• Nie Znaleziono Wyników

Poczciwy młynarz, czyli Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Obraz ludowy w 3 aktach ze śpiewem

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Poczciwy młynarz, czyli Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Obraz ludowy w 3 aktach ze śpiewem"

Copied!
114
0
0

Pełen tekst

(1)

72 NARÓD SOBIE! 72

Nakładem Księgarni A. Cybulskiego w Poznaniu.

Czcionkami Drukarni Dziennika Toznańskiego*

1913.

(2)

OSOBY.

ANDRZEJ ST A C H O Ń , lat 28.

A G A T A , jego żona, lat 25.

BARBARA , matka Andrzeja, lat 50.

A N T O N I K M IO T E K , wuj Agaty, lat 60.

IC E K SZW IN D ELM AN , lat 40.

SZYM O N P O D L E C , lat 50.

M A LIN O W SK I, kapitalista, lat 70.

JÓ ZEFA, jego siostra, lat 50.

R A JC H E R T , adwokat, lat 35.

PISAR SK I, jego sekretarz, lat 25.

FILIP, młynarczyk, lat 22.

L ISTO N O SZ, lat 26.

R zecz dzieje się w I i III akcie w młynie Stachonia, w II u Malinowskiego w mieście.

(3)

S c e n a p r z e d s ta w ia p o k ó j u m e b lo w a n y , n a p ra w o stó ł, k i l k a k rz e s e ł i d rz w i d o d ru g ie g o p o k o ju , — n a le w o o k u o i d rz w i

d o m lj n a — w g łę b i d rz w i n a p o d w ó rz e .

Akt I.

SCENA I.

AndrzejBarbara.

B a r b a r a (<lo A n drzeja).

Nieboszczyk ojciec twój zawsze był tego zdania, źe Agata była uczciwą i pracowitą dziewczyną, ale cóż z tego — w końcu dodawał — kiedy nie ma majątku.

A n d r zej.

Ej, matusiu, Pan Bóg ma jeszcze więcej majątku aniżeli rozdał. Winienem tylko Jemu dziękować, że mnie obdarzył dobrą żoną, bo przysłowie mówi „dobra żona wię­

cej warta niżeli złota korona'!

(4)

B a r b a r a .

Bardzo dobrze, gdyby tylko twój młyn nie był obciążony sześciu tysiącami ma­

rek długu! Wielkanoc nadchodzi, znowu dawaj procent Malinowskiemu, a gdy nie zapłacisz raz lub dwa, wtedy masz na karku komornika sądowego, albo, czego Boże za­

chowaj, subhastę. I cóż wtenczas pocz­

niesz?

A n d r z ej.

Matusiu, tak ile jeszcze nie jest, poło­

wę pieniędzy na procent już mam w po­

gotowiu, a drugą połowę jeszcze się jako uciuła.

B a r b a r a ,

Andrzeju, tobie nie było potrzeba się oglądać, skąd wziąć na procent, gdyż będąc jedynakiem i to właścicielem tak pięknego gospodarstwa i młyna, mogłeś sobie wy­

brać żonę z majątkiem, coby dług była zapłaciła i mógłbyś żyć bez kłopotu na starość.

A n d r z e j .

Ej, ani myśl w mojej głowie nie po­

wstała szukać żony z majątkiem i to z nastę-

(5)

piijących przyczyn: Kto szuka żony z ma­

jątkiem, ten więcej szuka pieniędzy aniżeli żony. Powtóre, gdyby żona mój dług za­

płaciła, zawszeby mogła mi wyrzucać, źe byłem dłużnikiem. Po trzecie żona, która przynosi majątek w dom, chce też mieć pierwszeństwo, a wtedy mąż zwykle pod pantoflem. — A w końcu winienem dodać, że trudno w takiem małżeństwie o zgodę, miłość i błogosławieństwo Boskie, które dla majątku a nie z miłości się łączy.

B a r b a r a .

Masz słuszność, ale nie wiem co to ma znaczyć! Mam jakieś dziwne przeczucie, lękam się o ciebie i sama nie wiem, co się ze mną dzieje.

A n d r z e j .

Matusiu, może was Agata obraziła, bo stąd poznaję, źe już rok upłynął po moim ślubie, a dopiero dziś mi robicie uwagi, coście byli powinni uczynić już przed ślu­

bem. Występujecie przeciwko tej osobie, którą kocham i mogę z pewnością powie­

dzieć, że wy ją także kochacie,

(6)

B a r b a r a .

Agata zasłużyła, żeby ją kochano. Bę­

dąc jeszcze dzieckiem, już była potulną i posłuszną. Ale, ale, cóż z tego, kiedy majątku nie przyniosła?

A n d rz ej.

Lepiej dajmy pokój, nie mówmy o takich rzeczach, które się już wrócić nie mogą.

Proszę, bądźcie spokojni o mój los i pa­

miętajcie: „Kto z Bogiem, to Bóg z nim‘!

B a r b a r a . Niech się dzieje wola Boża.

SCENA II.

AndrzejBarbaraAgata (w c h o d z i ś r o d ­ k ie m i m ó w i).

A g a t a .

Patrz, Andrzeju, jakie chmury straszne się pokazują, (w s k a z u ją c n a o k n o ) Boże zachowaj od nieszczęścia. Ale, co widzę? Andrzeju, co tobie, czyś chory ? Na twarzy twej jakiś maluje się smutek.

(7)

A n d r z e j .

Ej, ej, każdy ma swego mola, co go gryzie.

A g a t a .

Dla Boga, czy jakie nieszczęście się stało ? Albo cię może obraziłam ? (d o B a r b a r y )

Matusiu, mówcie dlaczego Andrzej posmut­

niał.

B a r b a r a .

Mówiliśmy z Andrzejem, że nadchodzi Wielkanoc i będzie trzeba wybierać się z procentem do miasta, a tu mamy tylko połowę, więc z tej przyczyny Andrzej się zasmucił.

A g a t a (d o A n d r z e j a w e s o ło ) .

Andrzeju, bądź wesołym, bo o procen­

cie już pomyślałam dawniej i już jest w mojej skrzynce w gotówce. Jeżeli sobie życzysz, możesz go dziś oddać panu Malinowskiemu.

B a r b a r a .

Skądbyś ty wzięła tyle pieniędzy?

A g a t a .

Z gospodarstwa. Zostało po parę gro­

(8)

szy z mleka, z masła, z drobiu, za trzy cielęta, więc tyle oszczędziłam, źe procent gotowy. Na dowód zaraz przyniosę. (o d c h o ­ d z i n a p r a w o )

A n d r z e j.

Matusiu! czy nie zasługuje na pochwałę taka żona?

B a r b a r a .

Owszem, żal mi nawet tych słów, które do ciebie mówiłam względem Agaty, bo widzę, że dobra gospodyni więcej warta aniżeli majątek.

A g a t a (w c h o d z ą c z p o ń c z o c h ą , w k tó re j s ię z n a jd u ją p ie n ią d ze ).}

Oto pieniądze na procent.

A n d r z e j ( o d b ie r a ją c i c h o w a ją c ).

Dobra Jagusiu, dziękuję Bogu, źe mi ciebie przeznaczył za towarzyszkę życia.

Z tobą będzie miło i słodko przejść przez ten padół płaczu.

kLŚl' A g a t a .

Andrzeju, majątku nie wniosłam ci w po­

sagu, ale miłość, cnotę, pracowitość i osz­

(9)

czędność. Z temi darami wstąpiłam w pro­

gi twego domostwa, a Pan Bóg, który jest ojcem sierot, dopomoże nam, źe i dług

wypłacimy.

B a r b a r a (n a s tro n ie ).

Błogosławione takie małżeństwo! (za scena

s ły c h a ć g rz m o t, d e s tc z i w id a ć b ły s k a w ic ę )

SCENA III.

AndrzejBarbaraAgataFilip.

A n d r z e j .

Patrz, Jagusiu, ( p o k a z u ją c n a o k n o ) jak tani burza szaleje.

A g a t a . Boże, zachowaj od gradu.

F i 1 i p (w p a d a ją c z a d y s z a n y ).

Panie młynarzu, woda zerwała groblę i już ciśnie się do młyna.

A n d r z e j .

O Boże! (o d c h o d z i s z y b k o n a le w o )

F i l i p .

Całe pola zalane, wszystko płynie z wodą.

(o d c h o d z i)

(10)

A g a t a .

Ach! nasza pszenica, (odchodzi na lewo) SCENA IV.

Barbara (sa m a).

B a r b a r a ( s p o g lą d a ją c p rz e z o k n o ) .

Wszystko zboże płynie z wodą, grobla

Z e r w a n a . (z p ła c z e m s k ła d a ją c rę c e d o p u b lic z n o ś c i)

0 Boże, zlituj się nad nami i weź nas pod Swoją opiekę, bo jeżeli Ty nas opuścisz, zginiemy! Gdzie są ci mędrkowie świata, którzyby chcieli wszystko poprzewracać, co jest dziełem rąk Boga? Niechaj przyjdą 1 rozkażą wodzie teraz nie robić szkody?

Nie. Tego nikt nie potrafi, tylko Bóg. — A taki półmędrek, któryby chciał coś po­

prawić, co Bóg stworzył i rozporządził) tyle zrobi, jakby poszedł z motyką na słońce.

SCENA V.

BarbaraSzymon.

S Z y m O n (w c h o d z i ś ro d k ie m , o tr z e p u ją c k a p e l u s z z d e s z c z u ).

A niechże cię wciurnoscy wezmą z taką ulgwą! Gdyby nie budka przy drodze

(11)

byłbym przemókł do suchej nitki. Lecz się jakoś przeciera. — Jak się macie, Bar­

baro ? (p o d a je je j r ę k ę )

B a r b a r a .

Oj! źle, Szymonie, powódź wyrządziła nam wielką szkodę.

S z y m o n (ś m ie ją c się).

Ha! ha! ha! jak to dobrze, źe sprzeda­

łem gospodarstwo. Mnie powódź nic nic szkodzi, żyję sobie bez kłopotu na starość.

A gdzie Andrzej?

B a r b a r a .

Dobywa co jeszcze można wyciągnąć — z wody.

S z y m o n .

Przysłał mnie tu pan Szwindelman z za­

pytaniem, kiedy może przywieźć pszenicę do młyna.

B a r b a r a .

Nie wiem, kiedy młyn będzie naprawio­

ny, ponieważ woda go uszkodziła i grobla zerwana,

(12)

S z y m o n (ś m ie ją c się).

Ha! ha! ha! mnie się to nigdy stać nie może, kiedy się gospodarstwa pozbyłem.

B a r b a r a . I cóż teraz porabiacie?

S z y m o n .

Jestem gospodarzem u pana Szwindel- rnana.

B a r b a r a . A dzieci gdzie?

S z y m o n .

Ej, nie mam teraz żadnego przy sobie.

Franuś z Kasperkiem w domu poprawy, a Wojtuś psiawiara, ukradł piekarzowi gęsi i wsadzili go na trzy miesiące do gabinetu.

B a r b a r a .

Więc z gospodarza zostaliście na sta­

rość sługą Szwindelmana?

S z y m o n .

No i cóż takiego? Będąc gospodarzem,

(13)

i 3

ani przez miesiąc tyle wódki nie wypiłem, co teraz przez tydzień.

B a r b a r a .

Zdaje mi się, Szymonie, źe Szwindelman tylko za gorzałkę wziął waszą posiadłość.

S z y m o n .

H a ! i cóż lepszego w świecie, jeżeli nie wódka? Przy gospodarstwie pracuj i pra­

cuj od rana do nocy, a nie stać nawet na kieliszek wódki. A teraz zamiotę karczmis­

ko, już jest jeden w wnętrzu, idę po wodę, narąbię drzewa, już znowu się coś łyknie.

I tak dzień za dniem wesoło upływa bez starości i kłopotu, aźe uciecha.

B a r b a r a .

Szymonie, bójcie się Pana Boga. Nie­

boszczka żona wasza, Panie, daj jej wieczne odpocznienie, ze zgryzoty i zmartwienia z powodu waszej gorzałki zeszła z tego świata. Dzieci też przez gorzałkę są łaj­

dakami, a w końcu przez waszą gorzałkę zostaliście z gospodarza sługą karczemnym.

Pamiętajcie, żebyście przez gorzałkę nie poszli po śmierci na potępienie wieczne.

(14)

S z y m o n (m a c h a ją c r ę k ą ) .

Ej, co tam, jakże nie pić, kiedy sma­

kuje?

SCENA VI.

BarbaraSzymonAndrzej.

A n d r z e j (z l e w e j z a ła m u ją c rę c e).

Matko, jestem zrujnowany, wszystko wo­

da zabrała i zniszczyła, łąki zamulone, gro­

bla zerwana, młyn uszkodzony. Pieniądze, które przeznaczone były na procent, nie wystarczą na naprawę młyna. Cóż teraz począć?

B a r b a r a . Gdzież Agata? ( w s ta je )

A n d r z e j .

W drugim pokoju, cała się trzęsie, bo wpadła do wody.

B a r b a r a .

Żeby się tylko nie zaziębiła, ( o d c h o d z i n a p r a w o )

A n d r z e j ( s ia d a j ą c ).

Tak, Szymonie, wszystko zboże utra­

ciłem.

14

(15)

— i5 —

S z y m o n .

Będziesz się niepotrzebnie trapił i smu­

cił! Sprzedaj młyn i żyj bez kłopotu. Ja wiem kupca, który już dawno ma zamiary kupić twój młyn.

A n d r z e j .

Młyn sprzedać? Nie! tegobym nierad uczynił.

S z y m o n .

I cóż poczniesz ? Nie zapłacisz procentu, sprzedadzą ci go na subhaście za byle co.

Lepiej zrobisz, że sprzedasz z wolnej ręki i może ci tyle pozostanie, iż kupisz mniej­

szy, albo gdzie najmiesz jaki wiatrak.

A n d r z e j .

Szymonie, wasza rada niezła, może by­

łoby tak dobrze.

S z y m o n .

Naturalnie! Cóż ci to jest być wielkim gospodarzem i młynarzem, a długów mieć pod uszy ? Skąd weźmiesz zboża na obsiew, skąd weźmiesz siana i owies dla koni ? Znowu potrzeba zaciągnąć pożyczki a tu stary dług stoi i tu jeszcze procent od niego.

(16)

A n d r z e j .

Prawda, Szymonie, zdaje mi się, źe mu­

szę młyn sprzedać.

S z y m o n (w staje).

Za chwilę przyprowadzę kupca. Ale, Andrzeju, litkupu dziesięć litrów czystej Żytniówki. ( o d c h o d z i p rz e z ś r o d e k )

SCENA VII.

Andrzej — Barbara (z p ra w e j stro n y ).

B a r b a r a .

Andrzeju, Agata niebezpiecznie zacho­

rowała; dałam jej wypić herbaty i położyła się do łóżka. Gdyby jej się nie polepszyło, trzebaby posłać po doktora.

A n d r z e j (z a ła m u ją c rę c e ).

Boże! cóż zgrzeszyłem, źe mnie karzesz swym palcem sprawiedliwości? Przepuść mi i dopomóż, bo już wątpię, już upadam i już nie potrafię znieść krzyża, który na mnie wkładasz.

B a r b a r a .

Synu, nie rozpaczaj, bo kogo Pan Bóg miłuje, tego też przez różne krzyże i dole­

16

(17)

gliwości doświadcza. Wszakże sam zawsze mówisz: „Kto z Bogiem, to Bóg z nim“.

A n d r z e j .

Kochana matko, dłużej się na ojcowiź­

nie nie utrzymam, tylko przyjdzie mi młyn sprzedać.

B a r b a r a (z d u m io n a ).

Sprzedać ?

A n d r z ej.

Tak, przez dwieście lat był własnością naszej rodziny, więc ja będę pierwszym zdrajcą, gdy go sprzedam i puszczę w cu­

dze ręce.

B a r b a r a (z p ła c z e m ).

Andrzeju! a dokąd ja pójdę na swoje stare lata, pewnie na żebraczkę. O Boże, Boże! ( z a s ia n ia o c z y )

A n d r z e j .

Matko, patrz, tu są zdrowe ręce; ( p o k a ­

z u ją c j e ) nie opuszczę cię, dopóki krew w mo­

ich żyłach płynie. Nie lękam się żadnej pracy, tylko się oto serce moje zakrwa-

P o c z c iw y M ły n a r z . a

— 17 -

(18)

wia, że przyjdzie opuścić chatę, w której mój ojciec i moi dziadowie się porodzili i poumierali. ( z a k ry w a o c z y )

B a r b a r a .

Nie rozpaczaj, Andrzeju, i nie rób so­

bie wyrzutów, na które nie zasłużyłeś. Bez woli Boga włos z głowy nie spadnie. A je­

żeli Pan Bóg zesłał na nas powódź, źe nam woda wszystko zalała, nie narzekajmy, tylko poddajmy się pod Jego wolę świętą.

SCENA VIII.

Andrzej Barbara Agata (z prawe],

u b r a n a d o p o d r ó ż y ) .

A n d r z e j .

Jaguś, dokąd się to wybierasz ? — a cała się trzęsiesz jak osika.

B a r b a r a .

Miałaś się wypocić, a ty już wychodzisz z łóżka?

A g a ta.

Dajcie mi pokój. Słyszałam waszą roz­

mowę, nie mogłam dłużej zostać w łóżku, pójdę do wuja.

1 8

(19)

— i9 —

A n d r z e j . Poco ?

A g a t a .

Opowiem wszystko! jak wielkie nie­

szczęście nas spotkało. Wuj już niejednemu dobrą radą dopomógł, może i nam dopo­

może, źe młyna nie sprzedamy.

B a r b a r a .

Gdyby miał co grosza i pożyczył na wyporządzenie młyna i na zasiewy?

A g a t a .

O pieniądzach wątpię, żeby je wuj miał, ale dobra rada czasem więcej warta jak złoto.

A n d r z e j .

Jaguś, zostań w domu, a osobliwie, kiedy jesteś niezdrową. Mnie się zdaje, źe nam nikt radą pomódz nie może, tylko czynem.

— Któż nam dziś pożyczy, kiedy cała oko­

lica zalana wodą, któż przyjdzie do młyna mleć, kiedy woda wszystko zabrała. Nam wypada tylko młyn sprzedać, a jeżeli co pozostanie, kupić mniejszy, albo gdzie w świę­

cie szukać kawałka chleba.

(20)

20 A g a t a .

Nie wątpię, Andrzeju, bo mi to bardzo serce rozdziera, gdy sobie wspomnę, źe to ja jestem przyczyną twojego smutku, że z mojej winy zamierzasz młyn sprzedać, bo gdybyś był pojął bogatą małżonkę, nie po­

trzebowałbyś Się dzisiaj Starać, (z a s ia n ia o c z y ) A n d r z e j ( b ła g a ln ie ) .

Jagusiu, bój się Boga. Ani myśl w mo­

jej głowie nie powstała, żebym narzekał na ciebie. Jeżeli nas spotkało nieszczęś­

cie, to nie z winy twojej, tylko z woli Boskiej. Jagusiu, id£ do łóżka, nie troszcz się, za pomocą Boga i my żyć będziemy.

Przysłowie powiada: „Pan Bóg zasmuci, Pan Bóg pocieszy", bo jest panem wszystkich rzeczy, a ja dodam — i naszej.

A g a t a .

Nie, Andrzeju, winnam pójść do wuja, trzeba mu donieść o naszem nieszczęściu.

A n d r z e j .

Kiedy już koniecznie chcesz, każ za- prządz konie, niech cię Stasiek zawiezie.

(21)

Chociaż do wuja niedaleko, ale ty nie zaj­

dziesz, kiedy ledwo stoisz na nogach, (odcho­

dzą środkiem)

B a r b a r a (s m u tn ie j.

O, Boże mój, zmiłuj się, a pociesz nas i dopomóż nam w naszem smutnem poło­

żeniu, bo jeżeli ty nas opuścisz, któż nam

pO m O Ż e? (o d c h o d z i n a p ra w o )

SCENA IX.

SzwindelmanSzymon (ś ro d k ie m ).

S z w i n d e l m a n (w c y lin d r z e n a g ło w ie o g lą d a s ię )

Ny, Szymonie! nima żadnego! Gdzie oni go powychodzili?

S z y m o n .

Panoczku, pewnie zbierają to, czego woda z sobą nie uniosła.

S z w i n d e l m a n .

Wicie wi, mówcie mi, jak ludzie śliszą

„jaśnie oświecone panie". Gdy już kupię tego mlina, to będę tak, jak pan we dwo­

rze. Ale co to pan? Wicie, Szymonie, taki będę wielki jak hrabia.

(22)

2 2

S z y m o n .

Mnie tam wszystko obojętne, bylebym dostał wódki.

S z w i n d e l m a n ( k a s z lą c ).

Nimażadnego! Wicie, zawołajcie wi tego Andrzej i powidzcie, źe jaśnie oświecony pan i mość nie mają czas.

S z y m o n .

Dobrze, (w y c h o d z i ś ro d k ie m )

SCENA X.

S z w i n d e l m a n (sam — oglądając się).

Ha! ha! ha! dawno sobie tego życzyłem i miałem oko po mlinie, a tu teraz sam posyła po mnie, źe chce sprzedać. Ny, zawsze lepiej kupić, jak się kto ciśnie, jak go za nogi obłapiają, żeby sprzedał. No, nie jestem prorokiem, ale naprzód powiem, że zrobię dobry geszeft. Mlinarz jest pro­

stak, on nie wie co poszada, co jego po- szadloszcz jest warte. Ale cicho, (ogląda się) by kto nie usłyszał, (g ta s k a s o b ie b r o d ę ) Ten pokój przeznaczę na kancelaryą, (p o k a z u ją c )

tu postawię geltszrank, tu łóżko, tu stół,

(23)

— 23 —

za którym będzie Ryfke piniondzów od­

bierać i rachować. Na szczane powiesze dwa nowe rewolwer, bo stare prochem czuć, a prochu bardzo sze boję. Wszystko sobie urządzę po szlachecku. Poczekajcie, głupie chłopy, ja was nauczę rozumu. Ktoby byl powiedział, źe Icek, ten biedny handlerz ze skórkiem będzie karczmarzem a w końcu mlinarzem? — Ha! to wszystko zrobiła moja spekulacya. Na tego mlina już dawno miałem ochotę, ale nie miałem sposobność.

Andrzej wolałby dźeszencz razy pójszcz do koszczola jak raz do karczma, ny, a jednak sze dostanie do moich rąk. Po kupnie powiem Andrzejowi; „niema robote“ i musi sze wynosić natychmiast. — Takiego czło­

wiek, co on sznaps nie pije, nie potrzebuję.

Szymon to co innego, on za wódkę dał gospodarstwo, a teraz pracuje jak pachołek za kieliszek wódki, więc jeszcze z niego robię geszeft. Ale nie mam czem poczę­

stować mlinarza, ponieważ sze najlepiej robi geszefta, g-dy sze chłopy wódkiem rozochocą. Wiem, co zrobię, napiszę kar­

teczkę i poszlę Szymona do domu. Mój Ryfke będzie wiedźecz, co ma przyslacz.

(24)

( p is z e — p o c h w ili) Pst, idą, trzeba udawać mi- loszerny człowiek.

SCENA XI.

Szwindelman — SzymonAndrzej.

S z y m o n ( d o A n d r z e ja ) .

Oto ten pan, co chce kupić młyn.

S z w i n d e l m a n ( k ła n i a j ą c się).

Giten tag, panie Andrzej, przyjmijcie odemnie, od mojej Ryfke, od moich wszist- kich dżeciów współczucie dla waszego nie- szczenszcze.

A n d r z e j .

Bóg zapłać, panie Szwindelman. Niech każdego Pan Bóg zachowa od takiego przy­

padku.

S z w i n d e l m a n .

Ja też mówił mojemu Ryfke, że jak to dobrze, co mieszkamy na górze. Ale bidne, bidne te ubogie ludziska na dolinie, bo nie­

jednemu wszistko woda zabrała. Mój Ryfke widzieli, jak kolebka z wodą plinęli, to oni okropnie płakali. I mój Ryfke tak mówili:

24

(25)

25

„Panie Szwindelmann, piniondze mamy, id i a pomóż tym bidnym. Wtem przychodzi Szymon i mówi o wasze wielgie nieszczen- szcze. I zaraz mówię do mój Ryfke: „Pan Andrzej dobry człowiek, jemu zaraz pójdę z pomoc, jeżeli tego potrzeba."

A n d r zej .

Kochany panie, wyście moim wybawcą.

Nigdy nie myślałem, źe macie tak dobre serce.

S z y m o n.

Nie mówiłem ci, Andrzeju, źe jaśnie zaświecony pan Szwindelman to człowiek bez żółci?

S z w i n d e l man.

Ja każdemu żiczę szczenszcze, a osobli­

wie wam. Z wasim ojcem to bilem jak brat z bratem ; on byl akurat tak dobry człowiek jak wi. Ny, panie Andrzeju, co wi teraz poczniecie? Jak sliszalem, macie szeszcz tiszęcy marek długów, mlin zepsuty, pola wodą zalane. O, bidny, bidny Andrzeju, jak mi was żal.

(26)

26

A n d r z e j (b ła g a ln ie ).

Panie Szwindelman, miejcie litość i po­

życzcie mi na wyporządzenie młyna trzysta marek. Ja wam wkrótce z podziękowaniem oddam, ponieważ nie chciałbym młyna sprze­

dać, bo mi żona odradza.

S z w i n d e l m a n .

Co tam słuchać głupia baba! Ona temu nie rozumie. Słuchajcie moje rade jako człowieka uczonego, bo wicie, co ja był we wiźszych szkołach.

S z y m o n .

Prawda, Andrzeju, pan jaśnie zaświecony Szwindelman ł mość byli w mieście w tej wysokiej szkole, która jest, zdaje mi się, o czterech piętrach.

S z w i n d e l m a n ( d o S z y m o n a ).

Szymonie, nie przerywajcie, wi temu nie rozumiecie, (do Andrzeja) To sze nie na- ziwa szkoła tilko gymnazyum. Tam mówią po łacinie, po grecku, po francusku, po niemiecku tak, jak mi mówimy teraz po polsku.

(27)

S z y m o n .

Przepraszam pana jaśnie prześwieconego, to było przy wieży Babel, gdzie wszyst- kiemi językami rozmawiano.

S z w i n d e l m a n ( o s tro ) .

Szymonie, nie wtykajcze sze, czemu nie rozutniecze. (o d d a je k a r t k ę ) Idżcze do domu i oddajcze tę kartkę imoszczince a prędko powróćcie.

S z y m o n .

Proszę pana jaśnie prześwieconego o je­

den gorzkij, bo mi jakoś po brzuchu burczy.

S z w i n d e l m a n .

Powidzcie imoszczince, co wam mają na- lacz jeden dobry likier, ten sam, co jasznic oszwiecony pili na drugie szniadanie. Po­

widzcie z tej beczke, co stoi przy drzwiach.

S z y m o n ( n a s tr o n ie ) .

Dobry likier, a wczoraj do tej beczki nalałem okowity. Ale niech tam będzie i okowita, byle się gardło przepłukało.

( o d c h o d z i ź ro d k ie m )

2 7

(28)

SCENA XII.

AndrzejSzwindelman.

S z w i n d e l m a n .

Możemy sze rozmówicz, nie potrzeba szwiadki.

A n d r z e j (w s k a z u ją c k r z e s ło ■— s ia d a ją ) .

Powiedzcież więc, panie Szwindelman, czy mi pożyczycie.

S z w i n d e l m a n .

Z całego serca chciałbym wam dopomódz, ale to darmo. Słuchajcie mojej rade, a po­

tem sami osądżcze, jeżeli wam chcę na zle.

— Choćbym ja wam pożyczył, procent jednak będzie stal u Malinowskiego. On wam może przedać, a ja nie mając czarne na bialem, straciłbym trzista marek, a wi­

cie, że w dzisiajsżych czasach trzista marek pieszo nie chodzą.

A n d r z e j .

Na procent pieniądze już mam, tylko na wyporządzenie młyna mi braknie.

2 8

(29)

S z w i n d e l m a n .

Panie Andrzeju, za trzista marek to ani grobli nie usypiecie, a gdzie zasiewy?

A n d r z ej.

Prawda, źe trzysta marek może będzie za mało.

S z w i n d e l m a n .

Słuchajcie, wi mi ten mlin przedajcie,

— ja wam dobrze zapłacę.

A n d r z e j ( d r a p i ą c s ię w g to w ę ).

Ej, tegobym nie rad zrobił, bo to ojco­

wizna — i matkę mam przy sobie.

S z w i n d e l m a n .

Słuchajcie, aźebyszcze poznali, jaki ja miloszerny, to wam mlin zapłacę. A wi z wasze źone i z wasze matkę będżecze do szmierczi gospodarzicz.

A n d r z e j (n ie ś m ia ło ).

Potem moźebyście nas wygnali.

S z w i n d e l m a n .

Panie Andrzeju, kiedy nie wierzycze,

29

(30)

3 o

to wam dam w sądzie do aktów zapisacz.

No, widzicie, jaki ja wasz przijaczel.

A n d r z e j , Tak to wam wierzę.

S z w i n d e l m a n .

Ny, wiele wi go źondacze, nie będziemy robicz długie ceregiele — krótko a wen- zlowato.

A n d r z e j ( d r a p ią c się p o g ło w ie ).

Panie Szwindelman, wy się lepiej na tem znacie.

S z w i n d e l m a n .

Dobrze, kiedi wi macie do mnie takie zaufanie, to wam podam wisoki cena szeszcz tiszęcy pięczset marek.

A n d r z e j ( m ó w i p o m a łu ).

Dwieście mórg pola, pięćdziesiąt mórg lasu, do tego łąka i młyn — mnie się zdaje, źe to trochę za mało.

S z w i n d e l m a n .

Panie Andrzeju, nie zapominajcze, co wi z wasze żene i matkiem będźecze do szmierci

(31)

_ 3i —

gospodarowacz. Ale dołożę jeszcze pięcz- set marek w zlocze. Więcej nie mogę, jak was kocham.

SCENA XIII.

AndrzejSzwindelmanSzymon — potem AgataKmiotekBarbaraFilip.

S z y m o n (w c h o d z ą c z k o s z y k ie m , w k tó ry m są b u te lk i) .

Dają pani chimościanka powiedzieć, źe Życzą szczęścia, (s ły c h a ć t u r k o t w o z u )

S z w i n d e l m a n (z a g lą d a d o o k n a ).

Kto przijechal?

S z y m o n .

Zdaje mi się, że to Kmiotek z młynarką.

A n d r z e j.

Antoni Kmiotek jest wujem mojej żony.

S z w i n d e l m a n . Poco on tu przyjechał ?

A n d r z e j .

Nie wiem, tylko żona pojechała opo^

wiedzieć mu, jakie nieszczęście nas spotkało i po radę do niego.

(32)

S z w i n d e l m a n .

Co on wam pomoże, kiedi goli jak tu ­ recki szwienty? Szymonie, nalejcie wina, poczenstujemy Andrzeja. Panie Andrzej, dajcie kieliszki.

S z y m o n .

Nie potrzeba, ja przyniosłem wszystko w koszyku.

S z w i n d e l m a n .

Jaki ten mój Ryfke mondry, on wie, co sze należy.

Ba r b a r a (z p r a w e j ) .

Andrzeju, wuj Agaty przyjechał. (Kmiotek

z A g a ta w c h o d z ą ś ro d k ie m )

K m i o t e k .

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

A n d r z e j .

Na wieki. Witam kochanego wuja.

(p o d a je rę k ę )

K m i o t e k .

Bóg zapłać. Ach, chłopcze, dreszcz mnie przejmuje, gdym spojrzał na twoje pola zniszczone. Ale nie rozpaczaj, Bóg ci dopomoże.

32

(33)

S z w i n d e l m a n (kłaniają się).

Witam was, panie wuju, od pana An­

drzej i jego pięknej małżonka, ( d o S z y m o n a )

Szymonie, nalejcie jeszcze trzy kieliszki.

( S z y m o n n a le w a )

K m i o t e k .

A to z jakiej przyczyny takie poczęstne?

S z w i n d e l m a n .

No, wiecie, panie wuju, to jest litkup.

Pan Andrzej spotkał takie wielkie niesz- czenszcze, jemu wsistko z wodą poplinęlo, mlin potargało, a do tego szeszcz tiszęcy marek długów. Więc ten pan Andrzej umyślił mlin sprzedać za ogromną sumę szedm tiszęcy marek.

K m i o t e k .

Ba! ba! ba! Siedm tysięcy marek! Pa­

nie kupcze, nie będzie z tej mąki chleba.

S z w i n d e l m a n .

Ny? ale sluchajcze, panie wuju, pan A n­

drzej z żone i z matkiem będą gospoda- rowacz do szmierczi.

P o c z c iw y M ły n a r z . 3

— 33 —

(34)

A n d r z e j .

I to będzie do akt sądowych zapisane?

K m i o t e k .

Może być i dziesięć razy zapisane, to i tak przyszło by ci z młyna uciekać.

S z w i n d e l m a n .

No, panowie, szadajcze; wypijemy wę­

gierskiego — prOSZę. ( p o d a je K m io tk o w i)

K m i o t e k .

Nie, pić nie możemy, bo jeszcze spra­

wa nie załatwiona. Andrzeju, czy już kup­

no ułożone?

A n d r z e j .

Myśmy — myśmy tak... mówili siedm ty­

sięcy marek, a my mamy pozostać w młynie.

K m i o t e k .

Andrzeju, nigdy nie myślałem o tobie, źe przy pierwszem nieszczęściu już stracisz rozum. Nie sztuka gospodarzyć, kiedy się dobrze wiedzie, ale sztuka, kiedy źle.

A wreszcie, kiedy ten pan daje siedm ty­

(35)

sięcy, ja dam ośm tysięcy i młyn odbiorę

7. temi samemi warunkami, które pomiędzy wami były zawarte.

S z w i n d e l m a n (o b r a ż o n y ) .

Ny, co wam, panie wuju, wtikacz sze w cudzą wlasnoszcz? ( c ią g n ie A n d r z e ja za p r a w ą

rękę na stronę) Panie Andrzej, kiedy on da oszem, to ja dźewięcz, — ja pierwszy ku­

piec.

A g a t a (c ią g n ą c A n d r z e ja z a le w ą r ę k ę ) .

Andrzeju, bój się Boga, nie sprzedawaj.

B a r b a r a ( d o A n d r z e ja n i s tr o n ie ) .

Ty chcesz sprzedać temu szachrajowi?

K m i o t e k .

Andrzeju, nie pozwól się bałamucić, ja odbieram wszystko na siebie. A ty, panie, zabieraj swoje węgierskie i wynoś się, bo tu niema dla ciebie geszeftu.

S z w i n d e l m a n .

Ny, co wi gadacze! Czy wi wiecze, kto przed wami stoi? Szymonie, powidzcze.

3*

35

(36)

S z y m o n .

To są pan jaśni zaświcony i mość Szwin­

delman.

S z w i n d e l m a n . Słyszeliście?

K m i o te k.

Słyszał, a ci powiadam, że masz przed sobą Antoniego Kmiotka, który się nie po­

zwoli lada jakiemu oszustowi wyprowadzić w pole, rozumiesz?

A n d r z ej.

Panie Szwindelman, więc młyna nie sprzedam.

S z w i n d e l m a n ( g ło ś n o ).

Co? wi mnie musicze zaplaczicz za zmu- dzenie czasu, ja was zaskarżę. Szymonie, wiście SZWiadek. (S z y m o n k iw a g ło w ą )

F i l i p ( w p a d a z le w e j s tr o n y ) .

Co się tu stało?

B a r b a r a .

Szwindelman chce nagrody za to, że nas nie udało mu się oszukać.

3 6

(37)

- 37

F i l i p .

He, Szwindelmanie, co tu robicie za ha­

łas? Przecież tu nie wasze karczmisko!

S z w i n d e l m a n ( b o ja ż liw ie ).

bilipku, ja z tobą nie mam nic, tyś do­

bry człowiek, tilko...

A g a t a (p r z e r y w a ją c ) .

Tylko młyna nie sprzedamy i basta.

S z w i n d e l m a n .

Wi temu nie rozumiecie, u was długie włosy a...

K m i o t e k (p r z e r y w a ją c ) .

Tu twoich nauk nie potrzebujemy, tylko się wynoś.

S zw i n d e l m a n (b o ja ź liw ie d o S z y m o n a ).

Szymonie! Szymonie! stójcie za piecem.

F i l i p ( o s tr o ) .

No, jeżeli się masz wynosić, to natych­

miast. My się już znamy — ty wiesz, źe żartów nie lubię. Jak nie pójdziesz po do­

broci, to broda będzie w robocie.

(38)

S z w i n d e l m a n ( p r z e ry w a ją c ) .

Filipku, zaraz pójdę, tiś dobry człowiek.

Szymonie, zabieraj butelki. — Ale panowie niech wypiją po kieliszku.

F i l i p .

Nie potrzebujemy twojej farbowanej okowity. Jak będziemy chcieli, to sobie ku­

pimy czystego i dobrego węgrzyna.

S z w i n d e l m a n (n a s tr o n ie d o A n d rz e ja ) .

Panie Andrzej, każcie temu Filip iszcz precz; ja go sze boję, on wielki grubian,

F i l i p ( o s tr o ) .

No, długo się jeszcze będzie zabierał.

S z w i n d e l m a n (b ie g a ją c p o s c e n ie ) .

Zaraz, zaraz, Filipku, zaraz. Chodźcie Szymonie.

S z y m o n .

Kiedy żaden nie chce wypić, to czło­

wiek musi sam. (b ie rz e j e d e n d o d r u g im , p ije , c h o w a k ie lis z k i d o k o s z y k a i w y c h o d z i)

S z w i n d e l m a n (d o K m i o t k a ) ,

Wi, mądry chłopie, pamiętajcze, mi sze jeszcze rozmówimy, rozumicze?

- 3 8 -

(39)

39

F i l i p ( d o s k a k u ją c d o S z w in d e lm a a a ).

A toż jeszcze nie pójdziesz?

S z w i n d e l m a n .

Filipie, już, (w y c h o d z i, w r a c a się i w ra ż a g ło w ę )

zapomniałem moją czapka.

F i l i p (b ie rz e c y lin d e r i u d e r z a g o n im ).

Masz twój wiertelik.

S z w i n d e l m a n ( b io r ą c c y lin d e r, k rz y c z y z a s c e n j ) .

Ti zlodżej, ti rabusz, ti grubian!

F i l i p (id ą c d o d r z w i).

Poczekaj, dam ja tobie.

A g a t a (z a trz y m u ją c F i l i p a ) .

Filipie, daj pokój, psie głosy nie idą pod niebiosy.

S z w i n d e l m a n ( u c ie k a i k rz y c z y za s c e n ą ).

Szymonie, ratujcze, Szymonie, ratujcze.

rabusze, złodzieje, głowę mi utrzasknęli.

F i l i p (śm iejąc się).

Ale mu napędziłem strachu! Pójdę zo­

baczyć, jak się za nim kurzy, (wychodzi)

(40)

K m i o t e k .

Andrzeju, powiedz mi, co chciałeś zro­

bić. Czy ci się w głowie pomieszało?

A n d r z e j . Tonący brzytwy się chwyta.

K m i o t e k .

Mówi tak, jak dziecko, co nie ma ro­

zumu. Twój młyn wart brat bratu trzydzie­

ści tysięcy marek, a ty chciałeś sprzedać za siedm takiemu oszustowi, który już nie­

jednego przyprowadził do źebraczki.

A n d r z e j .

Wujaszku, macie słuszność, ale cóż te­

raz w tak smutnem położeniu mam począć?

K m i o t e k .

Słuchaj, pieniądze, które masz, obróć na wyporządzenie młyna. Idź do miasta i po­

proś Malinowskiego, żeby z procentem za­

czekał. Dziś jeszcze jedźmy do miasta, po' nieważ i ja mam sprawę, więc z wami pojadę- Gdyby pan Malinowski miał dać odmowną odpowiedź, pójdę sam jak do dawnego swego

40

(41)

przełożonego i przedstawię mu wasze po­

łożenie, a mam nadzieję, źe mej prośbie nie odmówi.

A g a t a

Bóg zapłać, wujaszku, za dobrą radę.

(Z a s ło n a s p a d a )

AKT II.

P o k ó j u m e b l o w a n y p o m ie js k u , w g łę b i sza fa z k s ią ż k a m i, n a p r a w o s tó ł i k i l k a k r z e s e ł N a le w o k r z e s ło , n a k tó re m s ie d z i J ó z e fa , z a ję ta r ę c z n y p r a c ą . M a lin o w s k i w s z la f r o k u c z a p e c z c e z k u ta s e m n a g ło w ie , z f a jk ą o d łu g im c y b u c h a

o k u la ra m i n a n o s ie , s ie d z i p r z y s to le , c z y ta ją c g a z e tę .

SCENA I.

MalinowskiJózefaAndrzej.

J ó z e f a ( o b r a c a ją c się ).

Zdaje mi się, że ktoś idzie! ( A n d r z e j p u k * d o d rz w i)

M ai I n O W S k i ( k ła d ą c g a z e tę n a s tó ł, z d e jm u j* o k u ­ l a r y i w s ta je ).

Prosimy!

A n d r z e j ( w c h o d z ą c w ś w ią te c z n e m u b i a m u ) .

Niech będzie pochwalony!

(42)

M a l i n o w s k i i J ó z e f a (ra z e m ).

Na wieki.

M a l i n o w s k i .

Czego sobie, mój przyjacielu, życzycie?

A n d r z e j .

Jestem Andrzej Stachoń, syn po niebosz­

czyku młynarzu Jakóbie Stachoniu.

M a l i n o w s k i .

A, to bardzo dobrze, że was widzę, do - tąd was nie znałem. — Prawda, przycho­

dzicie z procentem?

A n d r z ej.

Procentu nie przynoszę, tylko przycho­

dzę z wielką prośbą.

M a l i n o w s k i . Z jaką?

A n d r z e j .

Powódi wyrządziła mi wielką szkodę i nie mogę zapłacić procentu, proszę o cierp­

liwość.

M a l i n o w s k i ( p o c h w ili).

Mój kochany, wasz ojciec przez tyle lat

— 42 —

(43)

punktualnie płacił procent, a wy pierwszy rok, jak odebraliście po ojcu posiadłość, już przychodzicie z prośbą?

A n d r z e j .

Wielmożny panie, pieniądze, które były na procent, przeznaczyłem na naprawienie młyna.

M a l i n o w s k i .

Nie lubię żadnych wymówek, ale z mi­

łości, którą okazywałem waszemu niebosz­

czykowi ojcu, zaczekam wam miesiąc.

A n d r z e j . Bóg zapłać, ( o d c h o d z i)

M a l i n o w s k i . Z Panem Bogiem.

J ó z e f a.

Z Bogiem.

M a l i n o w s k i ( d o J ó z e fy ) .;

Widzisz, siostro, jak teraz świat zepsu­

ty, stary płacił, a młody nie potrafi.

J ó z e f a .

Ale, bracie, słyszysz, że mu woda wiel­

— 43 —

(44)

ką szkodę wyrządziła, a ty z nim tak ostro postąpiłeś.

M a l i n o w s k i .

Takich początkujących gospodarzy, to trzeba zaraz wziąć ostro, bo jak im popuś­

cimy cugli, to oni też popuszczają gospo­

darstwa w cudze ręce. (S z w in d e lm a n p u k a d o d rz w i)

SCENA II.

MalinowskiJózefaSzwindelman.

M a l i n o w s k i . Proszę!

S z w i n d e l m a n ( w c h o d z i, k ła n ia ją c się ).

Czy mam zaszczyt mówić z panem Ma­

linowskim?

M a l i n o w s k i . Jestem do usług.

S z w i n d e l m a n .

Przepraszam, przychodzę dotąd z waż*

nym interesem. — Dowiedziałem szę, że pan ma zahipotekowane szeszcz tyszęcy marek na tym młynie w Dolinie, który jest wlas- noszczą Andrzeja Stachonia.

M a l i n o w s k i . Tak — i co jeszcze?

— 44 —

(45)

45

S z w i n d e l m a n .

Przepraszam wielmożnego dobrodźeja.

Pan młynarz dobry człowiek, jego wielgie nieszczenszcze spotkało, jemu wszistko zbo­

że z wodem poplinęlo. Dowiedziałem szę, co pan potrzebujesz piniondzów, a mlinarz bidny nima czem zaplaczicz nawet procentów.

M a l i n o w s k i .

Oto właśnie przed chwilą był tu Andrzej Stachoń, żeby mu zaczekać z procentem.

S z w i n d e l m a n .

Ja z nim mówiłem, on mi powiedżal, cobym sze z panem dobrodziejem umówił.

Ponieważ mam w domu szeszcz tiszęcy ma­

rek, chczalbym je oddacz na pewną hipo­

tekę. Jeżeli pan dobrodżej pozwoli, to można hipotekę na mnie przepisacz a pi- niondze wraz z zaleglemi procentami ode- bracz. Bo proszę wielmożnego pana mnie okrutnie żal ten Andrzej, on taki porządny i dobry człowiek. Procent on mi nie będzie placicz, on mi z koniem w polu odrobi, to jemu będzie łatwiej.

(46)

J ó z e f a ( n a s t r o n i e ) .

Zdaje rai się, że to jest jedna z tych pijawek, które potrafią z ubogich ludzi ostatnią kropelkę krwi wyssać.

Ma l i n o w sk i.

Na co mam hipotekę sprzedawać, kiedy jest pewną? A zresztą mam pieniądze

w domu, więc nie mam potrzeby.

J ó z e f a (u s z c z y p liw ie ) .

Jeżeliby pan sobie życzył, moglibyśmy pożyczyć.

S z w i n d e l m a n ( d o J ó z e f y ) .

Ja nie potrzebuję, mam piniondzów do- sycz. Ale, przepraszam wielmożnego dobro- dżeja, dam panu pięczset marek odstępnego.

M a l i n o w s k i .

Powiedziałem panu, że nie odstąpię.

S z w i n d e l ma n .

A niech raz stracę, ażeby dopomódz bidnemu dobremu człekowi. Dam za hipo­

tekę szedem tiszęcy marek, to jest tisząc marków odstępnego.

46

(47)

M a l i n o w s k i .

Daremna mowa, tego nie uczynię. Pie­

niądze są w pewnem miejscu, a procent teź młynarz jako zapłaci.

S z w i n d e l m a n.

Więc pan nie odstąpi?

M a l i n o w s k i . Nie!

S z w in d e l m a n .

Nie chcesz pan zarobicz w jednej godźy- nie tisząc marek!

M a l i n o w s k i . Nie!

S z w in d e l m a n . Adie! ("odchodzi)

Ma l i n o w s k i . Żegnam.

J ó z e fa.

Kochany bracie, ten kupiec to widocz­

nie jakiś szach raj, który chce koniecznie dostać młyn w swoje pazury.

Ma l i n o wski .

Oczywiście, tysiąca marek nikt za darmo

47

(48)

nie da, tylko namby je dał, a od młynarza dziesięć razy tyle wydusił.

J ó z e f .

Gdzie taki człowiek ma sumienie?

Ma l i n o w s k i .

Jego sumienie, dusza i wszystkie zmysły zatopione są tylko w złocie, (nasłuchując) Cicho!

— zdaje mi się, źe powraca. (Kmiotek puka do

d r z w i )

SCENA III.

Malinowski- Józefa—Kmiotek —Agata( p u k a ) .

Mai i n o w ski.

Prosimy!

K m i o t e k ( w c h o d z ą c z A g a t ą — o b o je u b r a n i i w i ą . te c zn ie ).

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus Ma l i n o w s k i i J ó z e f a (ra z e m ).

Na wieki.

M a l i n o w s k i ( d o K m i o t k a w s t a ją c ).

A, a, a, co ja widzę? mojego grenadye- ra Antosia. Czy się zanosi na wojnę i p o

- 48 -

(49)

mnie przychodzisz? Albo przybywasz po urlop, żeby odwiedzić swoją Maryśkę ?

K m i o t e k .

Panie pułkowniku, już te czasy dawno minęły. Dzisiaj przychodzę z inną prośbą i mam nadzieję, że pan pułkownik jej za­

dość uczyni.

M a l i n o w s k i .

Siadaj, siadaj. ( J ó z e f a p o d a je k rz e s ło ) J Ó Z I O ,

przynieś trzy szklanki piwa, abym poczę­

stował starego towarzysza broni i jego, jeżeli się nie mylę, drugą żonkę.

K m i o t e k .

Proszę pana pułkownika, to nie moja

?ona, tylko przybrana córka albo, jak to uiówią wychowanka.

M a l i n o w s k i . Czy nie masz własnych dzieci?

K m i o t e k .

Nie, tylko tę jednę wychowaliśmy jako własne dziecko i już rok upłynął, jak jest żoną Andrzeja Stachonia z Doliny.

P o c z c iw y M ły n a rz . 4

4 9

(50)

M a l i n o w s k i ( z d u m io n y ).

Andrzeja Stachonia? niedawno był tu Andrzej. (Józefa przynosi piwo) Patrz, Józio, oto żona Andrzeja Stachonia, wychowanka sta­

rego grenadyera Antosia.

J Ó Z e f a (s ta w ia ją c p iw o n a stó ł).

Proszę! (id z ie n a s w o je m ie jsce )

M a l i n o w s k i ( b io r ą c s z k la n k ę );

Na zdrowie naszego pułku.

K m i o t e k . Na zdrowie.

Ma l i n o ws k i .

A teraz opowiadaj, co tam słychać na wsi.

K m i o t e k .

Źle u nas słychać, panie pułkowniku, powódi wielką nam wyrządziła szkodę, a najwięcej ucierpiał młyn Stachonia.

A g a t a ( c a łu ją c M a lin o w s k ie g o w r ę k ę ) .

Proszę wielmożnego pana mieć litość nad nami i zaczekać nam za procentem

(51)

tylko pół roku, bo za miesiąc nie zdołamy zapłacić.

M a l i n o w s k i .

Moje dziecko, twojej prośbie uczynię zadosyć, bo ja mam zawsze otwarte ręce dla biednych, ale tylko dla takich, którzy nie przez pijaństwo, nie przez próżniactwo popadli w ubóstwo. — Widzisz ot, dzisiaj mogłem zarobić tysiąc marek, gdybym was był puścił w ręce szachraja. Stąd masz przykład, że nie chcę krzywdy bliźniego.

A g a t a .

Będę do śmierci prosiła Pana Boga za dobrodzieja.

K m i o t e k .

To pewnie tu był Szwindelman?

M a l i n o w s k i .

Nie pytałem, jak się nazywa, ale z jego ócz wyczytałem, że powinien być szalbierz.

K m i o t e k .

Gdyby nie Agata, (pokazuje na Agatę) jużby był w posiadaniu młyna i to za marne pie­

51

(52)

niądze. Ale ona przyjechała po mnie, żebym jak najprędzej z nią się zabrał i przedsta­

wił Andrzejowi, że ile zrobi, gdy młyn sprzeda.

M a l i n o w s k i ( d o A g a ty ).

Czy waszej rady mąż nie chciał usłu­

chać ?

A g a t a .

Nie mam śmiałości wtrącać się do mę­

żowskiego majątku, bo, proszę wielmożnego pana, zostając żoną Stachonia, nie wniosłam mu zgoła ani grosza, gdyż byłam sierotą i jeszcze za wychowanie jestem dłużną ko­

chanemu wujowi.

J ó z e f a .

Czy wam teraz mąt wyrzuca, żeście mu nie wnieśli posagu?

A g a t a .

Bynajmniej, on mi nie czyni wyrzutów, tylko ja sama czynię je sobie i sumienie mi mówi, źe gdyby Andrzej był wziął żonę bogatą, coby mu posagiem dług wypłaciła, nie potrzebowałby się dziś kłopotać.

52

(53)

— 53 —

K m i o t e k .

Nie mów tak, bo gdyby nie dopuszcze­

nie Boskie, toby wam na niczem nie zby­

wało i procent bylibyście zapłacili.

M a l i n o w s k i (d o A g a ty ).

Wszystkie dopuszczenia, smutki i do­

legliwości ofiaruj Panu Bogu, a ten cię nie opuści. Powiedz mężowi, że za wstawie­

niem się wuja i na prośbę twoją, daruję wam procent za rok cały.

A g a t a ( r a d o ś n ie ) .

A niechże to Pan Bóg wielmożnemu dobrodziejowi stokrotnie wynagrodzi (całuje

r ę k ę M a li n o w s k ie g o i J ó z e fy ) Pozwólcie, Wujaszku,

że zaraz doniosę Andrzejowi, coby się nie Smucił, (o d c h o d z i p r ę d k o )

SCENA IV.

MalinowskiJózefaKmiotek.

M a l i n o w s ki ( b io r ą c s z k la n k ę z p iw e m ).

Na zdrowie!

K m i o t e k ( b io r ą c r ó w n ie ż ).

Na zdrowie! ( p iją ) Więc pan pułkownik po śmierci żony został wdowcem?

(54)

— 54 —

M a l i n o w s k i .

Tak, siostra utraciła męża, ja żonę i te­

raz społem gospodarujemy.

J ó z e f a .

Ąle powiedzcież mi, przyjacielu, czy ten młynarz Andrzej jest tak lekkomyślnym, źe chciał sprzedać swoją posiadłość?

K m i o t e k .

Andrzej jest dobrym i poczciwym czło­

wiekiem, ale był przy ojcu wychowany jak pączek w maśle. Nie znał, co to jest smutek i nie wiedział wcale, źe też jest bieda na świe- cie. Gdy Pan Bóg zesłał na niego pierwszy krzyżyk, już traci głowę, już nie wie co robić, już wątpi i zaraz sobie przedstawiał, że wielkie nieszczęście jakie go spotkało...

M a l i n o w s k i . Czy był on żołnierzem?

K m i o t e k . N ie! żołnierzem nie był.

Ma l i n o w s ki.

Więc się niema czemu dziwić, że nic wie, co bieda znaczy. Pamiętasz, Antosiu,

(55)

ostatnie wojny, wiele tam różnych niewy­

gód i niedostatku trzeba nam było wycier­

pieć? Za pomocą Boską wszystko przeszło, tylko nie trzeba wątpić i rąk opuszczać.

K m i o t e k .

Andrzejowi nie można zarzucić, żeby nie pracował i nie był dobrym gospodarzem, tylko, jak już panu pułkownikowi powie­

działem, źe gdy Pan Bóg ześle jaki krzyżyk, traci głowę i nie wie sobie rady. Szczęś­

ciem jego, że dostał żonę, która ma rozum w głowie, a chociaż mu nie wniosła majątku, ale jest pracowitą, bogobojną i zaradną.

M a l i n o w s k i .

Antosiu, te trzy przymioty gdy żona posiada, są więcej warte aniżeli tysiące.

J ó z e f a .

Czy stara młynarka nie wzbraniała An­

drzejowi pojąć ubogiej dziewczyny za żonę?

K m i o t e k .

Trochę jej nie było miło, ale w końcu przyzwoliła, mówiąc: „Andrzeju, kiedy ją kochasz, a ona ciebie, daj na zapowiedzi.

— 55 —

(56)

- 56 -

Nie chcę wam być na przeszkodzie. Cho­

ciaż Agata nie ma majątku, to Pan Bóg ma więcej, aniżeli rozdał.

M a l i n o w s k i .

Pochwalam zdanie starej młynarki, bo ci ojcowie źle robią, którzy przeszkadzają dzieciom w małżeństwie. Już to prawda, że ojcowie powinni czuwać nad dziatkami, a osobliwie oświecać ich rozum, gdy się znajdują na drodze niebezpieczeństwa. Na przykład niektóry młodzieniec gdy zoba­

czy panienkę wystrychniętą, wypudrowaną, ustrojoną w szaty takie, jak nosi hrabina, pierścienie na każdym palcu po kilka. No!

któżby nie chciał takiej pani pojąć za żonę?

Wtenczas nie biorę za złe rodzicom, gdy powiedzą synowi: „Słuchaj, nie wszystko złoto, co się świeci. Patrz, to jest córka wyrobnika, która się wynosi nad swój stan.

Pracować nie będzie, bo się wstydzi." — Ach! jakby ona wzięła w swoje delikatne rączki konwie, żeby przynieść wody! Nie!

tego nie uczynię, bo coby też ludzie mówili?

Więc zaraz potrzeba służącej. A ty pracuj i pracuj i do niczego nie przyjdziesz. Im

(57)

5 7

więcej zarobisz, tem więcej się rozleci. Ten drogi ubiór, który na niej widzisz, jest za ciężko zapracowany grosz ojcowski, aby tylko córkę wystroić na wielką panią, z myś­

lą, źe jaki hrabia po nią przyjdzie.

K m i o t e k .

To wszystko szczeruteńka prawda.

M a l i n o w s k i .

W dzisiajszych czasach młodzież bardzo zepsuta. Jak to chłopak, gdy wyjdzie ze szkoły i zacznie pracować, już musi być zegarek z łańcuszkiem, cygaro jedno z lep­

szych. Więcej uczęszcza do knajpy aniżeli do kościoła, a zarobkiem na pół dzieli się z biednymi rodzicami, reszta idzie na hu­

lankę z kamratami. Wierzaj mi, Antoni, źe dawniej na wsi nie znali bilardu lub bawarskiego, a dzisiaj znam wioskę, liczącą trzystu pięćdziesięciu mieszkańców a bilar­

dów aż dwa. — Potem ludzie skarżą się na złe czasy.

K m i o t e k .

O, panie pułkowniku, prawda, źe się w naszych czasach ile dzieje.

(58)

Ma l i n o w s k i ( b io r ą c s z k la n k ę ) .

Pij, Antoni, na stare czasy, bo były lepsze jak teraz.

K m i o t e k .

Dawniej było więcej miłości i bogoboj- ności między ludźmi. Ale, ale, jabym słu*

chał pana pułkownika i do wieczora, a An­

drzej z Agatą będą na mnie czekali.

M a l i n o w s k i .

Gdy przyjdziesz do miasta, donieś mi, jak się młynarzowi będzie powodziło.

K m i o t e k .

Z chęcią, ( w s ta je ) a teraz składam ser deczne podziękowanie za wysłuchanie mej prośby i za darowanie młynarzowi procentu za rok cały. Niech to Pan Bóg stokrotnie wynagrodzi. — Zostańcie państwo z Pa­

nem Bogiem.

M a l i n o w s k i i J ó z e f a . Z Bogiem. ( K m i o t e k w y c h o d z i)

J ó z e f a .

Zdaje mi się, że ten Kmiotek nie nosi głowy od parady.

_ 58 -

(59)

M a l i n o w s k i .

Oj, Józio, już nieraz miałem sposobność poznać, że pod taką suknią wieśniaczą jest mądrość. Niejeden uczony winienby po­

dać rękę takiemu wieśniakowi i powiedzieć:

„Bracie, przewyższyłeś mnie.“

SCENA V.

MalinowskiJózefaKmiotek

S z w i n d e l m a n (z a s c e n ą s ły c h a ć s z c z e k a n ie p sa).

S z w i n d e l m a n (k rz y c z y ).

Ratujcze! kto słyszy, ratujcze!

M a l i n o w s k i ( id ą c za sce n ę ).

Dla Boga, co się stało? ( w o la za s c e n ą )

Nero, na stronę.

S z w i n d e l m a n (k rz y c z y za scen ą).

•Nero, Neronku, daj pokój, ja tobie nic

n i e w i n i e n , (w c h o d z ą z M a lin o w s k im )

M a l i n O W S k i (d o J ó z e fy ).

Przecież nasz pies spokojny i nikogo jeszcze nie ukąsił.

(60)

S z w i n d e l m a n ( tr z ę s ą c się z e s tr a c h u ) .

Może mu sze zachczalo mojego noga.

Ja miszlalem, że mój noga z wszystkiemi i z butem urwie, ale sobie tilko kawałek spodni przywlaszczil. (pokazuje p o d rte sp o d n ie )

J ó z e f a .

Dziwno mi, że nasz Nero pana nie cierpi;

może pan masz nieczyste sumienie.

Sz w i n d e l m a n.

Boże zachowaj, ja każdy tydżeń idę do kąpielów, moje sumienie bieluśkie jak kreda.

J ó z e f a .

Nie mówię o sumieniu białem, tylko o sumieniu czystem, czyli raczej sercu.

S z w i n d e l m a n .

Moje serce czyste jak złoto, ja każdemu życzę szczęszczą i dobrego powodzenia, a na przeszwiadczenie, źebi dopomódz dobremu człekowi, jakim jest Andrzej Stachoń, mli- narz z Doliny, daję wielmożnemu państwu oszem tisząców marek za hipotekę jego, a więc dwa tiszące ustępnego.

— 6o —

(61)

M a l i n o w s k i .

Nie mam potrzeby sprzedawać hipoteki.

Pieniądze odebrałbym i leżałyby bez pro­

centu, za jaki czas miałbym jeszcze szkodę.

S z w i n d e l m a n .

Przepraszam wielmożnego państwa, mogę radą służyć. Na pierwszego maja będźe w sądzie ten piękny kamienica, który stoi w rynku, na subhaste sprzedawany — można tanio kupicz.

M a l i n o w s k i .

Nie mam zamiaru kupować domu, a zresz­

tą kamienica, o której pan mówisz, przyj­

dzie do bardzo wysokiej ceny.

S z w i n d e l m a n ,

Wisoko albo też nizko. Ja wielmoż­

nemu panu powiadam, źe tę kamienicę można tanio kupicz. Na przykład, ja kupi­

łem na subhaste gospodarstwo z karczmą za pięcz set talarów. Dwieszcze dałem za karczmę a trzysta talarów moim dobrym kolegom, żeby mnie nie przesadzili i od­

stąpili. Widzi wielmożny pan, źe tilko po­

(62)

trzeba miecz glowe na karku, to można tanio kupicz.

M a l i n o w s k i .

To jest oszukaństwo! Tem się za młodu nie trudniłem, więc też i na starość oszu- kaństwem się nie splamię.

S z w i n d e l m a n .

Przepraszam wielmożnego pana, prze­

cież na to jest subhasta.

M a l i n o w s k i .

Naturalnie, źe ma kupić, kto da więcej, ale nie kupców przepłacać, aby się cofnęli, a potem nabyć za byle co. To wielką krzywdą dla właściciela!

J ó z e f a .

Bracie, nie kupuj domu. Czytałam w ga­

zecie, źe się zanosi na wojnę. Przyjdzie nieprzyjaciel i potrzaska domostwo; mieli­

byśmy tylko kupę gruzów.

S z w i n d e l m a n .

Widzi wielmożna panienka, jak ma krót­

ki rozum. Czy mlina nie potrafią rozbicz?

62 — *

(63)

J óz e fa.

A widzisz pan, jakieś głupstwo wypalił.

Chociaż młyn rozbiją, to nam zostaną łąki, dola, łasy, które więcej warte, niż trzy razy nasza hipoteka.

S z w i n d e l m a n .

Na co wspominacz o wojna, kiedy go nima? Ja chcę tilko pomódz bidnemu mli- narzowi. A więc ostatnie słowo oszem ti­

szęcy pięczset marek.

M a l i n o w s k i (w stając).

Proszę, nie bądź pan natrętnym. Powie­

działem, źe nie sprzedam i basta.

S z w i n d e l m a n .

Niech raz stracę, jednak bidnemu dopo­

mogę. Dam dżewięcz tiszęcy za szeszcz, zgoda?

M a l i n o w s k i ( o s tro ) .

Wynoś się pan z mojego pomieszkania, w przeciwnym razie zawołam na pomoc Nerona.

S z w i n d e l m a n (p r z e s tra s z o n y ).

Daj pan pokój z Neronem, — już idę.

— 63 —

(64)

(w y c h o d z i, le c z w ra c a s ię ) PrO SZ ę Sobie pOtttłszleCZ, dżewięcz za szeszcz tisząców , ( w y c h o d z i, w r a ­ c a ją c ) t r z y tisząców zarobku.

J ó z e f a (z e z ło ś c ią ).

Wychodź pan, bo użyję środka, który panu nie będzie miłym.

S z w i n d e l m a n ( w y c h o d z i, le c z w ra c a się).

Dla bidnego moje serce miętkie jak wosk. Czy pan chcesz okrąglutkie dżeszęcz tisząców ?

Ma l i n o w s k i ( n a m y ś la s ię — p o c h w ili).

Tak! ale pod tym warunkiem, że pie­

niądze muszą być zaraz wyliczone.

S z w i n d e l m a n (z r a d o ś c ią ).

Zaraz, na tem miejscu (pokazując na stół) wy­

liczę.

M a l i n o w s k i ( d o J ó z e f y ) .

Józiu! zawołaj adwokata, zaraz przepi­

szemy hipotekę.

J ó z e f a ( b ła g a ln ie ) .

Kochany bracie, bój się Boga, nie pusz­

czaj poczciwego młynarza w cudze ręce, a może i na żebraczkę.

_ 64 -

(65)

M a l i n o w s k i (prosząc).

Bądź tak dobra, usłuchaj mojej rady, zawołaj adwokata.

J ó z e f a .

Nigdy nie uczynię kroku, przez który wyrządziłabym krzywdę bliźniemu.

M a l i n o w s k i .

Józiu, pamiętaj, cztery tysiące dostanie­

my więcej.

J ó z e f a .

A choćby i sto tysięcy, nie pójdę. Co uczynił Judasz, który sprzedał mistrza swe­

go? — Z zgryzoty powiesił się.

S z w i n d e l m a n .

Przepraszam, gdzie tu najbliżej mieszka adwokat?

M a l i n o ws k i .

Tylko jedne schody do góry, — na prawo ma swoje biuro.

S z w i n d e l m a n .

To sze sam pofatiguję i poproszę, żeby tu przybył, (odchodzi)

P o czciw y M ły n a rz . 5

(66)

SCENA VI.

JózefaMalinowski.

J ó z e f a ( b ła g a ln ie ).

Kochany bracie, odpędź od siebie tę myśl czartowską. Nie oddawaj poczciwych ludzi w ręce oszusta.

M a l i n o w ski.

Siostro, nie chcę szkodzić młynarzowi, tylko pragnę mu dopomódz.

J ó z e f a ( n a s tr o n ie ),

Piękna pomoc! (g ło ś n o ) Bracie, wspomnij sobie prośbę żony młynarza, prośbę stare­

go Antoniego i swoją obietnicę. Nam nie potrzeba pragnąć majątków, bo tego, co posiadamy, nie przeżyjemy do śmierci. Nie mogę pojąć, że ty, który byłeś dla wszyst­

kich dobrodusznym, dla biednych miłosier­

nym, dziś chcesz się pozbyć tej nagrody, którą Zbawiciel obiecał tym, którzy bliźnich miłują i wspierają w różnych przypadkach.

M a l i n o w s k i ( d o b r o d u s z n i e ) .

Józiu, bądź cierpliwą i oczekuj spokoj­

— 66 —

Cytaty

Powiązane dokumenty

Piję dużo, serdeczny kumie, ale więcej cieszy się me serce z tego, że z Jana i Kachny będzie para, a śliczna

Prezentacja i ćwiczenia językowe: nauczyciel proponuje uczniom zaprojektowanie ich miasta marzeń i prosi uczniów, aby zastanowili się nad tym, co czyni miasto wartym

Al escuchar música relajante en la mañana y tarde, las personas con presión arterial alta pueden entrenarse para reducir su presión arterial y mantenerla baja.. Según una

W wypadku człowieka doświadczenie Objawienia jest afirmacją swego bytu jako ustanowionego (a więc negacją jego tragicznej „sobości”) przez boską samonegację własnego

ja jest, żeby, od czasu do czasu, przetrząść się, żeby, panie dobrodzieju, iśćzwichrem wzawody. Pamiętam, że miałem konia— Rinaldo się nazy­. wał, Rinaldo

Maryna*. Świder: {Przerywa jej) Mówię ci, milcz, bo będzie nieszczęście. Trzeba będzie udać się do biskupa i prosić o zmianę parafii. Dłużej tu nie wytrzymam. To

A może słowa Benedykta XVI kończące wykład przygotowany dla uniwersytetu La Sapienza zawierają coś z proroctwa, przepowiadając pojawienie się jakiegoś wielkiego

Ale maszynista musiał wiedzieć, ile dać tego wszystkiego, to już był trochę fachowiec z długoletnią praktyką. Szkoły ceramicznej nie