku nie było wcale sumą oszałamiającą. Zdaje się, że wieprzek kosztował mniej więcej tyle samo. Ma się rozumieć, chodzi o dużego, wypasionego wieprzka w sam raz na salce- son. Ja byłem mały, chudy i do niczego. Podobno byłem też niegrzecznym dzieckiem, bo darłem się na cały głos: „Mama, mama”, gdy pojąłem, że zamieszkałem nagle u obcych, niezna- nych mi dotychczas ludzi.

Ile czasu mogłem tak się wydzierać? Nie pamiętam. Na pew- no w jakimś momencie przestałem. W końcu… Ile można?

Od tamtej pory nie widziałem już matki. Wychowali mnie kupcy, otaczając luksusem na miarę czasu. Dali mi nazwisko, kupili ubranie, zaprowadzili do szkoły. Nazywałem się Aleksan- der D., „D.” i koniec! Owszem, nosiłem to swoje przypadkowe nazwisko, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym poda- wać jego pełne brzmienie. Moi nowi rodzice nazywali się „D.”, to i ja nie mogłem nazywać się inaczej. Zresztą i tak nie miałem na to najmniejszego wpływu. Państwo „D.” nie mieli własnych dzieci, ale mieli pieniądze. Za te pieniądze kupili sobie mnie, Aleksandra D., za cenę wieprzka.

Być może taka była wtedy w Gdańsku cena za dzieci. Dopie- ro później dowiedziałem się, że moja matka pochodziła spod Kielc, ale tam widocznie dzieci były tańsze i dlatego przyje- chała do Gdańska prosto z Niemiec, aby drożej mnie sprzedać.

Przynajmniej wydaje mi się, że tak było, ale pewności nie mam.

(10)

Nie pytałem. Owszem, chciałem zapytać, cały czas chciałem, tylko że się wstydziłem, jak to dziecko.

(11)

Rozdział II. Opowieść Starego Człowieka

To duża wieś i było w niej komu umierać

Lubię, kiedy świeci słońce, takie złociutkie, ciepłe i wesołe.

Zakładam wtedy kapelusz, biorę laskę wystruganą z brzozy, wychodzę z domu i przenoszę się na ławkę, która stoi pod kasztanowcem. Kasztanowiec jest ogromny, ma sto lat, albo i dwieście, a jego rozłożyste konary zasłaniają połowę podwór- ka. Kiedy robi się gorąco tak jak dzisiaj, na podwórko przyłażą psy z okolicy i układają się w cieniu kasztanowca. Psy są niczy- je, trochę na mnie powarczą. Wiedzą, żem stary, a na starych można warczeć, to i warczą.

Już nie pamiętam kto sklecił moją ławkę, ona też jest stara, ale chyba zrobił to któryś z moich uczniów. Mieszkam w tej wiosce od dawna, byłem tutaj pastuchem, ale że przy krowach lubiłem czytać książki, ludzie mówili mi „nauczycielu”. Mówili tak z szacunku. Opowiadałem młodym co wyczytałem z ksią- żek. Słuchali uważnie i pytali, jak czegoś nie rozumieli. Byłem cierpliwy, pasłem krowy dla kilku pokoleń i cały czas czytałem, a oni ciągle słuchali moich opowieści. Nie miałem szkoły, ale miałem uczniów, którzy z natury rzeczy próbowali zaskarbić sobie moje względy. No i jeden z nich zrobił ławkę, zwyczajnie, bez pytania, jak to uczeń. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje, zresztą wielu pomarło, a ci co zostali siedzą na razie przy oknie i wyglądają wiosny. Może jeszcze nie wiedzą, że nadeszła?

Jest maj. W nocy rozkwitły pąki na moim drzewie. Cztero- palczaste zielone listki skryły się nagle pod białymi kiściami pachnących kwiatów. Lubię to moje drzewo. W naszej wiosce nie ma podobnego.

Nasza wieś nazywa się Czarny Las. Leży w odległości dwu- dziestu pięciu kilometrów od Gdańska, który dawniej nazywał się Danzig, chociaż tak naprawdę to wszystko zależało od tego,

(12)

kto go nazywał. Aby wszystko było jasne, dodam, że w Czar- nym Lesie nie ma lasu. Kiedyś może i był, ale i tak nikt nie wie kiedy i czy faktycznie był. Mamy za to własny cmentarz poro- śnięty drzewami, a na nim prawie tysiąc grobów, bo Czarny Las to duża wieś i było w niej komu umierać. Czasami można było nawet usłyszeć od niektórych, że gdyby ktoś nie wiedział co ze sobą zrobić, to niech podejmie męską decyzję i szybciej umrze, dopóki jeszcze zostało trochę wolnego miejsca na cmentarzu, bo nie wiadomo, co będzie później. A póki co, to na cmenta- rzu leżą Polacy, Niemcy i Żydzi. Niech im ziemia lekką będzie!

Przed wojną mieszkało u nas sto pięćdziesiąt rodzin. Sześć- dziesiąt naszych, czyli polskich, tyle samo niemieckich i trzy- dzieści żydowskich. Była to wtedy wieś graniczna.

Za granicą, to znaczy o pół mili od mojej chałupy, stał słup pomalowany w czerwone i białe pasy, a obok słupa chodził taki jeden w mundurze i z karabinem, który nie pozwalał in- nym tam chodzić, chyba że do kościoła w niedzielę, albo kiedy krowy w dzień powszedni rozlazły się jak głupie i trzeba było zebrać je do kupy. Wtedy tamten z karabinem odkładał kara- bin, zachodził moje krowy z boku, ja z drugiego i razem żeśmy nawracali zwierzynę na właściwą drogę.

Ten z karabinem nie był sam, co jakiś czas wymieniał się na innego, też z karabinem. Według mnie i tak ważniejszy był karabin niż ten, co go nosił. Ten z karabinem, jakikolwiek by tam nie chodził, był przeważnie czerwony na pysku, a jak już poganiał za krowami, stawał się jeszcze bardziej czerwony.

Zawsze krzyczał: „Los! Los!”. A ja mu na to: „Bóg zapłać”, bo tak wypadało, a byłem pobożny od małego. Nawet przez jedną zimę byłem ministrantem.

Oho, Czarny Las to pobożna wieś! W niedzielę ludzie cho- dzili do kościoła, a wtedy w Czarnym Lesie robiło się pusto.

Polacy, znaczy się katolicy, mieli swój kościół w samym środku wsi. Żydzi, czyli ci, co to zamordowali Chrystusa, modlili się na

(13)

skraju, koło rzeki. Stała tam taka nieduża kopuła, mówiło się na nią „bożnica”, ale z sympatią i bez prześmiechów. Niemcy chodzili do kościoła za granicą, było nie było pół mili od mojej chałupy, jak w mordę strzelił, bo tam zbierali się protestanci i słuchali kazań pastora Hendlera, co to za każdym razem na- kazywał miłować wszystkich ludzi, nawet tych najgorszych, gdyby przypadkiem ktoś takich napotkał, nie daj Panie Boże!

W lipcowe soboty, kiedy kwitły jaśminy, a zapach kwiatów unosił się nad wioską, ksiądz proboszcz zapraszał niemieckiego pastora, a czasem nawet żydowskiego rabina do siebie na ple- banię. Rozmawiali najpierw o zbawieniu wiecznym, a później o polityce. Gospodyni nalewała wina własnej roboty, podawa- ła ciasto, co je sama upiekła i jeszcze konfitury z wiśni. Kiedy już wyczerpały się tematy, duchowni grali w oczko na pestki, zachwycali się pięknem przyrody i wznosili toasty. Najpierw za własne zdrowie, potem za zdrowie parafian, a na końcu za zdrowie całego świata i zakąszali ciastem z konfiturami.

Jak tak sobie dzisiaj pomyślę, to mi się wydaje, że sami do- brzy ludzie mieszkali kiedyś w naszej wsi, oddalonej dwadzie- ścia pięć kilometrów od Gdańska, który wtedy nazywał się Danzig, ale niekoniecznie. Dobrzy i zdrowi, bo przecież du- chowni wielokrotnie zabiegali u Stwórcy o zdrowie dla swo- ich owieczek. I trzeba dodać, że ludzie nie byli głupi, co to, to nie. Wszyscy tu mówili dwoma językami, kłaniali się sobie przez płot, odwiedzali się wzajemnie w domach, zapraszali na chrzciny. A gdy Polak pokochał Niemkę albo Żydówkę, to wyprawiało się wspólną uroczystość. Mieszanych małżeństw było, co tu kryć, niewiele, ale jak mi Bóg miły, nikt nie chodził z kijem i nie wybijał młodym miłości z rozpalonych głów. Tutaj wszyscy żyli jak bracia i siostry, ot co!

Być może byłoby tak do końca świata, a z upływem kilku- dziesięciu lat pochodzenie, znaczy się narodowość na metryce, straciłaby całkiem na znaczeniu, bo ludzie wymieszaliby się

(14)

ze sobą wzajemnie, gdyby nie to, że pół mili za moją chałupą, znaczy się po zachodniej stronie granicy, doszedł do władzy największy bandyta w historii świata, a żaden z tych czerwo- nych na pysku, którzy chodzili z karabinami wokół biało-czer- wonego słupa, nie zastrzelił drania. To na cholerę oni nosili te karabiny?

(15)

Rozdział III. Wyznania Aleksandra D.

Jakim cudem trafić w cycek?

Moja opiekunka była wspaniałą kobietą. Kiedy miałem sześć lat, kupiła mi marynarskie ubranko i zaprowadziła do szkoły.

Było tylko jedno wolne miejsce, w pierwszej ławce. Wszyscy na mnie patrzyli, gdy tylko usiadłem. Nikt przecież nie miał tak eleganckiego ubrania jak ja, to i popatrzeć było warto. Inni mieli na sobie nędzny przyodziewek, przeważnie łatany na kolanach i na łokciach. Pani nauczycielka pisała na tablicy li- terki, zapowiedziała, żeby wszyscy naśladowali ją w swoich zeszytach, ale nikt nic nie pisał, bo każdy patrzył na mój szeroki marynarski kołnierz.

A gdy już pani nauczycielka odeszła od tablicy i rozejrzała się po klasie, dostrzegła przede wszystkim mnie.

– Jak się nazywasz? – zapytała niezbyt łaskawym tonem.

– Aleksander D. – odparłem, bo tak się faktycznie nazywa- łem.

– A kim jest twój ojciec?

– Ojciec? – przez dłuższą chwilę nie umiałem znaleźć od- powiedzi na to pytanie, bo ojciec nie był ani policjantem, ani lekarzem, ani szewcem, ani kominiarzem, a więc nie był kimś wyraźnym od pierwszego spojrzenia. – Ojciec… Mój ojciec jest dobrym człowiekiem! – wydukałem w nagłym przypływie wyobraźni.

– O! – zdziwiła się pani nauczycielka. – Jesteś pewny?

Czy byłem pewny? W tamtym czasie nikt w Polsce nie był niczego pewny. Pani nauczycielka nie należała do wyjątków.

Wyjątkowy byłem tylko ja, bo nie miałem najmniejszej wąt- pliwości, że pan D., czyli mój ojciec, był dobrym człowiekiem.

Otoczył mnie staranną opieką i dawał pieniądze pani D., czyli mojej nowej matce, aby kupowała mi wszystko, czego tylko

(16)

zapragnę. Miałem w domu skórzanego krokodyla, dmucha- ną żabę, wielkie pudło drewnianych klocków i drugie pudło, mniejsze, wypełnione ołowianymi żołnierzykami.

Żaden z moich szkolnych kolegów nie miał ani krokody- la, ani żaby, ani żołnierzyków. Mieli za to gumowe piłeczki do palanta i pałki. Po lekcjach szło się całą gromadą na łąki, gdzie nikt nie przeszkadzał i można było grać. Sztuka polegała na tym, aby pałką trafić w piłkę i jeszcze na tym, aby ta piłka poleciała jak najdalej. Niektórzy uczniowie nieźle opanowali już tę sztukę, natomiast ja nigdy nie umiałem dobrze uderzyć, piłka leciała tam, gdzie sama chciała, a członkowie mojej dru- żyny ustalili po głębszym namyśle, że takiego niedorajdy nie ma w całej szkole i kto wie, czy w ogóle nie w mieście! Może kiedyś był, koledzy wyrazili nawet uprzejmą gotowość do za- pytania o to swoich ojców lub dziadków, ale póki co patrzyli na mnie z takim obrzydzeniem, że aż mnie samemu zbierało się na wymioty. Taki, który posłał piłkę najdalej, był najważniejszy wśród rówieśników, wszyscy patrzyli na niego z zazdrością ale i z szacunkiem, bo taka była kolej rzeczy. Ja mogłem co najwy- żej samemu zabić się pałką, bo piłka robiła mi tylko na złość i wcale nie chciała lecieć tam, gdzie ją zamierzałem posłać. Tak naprawdę byłem więc najmniej ważny w klasie, bo wprawdzie uczyłem się dobrze, zawsze wszystko umiałem, ale ten jeden feler wykluczał mnie z kręgu osób godnych szacunku. Zatem – co by się o mnie nie mówiło, byłem po prostu nieudacznikiem.

Z drugiej jednak strony nie powinienem, mimo wszystko, uchodzić za najmniej ważnego, bo miałem pełne pudło żołnie- rzy, co niewątpliwie oznaczało, że byłem ich dowódcą. Dowód- ca nie może być najmniej ważny, byłoby to sprzeczne z oby- czajem wojennym, a wszystko, co zalatywało wojną, miało wtedy niebagatelne znaczenie dla pełnienia rozlicznych funkcji w życiu towarzyskim uczniów z podstawówki. Skończyło się więc na tym, że dawano mi w różny sposób do zrozumienia,

(17)

iż do szczytu mi jeszcze bardzo daleko, ale kontakty na średnim szczeblu nie będą bojkotowane.

Dobre i to. A kim byłbym bez krokodyla i żołnierzyków?

Nikim. Szkolnym ciurą w marynarskim kołnierzyku. To pań- stwo D., czyli moi rodzice, wyposażając mnie we wspomniane rekwizyty ważności, zadbali o to, abym nie stoczył się na samo dno szkolnej hierarchii. Wszystko, co najlepsze, dokonało się za sprawą dobrego człowieka i wspaniałej kobiety.

Do pani D. zawsze mówiłem „mamo”, chociaż na początku miałem wątpliwości, czy akurat tak powinienem do niej się zwracać. Z czasem jednak uwierzyłem, że to moja prawdziwa matka, bo, po pierwsze: innej nie było, przynajmniej nie było obok mnie, po drugie: zachowanie pani D. było zgodne z mo- imi wyobrażeniami o zachowaniu matki i wreszcie, po trzecie:

to ja bardzo chciałem mieć matkę i miałem ją.

Przechodziłem z klasy do klasy na samych piątkach, mimo że nigdy nie nauczyłem się grać w palanta, a tymczasem w kla- sie szóstej wyszło na jaw, że palant to mało, bo trzeba jesz- cze dobrze grać w dwa ognie. Teraz nie można było wymigać się pudłem ołowianych żołnierzyków. Zmieniła się hierarchia wartości. W dwa ognie grały też dziewczyny. Niektóre z nich miały już cycki, małe bo małe, ale zawsze cycki, więc teraz najważniejszy był ten, kto trafił piłką przynajmniej w jeden cycek, a jego posiadaczka nie pochwyciła piłki. Ho, ho! O ta- kim wydarzeniu mówiło się tydzień lub dwa przed lekcjami i na przerwach, a taki, który dokonał dzieła, miał prawo czuć się jak król.

W naszej klasie był taki jeden, nazywaliśmy go Dziadem.

Nie dlatego, żeby go poniżać, kojarzyć z powszechnie rozu- mianym dziadostwem, ale wprost przeciwnie. Dziad to był taki gość, któremu nikt nie podskoczył, to był super-Dziad!

Nie wyróżniał się jakimś nadzwyczajnym rozumem, zresztą w kwestiach tak delikatnych nie wypada mi się wypowiadać,

(18)

bo każde nieostrożne słowo mogłoby wystawić autorytet Dzia- da na niezasłużoną krytykę. Dziad był po prostu niezwykle sprawny fizycznie, co zapewniało mu niepodważalny szacunek u wszystkich uczniów. Jeżeli ktokolwiek próbował oznajmić komuś coś, czego tenże powinien wysłuchać, musiał zdanie zaczynać od słów: „Dziad powiedział, że…” albo „Dziad ma na ciebie oko” i tak dalej. Dziad został świętym za życia, bo podczas gry w dwa ognie raz za razem trafiał w jakiś cycek, dziewczyna wypuszczała piłkę z rąk i schodziła z boiska, a on sam nigdy nie dawał się zbić.

Tak naprawdę, choć wstyd przyznać, to dziewczyny były lepsze od nas w dwa ognie. Zarówno w łapaniu piłki jak i w zbi- janiu przeciwników, a więc nas. Niektóre z nich miały tak moc- ny rzut, że nie było mowy o tym, aby złapać piłkę. Szczególnie zaś wtedy, gdy celowały w nogi. Każdy mecz zaczynał się od tego, że na jednym boisku stawało dziesięć dziewczyn, na dru- gim dziesięciu chłopaków, a za liniami po jednej matce do przerzucania piłek, ale również do zbijania biegających w obie strony zawodników.

Należałem do tych, których zbijało się w pierwszej kolejno- ści. Trudno było mi to trawić na zimno, ale co mogły znaczyć moje utajnione emocje w sytuacji, gdy natura obdarzyła mnie dziurawymi rękami? Los mi nie sprzyjał, rodzicom nic o tym nie mówiłem, ale miałem trudności z zasypianiem. Gdybym wyznał to ojcu albo matce, zaprowadziliby mnie do lekarza, i co wtedy? Co bym powiedział? Że myślę o tym, jak nie dać się zbić albo jak złapać piłkę, albo wreszcie – jakim cudem trafić w cycek?

Oczywiście miałem też swoje dobre dni. Stało to wtedy, gdy przyjmowano mnie do drużyny zuchów. Taki zuch w cią- gu jednego roku miał szansę zostać harcerzem, a harcerz no- sił mundur oraz czworokątną czapkę z paskiem upiętym nad daszkiem. Frajda polegała na tym, aby pasek odpiąć i zaczepić

(19)

pod brodą. Czapka i pasek pod brodą to był wtedy szczyt ma- rzeń każdego zucha. Każdego, tylko nie mnie. Matka kupiła mi mundur i czapkę już następnego dnia po przyjęciu mnie w szeregi zuchów. Do szkoły przyszedłem pół godziny przed lekcjami, usiadłem w szatni nie zdejmując czapki i czekałem, co się będzie działo.

No i działo się. Na mój widok otwierali oczy nawet tacy, któ- rzy przyszli do szkoły, mimo że jeszcze się nie obudzili. Wraże- nie było niezwykłe. Dziewczyny nie mogły oderwać ode mnie oczu, a nawet sam Dziad dwa razy zaszczycił mnie spojrzeniem tego ranka, choć zwykle zaszczycał mnie swoim spojrzeniem dwa razy na miesiąc.

– Ach, to ty! – powiedział, potem skurczył się w sobie, po- dreptał jakiś taki przygaszony do drzwi, tam odwrócił się jesz- cze i zapytał:

– To twoja czapka?

– No jasne, że moja! – zawołałem rozpromieniony, chociaż miałem świadomość, że czapkę noszę nielegalnie i że do jej noszenia będę uprawniony dopiero za rok lub dwa.

Dziad pokiwał głową i poszedł. Już nie pytał o nic więcej, a na drugi dzień przyszedł taki jeden, co siedział ze mną w tej samej ławce i rzekł:

– Dziad powiedział, że coś głupio wyglądasz w tej czapce.

O, wszyscy święci! Dziad powiedział…

Tego dnia ksiądz katecheta, którego ceniliśmy za sensacyjne opowieści o bohaterach Starego Testamentu powiedział, że chyba garb mi rośnie na plecach.

– Oleś, wyprostuj się! – nagabywał łagodnie.

– Proszę księdza, nie mogę – odpowiadałem z rozpaczą w głosie, bo miałem już w perspektywie paradowanie w czapce przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a tu Dziad powie- dział, że głupio wyglądam, a to oznaczało, że nadal jestem do niczego.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Krzątała się po całym domu i mogę się założyć, że znów szukała kluczyków od samochodu.. Gdybym tak naprawdę choć raz z sympa- tycznym uśmiechem na twarzy potrafiła

w krąg wzrokiem zatoczył po czym drągal ów klęknął wzniósł ku niebu oczy, (wciąż szczękając zębami) czekał na swój „koniec’’….. Lecz kres nie nastąpił,

Wielu Polaków jest dziś zaszokowanych tym, co się dzieje, tempem niebezpiecz- nych zmian, bezczelnością partii władzy.. Bezceremonialnością jej

mówiła przez całe lata, teraz wszystko się

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak Projekt okładki: Jakub Kleczkowski Ilustracje na okładce: Jakub Kleczkowski. Skład epub, mobi i pdf:

W strukturze religijnej zajmowałem pokaźne miejsce, to prawda, ale wasz dzielny lud średniowiecza wypychał mnie na sam przód sceny po to tylko, żeby tym łatwiej prześlizgnąć

Uznana tradycja ascetyczna Ko- ścioła potwierdza, że do każdego sa- kramentu należy podchodzić z wiarą (rozdział Wierzę w Ciebie); że dialog z Bogiem, którym jest rachunek

o światło Ducha Świętego dla mego serca i mego umysłu, abym poznał swoje grzechy i szczerze za nie żało- wał. Umocnij moją słabą wolę, abym unikał wszystkiego, co oddala