• Nie Znaleziono Wyników

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część ostatnia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Nadwiślańska opowieść wigilijna (część ostatnia)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

Downloaded from: justpaste.it/z7prfndyfyksdlzj

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część ostatnia)

****

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część ostatnia)

Kiedy zbliżałem się do czerwonych drzwi małego domku w jednej z wąskich, odchodzących od rynku uliczek, nie wiedziałem jeszcze, co powiem synowi Artura.

W gruncie rzeczy nie zastanawiałem się nad tym zbyt pilnie. Nie tylko dlatego, że byłem – mimo wypełnienia mocą – jakby odessany z emocji, w każdym razie tych intensywnych.

Jednak ta noc nauczyła mnie kilku rzeczy. Między innymi tej, by się nie udręczać brakiem odpowiedzi. Wszystko ma swój czas i cel.

Jeśli nabierzesz tego przekonania, staniesz u każdych drzwi. Nawet takich.

Matka Dawida miała przygnębioną twarz, więc nie pytałem, czy wie. W Potokowie wieści szybko się rozchodzą.

Zwłaszcza o śmierci trzech osób w tygodniu świątecznym.

Stała w progu blada, zmizerowana i zmęczona.

- To pan… Pan Aleks. Nie spodziewałam się… Czy… wejdzie pan?

- Mogę?

- Tak… Proszę.

Wszedłem za nią do wnętrza. Niewiele widziałem mieszkań w mieście, ale wiedziałem, że sporo sprawia wrażenie, jakby czas stanął w nich w czasie ostatniej wojny. To było jedno z takich.

Chciała mnie wprowadzić do pokoju, który pełnił funkcje salonu – choć ja nazwałbym go pralnią, a przynajmniej określiłbym to tak dzień wcześniej – lecz powstrzymałem ją.

Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.

- Czy Dawid wie?

- Nie.

- Okej… Ale… Hm. Pyta… Pytał czasem o ojca?

- Tak.

- Dobrze… - Westchnąłem. – Chciałbym z nim porozmawiać.

(2)

Zawahała się.

- Mam dla niego prezent od Artura – wyciągnąłem pakunek spod kurtki.

Coś chwyciło ją za gardło, zrobiła nieokreślony ruch ręką, jakby chciała przetrzeć twarz, po czym wskazała mi drzwi do pokoju dziecka i odeszła na bok.

Dawid leżał na dywanie i bawił się klockami. Rozejrzałem się błyskawicznie. Pokój był nie najgorszy, suchy i ciepły, w otoczeniu okna nie dostrzegłem grzyba ani wilgoci.

Chłopiec obrócił głowę i przyjrzał mi się spokojnie.

Uznałem, że przedłużanie tej chwili jest tak samo zbędne jak byłoby jej skrócenie. Naturalny bieg jest zawsze słuszny, a wyznacza go ufność.

Usiadłem na dywanie obok niego . Obaj patrzyliśmy na połyskujący zielenią prezent.

- To od Mikołaja? – spytał.

- Nie. Od twego taty. Dla ciebie – podkreśliłem.

- Od taty? – zdziwił się lekko. – Nigdy mi nie dał prezentu.

Zagryzłem wargi i potoczyłem wzrokiem po klockach. Niewątpliwie Dawid budował z nich farmę dla widocznych w rozerwanym opakowaniu zwierząt.

- Widzę, że Mikołaj już u ciebie był.

- Tak. Dostałem klocki, zwierzęta i dwie czekolady. Jedną już zjadłem z mamusią.

- Wspaniale. Jesteś dobrym chłopcem, bo się dzielisz.

- Czy tatuś przyjdzie?

Nie było to łatwe, ale spojrzałem mu w oczy. Postarałem się, by ujrzał w nich ciepło.

- Wiesz, Dawidku… Czasem, gdy mężczyzna ma… hm, pewien kłopot, żeby coś pojąć, zobaczyć… Wiesz, żeby coś zrozumieć i docenić. Wtedy czasem potrzebuje wspiąć się na drzewo. – Słuchał z uwagą. Nie patrzył na prezent, tylko na mnie. Wiedziałem, że łaknie męskiej energii. Potrzebował jej jak każde dziecko. – Albowiem z dużej wysokości można zobaczyć więcej. Oczywiście to wcale nie musi być drzewo prawdziwe, wiesz? Można je sobie wyobrazić. Albo narysować. W każdym razie z tego drzewa można ujrzeć to, co jest naprawdę ważne. I twój tata… - umilkłem, by uciec od wzruszenia. Chciałem pozostać ciepły, niosący spokój otuchę. Ja sam dostałem jej wiele ostatniej nocy. To był potężny zapas, którym mogłem się dzielić. Odkrywałem też niezwyczajną siłę spokoju.

- Czy pan już był na drzewie?

Uśmiechnąłem się.

- Chyba tylko w połowie. Zabrakło mi odwagi, by bardziej zbliżyć się do wierzchołka. Ale wiesz, co, Dawidku? Jeśli mi narysujesz drzewo, będę się wspinał na nie bardzo często, może każdego dnia. Tak… Każdego dnia będę wchodzić na drzewo, żeby upewnić się, że widzę rzeczy ważne. Rozumiesz. Ludzi, którzy szukają pocieszenia i pomocy. Którzy mają bardzo żywe serca.

– Codziennie?

- Tak. Jeśli będę tego potrzebować.

- Czarami?

- Tak. Wyobraźnią. Czarami. Jeśli będę trzymać ręce na rysunku i zamknę oczy, to będzie tak samo, jakbym wspinał się na prawdziwe drzewo z lasu. Twoje drzewo będzie mi pomagać. Narysujesz mi je?

- Dobrze. – Odrzekł z powagą. – A czy tatuś wszedł na drzewo?

Dołożyłem dwa klocki do budynku farmy.

- Twój tatuś uznał, że zbyt długo nie widział tego, co jest dla niego naprawdę ważne. Dlatego pomyślał, że drzewo może nie będzie wystarczająco wysokie, aby to odkryć. I wspiął się wyżej.

- Wyżej?

- Tak. Aż do nieba.

- Do nieba?

- Tak. Bo stamtąd widzi się już naprawdę wszystko. Tylko że… że się już nie schodzi.

Milczał.

(3)

- Z drzewa można wrócić, ale z nieba nie. Jednak dzięki temu, że twój tatuś tam wszedł, ja nie będę musiał tego robić, żeby naprawdę zobaczyć całe piękno świata. Twój tatuś będzie czekał na ciebie w niebie. Będzie patrzył na ciebie i mamę każdego dnia. I obiecuję ci, że zawsze, kiedy wejdę na twoje drzewo, zaniosę mu pozdrowienia od ciebie, a przyniosę w zamian buziaki.

- Od taty?

- Tak.

- To fajnie.

- A tu – wyciągnąłem ręce – jest prezent od niego.

Oddałem mu zielony pakunek i podniosłem się z twarzą, która drewniała w odruchu samoobrony. Nie chciałem zostawić łez w pokoju, do którego powinno wpadać jedynie złote światło słońca i błękit świątecznego śniegu.

Zaczął odwijać papier, ale przerwał i dogonił mnie wzrokiem.

- Przyjdzie pan jeszcze?

- Tak. Przyjdę po drzewo.

- A potem?

- Oczywiście, że przyjdę.

Kiedy podchodziłem do matki Dawida, z pokoju dobiegł głos radosny, choć stłumiony niedowierzaniem:

- Mamusiu! Mamusiu, mamusiu, mam pieska…

Uśmiechnąłem się mimo wszystko.

- Nie pytam nawet, czy ten prezent jest odpowiedni – wzruszyłem ramionami. – Uznałem, że skoro on mi go polecił wręczyć, to… to musi być wszystko w porządku. – Pomyślałem, że o nocy duchów opowiem jej innego dnia. Może wtedy, kiedy przyjdę po drzewo.

Skinęła głową.

- Dziękuję…

- Ja również. Ma pani wspaniałe dziecko. Warto było upaść na kolana, żeby otrzymać dar jego uwagi. –

Chrząknąłem i ruszyłem do drzwi. – Ach, gapa ze mnie – uderzyłem się w czoło. – Przecież i dla pani jest prezent.

- Dla mnie? – rozszerzyła oczy. – Od Artura?

- Czy od Artura? – powtórzyłem z namysłem. I z przekonaniem odpowiedziałem: - Zdecydowanie tak. Nie może być żadnych wątpliwości w twej sprawie.

Podałem jej kopertę i wyszedłem. Koperta była gruba, sama nie wiem czemu, ale pomyślałem, że wypada oddalić się szybko, jeśli wręczyło się komuś grubą kopertę.

Nikomu jeszcze nie wręczyłem tak grubej.

Sprostuję: ja i Artur ją wręczyliśmy. Nadal mieliśmy spółkę. Nie zamierzałem odpuścić mu w tej sprawie.

Przemierzałem przez dwadzieścia minut rynek i pobliskie uliczki, wykorzystując ten czas na odreagowanie żalu i radości, które wyniosłem przez czerwone drzwi. Okazało się po raz kolejny, że radość może wymieszać się z żalem i że nie zgrzyta to niczym, bo ostatecznie wiedzie do uwolnienia.

Nabierałem uwolnienia z każdym krokiem na brukowanych ulicach, z każdym oddechem, który sycił ciało i duszę mrozem – tym cudem stworzonym człowiekowi przez Boga na oczyszczenie ciała i umysłu.

Polubiłem mróz natychmiast i na zawsze.

Co jakiś czas mijał się ze mną przechodzień, któremu na mój widok zdumienie rozciągało twarz, a ja do każdej z tych twarzy ze śmiechem wołałem:

- Wesołych świąt!

Po dwudziestu minutach czułem nieomal pełne uwolnienie. Sprawiło ono, że radość bardzo wzrosła, zaś żal znacznie zanikł. Nie było to jeszcze całkowite uwolnienie – ale niosło mnie ono niczym zjawę przez najpiękniejsze miasteczko w Polsce.

Aż zaniosło mnie pod zielone drzwi sklepu z zabawkami.

- Halo?

(4)

Serce zatrzepotało mi gwałtownie, lecz mój głos utrzymał wibracje ciepła i radości. Byłem pewien, że jego mocy ulegnie każdy. Także osoba, do której zadzwoniłem.

- Czy pani Wiktoria?

- Tak?

- Bardzo przepraszam… Przepraszam, że dzwonię w święto… i że, cóż, powiem wprost… Jeśli uczyni pani wyjątek i zejdzie na chwilę do sklepu, kilkoro dzieci w Potokowie dostanie dodatkowe prezenty. Wie pani, z takich biedniejszych domów.

- Pan chce, żebym zeszła teraz? Pan zamierza kupować?...

- Tak. Przepraszam, bardzo mi zależy…

- Niech pan nie przeprasza. Oczywiście już schodzę, za minutkę jestem. Dla tych biedniejszych dzieci otworzyłabym sklep o północy.

Nabrałem powietrza głęboko, bo sprawiło mi to uprzejmość. Mróz wracał, nabierał siły. Pierwszy raz miałem odczucie mrozu jako zjawiska sojuszniczego. Bo też przenikał on przeze mnie i utwardzał to, co było zbyt miękkie, odświeżał to, co się zapadło, odcinał od mroków przeszłości i pchał w światło działania.

Tylko mróz. Ale tak to właśnie czułem w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.

Obejrzałem się. Przez rynek przemykał ktoś z rzadka, przeważnie niosąc prezent lub potrawę, by dzielić się świąteczną radością z bliskimi albo po prostu znajomymi. Jeszcze wczoraj nazwałbym to dzieleniem hipokryzji, lecz dziś już nie kwapiłem się do tego. Dziś nie miałem ochoty być sędzią dla nikogo, bo… Nie chciałem już sądzić sam siebie.

Na środku rynku osadzono wielki świerk spowity srebrnymi serpentynami. Granatowe bombki i zielone latarenki czyniły klimat jedyny w swoim rodzaju.

Zauważyłem go? Owszem. I chłonąłem.

Świerk był martwy i nieruchomy, a jeśli na sprawionych mu dekoracjach ludzie pozostawili jakieś fluidy, to przecież musiały już rozwiać się albo zamarły pod szronem.

A jednak ten martwy świerk stał niczym strażnik-opiekun, druid świąteczny, inicjujący coś, z czego może i świadomość ludzka nie zawsze zdawała sobie sprawę, a jednak… Pomyślałem, że nie może być ani jednego tworu boskiego na Ziemi, który nie posiada wpływu na istotę człowieka, ale w takim razie wszystko, cokolwiek człowiek postawił, ukształcił, pokolorował – to wszystko też musi uwalniać jakieś wpływy, mniejsze lub większe.

Jak ten świerk w sercu Potokowa. Martwy, ale żywy.

Podpełzały jeszcze do mnie dziwne myśli, takie, że może błaznuję, że się oszukuję, że się pogubiłem, lecz myśli te rozwiewały się natychmiast, bo je ignorowałem. Miałem już gdzieś ocenę swej postaci, tak własną, jak sędziów pochylonych nad planetą.

Osąd nie miał znaczenia. Liczyło się tylko wsparcie, które niosłem.

Byłem pewien, że zapłaciłbym każdą cenę za wybór, którego właśnie ostatecznie dokonałem.

Nie będzie już odwrotu.

Może będę musiał czasem wspiąć się na drzewo Dawida, lecz nie będzie już odwrotu. Nigdy.

- Proszę – usłyszałem i znów serce mi zabiło.

Ile wzruszeń mogą unieść płuca człowieka?

Tyle, ile trzeba. Tyle, ile trzeba tym płucom, by zrzuciły z siebie smolisty nalot udręki wyborów, które zawiodły.

Nie rozpoznała mnie jeszcze. Kiedy przekręcała klucz od środka, patrzyłem na kamieniczki. Kamieniczki jak z klasycznej niemieckiej bombonierki świątecznej.

Wszedłem za nią powoli, bo krok w przeszłość, która prowadzi w przyszłość, musi być krokiem powolnym.

Kroczyłem mostem, który oznaczał jeszcze jedną ważną konfrontację.

Bardzo jej chciałem.

Teraz mogłem to sobie powiedzieć otwarcie i bez gniewu: od dawna jej wypatrywałem.

Przy ladzie obróciła się i zaczęła z uśmiechem:

- To ja panu dziękuję. Jeśli…

(5)

Zapadło milczenie, ale nie pozwoliłem, by się rozciągnęło. Otaksowałem ją tylko spojrzeniem, które wyrażało ciepły, życzliwy sentyment, bo to właśnie czułem. I poczucie winy, bo i to czułem.

- Wiktorio.

- Aleks… Cholera.

W jej głosie nie było nic nieprzyjemnego. To dodało mi otuchy.

- Przyszedłem dziś, żeby cię przeprosić. Przyszedłem tu dziś, żeby ci powiedzieć, dlaczego… - zawahałem się.

- …odrzuciłeś mnie? – spytała cicho i spokojnie.

Spuściłem wzrok.

- Tak naprawdę, Wiktorio… Tak naprawdę… Odrzuciłem sam siebie. Byłem w tobie zakochany od pierwszej chwili i wiesz… chciałem, bardzo chciałem! zatopić się w tym, co sobą roztaczałaś. Przez chwilę było mi bardzo

słonecznie i uwierzyłem, że to możliwe. Że będziemy razem i dzięki temu pójdę silny i spokojny właściwą drogą.

Czekała w milczeniu. Nie wahałem się już. Byłem opanowany, ale i zdecydowany.

- Prawda jest taka, że tego dnia, w którym mieliśmy pływać… w którym miał być ten piknik… Pamiętasz, pytałaś, czy mam nogi jak piłkarz?...

Pokręciła przecząco głową. Jej oczy posmutniały.

- Oczywiście, że nie pamiętasz i ja to rozumiem. Bo to pytanie o to, czy mam zgrabne nogi, było po prostu takim flirtem, gestem zalotnym, a nie żadnym nabożeństwem. Następnego dnia powiedziałabyś coś innego w ramach tej najbardziej uroczej z gier, może coś o piersi hoplity. Teraz to rozumiem. Wtedy… chyba nawet nie spróbowałem zrozumieć. Wiktorio…

Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Jej były zbyt smutne. Zdecydowanie zbyt smutne. Jak jeziora, które straciły błękit, gdy poczerniało nad nimi niebo. Dlatego uśmiechnąłem się i w uśmiechu zawarłem wszystkie cuda, których

doświadczyłem tej nocy i tego poranka.

- Byłaś urocza w każdej minucie, którą mi poświęciłaś. W każdej jednej. – Pokiwałem głową. – W każdej jednej… I chcę ci powiedzieć, że tak naprawdę to, że zapytałaś mnie o nogi, nie miało znaczenia dla mojej ucieczki. Tak naprawdę uciekłem już wcześniej. Jeśli przewrócił mnie jeden powiew wiatru, to oboje dobrze to wiemy- już wcześniej zgubiłem równowagę.

- Aleksie – wyszeptała. - Nie rozumiem, o czym mówisz.

- O swojej słabości. Miałem wypadek, zanim cię poznałem. Amputowano mi nogę. Mam protezę.

- Mój Boże… - jej wsparte o ladę pięści zbielały.

- Po prostu wystraszyłem się. Nigdy bym ciebie nie porzucił, bo mądry i silny człowiek nie porzuciłby kobiety, która jest czarodziejką. Ale człowiek słaby porzuciłby siebie. I ja to zrobiłem tamtego dnia. Porzuciłem siebie. –

Wiedziałem, że w moich oczach zalśniły łzy. Nie miałem potrzeby tego tuszować. To nie były łzy porażki i rozpaczy.

- Aleks… Boże, zraniłam cię. Gdybym…

- Nie – uciąłem. – To ja zraniłem siebie. I ciebie. Oboje to wiemy, choć może potrzeba tobie jeszcze kilku minut, żeby przyznać mi rację – parsknąłem krótkim śmiechem. – To nie ty zraniłaś mnie, tylko ja ciebie. Bo nie mówiąc ci prawdy, wyrządziłem ci dwie krzywdy. Skazałem cię na zafrasowanie osoby odepchniętej, a odepchniecie bez wyjaśnienia wczepia się w serce. Dziś zabieram to z twego serca, Wiktorio. Wyrządziłem ci krzywdę, bo nie mówiąc ci prawdy, nieświadomie uznałem cię za osobę małostkową, nieczułą, wygodną i niezdolną do miłości wsparcia i wyrzeczenia. Dziś uwalniam cię od tego osądu. Przepraszam cię. Wybacz mi.

Znów patrzyłem pod nogi. Nie chciałem wymuszać jej przebaczenia błyszczącymi oczami.

Trwała cisza.

Sklep pachniał drewnem, zabawkami i jemiołą.

Był jednym z tych miejsc, w których można było na chwilę przymknąć oczy i zapaść się w tunel ukojenia.

- Aleksie…

Przymknąłem oczy, choć nie zamierzałem korzystać z tunelu. Nie po to tu przyszedłem.

(6)

- Nigdy cię nie winiłam. Jeśli mam ci co wybaczać, to już to uczyniłam. Właśnie wlałeś mi światło w duszę.- Odetchnąłem i podniosłem wzrok. - A i ty mi wybacz, bo…

Podniosłem palce na wysokość jej ust.

- Nigdy nie byłaś niczemu winna. Dokądkolwiek poszliśmy, zawiodły nas tam nasze wybory. To ja nie poszedłem na piknik. Ale myślę, że nawet piknik, który został zmarnowany, pozostaje piknikiem, który wniósł pożytek. Tak to widzę. Jeśli jednak obwiniesz się za cokolwiek, to oczyszczam cię tu i teraz, bo wniosłaś w moje życie radość i nauki. I dziękuję ci. Twoje czary wciąż działają i będę z nich korzystał. Zawsze.

- Aleksie… Wiesz, że mam rodzinę?

- Tak – uśmiechnąłem się. – Dlatego nie będę przychodził zbyt często. Pewne ścieżki nie powinny krzyżować się bardziej niżby należało. Ale zakupy w Wielkanoc, Dzień Dziecka i Boże Narodzenie, to chyba brzmi rozsądnie, prawda?

Rozpromieniała.

- To rzeczywiście minimum… Mógłbyś chyba zajrzeć trochę częściej. Mój mąż to fajny człowiek.

- To dobrze. W takim razie zajdę jeszcze ósmego marca. Zatem do zobaczenia za dwa miesiące. – Mrugnąłem okiem i odwróciłem się, żeby odejść. Zatrzymałem się jednak i w zamyśleniu nie przeszkadzającym czerpaniu – co chyba jest czymś niecodziennym – powiodłem wzrokiem po półkach, zabawkach, dekoracjach. Przy drzwiach stał potężny renifer z pluszu, lecz gdyby ktoś – na przykład Artur – szepnąłby mi w ucho, że to prawdziwy, pozujący na ozdobę zwierzak z bieguna, uwierzyłbym bez zastrzeżeń. Bo też oczy renifery błyszczały czymś, co nawet u skostniałych starych koni, takich jak ja, pchało do odruchu przytulenia istoty tylko pluszowej.

A żywej tym bardziej.

Obróciłem się do Wiktorii i objęliśmy się w jednej najszybszej sekundzie z wszystkich kosmicznych.

Nie przedłużałem i tego. Tego dnia miałem mistrzowskie wyczucie czasu.

I muszę wam powiedzieć, że nic nigdy nie napełniło mnie większą satysfakcją, niż to wyczucie czasu.

I wyczucie wszelkich rzeczy, do których stanąłem po nocy wigilijnej.

Odsunąłem się i jeszcze raz spojrzałem na nią i na to, co stanowiło dla niej tło.

- To miejsce naprawdę jest baśnią. Zawsze nią było i zawsze będzie. A że o baśni stanowią bardziej ludzie niż dekoracje… - uśmiechnąłem się i znów skierowałem do drzwi.

Tym razem zatrzymała mnie Wiktoria.

- Aleks…

Znieruchomiałem z ręką na mosiężnej klamce.

- Gdybyś tamtego dnia… albo któregoś innego, powiedział mi o tym… o twoim wypadku… Nie wiem, czy zostałabym z tobą. Naprawdę nie wiem. Być może nie.

Mój uśmiech był prawdziwy, bo nie chciałem rozdawać już innych.

- Wiem. I dziękuję ci.

- Dziękuję, że dziś przyszedłeś.

- Wesołych świąt, Wiktorio. Wielu ludzi potrzebuje twojej baśni.

Wyszedłem, by stwierdzić, że mój krok był jeszcze lżejszy, a mróz jeszcze bardziej przyjazny.

Podniosłem oczy na świerk. Pod jego gałęziami leżały spore makiety prezentów lśniących metalicznym granatem i purpurą.

Wtedy coś sobie przypomniałem i zacząłem się głośno śmiać.

Wiktoria wciąż stała przy ladzie. Na mój widok otrząsnęła się z zamyślenia i zmarszczyła brwi w zdziwieniu.

- Przepraszam – rzekłem tonem dezaprobaty – ale zdaje się, że przed chwilą był w tym sklepie jakiś klient obiecujący transakcję, jednak najwyraźniej okazał się szalbierzem i bałamutem, bo wszak wyszedł bez

dotrzymania słowa i jedynie ukradł pani bezcenny czas rodzinny. Czy pani pozwoli, że wypełnię zobowiązania tego niegodziwca?

Nareszcie się roześmiała.

- A czy pan ma jakieś zorientowanie w tych zobowiązaniach?

(7)

- Owszem. Bo tak się składa, że znam tego draba i wiem, co mu po głowie chodzi. – Okrężnym ruchem dłoni potoczyłem wokół. – Bardzo bym prosił o spakowanie zabawek. Czy mogę liczyć na owinięcie ich w papier

świąteczny? Bo sam robiłem to tak dawno, że straciłem wprawę w palcach i prezent ode mnie mógłby kojarzyć się raczej z prowiantem uszykowanym dla drwala.

Ciągle się śmiejąc, zapytała:

- Ile mamy tych prezentów spakować?

Uniosłem brwi w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia.

- Wszystko.

- ?...

- Wszystko. – Potępieńczo pokręciłem głową. - Mówiłem pani, że to szalbierz i bałamut. Tak mnie wrobić.

Jakieś dwie minuty marszu od mojego domu stał budynek, który stanowił moją ostatnią stację przed obiadem rodzinnym. Stał tak zupełnie po drodze. Przypadkiem, można by rzec. Żaden z moich nocnych rozmówców by tego tak nie określił, a ja w tej chwili już bym się z nimi zgodził.

Przypadku nie ma. Nie tego rodzaju, w każdym razie. Nie w sferze odkształcającej ducha ludzkiego.

Duch człowieka - dziś jestem o tym przekonany - odkształca się doświadczaniem ludzkim do nieskończenie unikalnych form, które mogą stanowić największą z atrakcji dla Stwórcy.

Przypadek? Nie mogę przyjąć takiego obrotu wydarzeń po tym, co mnie spotkało.

Wszystko ma swoje logicznie złożone w przestrzeni życia czas i miejsce. Zwyczajnie. Nie trzeba wypowiadać tego odkrycia z patosem. Wystarczy przyjąć to ze spokojem jako rzecz w pełni naturalną.

Logiczną.

Uzasadniającą wszechrzecz.

Aczkolwiek trochę wzruszony przecież byłem, kiedy wcisnąłem dzwonek przy białych drzwiach.

Proboszcz Joachim miał znużoną, nieco nieobecną twarz, ale nie widziałem na niej przybicia. Jeśli tej nocy utracił trochę sił życiowych, to całkiem możliwe, że zyskał w zamian wiarę, cel i latarnię na resztę swego szlaku.

To bardzo udana transakcja, jak sądzę.

Proboszcz był znużony, ale na tyle żywy, by oniemieć ze zdumienia na mój widok na dłuższą chwilę.

- Tak – rozłożyłem przepraszająco ramiona – to ja. Ten dziwny odludek z drugiego brzegu. Mam do księdza proboszcza prośbę… chrześcijańską.

Jeszcze szerzej otworzył oczy.

- Tam na drodze – nie odwracając się wskazałem ręką. – Pan Rusałnik, ojciec pani Wiktorii, ksiądz proboszcz wie… Czeka w nysie. Jest wyładowana prezentami. Chciałbym, żeby te zabawki… No, żeby ksiądz proboszcz pomógł dzięki swym kanałom rozprowadzić je w biednych rodzinach parafii, a może i na jakiś dom dziecka wystarczy.

Poruszył ustami.

Powstrzymałem śmiech. To byłby serdeczny, szczęśliwy śmiech, ale pomyślałem, że jakoś nie wypada śmiać się w twarz człowieka do reszty oszołomionego. Nawet życzliwie.

- Tak… Dziwne to wszystko – ciągnąłem. – Te cuda Bożego Narodzenia. Cóż. Zaznaczę uczciwie, że nie należy ograniczać podziękowań za ten dar świąteczny do rodziny Rusałników, czy tym bardziej do mnie… Prawda jest taka, że nie byłoby tutaj tej nysy, gdyby nie pani Aldona. – Zadrżał. – Gdyby pani Aldona nie przyszła do mnie.

Odzyskał głos. Drżący i niepewny, ale najbardziej chrześcijański z możliwych, bo prawdziwy, wzruszony, daleki od tonu kazania.

- Pani Aldona przyszła do pana i proponowała, żeby obdarować dzieci biedne i te bez rodziców?...

Zastanowiłem się szybko.

- Tak. Zdecydowanie – potwierdziłem z przekonaniem. – Nie może być żadnych wątpliwości w tej sprawie.

Nie miałem żadnych wątpliwości w tej sprawie. I chyba już w żadnej innej.

(8)

Byłem też pewien, że moje trzy duchy świąteczne obserwowały mnie z jakiegoś dystansu. Że ich wpływ na moje kroki, i myśli, i wybory był wielki.

Ale wiedziałem także, że wywarli na mnie wpływ, którego sam sobie życzyłem.

Rozumiałem już wszystko, o czym mówili tej nocy.

Wpływ był i zawsze będzie obustronny.

Nie ma też grzechu, lecz wybór doświadczania.

A jest to różnica ogromna.

I że ostateczne światło na końcu drogi wyborów jest i tak nieuniknione.

Skoro zaś zrozumiałem to, to musiałem pojąć coś jeszcze.

Że strach można odrzucić jako iluzję – albo jeden z wyborów.

I najważniejsze: w pierwsz y dzień świąt stałem tam, gdzie stać chciałem.

Trzasnęły drzwi nysy.

- Myślę, że przyda się pomoc, księże proboszczu – dobiegł nas głos ojca Wiktorii.

To był dzień odkryć i niezwyczajnej czujności – nie przegapiłem wcześniej tego, że pani Bawarczykowa pobiegła do domu susami nastolatki. Teraz zaś głos Rusałnika uderzał wręcz entuzjazmem, werwą, jakimś polotem, który, zdawałoby się , powinien uchodzić z człowieka między trzydziestym, a czterdziestym rokiem życia. Bezpowrotnie.

A jednak nie jest to chyba żadną prawidłowością kutą w żelazie.

Napawałem się tymi odkryciami jakby były fenomenami. Czy były nimi?

- Może da się skrzyknąć ministrantów? – prawie śmiał się Rusałnik. – Bo wie ksiądz proboszcz, to dopiero pierwszy kurs. Będą jeszcze dwa.

Ojciec Joachim wrócił do mnie spojrzeniem i poruszył ustami.

Wyczucie czasu. Niektóre gry życia są fascynujące w dobry sposób.

- Przepraszam – wyprzedziłem kapłana– ja już swoje dziś zrobiłem. Muszę pędzić do bliskich. A to – wyciągnąłem kopertę dziwnie tak samo grubą, co poprzednia – dla biednych i zagubionych, którzy zapukają do bramy kościoła.

Może będzie potrzebne i takie wsparcie.

Rusałnik stał już przy nas i patrzył w milczeniu. Proboszcz znów poruszył ustami, lecz ja wyminąłem go i ruszyłem do żółtego domu, od którego dzieliło mnie tylko sforsowanie kilku zasp.

- Wesołych świąt! – rzuciłem za siebie.

- Wesołych świąt, panie Aleksie! – zawołał ojciec Wiktorii.

Proboszcz Joachim miał chyba jakieś chwilowe kłopoty z odzyskaniem głosu.

Ebenezer Scrooge został porwany euforią, która czytelnikowi książki Karola Dickensa lub widzowi filmu mogła się zdawać nieco teatralną, bliską groteski, a może histerii nawet.

Ale wierzcie mi. Nie było tam ani krzty przesady. Nic nie ograniczy euforii człowieka, który wyszedł z czeluści i urodził się na nowo.

Dobrze to rozumiem, bo sam odczuwałem euforię największą od chwili, kiedy powitałem świat - ponieważ właśnie wyszedłem z mroku.

Ostatnie drzwi mego dnia świątecznego miały kolor błękitny.

Błękitny jak śnieg cudu bożonarodzeniowego.

Tym razem pozwoliłem sobie na dłuższą chwilę chłonięcia tego widoku. Zatrzymałem swój czas – a może czas wszechrzeczy? – by czerpać.

Gdy zaś skończyłem, zapukałem i nacisnąłem klamkę.

- Jesteś, syneczku.

Kiedy mój bezcielesny przyjaciel objął mnie na brzegu Wisły, odczułem ciepło, mrowienie i dreszcze, a przede wszystkim napływ mocy szczególnego rodzaju.

Okazało się, że objęcie matki po upływie lat przyniosło dokładnie te same doznania.

No, nawet i inne. Ale przecież ich się domyślacie.

(9)

- Tęskniłem za tobą, mamo. Tylko… jakoś nie mam dla was prezentów…

Ręce matki przekazują siłę i nie sądzę, by jakikolwiek mocarz tego świata miał przywilej prosić o porównanie się z krzepą ramion matki obejmującej swoje dziecko.

- Nie mam prezentów – powtórzyłem szeptem.

Z wejścia do salonu wysunęła się moja siostra. Jej twarz była bardziej złota niż słońce, które prowadziło mnie przez cały czas od poranka, od drzwi zielonych po drzwi błękitne.

- Prezent właśnie się rozpakował… - powiedziała. – Nie mogło być lepszego dla nas wszystkich.

Mama odsunęła się ode mnie nieco, chwytając za dłonie, ja zaś spojrzałem w kierunku salonu.

- Tyle przegapiłem – wydusiłem, pierwszy raz nie wiedząc, jakich słów użyć, by…

By usłyszeć ciepły, ojcowski głos:

- Dopuszczaliśmy możliwość, że się nieco spóźnisz, synku. Tyko tę możliwość. Dlatego czekaliśmy z obiadem.

Chwilę czy dwie. Wesołych świąt i chodźże tu wreszcie.

*

Jutro Wigilia. Bardzo szczególny dzień. Dzień piękny, ale niełatwy.

Niełatwy, kiedy ma się pewne sprawy do uregulowania. Może być ich przecież zwał…

A ja zaplanowałem sporo rzeczy. O ile żaden z dni nie powinien być dniem zmarnowanym, to Wigilia Bożego Narodzenia nie powinna być zmarnowana szczególnie. Tak myślę.

Rok temu, w noc wigilijną, mój przyjaciel zrobił mi kawał. Bardzo niezwykły żart. Będąc duchem, odwiedził mnie w przebraniu człowieka. Co więcej, namówił do tego samego dwa inne duchy.

Przyznacie – to nie jest bardzo codzienny pomysł.

Skutki tego żartu – który nie był zresztą żartem tak naprawdę – były potężne. Sami już o tym wiecie.

Skutki były oczywiście potężne nie tylko dlatego, że trzy piękne, oczyszczone wyborami dusze przyniosły mi swoje latarnie. To, że przyjąłem te latarnie, liczy się tak samo.

Przyjąłem je, ponieważ tego chciałem.

Tamtego dnia stanąłem na błękitnym śniegu i dałem się wchłonąć złotemu słońcu, ponieważ tego chciałem.

Wszystko ma swój porządek.

Przez ten rok sporo się wydarzyło. Co do wydawnictwa Półmrok, to Artur przepowiedział słusznie. Ma się ono dobrze, wręcz znakomicie.

O ile nie oceniać sprawy z perspektywy skarbca, oczywiście. Bo Półmrok co prawda jest produktywny i popularny, ale też mniej wybiórczy. Między liczeniem zysków żelazną ręką, która zwija się w pięść raniącą wielu odrzuconych autorów, a pewnym pobłażaniem dla nich, jeśli mają choć względny przekaz w sensie przynajmniej rozrywkowym, można znaleźć przestrzeń bezpiecznego balansu. Takiego, by odrzucić bankructwo – a nie odczuwam szczególnej potrzeby, by go doświadczyć – ale też i krociowe zyski zawijane w atłasy trzeba pożegnać.

Myślałem nad zmianą nazwy wydawnictwa. Porzuciłem jednak ten zamiar. Ciemności nie są wrogiem oświecenia, lecz jego dopełnieniem. Nie są złem samym w sobie – jedynie złem w interpretacji. Gdyby nie było mroku, nie byłoby światła. A nawet, gdyby było, nikt by o tym nie wiedział.

Prawda jest bowiem taka, że nikt nie odkryje prawdziwego światła, także światła miłości, jeśli nie zazna wpierw mroku.

I to właściwie tłumaczyłoby wszystko…

Ponieważ trochę zbiedniałem, sprzedałem Jeepa Commandera. Kupiłem auto tańsze i zdecydowanie słabsze. Co nie znaczy, że moja sąsiadka i jej mąż nie będą mogli na mnie liczyć, jeśli rozumiecie, o czym mówię.

Przez jakiś czas rozważałem nawet wyprowadzkę z drogiego w utrzymaniu domu przy ulicy Słowiczej.

Trzeba to przyznać wprost, że nawet żywiący sympatię do luksusu burmistrz Potokowa nie mieszka w takiej rezydencji jak ja. A teraz zarabia już więcej.

(10)

No, przynajmniej mniej trwoni.

Choć to nie jest najlepsze określenie. Nie czuję, że trwonię. Wydaję pieniądze właściwie. Czuję, że żyję wedle wyboru, który przywrócił mi porządek.

I latarnie. Teraz kroczę promenadą rozświetloną latarniami. Nigdy nie byłem szczęśliwszy.

Mieszkańcy dzielnicy protestowali na wszelkie rozbrajające sposoby, bym zmienił zdanie. Nawet burmistrz ogłosił, że ,,literat miejski będzie mieszkał w czymś, co jest właściwą wizytówką Potokowa dla dziennikarzy, choćby on sam, włodarz miasta, miał opłacać rachunki i służbę, jeśli jej trzeba”.

Oczywiście odrzuciłem tę ofertę, lecz w końcu zdecydowałem się zostać w domu, w którym zmieniło się moje życie. Nie wiem, czy na serdeczne gesty sąsiadów wpłynął festyn, który wydałem im w Wielkanoc – zresztą ściągnęło nań pół miasteczka. Wiem natomiast, że marzy mi się duża rodzina i przestrzeń tak spora nie zostanie zmarnowana.

Tak, marzę o rodzinie. Poznałem kogoś pół roku temu. Nie wiem, czy pójdzie to tak daleko, jak chciałbym.

Odkryłem już znaczenie pokory i wyczucia czasu. Nie należy ponaglać spraw, jeśli sprzyja im bieg naturalny.

Zobaczymy. Co będzie – nie wiem. Jeszcze się nie oświadczyłem.

Ale coś wiem. Wiem, że nie zbuduję związku na fałszywym tonie i na braku wiary we własne wybory.

Moja dziewczyna zna wszystkie moje słabości, nie ukryłem niczego.

Co do braku nogi, tu się nie zgadzamy. Gdy tylko zaczynam mówić, że to mój słaby punkt, zatyka mi usta i twierdzi, że jest przeciwnie. Że to mój punkt siły.

Zaczynam dopuszczać, że może mieć rację.

W każdym razie wie wszystko o krzywdach, które wyrządziłem wielu ludziom i sobie samemu.

Jednak wciąż jest ze mną, bo wie także o sile, którą mam w sobie. Wie, że podniosłem się tak potężnie, że uwolnione przy tym światło objęło mnóstwo istot.

Wie, że się nie cofnę.

- W twój dom wstąpiły trzy osoby – przypomniała kiedyś uroczyście.

- Duchy.

- Nie wiedziałeś, że to duchy. Trzeba więc uznać to, że podniosłeś się do marszu wsparty ludzką życzliwością, a nie straszeniem zjaw. Takiego zwycięstwa nie odniósł nawet Ebenezer Scrooge – zakończyła ze śmiechem pełnym szczęścia.

Wstałem do marszu.

Być może wyda się wam, że wystarczyła mi tylko jedna noc, by przeżyć metamorfozę. W rzeczywistości Artur miał rację – moje serce wezwało go, gdy byłem gotowy do zmiany swojego życia. Zatopiony w jeziorze frustracji czekałem tego dnia, gdyż najwidoczniej dno gorzkiego zbiornika kryło nieusuwalne zasoby marzeń.

A to wystarczy.

Zaczerpnąwszy marzeń – wynurzyłem się do słońca.

Wstałem z kolan.

Być może jeszcze upadnę. Ale nie zawrócę. Wstanę i będę szedł dalej do celu, którego nie chcę już stracić z oczu.

Cokolwiek będzie, czerpię z każdej minuty. Zwłaszcza z takiej, która oznacza czerpanie innych ze mnie.

To właśnie karmi ludzi, którzy wycofali się z grobów, studni i wszelkich rozpadlin.

Wspomagam więc wielu, lecz odliczam pewną pulę na mój własny rodzinny plan. Wydawnictwo Półmrok być może nieco podupadło w branżowych opiniach, lecz mimo wszystko przynosi nie najgorsze zyski. Udało mi się wydać kilka bestsellerów. Nie wiem, czy będąca na ukończeniu historia mej najważniejszej nocy życia dobrze się sprzeda, ale mogę liczyć na innych. Kuchnia dramatycznie smaczna Joanny Bawarczyk podbija Polskę i Niemcy.

Nie przypuszczam, by z kolejnymi książkami mojej sąsiadki miało być jakoś gorzej.

Duchy Aldony i Fryderyka nigdy nie wróciły do mego domu i nie spodziewam się już ich wizyty ani w tegoroczną noc wigilijną, ani w kolejne. Nie poskąpiłbym obu tym pięknym duszom duńskich ciasteczek, lecz nie

przypuszczam, by była szczególna potrzeba takiego spotkania.

(11)

Jest wiele dusz – zawartych jeszcze w ciele lub płynących w myśli kosmicznej – którym potrzeba podać latarnię.

Duchy, którym zawdzięczam pomoc przy powstawaniu z upadku, z pewnością są bardzo zajęte. Szczęśliwie zajęte.

Iskry wystrzelone z ogni gasną bardzo prędko, lecz iskry, które spłynęły z Aldony na proboszcza Joachima, nie zgasną już nigdy. To również bardzo szczęśliwie zajęty człowiek.

Aktywność karmi ciało, lecz aktywność miłosierna z duszy czyni najżywszy ametyst wszechświata.

Także śnieżny pies, którego ogrzało serce Fryderyka, rozjaśnia życie za czerwonymi drzwiami. Znalazł tam bardzo przyjazny dom, ale profity są dzielone wspólnie. Widzę je w oczach małego Dawida.

Odwiedzam go bardzo często.

Od czasu do czasu wspinam się także na drzewo, które ten wspaniały chłopiec wręczył mi z powagą i zaufaniem.

Wspinam się, bo w baśniowych konarach, które wyrosły z ręki dziecka, odkrywam wszystko to, czego akurat potrzebuję. Pokorę, otuchę lub wyciszenie.

A nawet wdzięczności do samego siebie – bo nabrałem przekonania, że jest to uczucie tak samo ważne jak pokora i wdzięczność dla innych.

Gdy jestem na drzewie Dawida, świat zawsze wygląda tak samo.

Zawsze jest świąteczny.

Jestem już człowiekiem rodzinnym. Odkryłem, że rodzina pojednana jest niegasnącym generatorem mocy.

Moi bliscy nie okazali mi ani gestem, że oczekują jakiejś konfrontacji, było to jednak moim zdaniem coś

nieodzownego. Nadmiar słów może sprowadzić zachmurzenie, ale niedopowiedzenia niosą o wiele poważniejsze ryzyko. Mój wypadek wtłoczył mnie w szczelinę, w której zapadałem się w obwinianiu siebie i w strachu przed czymś, czego bliscy nigdy nie chcieli mi okazać: niewypowiedzianym pragnieniem porzucenia mnie i litością wynikającą raczej z powinności niż szczerego pragnienia wzmocnienia.

W rzeczywistości to ja porzuciłem moją rodzinę.

Powiedzieliśmy sobie wszystko. Ja sam wyznałem im także i to, że nowe życie zawdzięczam nie tylko ich wiernej miłości – a wierna miłość nie przestaje czekać – i swoim odgrzebanym pragnieniom, ale także trzem duchom.

Mój przyjaciel Artur przyszedł do mnie w darze i w darze odszedł. Takich darów nikt nie wyceni.

Ale też dary nie powinny podlegać wycenie i w końcu opanowałem i tę sztukę. Nie wyceniam darów, tylko je chłonę, po czym oddaję zgodnie z naturalnym odczuwaniem.

Co jakiś czas staję na brzegu wiślanym i patrzę na kamieniczki z zaczarowanych ilustracji. Za każdym razem mój przyjaciel staje za mną i obaj przez chwilę dzielimy ciepło radości i prawdziwego porozumienia.

Już dla samych tych chwil zrobiłbym wszystko.

Dusza Artura zdecydowała, że pewnego dnia spojrzy na świat z wysokości nieba. Mój przyjaciel nie zniknął pod lodem, ponieważ miał dość życia. Nie szukał śmierci, w każdym razie nie szukała jej jego istota mentalna,

skupiona na radości czerpanej z zysków i innych przyjemności. Ale jakiś czas wcześniej dusza mojego przyjaciela ułożyła sobie plan. Ten plan został zrealizowany, lecz w sensie naszego postrzegania nie oznaczał samobójstwa.

Jeśli dusza jest nieśmiertelna, to nawet wypadkom można przyjrzeć się z nieco większym spokojem. Przynajmniej po pewnym czasie.

Artur zginął tragicznie, lecz nie nadaremnie. Jego dusza przemierza swój autonomiczny szlak doświadczania i pozostało mi to zaakceptować mimo odczucia straty i oczywistego wstrząsu.

Rozterki i żal wracały do mnie jeszcze jakiś czas, lecz ostatecznie przyjąłem to wszystko z opanowaniem.

Uświadomiłem sobie, że ten przystanek duszy Artura był darem dla mnie, a przy tym – w chwili pożegnania – wniósł najpiękniejsze skutki także dla niezliczonej ilości osób.

Ich liczba pozostanie niezliczona, ponieważ ufam, że kosmos oferuje nie tylko nieśmiertelność duszy, ale i niepowstrzymanie rezonansu.

Rezonans nocy świątecznej sprzed roku – i każdy inny – jest niczym bicie serca boskiego.

A serce boskie – wszechświat – jest jedynym, które nigdy nie stanie.

(12)

Dobrze jest o tym wiedzieć.

Jutro Wigilia. Szczególny dzień. Każdy z nas może podjąć wszelki wybór o każdej porze. Każdy może podnieść się z kolan we wszelkim miejscu tego świata. Jednak to w dni i noce świąteczne bicie serca boskiego jest

najgłośniejsze. Uwalnia się wówczas radość z milionów piersi, a moc tej energii jest szczególna. Jest więc łatwiej zmienić wybory – oczywiście jeśli tylko się tego rzeczywiście chce.

Jutro będę bardzo zajęty. To nie znaczy, że zmarnowałem choćby jeden dzień mijającego roku. Jednak jutro zrobię więcej dla ludzi, bo myślę, że więcej ich ujrzę.

W czas świąteczny widzimy więcej istot szczęśliwych, ale też więcej potrzebujących.

Wszyscy, których zobaczę, będą mogli liczyć na moją latarnię. Cały czas pamiętam o swoim poprzednim życiu i choć nie popadam w samopotępienie, lecz w odzyskaną radość życia, to wspieram ludzi z wdzięcznością i pokorą.

Prawda jest taka, że tym samym wspieram i siebie.

Jutro zrobię spore zakupy w sklepie, gdzie Wiktoria roztacza swoją baśń.

Potem wypiję herbatę u proboszcza Joachima. Herbatę. Od dawna nie piję już wina i kawy – w każdym razie nie w dzbankach.

Herbata to właściwy napój przy okazji chrześcijańskich interesów.

Opłaciłem też kilku Mikołajów. Wierzę, że trafią, gdzie trzeba.

Wigilijny wieczór spędzę z rodziną, w domu rodziców. W tym roku nie zapomniałem o prezentach.

Co jednak ciekawe, telefon znów wyrzucę gdzieś w kąt, lecz tym razem z zupełnie innych powodów.

W pierwsze święto wstąpię na obiad do Dawida i jego mamy. Potem chciałbym chwilę postać pod ogromnym świerkiem na rynku. Mam nadzieję, że będzie wtedy mróz. Uwielbiam mróz.

Wszędzie będzie towarzyszyć mi moja dziewczyna. Drugi dzień świąt spędzimy już z jej rodziną.

I tylko przed obiadem na chwilę się z nią rozstanę. Na chwilę krótką, ale mającą swoje znaczenie.

Długo trenowałem do maratonu świątecznego, który wprowadził burmistrz.

Będę biegł po zwycięstwo.

*****

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pan był z Dawidem, a mimo to Dawid jako mąż Boży był narażony na niebezpieczeństwa ze strony naturalnych wrogów.. Dawid był gotów stanąć do walki oko w oko z

Gdy się to stało, Scrooge przysiadł na łóżku i znalazł się oko w oko z nadziemskim gościem, który się właśnie zjawił i stanął tuż przy ramieniu Scrooge'a. Dziwna to

Jan Lubiński - lekarz specjalista w dziedzinie genetyki klinicznej oraz patomorfologii zauważa, jak ważne jest pogłębienie badań na temat mikro i makroelementów w

Ziemilski godzi się na taką konwencję i choć jego praca raczej nie nadaje się do teatrologicznej analizy, jest w pewien sposób pełna czułości i troski – bo dokumentuje

 Czas wiary jest podobny do czasu zasiewu; nie trzeba tracić ducha i nie wolno załamywać się – aż do końca. Bądź wytrwały do czasu, kiedy bę- dziesz mógł zebrać co

Mam nadzieję, że ta wpadka z systemem wyborczym, a także przykłady płynące z innych kra- jów przekonają wreszcie zadufanych urzędników resortu zdrowia, że kolejny

Instytucja kas rejestrujących w systemie podatku od wartości dodanej była kojarzona nie tylko z realizacją funkcji ewidencyjnej przy zastosowaniu tych urządzeń, ale również z

Dlatego też chociaż dzień ten nie przyniósł mi nigdy w zysku ani złota, ani srebra, wielem mu winien dobrego, i wiele się jeszcze po nim spodziewam, dlatego to z