Nauka i Uczony.
' , J ; , r ‘ ' - (
O m nia la b o r e . O m nia lab ori.
N A K Ł A D G E B E T H N E R A i W O LFFA W A R SZ A W A ===» LUBLIN = ? = Ł O D Ż
K R A K O W = G. G EB ETH N ER i SP Ó Ł K A & / g P O Z N A Ń = M. N I E M I E R K I E W 1 C Z
1917.
(rO t łiU
O rozwoju „parablastycznym' zarodków żarłacza psiego (Scyl- lium canicula C u v.) naświetlanych promieniami radu w stadyach wczesnych. Kosmos. Lwów, 1913.
O potworach podwójnych w stadyach wczesnych rozwoju kaczki. Sprawozd. Tow. Nauk. Warsz. 1913.
Sur les diplogćneses embryonnaires a centres rapproches.
Archives de Biologie. Bruksela, 1913.
O tworzeniu się blastodermy indyka. Sprawozd. Tow. Nauk.
Warsz. 1914.
Nowy typ potworności: „Enterotelia*. Sprawozd. Tow. Nauk.
Warsz. 1915.
O normalnej asymetryi w rozwoju pola naczyniowego za
rodków ptasich. Sprawozd. Tow. Nauk. Warsz. 1915.
Nowe badania nad rozwojem układu nerwowego potworów piatyneurycznych. Prace Tow. Nauk. Warsz. 1915.
Wpływ promieni radu na rozwój organizmów. Wykład na dorocznem posiedzeniu publicznem Tow. Nauk. Warsz.
/ 1915.
Badania nad rozwojem C halcides lin eatus L e u c k. Prace Tow. Nauk. Warsz. 1916.
Przyczynek do históryi rozwoju okolicy ogonowej zarodków ludzkich. Sprawozd. T. N. W. 1916.
Teorya mezostomy. Sprawozd. T. N. W. 1917.
.N ić osiowa“ i „czop metastomalny* w rozwoju owodniow- ców (Am niota). Studyum embryologiczno-porównaw- cze. Prace Tow. Nauk. Warsz» (w druku).
D rukarnia i Litografia p. f. „JAN COTTY”, K apucyńska 7.
Nauka i Uczony.
NAKŁAD GEBETHNERA i WOLFFA
W A R S Z A W A = LU B LI N = Ł Ó D Ź K R A K Ó W = G. G E B E T H N E R i S P Ó Ł K A P O Z N A Ń = M. N I E M I E R K I E W I C Z
1917.
O m n ia la b o re . O m n ia la b o ri.
P a m ię c i H E N R Y K A H O Y E R A .
K o p ia w in ie ty t y t u ł o w e j z d z i e ł a C . B o n n e t * a: „ C o n s id e r a tio n s su r les co rp s o r g a n is ts ” , w y d a n e g o u R e y a W A m s te r d a m ie w r. 1762.
M a m y w literaturze n a szej dwie k s ią ż k i, pośw ięcone tem atom p okrew nym tym , ja k ie w stu d yu m m ojem poruszam , a m ianow icie N u s - b a u m a : ,.U c z e n i i u czn io w ie”, oraz p r z e k ła d d zie ła k s• F o n c k ’a : , , 'P raca n a u k o w a ”. T u ta j ro zw a ża m p rzew a żn ie te strony ż y c ia uczo nego i jego stosunku do pracy bad aw czej, które w ta m tych d zieła ch m niej uw zględnione zo sta ły . Chcę tu raczej przedstaw ić m ój zbiór dość lu ź nych obserw acyj i uwag, ja k ie m i się n a su n ę ły w ciągu la t p rzeszło dw udziestu na tle lu d zi, idej, atm osfery ogólnej, nastroju pracy i charakterów , sk ła d a ją c y c h się na pew ną całość, zw a n ą ,,św ia tem n a u k o w y m ”.
Ś w ia t ten b y ł d o tych cza s W stosunka ch n a szyc h p o n ieką d ,,n a d z ja w is k ie m ”, czem ś n ie ja ko dodatkow em , naw et anorm alnem . O becnie w chodzić on z a c z y n a do całości naszego ż y c ia , ja k o część sk ła d o w a ogólnej m a c h in y narodowej i społecznej. S ą d z iłe m więc, że m oże być po-
ż y te c zn e m — za p o zn a n ie szerszego ogółu, choć
by w sposób pobieżny, z tą szczeg ó ln ą , a m ało u nas do tą d zn a n ą sferą...
B y łb y m bardzo szczęśliw y, gdyb y m ój szk ic , — ch a o ty c zn y , u ryw ko w y i jednostron
n y, p isa n y doryw czo wśród inn ych prac i z a ję ć — m ó g ł się p rzyd a ć m ło d zie ży a k a d e m ic k ie j i p o c zą tk u ją c y m pracow nikom n a u ko w ym . D la nich p isa łem p rzed e w szystk ie m .
W a r s z a w a .
C z e r w ie c \ 9 l 6— M a j 1 9 1 7 .
J. Tur.
W S T Ę P .
„C’e s t icy un li v re de bonne foy, l e c t e u r “ M o n t a i g n e.
Wiem dobrze, że ta garść uwag i rad, któ
re tutaj spisałem — z nikogo nie zrobi praco
wnika naukowego, o ile go ku pracy badaw
czej nie popycha pęd wrodzony, tylko z ko
niecznością wewnętrzną twórczą artysty poró
wnać się dający. Pewne strony życia uczone
go — odjemne z punktu widzenia ogółu, a przy
najmniej większości ludzi, które tu przedsta
wiam, też nie sprowadzą z drogi raz obranej nikogo, kto raz na nią wszedł i zakosztował czaru badania twórczego. Bo tak już jest, i tak je st dobrze. Dla dobra zarówno Nauki, ja k Na
rodu nie je st pożądane, aby do pracy naukowej garnęły się rzesze zbyt liczne, nie czujące w so
bie znacznej dozy odporności względem pe
wnych nieuniknionych cierni, z zawodem nau
kowym związanych, a przedewszystkiem—umi
łowania tak gorącego obranej gałęzi badania, żeby wszystko nikłem im się zdawało, wobec
N au k a i Uczony. i
celu zasadniczego: oddania się całkowitego pra
cy twórczej. Zadanie moje polega tu jedynie na wskazaniu młodszym kolegom, wstępującym w progi badania, czego się od zawodu nauko
wego mogą spodziewać, co z siebie dać mu winni, jakie są dla pracy naukowej w arunki najodpowiedniejsze, jaką być winna postać du
chowa uczonego, który chce, aby badanie twór
cze dało mu „une vie digne d’etre vecue.“
Trudno je st powiedzieć, że na uczonego, tak jak na artystę, trzeba się urodzić. Uczo
nym zostać je st łatwiej, niż artystą, bo praca naukowa nie wymaga żadnych talentów spe- cyalnych, prócz pewnych zdolności (tych skala bardzo je st rozciągliwa), przygotowania, t. j. do
brej szkoły, pracowitości, sumienności, a nade- wszystko — rzetelnego, głębokiego zamiłowania.
Umiłowanie to pracy badawczej sprawia, że nauka staje się dla swego pracownika nie za
wodem, nie fachem, nie środkiem do osiągnię
cia tych lub owych korzyści lub zaszczytów — lecz celem w sobie i wprost p o t r z e b ą ży
ciową. I tylko wówczas praca naukowa daje uczonemu pełnię zadowolenia życiowego. Nau
ka je st szczytną kochanką, która szczodrze wy
nagradza miłość bezinteresowną, lecz nigdy nie oddaje się ukochaniu połowicznemu, niezupeł
nemu. W ypełnia świat temu, co po za nią św iata nie widzi, ale żąda wyłączności...
Kto na wyłączność taką się zdobędzie,
ten, nawet przy zdolnościach, choćby nieco tylko miarę średnią przekraczających, z pożyt
kiem i zadowoleniem naukowo pracować może.
Na gm ach Nauki składają się bowiem i pomni
kowe płyty, znaczące etapy ludzkiej myśli, jak prace N e w t o n’a, L a v o i s i e r ’a i D a r w i- n ’a — i cegiełki mniejsze, a przecież pożyteczne niezmiernie, na które zawsze miejsce się znaj
dzie — byle ręką sumienną a oddaną wyrobio
ne były. A nawet drobny żwir uczciwie zebranych faktów pomniejszych, przyczynków, choćby ni
kłych pozornie — może odegrać swą rolę w wiel
kim wspólnym dorobku twórczych wysiłków.
Albowiem: „17Art, c’est mo i , la Science —c’est n o u s “ (Cl. B e r n a r d ) . Uczony niemal zawsze tworzy w szeregu z innymi, którzy tę samą uprawiają dziedzinę. Nie znaczy to bynajmniej, aby w pracy naukowej wyrazić się nie miała samodzielność i indywidualność badacza. A r a- g o twierdził, że naw et w naukach m atem a
tycznych zawrsze się zaznacza indywidualność uczonego. Przeciwnie: każdy samodzielnie pra
cujący uczony mieć musi własną „fizyonomię naukową," t. j. dorobek jego stanowić ma pe
wną określoną całość i zajmować pewne okre
ślone miejsce w literaturze danej dziedziny, a prócz tego w charakterze, kierunku, sposobie wykonania, rozległości syntez, technice naw et—
indywidualność jego zawsze jaknajszerzej za
znaczyć się może i winna.
zdolności (a w takim razie prawie zawsze się niedoceniając) — nie powinien się do pracy nau
kowej zrażać, z góry sądząc, że „nic wielkiego nie dokona." O ile bowiem prawdziwie pracę badawczą ukochał — poprzestanie na roli skrom nego a pożytecznego pracownika, którego za
sługi nie błyskotliwe, choćby drobniejsze, lecz rzetelnie położone — zawsze badaczom następ
nym dostarczą cennego materyału. A wobec ogromu zadań, jak ie w każdej dziedzinie ma Nauka przed sobą (w dodatku bez względu na epokę swego rozwoju) — trudno je st często przewidzieć — jakie, na razie drobne na pozór fakty,— mogą stać się w przyszłości podstawą do nader rozległych i głęboko sięgających uo
gólnień. „Toute 1’histoire de PUnivers est ecrite sur les ailes d ’une m ouche“ ( A l f r e d Gi a r d ) : nie wzdragajmy się więc przed poświęce
niem wysiłków naszego życia — bodaj bada
niom rysunku muszych skrzydeł... „Nauka poznawając nieskończoność— sama je st nie
skończona" (M e n d e l e j ew). Kogo oddech tej Nieskończoności owionął naprawdę, ten „mie
rzyć będzie siły na zamiary" — w danym razie mając jeszcze i to nader cenne przeświadczenie (którego mieć nie można np. w Sztuce), że, gdyby naw et nie dane mu było tworzyć rzeczy genialnych,— tworzyć będzie rzeczy przynaj
mniej p o ż y t e c z n e dla ogólnego postępu Nauki. Ku coraz to bowiem rozszerzającym się widnokręgom badania, prowadzą nie tylko kroki siedmiomilowe olbrzymów myśli, lecz i wytrwała wędrówka pracowników przecięt
nych.
P raca naukowa, różniąc się od pracy ar
tystycznej większą dostępnością, nie mniejsze daje od niej zadowolenie, i to nawet nie w wy
konaniu dzieł większych, lecz wprost w ciągu badania codziennego. Jakże bo dziwnie uderza serce badacza, gdy kładzie na stoliku mikro
skopowym sporządzony przez się preparat, w któ
rym coś nowego znaleźć się spodziewa, lub gdy bierze do ręki nieznany dokum ent archiwalny!
A gdy momentów takich zbierze się dużo, gdy w pracy nadchodzi chwila uogólnienia faktów zbadanych mozolnie, wówczas uczony przeżywa okres wprost upojny, w którym, jakby w sze
regu błyskawic pomysłów syntetycznych, przed
stawia nm się droga przebyta, rozjaśnia się — w świetle faktów przez siebie odkrytych i ich zestawieniu z literaturą zagadnienia — pewna dziedzina niedokładnie lub wcale dotychczas nieznana, bodaj dziedzina drobna, ale taka, która myśl jego zaprzątała!...
Bo, cokolwiek by w danej sprawie powie
dzieć można — w badaniu naukowem je st bar
dzo znaczny pierwiastek zamiłowania osobiste
go, powiedziałbym wprost o s p o r t o w e m
psychologicznie zabarwieniu... Najchętniej po
równałbym uczonego — do myśliwca, z odde
chem zapartym upatrującego nowego faktu, z którego idea nowa wysnuć się daje. Nie łudźmy się, sądząc, że uczony pracuje „w spo
koju," je st on w ciągiem napięciu nerwów — wprawdzie, napięciu niezmiernie przyjemnem.
Oczywiście napięcia takiego nie bywa zazwy
czaj w pracy, podjętej w celu sporządzenia roz
prawy doktorskiej, pracy „pro venia legendi,'1 lub dzieła, mającego „usprawiedliwić fakt obję
cia katedry,“ mówię tu bowiem o pracy naprawdę naukowej, t. j. bezinteresownej, podjętej z pobu
dek wyłącznie wewnętrznych, z p o t r z e b y badania, tak niezmiernie dalekiej od wszelkich, choćby togą uczoności urzędowej pokrytych,
„m esquineries“ życia praktycznego. W ciągu dalszym będę miał jeszcze sposobność powró
cić do spraw, związanych z koniecznością zdo
bywania pewnych tytułów oficyalnych, dających uczonemu przedewszystkiem możność łatwiej
szego otrzymania stanowiska, zapewniającego m u czas i środki dla badań naukowych — za
znaczę tu więc jedynie, że i prace, na których podstawie zdobywa się owe tytuły, mogą być też wytworem prawdziwej potrzeby twórczej.
Od wielu wszakże słyszałem uczonych, iż te właśnie rozprawy najmniej im dostarczyły isto
tnego, niezmąconego zadowolenia wewnętrznego.
* * *
Pod p r a c ą n a u k o w ą rozumieć nale
ży pracę b a d a w c z ą , mającą na celu przy
sporzenie faktów n o w y c h w obrębie danego odłamu wiedzy, oraz faktów tych uogólnienie t w ó r c z e . Niestety, u nas, szczególnie w War- szawie, w skutek braku ognisk własnych pracy badawczej, przed laty jeszcze niewielu panowa
ło dziwaczne w tej mierze pomieszanie pojęć:
nie odróżniano zgoła pracy oryginalnej, napraw dę twórczej, od pracy popularyzatorskiej i pe
dagogicznej. „Uczonym" (specyficznie warszaw
skim) bywał — w opinii prasy i ogółu — tłómacz podręczników z języków obcych, autor artyku
łów w „Encykłopedyi ilustrowanej,” wreszcie—
mniej lub więcej przygodny prelegent na kate
drze odczytowej i niemniej przygodny nauczy
ciel szkół średnich 1)... Dzisiaj znacznie je st lepiej pod tym względem, a nader pożyteczną rolę odegrała tu działalność założonego w ro ku 1907 Towarzystwa Naukowego Warszaw- szawskiego, które odrazu postawiło zakres swych prac oraz wymagania od wybieranych do swe
go grona członków— na gruncie jaknajściślej akademickim, ogólno-europejskim. Spodziewać się należy, że odrodzona W szechnica Polska
‘) J a k w ia dom o, d o ty c h c z a s z o s t a w a ł o się u n a s
„ p edagogiom " w drodze s a m o m i a n o w a n i a . P r a w o n a u c z a n i a w sz k o ła c h ś r e d n i c h d a w a ł a u t o m a t y c z n i e d y p lo m u n i w e r s y t e t ó w ro s y js k i c h . W ie lu obchodziło się n a w e t bez tej d ro b n e j fo r m a ln o ś c i.
w Warszawie spełni rolę tę samą względem pokoleń w życie wstępujących, jaką Towarzy
stwo Naukowe podjęło w stosunku do swych współczesnych, t. j. wskaże zakres i zadania działalności naprawdę naukowej. Zresztą, całą tę stronę sprawy uważam — z radością niewy
mowną •— niemal już za rozstrzygniętą w sen
sie przez wszystkie narody ucywilizowane przy
jętym , i pewny jestem , że nadal dziwaczne nie
porozumienia co do tego, co za pracę naukową uważać należy — przejdą do wspomnień, zwią
zanych ze wspomnieniami o tak licznych in
nych anomaliach z doby przedwojennej.
Dla skutecznego przygotowania się do pracy naukowej — oprócz zamiłowania ogól
nego i pracowitości, oraz niezbędnego zdecydo
w ania się na wybór tego zawodu i skrystalizo
wania sobie wyraźnie i ostatecznie kierunku, jakiem u się ma zam iar poświęcić — niezbęd
ne je st: odpowiedni podkład wryniesiony ze szkoły średniej, ściśle obmyślane i konse
kwentnie przeprowadzone studya uniwersytec
kie, następnie — w przeważnej większości przy
padków — spędzenie pewnego czasu na studyach poakademickich, np. w pracowniach naukowych zagranicą, a wreszcie — osiedlenie się w pewrnej pracowni naukowej (uniwersyteckiej lub jakim ś instytucie badawczym), w której ma się dalej rozwijać samodzielna już działalność naukowa młodego uczonego.
I. Przygotowanie średnie. W y b ó r zawodu naukowego.
Nie je st bynajmniej zadaniem mojem — roztrząsanie drobiazgowe różnych typów szko
ły średniej, oraz rozbior krytyczno-porównaw- czy ich wartości. Pozwolę sobie wprost — nie wdając się w szczegółową sprawy tej analizę — wypowiedzieć przeświadczenie swe najgłębsze, że jedynie wykształcenie k l a s y c z n e może urobić odpowiednio um ysł młodzieńca, który badaniom teoretyczno-naukowym m a się pó
źniej oddawać. Nawet przyrodnik i m atem atyk przejść muszą koniecznie przez h u m a n i o r a klasyczne: „kto nie umie po łacinie, należy do tłum u“ ( S c h o p e n h a u e r ) . Od dalszych wy
wodów w tym względzie się wstrzymam, uw a
żając wszelki spór w tej mierze za jałowy. Wy- chowaniec szkół realnych z największym jedy
nie mozołem i po pokonaniu wielu bardzo prze
szkód zawodowi naukowemu poświęcić się mo
że. Przed wychowańcami więc szkół takich
radbym widział dostęp do Uniwersytetu nieod
wołalnie zamknięty.
Przechodzę do sprawy wyboru zawodu naukowego. Sprawa ta w większości przypad
ków załatwia się pozornie w sposób dość pro
s t y — przez mniej lub więcej wybitny pociąg, jak i wchodzący w życie akademickie młodzie
niec czuje do tej lub owej gałęzi wiedzy. Mo
żliwe są tu, i częste bywają omyłki. Niema sposobu uniknąć omyłek takich — kosztujących zazwyczaj pewną ilość straconego czasu i zgo
ła zbędnego zniechęcenia, spróbuję wszakże wy
mienić tu pewne punkty wytyczne, mogące od zawodów podobnych uchronić. Oto, przedewszyst- kiem, trzeba n a p r a w d ę zdać sobie stanow czo sprawę ze swych upodobań i kierunku, w ja k im m a się zam iar pracować. Młodzień
cy, nie mogący się na kierunek określony zde
cydow ać— lepiej zrobią, gdy pójdą za w ska
zówkami najbardziej „chlebodajnej“ kary ery, droga bowiem ściśle naukowa tylko dla tych je st naprawdę otwarta, którzy innej prócz niej nie widzą i widzieć nie chcą. Należy się bo
wiem przygotować na to, że praca wyłącznie naukowa tak mało może w zasadzie dóbr do
czesnych przysporzyć, iż tylko z wielkiemi dla niej poświęceniami, a do wszelkich poświęceń gotowością — na drogę jej wstępować należy.
Przy w stąpieniu do Uniwersytetu - młody student, z którego m a się wyrobić pracownik
naukowy, ma już zazwyczaj, o ile moje własne w tym wzglądzie spostrzeżenia nie zawodzą — niemal zawsze określony już z góry kierunek studyów. Nieliczni tylko uczeni — aczkolwiek wśród nich i bardzo wybitnych znaleźć można—
„błąkali się" po różnych fakultetach. Dodam, że najlepsi z nich przedewszystkiem k o ń c z y l i wydział raz obrany, a potem dopiero rozpoczy
nali studya na drugim, który ostateczną ich specyalność zawierał.
Są to wszakże wyjątki. W śród nich wy
mienię przedewszystkiem ś. p. prof. A u g u s t a W r z e ś n i o w s k i e g o, tę chlubę Szkoły Głó
wnej, którego zazwyczaj niedoceniają we wspo
mnieniach z siedmiolecia naszej wielkiej Uczel
ni (jak się z d a je — ze względu na pewien od
cień jego przekonań społecznych). Skończony prawnik, nawet urzędnik sądowy, a potem zoo
log wszechświatowej miary — świadczy dowod
nie, że pomyłka pierwotna w wyborze wydzia
łu z powodzeniem naprawiona być może. Dla ludzi zdolnych i pracowitych, o szerokim roz
machu duchowym — przeszkody nie istnieją.
1 czyż wogóle o jakich przeszkodach w pracy naukowej mówić można, gdy się wspomni św ie
tlaną postać prof. B e n e d y k t a D y b o w s k i e g o — powstańca i katorżnika syberyjskiego, któ
ry wśród warunków wprost straszliwych, pierw
szy z uczonych europejskich badał tajnie Baj
kału?!...
W racając do sprawy wyboru wydziału za
znaczę, że zazwyczaj decydującym momentem je st tu kierunek lektury gimnazyałnej. To, co i j a k czyta uczeń klas wyższych szkoły śre
dniej, zazwyczaj decyduje o typie intelektualnym całego człowieka. Gimnazista p o w i n i e n czy
tać wiele i rzeczy dobrych. Powiedziałbym, że jednem z najwdzięczniejszych zadań dobrego nauczyciela szkoły średniej — je st kierowanie lekturą uczniów starszych. Sama bowiem nau
ka gim nazyalna — której bynajmniej ani lekce
ważyć, ani zaniedbywać nie należy — jest jedy
nie chlebem powszednim, poza którym umysł młodzieńca zdolnego dalszej szukać musi s tra wy. Oczywiście— pozostawiam tu na boku i bez odpowiedzi wszelkie, zdaniem mojem, wrprost k o m i c z n e , utyskiw ania na t. zw.
„ p r z e c i ą ż e n i e " w szkołach naszych. Cóż- byśmy na to powiedzieć mogli my, b. wychowań- cy b. szkół rosyjskich?! Gimnazista więc po
winien czytać dużo, pod kierunkiem światłym i bezstronnym. T. zw. „kółka samokształcenia", które w swoim czasie pewną, nawet n i ek i e d y dodatnią, za czasów niewoli odgrywały rolę (a niekiedy znowu bywały ośrodkiem bardzo nie
ciekawych fermentów ideowych) — winny u stą pić miejsca rozumnie przez nauczycieli szkoły polskiej kierowanym konlerencyom, na których czytelnictwo prywatne uczniów normowane bez przymusu, popierane i rozwijane być może.
Po za lekturą wpływ pewien, i to dość znaczny, wywiera też i obcowanie gimnazistów starszych ze słuchaczami szkół wyższych, któ
rzy zawsze dla „sztubaków" są wzorem i idea
łem. Tu czasem i przygodna rozmowa decydu
je o wyborze zawodu.
Zdaje mi się, że przeważnie wpływ mło
dzieży starszej na młodszą bywa naogół dobry.
Obcowanie gimnazistów ze studentam i pozwala pierwszym skontrolować swe upodobania przez relacye o stronach dodatnich i ujemnych tego lub innego zawodu, a relacye te są tem cenniej
sze, że w nich element ideowy zawsze przeważa nad pierwiastkiem interesownym. Nie wyobra
żam sobie np. studenta medycyny, który opo
wiadając gimnaziście o parę lat od siebie młod
szemu o pracach prosektoryjnych — mógłby przykre strony „grzebania się w trapach" upię
kszać aforyzmem: „Galenus dat o p es“... Ra
czej przypuszczam tu wylew uniesień ideowych młodego następcy V e s a Pa... Wpływ domu, rodziców i t. p. (pod t. p. rozumiem między in- nemi zbyt wczesne narzeczeństwo świeżo kreo
wanego studenta, które każe mu jaknajprędzej zdobywać środki materyalne na... pieluszki, lub inne wyjazdy do Ostendy pani jego serca) — na prawdziwego, szczerego adepta pracy nau
kowej zazwyczaj wpływu decydującego nie wy
wierają. Młody człowiek, który się zdecydował na wybór zawodu naukowego, o ile ma napra
wdę w o l ę — wpływom takim potrafi przeciw
stawić się zawsze — i zawsze na korzyść swego duchowego „ja.“ Oczywiście — daleki tu jestem od namawiania młodzieży, której rodzina do
starcza środków na studya uniwersyteckie — do bezwzględnego przeciwstawiania swych upo
dobań naukowych zamiarom i planom doświad
czonych, a w walce z szarzyzną życia często steranych przedstawicieli pokolenia starszego.
Gdyby mnie wezwano na rozjemcę podobnego konfliktu — powiedziałbym młodemu: „Wejrzyj w siebie, ciężką obierasz drogę, ale skoro siły potemu czujesz i inaczej nieszczęśliwym bę
dziesz — idź tą drogą." Starych zaś bym uspo
koił, że na każdej placówce można mieć kaw a
łek chleba — a Naród potrzebuje i takich, co swej pracy i wysiłków na natychmiastowo pła
cone grosze wymieniać nie chcą, a małem się zadawalając, szerszego oddechu szukają nade- wszystko.
Ale to w bardzo poważnych jedynie i zde
cydowanych zupełnie powiedziałbym sytuacyach.
Zbyt wielu bowiem przewinęło się przed memi oczami słuchaczów uniwersyteckich, co do któ
rych dwa mi się nasuwały pytania: 1° Po co wogóle ten człowiek pnie się do godności „ci- vis academici," skoro ani zdolności odpowie
dnich nie ma, ani aspiracyj naprawdę podnio
słych, a 2° Czy nie głupsza je st m o d a (bo u nas naprawdę to modą się stało i trwa) —
aby każdy, który m aturitatem uzyskał — czem- prędzej biegł się imatrykulować—od mody „ju- p e -c u lo tte “ lub innego w tym rodzaju błazeń
stwa? Chciałbym widzieć W szechnice nasze zapełnione słuchaczami o rozumnie podniosłym nastroju i odpowiednich do tego zdolnościach, zaś młodzież o średniem uposażeniu ducho- wem — raczej garnącą się do innych dziedzin pracy zawodowej, gdzie niemniej niż w zawo
dach „uczonych" pożyteczna by być mogła, a bez czczego (bo bez odpowiedniego podkładu osobi
stego) dyplomu, oraz bez pseudo-arystokratyczno- intelektualnych pretensyj — nie powiększałaby liczby malkontentów, których i tak mamy za
wsze za wielu.
Znaczna mi tu — zbyt obfita, niestety — na myśl przychodzi galerya typów nieudanego studenta, który niewiadomo po co do uniw er
sytetu się zapisał, a potem sam nie wie, co w nim robić po za wyczekiwaniem momentu, w którym wrymęczony (zaiste męczeńsko, bo niepotrzebnie) dyplom uzyszcze. Ale nie jest tu mojem zadaniem rozstrząsanie stosunku stu- dyów wyższych do potrzeb społecznych i oso
bistych — chodzi mi o przygotowanie do „fa
chu" badacza naukowego, powiem więc tylko, że za dużo, zdaniem mojem, garnie się do uni
wersytetów młodzieży, która karyerę życiową na względzie mając i apetyty do karyery tej gotowe— zapomina o tern, że na innych polach
prędzej i skuteczniej apetyty te zaspokoićby mogła i bodaj właśnie z większym znacznie dla społeczeństwa, nie tylko dla siebie, pożytkiem.
Skoro wspomniałem o typie „nieudanego"
studenta — to przedewszystkiem zatrzymać się muszę na takim „nieudanym," który na studya akadem ickie się zapisując — A\rłaśnie ma na wi
doku w przyszłości pracę naukową. Owóż zgo
ła dziwaczne bywają oblicza myślowe niektó
rych „poroniąt“ scyentyficznych. Za moich cza
sów studenckich (a więc przed laty przeszło dwu
dziestu) dość pospolity bywał typ wychowańca...
„kółek samokształcenia," który w kółkach ta
kich nabrał z jednej strony znacznego, co pra
wda, wogóle i szczególe do wysiłków intelektu
alnych szacunku, ale z drugiej strony znowu przybywał do uniwersytetu z nadm iernym wprost zapasem gotowych, najczęściej zgoła naiwnych, ale za to mocno „wpojonych" (w siebie, przez siebie lub innych, przeważnie przez małej war
tości broszurki) — „zasad," „przekonań," „po
glądów," a mówiąc właściwie—frazesów doktry
nerskich.
I to były postaci wrybitnie nieszczęsne.
Zapisywał się taki na prawo — spodziewa
jąc się, że go przez lat cztery um acniać będą (lub do „umacniania się“ m ateryał dadzą)—np.
w socyalizmie. Inny — e i u s d e m f a r i n a e
„szedł na przyrodę" w przekonaniu, że przez semestrów osiem samym darwinizmem karmić
go będą... Owóż dopiero rozczarowania gorz
kie, gdy po paru wstępnych wykładach, ja k zwykle szerszym sosem ogólniejszym podla
nych, zaczęły się elementy nauki, a przede- wszystkiem fakty, fakty, fakty—takie „nudne", tak od „syntezy szerokiej“ dalekie...
I nie była to wina tej młodzieży, lecz w mierze najznaczniejszej ówczesnego systemu szkolnego rosyjskiego, który nawet naukową ciekawość gimnazisty, chcącego wyjrzeć poza ram y programu historyi literatury „otieczest- wiennej" i trygonometryi — skazywał na „kon
spiracyjne" oczytywanie się w bardzo podów
czas naogół nieszczególnej literaturze popular- no-naukowej, niestety, przeważnie o mocno ten- dencyjnem zabarwieniu. „Konspiracyjność" i tu trafić musiała—ja k zawsze dając wyniki, paczące
„ja“ ludzkie.
Lecz dość o tem. Zawsze i wszędzie być musi pewien odsetek młodzieży, która ze stu- dyów akademickich — dla tych lub innych po
wodów—narazie przynajmniej należytej nie po
trafi wyciągnąć korzyści. W obchodzącej tu nas sprawie wyboru zawodu — powtarzam, ś c i ś l e n a u k o w e g o —przyznać należy słusz
ność N u s b a u m o w i *), że zazwyczaj kandy
daci na przyszłych uczonych już za młodu zdradzają „ s z c z e g ó l n i e j s z e u z d o l n i e -
*) «U czeni i ucznio w ie ", str. 19.
N a u k a i Uczony.
n i e w p e w n y m k i e r u n k u " . Nie znaczy to jednak bynajmniej, aby owe uzdolnienia szczególne miały już od początku zwracać się koniecznie w stronę tej specyalności, której dalsze życie cale m a dany pracownik poświę
cić. Znam zoologa, który jako uczeń gimna- zyum zapalał się do archeologii, a który pod wpływem książki L y e l l ' a „O starożytności człowieka" („Antiquity of Man") — zdecydował się poświęcić morfologii zwierzęcej —pociągnię
ty przez urok koncepcyj anatomo-porównaw- czych, z którem i z dzieła tego poraź pierwszy się zapoznał. Nie każdy młodociany zbieracz monet lub łapacz motyli ma napewno zostać uczo
nym. Ale—co słusznie podkreśla N u s b a u m — już za młodu m ateryał na naukowca zawsze zdradzać zaczyna tendencyę do zajęcia się czemś w sposób szczególnie usilny i nie ko
niecznie związany z programem nauk szkolnych.
Nie zgodziłbym się tu wszakże ze zdaniem N u s- b a u m a , że „wychowanie klasyczne" ma upodo
baniom takim stawiać przeszkodę... Dla mło
dzieży naprawdę zdolnej kierunek klasyczny szkoły średniej nie może być żadną tam ą w jej osobistych upodobaniach intelektualnych, a raczej sprzyja upodobań tych pogłębieniu, a przez wdro
żenie do myślenia krytycznego i ogólne rozsze
rzenie horyzontów myślowych—daje takim upo
dobaniom podstawę poważną do rozwinięcia się w rzetelny głód pracy badawczej, twórczej.
Zresztą, nie zawsze upodobania młodzień
cze decydują stanowczo o wyborze kierunku pracy naukowej. Nawet ju ż po wstąpieniu do Uniwersytetu, bardzo dzielni później uczeni zmieniają niekiedy fakultet. Znam bardzo wy
bitnego, starego dziś przyrodnika, który już jako znany, koncertujący w m iastach europej
skich skrzypek—po zupełnie przypadkowem wy
słuchaniu w Jenie jednego tylko, a porywają
cego wykładu E. H a e c k e l’a — smyczek dla mikroskopu porzucił.
Jeżeli wogóle twórczość naukowa ma w sobie znaczną ilość pierw iastku artystycznego—
próżne są rady wszelkie co do metód oryento- wrania się w kierunku, który ma być przez przyszłego uczonego obrany. Kierunek ten s a m młodemu studentowi narzucić się winien—
a z im bardziej żywiołową zakreśli mu się si
łą —tem lepiej! Tylko rzemieślnicy naukowi za rękę muszą być prowadzeni w momentach za
sadniczych wyboru zawodu, a im takich rze
mieślników będzie mniej, tem lepiej.
Oczywiście, pozostawiam to na uboczu ta kie typy „uczonych1*, które już w pierwszym semestrze swych studyów akademickich—chle- bodajność lub „zaszczytodajność“ kierunku pra
cy twórczej, której m ają zamiar się „poświę
cić" — skwapliwie zaczynają rozważać. Taka sus e grege eruditonun bez wszelkich rad się
obejdzie i do odpowiedniego koryta trafi, na
wet i w życiu późniejszem kierunek swej pra
cy zmienić gotowa.
Skoro o wyborze zawodu naukowego na progu uniw ersytetu mowa — słów parę powie
dzieć tu wypada o pracownikach naukowych, którzy pracę swą prowadzą bez uprzednich stu- dyów akademickich. Niewątpliwie, i bardzo są liczne tego przykłady i dowody, można zo
stać bardzo poważnym i sumiennym uczonym nie tylko bez stopnia naukowego, lecz i bez studyów akademickich, ale wszakże ludzie ci na bardzo wiele skazani bywają błąkań się i wysiłków zbytecznych, których szkoła uni
w ersytecka niechybnie by im zaoszczędziła.
Oprócz bowiem talentu, zamiłowania i praco
witości — m e t o d a badania naukowego jest elementem niezbędnym pracy prawdziwie wy
dajnej, a brak metody nader boleśnie nieraz odczuwać się daje w produkcyi naukowej sa
mouków.
Otóż bardzo je st trudno nabyć metody badania poza instytucyam i uniwersyteckiemi, których zadaniem głównem właściwie je st wdrażanie słuchaczów do krytycznego a meto
dycznego badania samodzielnego. Zazwyczaj w dziełach naukowych przez samouków pisa
nych, uderza brak zrozumienia t r u d n o ś c i danego tem atu pracy, oraz tematów pokrew
nych. W szystko łatwem im się wydaje, skoro
myśl jedną, choćby naprawdę nową i oryginal
ną powzięli. Od takich i innych błędów wdaś- nie nauczanie uniwersyteckie winno swych wy- chowańców uchronić. Jednem słowem — przy
szły pracownik naukowy jedynie w studyach uniwersyteckich szukać winien podstaw n a prawdę trwałych dla swej własnej, twórczej pracy badawczej.
II. S tu d y a uniwersyteckie. „ S z k o ła11 naukowa.
Z y c ie studenckie. S topień naukowy.
Przygotowanie jedynie odpowiednie do sa
modzielnej pracy badawczej dać może tylko U n i w e r s y t e t . Żadna politechnika ani in ny zakład wyższy o charakterze szkoły z a w o d o w e j, choćby wykłady w nim postawione były na poziomie ściśle akadem ickim —nie zastąpi tu uniwersytetu. Zadaniem bowiem wyższych szkół zawodowych musi być dostarczanie spo
łeczeństwu działaczów praktycznych w danej dziedzinie życia, którzy wiadomości na ławie studenckiej nabyte stosować mają ku bezpo
średniemu pożytkowi swemu i ogółu. W ięk
szość ulepszeń technicznych i innych źródło swe wszakże czerpie z prac teoretyków, którzy badania swe rozpoczynali i prowadzili bez wzglę
du na ich możliwe zastosowania praktyczne.
Fizykiem, nie elektrotechnikiem był A m p e r e , zoologiem, nie hodowcą—D a r w i n . Jedna tyl
ko medycyna, acz do zawodu praktycznego po
iż słusznie od najstarszych niemal zaczątków uniwersytetów europejskich stanowi ich część integralną. Pomimo bowiem, że wszechnice wy
puszczają ze swych murów teologów, prawników, lekarzy i nauczycieli, owe praktyczne stosowa
nie przez uczniów uniwersyteckich nabytej przez nich wiedzy je s t wobec idei zasadniczej nau
czania uniwersyteckiego poniekąd zjawiskiem wtórnem, zaś pierwotną a podstawową racyą bytu Wszechnicy je st pielęgnowanie Nauki czy
stej, w oderwaniu od jej zastosowań praktycz
nych, a więc poza nauczaniem faktów, poza poda
waniem swym słuchaczom stanu obecnego dane
go obszaru wiedzy i współczesnych metod ba
dania, — ćwiczenie ich w osobistej pracy twór
czej. Ten je st Uniwersytetu cel najwyższy.
Oczywiście, gdy będziemy rozważali wyniki pracy uniw ersytetu pod względem procento
wym— wychowańców, oddających się przez ży
cie całe rozwijaniu samodzielnemu obranej przez się gałęzi — dojdziemy do przekonania, że cel wtórny i l o ś c i o w o znacznie nad pierwotnym góruje, pomimo to wszakże uniw ersytet m u s i za zadanie swre główne stawiać właśnie pra
cę nad rozwojem twórczego badania naukowe
go, a nie nad podawaniem swym uczniom nie
zbędnego m i n i m u m wiedzy, wymaganego przez życie od „urzędnika o wyższem wykształ
ceniu“. I właśnie dlatego w Uniwersytecie je
dynie przyszły pracownik naukowy znaleźć mo
że szkołę badania samodzielnego, oderwanego od codziennych wymogów „życia“.
* *
Co do sposobów studyów na uniwersyte
cie trudno je st dawać jakieś rady bliżej okre
ślone. Sposoby te wskazuje zawsze sam uni
w ersytet przez rozkład swych wykładów, przez urządzenie ćwiczeń praktycznych, przez stoso
wane—szczególniej na W szechnicach polskich—
podawanie do wiadomości studentów swych d e s i d e r a t ó w co do kolejności logicznej słu
chania tych lub innych przedmiotów. Ale dość ważna je st sama sprawa w y b o r u u n i w e r s y t e t u . Gdy chodzi o stosunki nasze, pow ta
rzać nie przestanę 1), że za najodpowiedniejsze uważam dla młodzieży naszej studya na jednej z wszechnic polskich, bynajmniej bowiem nie są one gorzej uposażone w siły naukowe, ja k też i w środki pomocnicze, niż wiele uniwer
sytetów zagranicznych. I gdy atmosfera w ł a s n a wogóle je st jedynie norm alna dla studen
ta, dla przyszłego uczonego niemniej je st ona
*) P o r . m ój a r t y k u ł p. t. „W s p r a w i e st u d y ó w u n iw e r s y t e c k i c h z a g r a n i c ą 11. G a z e ta W a r s z a w s k a . 1913.
wielce pożyteczna. Równowaga ducha, niezbę
dna dla wydajnej pracy umysłowej, znacznie łatwiej na obczyźnie zakłócona być może, przez czynniki natury najrozmaitszej, niż w środo
wisku ojczystem. „La Science n ’a pas de P a
trie. mais les savants en ont une“ ( R e n an) i przyszły pracownik naukowy poza przepoje
niem się zasadą pracy ogólno-lndzkiej, do p ra
cy na niwie własnej sposobić się powinien.
Studya na wszechnicach obcych z łatwością w ytrącają młodego akadem ika z więzi wspól
noty narodowej i zmuszają go do dwu jedno
cześnie wysiłków: do wytężonej pracy, często utrudnionej niedostateczną znajomością języka wykładowego, oraz do aklimatyzowania się do warunków nowych życia codziennego, co wńelu z trudnością przychodzi. Na wycieczki nauko
we zagranicę (p. niżej, rozdz. III) czas będzie po ukończeniu studyów w kraju, a wówczas one większy nawet pożytek przyniosą.
Właściwe życie przyszłego uczonego roz
poczyna się z chwilą, gdy po zapisaniu się w poczet słuchaczów- akademickich i p o o s t a - t e c z n e m z de c y d o w a n i u s i ę n a g a ł ę ź w i e d z y k t ó r e j s i ę m a z a m i a r p o ś w i ę c ić , do pracy w zawodzie obranym przystępu
je. Hasłem jego odtąd ma być przez życie całe jedno: rozumnie rozłożona a ustawiczna praca.
Nie należy rozrzucać swych wysiłków, przez zapisywanie się np. odrazu na zbyt znaczną
ilość wykładów i ćwiczeń, lecz ułożyć sobie plan studyów, nacisk kładąc na przedmioty, stanowiące treść zasadniczą specyalności obra
nej, oraz przedmioty jej najbardziej pokrewne, nie robiąc przeskoków, a przedewszystkiem nie zaniedbując dziedzin nauki stanowiących dys
cypliny przygotowawcze do gałęzi obranej. Nie może więc np. przyszły fizyolog zaniedbywać studyów fizycznych i chemicznych, ani paleon
tolog obejść się bez znajomości zoologii i ana
tomii porównawczej. Tego rodzaju zaniedbania zawsze odbijają się nader odjemnie na ogól
nym zakresie widnokręgu naukowego danego specyalisty, a naw et i na własnej jego tw ór
czości bezpośredniej.
Jedynie wskazaną tu drogą je st udanie się o radę do profesora tej specyalności, której się ma zamiar student poświęcić. Tego obo
wiązkiem je st dać wskazówki obmyślane i ce
lowe co do całokształtu studyów, kolejności ich, literatury, wyboru ćwiczeń i prac semina
ryjnych lub laboratoryjnych. Ale zawsze nie
mal je st na uniwersytecie paru, a nawet kilku profesorów, pracujących w gałęziach sobie wza
jem pokrewnych, a trudno je st początkującemu studentowi, nawet już w zarysach główniej
szych zoryentowanemu co do obranego przez siebie kierunku, zupełnie dokładnie zdać sobie sprawę ze specyalności węższej, której ma się oddać ostatecznie. Ważny więc tu je st w y
b ó r p r o f e s o r a , pod którego kierownictwem pierwsze, najważniejsze poniekąd, kroki swe ma młody adept stawiać. W ybór ten decydu
je przecież o „ s z k o l e n a u k o w e j " — a więc momencie niezmiernie doniosłym w życiu uczo
nego, braki bowiem „szkoły" pierwszej nie za
wsze w ciągu dalszych studyów po-akadem ic
kich powetować się dają.
Naogół znają studenci swych profesorów, i wiedzą dobrze, co o każdym z nich trzymać.
Ale bywają też dość częste w tym względzie pomyłki. W ykład gładki, pewność siebie, wy
mowa, w arunki nie zawsze cechujące uczonego miary głębszej i prawdziwie twórczego, impo
nują audytoryum , przeważnie świeżo rekruto
wanemu. Zdaje się, że m iarą najodpowiedniej
szą, którą do kierownika studyów swych wi
nien kandydat na pracownika naukowego przykładać, je st tegoż k i e r o w n i k a w ła s n a , t w ó r c z a p r o d u k c y a . Tylko ten, co sam ustawicznie pracuje, pracą innych z pożytkiem kierować może. Profesor błyskotliwy, o karye- rze prędkiej, o „bagażu" naukowym wyłącznie dla zdobycia godności akademickich sporządza
nym — nie może odpowiedzieć tym w ym aga
niom, które student poważny a rzetelny sta wiać m a prawo i obowiązek swemu przewo
dnikowi kształcenia się i pracy samodzielnej.
Już bodaj lepiej je st w tym względzie dostać się w ręce profesora—uczonego, nawet nie lu
biącego pracy pedagogicznej (jak np. słynny m atem atyk G a u s s)—aniżeli paść ofiarą ja k ie
goś „saltimbanque d’am phitheatre“ — olśniewa
jącego wykładami swemi słuchaczów, a ja ło wego wobec uczniów pracownianych. Znałem uczonych miary wielkiej, którzy na katedrze ją k ając się a zacinając co chwila, z zakłopota
niem odcyfrowywali swe mozolnie ułożone no
tatki, a którzy w pracowni swojej byli m i
strzam i dróg nowych a szerokich, twórcami prawdziwej szkoły naukowej.
Niekiedy do uczonych takich naw et do
trzeć je st trudno: opędzają się skwapliwie mło
dzieży, co pod ich kierunkiem chce pracować.
Przyjaciel mój, najbliższy kolega w specyalno- ści, profesor Sorbony, na zapytanie, dlaczego tak niewielu m a uczniów, w prost z oburzeniem zawołał: „Pas si bete!—czas mi mają zabierać?’
A moje potwory?!" Gdym mu wszakże zapo
wiedział, że pomimo to uczniów' moich do nie
go posyłać zawsze będę dla dalszego doskona
lenia się, ze staro - francuzką odpowiedział m i grzecznością, że dla mnie i wogóle dla Pola
ków zawsze je st gotów od zasady swej odstą
pić. I wierzę, że wyrobionym już pracownikom rad i pomocy by nie szczędził, ale przekona
łem się niejednokrotnie, przez czas dłuższy z nim razem pracując, ja k bezmiernie nudziły go wykłady, ćwiczenia i kierowanie pierwszy
mi krokam i początkujących studentów... P o
pracą studenta, który go bądź wyjątkowemi zdolnościami, bądź wybitnem zamiłowaniem i pracowitością uderzy, nieskończenie więcej m u dać z siebie potrafi, aniżeli przysięgły „dy
rektor instytutu", obliczający na efekt zewnętrz
ny liczebność swych uczniów, którym szablo
nowe rozdaje tematy, mało się w gruncie rze
czy troszcząc o ich sumienne wykonanie, a na
wet o elementy metody, młodym udzielane pra- cownikom.
Gdy więc prawdziwa twórczość ma być osią życia przyszłego uczonego, niech się za młodu garnie do takich kierowników, którzy twórczość tę za racyę jedyną swojego własne
go uważają istnienia. Po czem takiego kiero
w nika poznać m ożna—to się żadnej nie podda
je recepcie; młodzież ma zresztą instynkt zdro
wy, który ją najlepiej w tym względzie prowa
dzi, a zdaje mi się, że momentem tu decydu
jącym je st odczucie intuicyjne stopnia umiło
wania swej gałęzi wiedzy przez profesora.
U r z ę d n i k „od historyi sztuki" lub „od bota
niki", choćby na katedrze zupełnie poprawnie, a nawet więcej niż poprawnie się przedstawiał, zaufania studentów wzbudzić ku sobie nie po
trafi. Natomiast mniej w audytoryum świe
tny, a naw et opryskliwy w pracowni swej uczo
ny, gdy szczerze pracy swej je st oddany, licz
ne wkrótce ujrzy w koło siebie zastępy mło
dych pracowników, o ile się sam od nich, przez swoisty egoizm naukowy, nie odsunie...
Są uczeni, którzy uczyć innych lubią i są też tacy, którzy z m usu jedynie i wbrew swemu przyrodzonemu do pracy samotnej pociągowi to czynią. Powtarzani wszakże, że lepiej jest bodaj zostać jednym z nielicznych uczniów profesora, który swą działalność pedagogiczną za m a l u m n e c e s s a r i u m uważa, niż dostać się do pracowni „omnibusa" naukowego, wciąż gotowego do wrerbowania coraz to nowych za
stępów pracowników, bez wniknięcia w ich in
dywidualne zdolności i zamiłowania, znoszącego obok siebie miernoty i niedołęstwa, którym by raczej czemprędzej wyperswadować zachcianki naukowe był powinien. Ten typ najczęściej rekrutuje się z pośród karyerowiczów — dość zresztą krótkowzrocznych — którym chodzi prze- dewszystkiem o rozgłos, że „szkołę" stw arzają pomimo, że szkoły tej produkcya naukowa nikła być musi, oczywiście, a rozgłos wrprędce prze
mijający.
Bywa jeszcze i typ inny profesora — w za
sadzie naw et dodatni, w w ynikach swej działal
ności pedagogicznej natom iast przeważnie ujem ny. Zdarzają się mianowicie ludzie bardzo zdolni, duszą całą swej wr ł a s n e j pracy naukowej od
dani, którzy w pracowni uniwersyteckiej i sku
piających się w niej młodych pracownikach
widzą jedynie narzędzia robocze, dające się pod
porządkować ich osobistym zamierzeniom n a ukowym. Ci mają zazwyczaj bardzo szeroko zakreślone, niekiedy wprost naw et genialne pla
ny — i dla ich urzeczywistnienia potrzebują rąk pracowitych, oprócz własnych, ale tylko rąk, bo sami są mózgiem. Rozgłos ich publikacyj, imię naukowe — przyciągają do ich pracowni licznych kandydatów, i ci zawsze chętnie są przyjmowa
ni — nie znajdują wszakże przeważnie tego, co prawdziwa szkoła naukowa dać by im była po
winna. Kierownik bowiem, zajęty realizowaniem jakiejś pracy obszerniejszej, nagina do tej pra
cy wym ogów— przygotowanie swych pracowni
ków, i bardzo prędko, często po dorywczem i nie pogłębionem, czysto technicznem, przygo
to w an iu — daje im tem at „samodzielny", bę
dący niemal zawsze częścią jego pracy własnej, lub kontrolą mniejszej jakiejś pracy cudzej, o której sprawdzenie narazie kierownikowi cho
dzi. Uczeni tego typu nie otaczają się nawet zazwyczaj uczniami o zdolnościach wybitniej
szych: chodzi im jedynie o ich pracowitość.
To też w pracowniach takich młodzi pracowni
cy nie są wdrażani do interesowania się cało
kształtem danej nauki, do studyów głębszych nad literaturą przedmiotu, do samodzielnego, krytycznego metód stosowania. Najczęściej te tylko są im podawane metody, które dla owład
nięcia danego wązkiego tem atu są potrzebne,
to też po paru latach pobytu w takiej pracow
ni mniej odporne osobniki mechanizują się w pra
cy raczej o technicznym, niż naukowym cha
rakterze, stają się „ n e r v i s a l i e n i s m o b i l e l i g n u m “, i przez życie całe już są do prawdzi
wej twórczości niezdolni. Po śmierci takiego profesora żaden z jego uczniów nie je st w stanie prowadzić dalej jego badań — ogół ich bowiem przerasta znacznie ten drobny zakres, do któ
rego za życia mistrza każdy z pracowników był dopuszczany. W takiego typu pracowniach mogą znaleźć miejsce najzupełniej dla swych aspiracyj odpowiednie — ci studenci, którzy od uniw ersytetu chcą tylko dyplomu, dalej zaś nie mają zamiaru pracować samodzielnie. Tacy, oczywiście wypracują sobie rozprawę doktorską, najczęściej zupełnie pod względem naukowym poprawną — niewątpliwie naw et m ającą pewną wartość — ale dopiero w zestawieniu z ogółem prac samego kierownika. Dodać należy, że niezbyt długi pobyt w takiej pracowni nie zaszkodzi kan
dydatom naprawdę zdolnym i samodzielnym, strona techniczna bowiem pracy bywa tam po
stawiona na poziomie wysokim i z pewnymi wysiłkami można się w tych w arunkach naw et wiele nauczyć, z zastrzeżeniem wszakże, że się nie da zacieśnić w poprawnej dłubaninie labo
ratoryjnej.
Pozatem — tyle je st typów niezmiernie rozmaitych kierowników pracowni, tyle odmian
N a u k a i U czony. 3
„szkół naukowych", że niepodobieństwem je st dać ich charakterystykę wyczerpującą. Oczy
wiście ideałem kierownika pracowni uniwersy
teckiej je st profesor, jednoczący w sobie zalety uczonego badacza i pedagoga na wyższym po
ziomie, żyjącego pracą własną i pracam i swych uczniów, dającego im optimum i maximum swoich wysiłków, umiejącego krytycznie ocenić, w jakim kierunku i w jakim stopniu zużytko
wać należy zdolności indywidualne każdego ze swych pracowników. Zadaniem je st wydziałów wszechnic o takie siły się ubiegać. Nie zawsze się to udaje, wszakże dość rzadko, na szczęście, trafia się typ profesora, zupełnie niezdolnego do kierowania pierwszymi krokam i pracy sa
modzielnej studentów. Zresztą jest to już rzecz tych ostatnich— zoryentować się w brakach poważniejszych podawanej im szkoły naukowej i innej sobie poszukać. W Niemczech oddawna je st zwyczajem przyjętym — studyowanie na paru, lub naw et kilku uniwersytetach kolejno.
Powtarzam, pierwszym i najważniejszym warun
kiem, gw arantującym dobroć „szkoły" naukowej jest, aby tej szkoły kierownik sam był uczonym, nieustannie i twórczo pracującym naukowo.
Inne jego zalety mają właściwie znaczenie dru
gorzędne.
* * *
Jaki ma być tryb życia osobistego studen
ta, zamierzającego życie swe poświęcić nauce?
Naprawdę, w wielkim tu jestem kłopocie. Przy
chodzą mi na myśl typy studentów cichych, skromnych, dzielących cały swój czas pomiędzy audytorya, bibliotekę i pracownie — z drugiej zaś strony przypominam sobie poorane — za mło
du cięciami rapira, a na starość zmarszczkami wysiłków myślowych—oblicza prawdziwie wiel
kich reformatorów N au k i... D a r w i n przez czas swych studyów uniwersyteckich upił się raz je den i potem przez całe życie o fakcie tym ze wstydem wspominał, a P a r a c e l s u s podobno żywot swój genialny zakończył w bójce kar
czemnej . . . Tak potężna duchowo epoka Odro
dzenia, z wrielkim rozmachem talentów i pra
c y — jednoczyła tryb życia niezbyt klasztorny...
Niezaprzeczonem je st wszakże, że każda wy
trw ała praca twórcza, aby była prawdziwie płodną — wymaga skupienia wszystkich sił pra
cownika, ducha pogodnego, zdrowego i czyste
go, równowagi moralnej i fizycznej. Sprawa życia osobistego młodego adepta nauki jest w łaś
ciwie sprawą jego upodobań, poziomu estetycz
nego, zdrowia, temperam entu, wrreszcie otocze
nia. Powiem tu tylko, że my, Polacy, nie umiemy zazw yczaj— ja k np. studenci niemieccy — po spędzeniu pierwszych semestrów' — w tym razie w prost przeznaczonych na zmarnowanie — na czynnym udziale w „burszenszaftach“, potem
nagle przerwać idyllę hulaszczą i wprost do so
lidnej przystąpić pracy. Do nas stosować się raczej może wyrażenie pewnego francuza: „Quand on commence a s’am user un brin — on continue
£i s’am user davantage, et on finit par ne plus travailler du to u t“ . . . Wątpię też, aby studen
ta-p o lak a, mającego w sobie zadatki prawdziwe na pracownika naukowego mogły pociągnąć na długo hulanki poziome już na samym początku studyów, gdy poraź pierwszy otwierają się przed nim olśniewające widnokręgi b a d a n ia... Za dużo w sobie mamy na to subtelniejszych pierwiastków, i wr mniej „szufladkowy" spo
sób zwykliśmy urządzać sobie życie, aby nasz czas akadem icki podzielić na okresy: knajpy i pracowni.
Ale przed jednem przestrzedz należy— i to nie tylko słuchacza akademickiego, ale wogóle każdego młodego człowieka, zaczynającego swe życie samodzielne: oto przed t. zw. „złem“, a raczej n i e o d p o W i e d n i e m towarzystwem.
W yrażenie „towarzystwo złe“ je st nieco nielo
giczne, boć dla szulera lub pijaka, zbierająca się w domu gry lub karczmie kompania — je st zgoła „dobra". Ale każdy człowiek — i to nie tylko młody — winien przedewszystkiem, aby rozumnie i pożytecznie życie swe urządzić—jak ognia unikać towarzystwa dla siebie n i e o d p o w i e d n i e g o . Takiem zaś je st obcowanie z ludźmi, którzy inny niż my mają polot du
chowy, inne horyzonty myślowe, odmienne od naszych ideały, inne cele, inną strukturę psy
chiczną. Ponieważ zaś dążenie do obniżania swych poziomów wewnętrznych leży, niestety, u podstaw natury ludzkiej, przeto zawsze, jed
nocząc się z ludźmi od nas i n n y m i — z g o r s z y m i wchodzimy wr styczność. Wogóle „czło
wiek, wschodząc pomiędzy ludzi, mniejszym się sta je “ — a cóż dopiero, gdy owo obcowanie z niewybrednie dobraną kompanią wyraźnie podcina nasze skrzydła duchowe i intelektualne.
Zdarzają się też typy uczonych, którzy za swych czasów studenckich z późniejszymi swymi ko
legami po fachu luźne tylko utrzym ują stosun
ki, przeważnie czas swój trawiąc z młodzieżą bądź „złotą", bądź za taką chcącą uchodzić.
Odbija się to wszakże zawsze nader ujemnie na ich całokształcie duchowym, pacząc nawet poniekąd ich późniejszą działalność spoleczno- naukową, bo stępiając w nich wiele porywów szlachetniejszych, odbierając pewne konieczne poczucie sm aku ideowego, bez którego naj
większe naw et zdolności i najgłębsza wiedza wprost na szkodę społeczną obrócić się mogą.
Niech więc miody pracownik naukowy przestaje przedewszystkiem z bezpośrednimi swy
mi kolegami, dążącymi tą samą, co i on, drogą.
Takie koleżeństwo wrprędce w yrasta w przyjaźń trwałą, której nie uszczuplą poziome zabiegi ży
cia późniejszego, takie koleżeństwo jest szkołą
wyborną wzajemnego doskonalenia się. Nie cho
dzi tu bynajmniej o dobieranie sobie przyjaciół z tego samego wydziału: młodzi adepci Nauki z różnych specyalności doskonale ze sobą poro
zumieć się potrafią, bo chodzi tu o nastrój ogól
ny, nie zaś o bezpośrednią dyscyplinę naukową.
To nawet je st jedną ze stron dodatnich Wszech
n ic y — jako „Universitatis litterarum ", że skupia ona pracowników o kierunkach różnorodnych:
stąd wymiana myśli naukowych, zapoznawanie się wszechstronne z odmiennemi w nauce każdej m etod am i— „zapylenie krzyżowe" idej. W hi- storyi nauki widzimy np. B e r t h e l o t ' a i Ke n a r a na jednem studyujących poddaszu, i roz
szerzających horyzont swych myśli przez wy
mianę wzajemną entuzyazmu do chemii i oryen- ta listy k i. . .
A przedewszystkiem : nie obniżać nigdy wymagań duchowych, stawianych innym i sa
memu sobie! „On s ’encanaille si facilem ent“ I ..
Drażliwą tu poruszyć muszę sprawę — erotycz
nego życia studenta. Kobieta może być źródłem natchnień wzniosłych, ale potrafi być też zna
komitą „obniżycielką“ poziomu moralnego i um y
słowego mężczyzny. O małżeństwach studen
ckich, i wogóle o wczesnych małżeństwach mło
dych uczonych, mówić będę w jednym z roz
działów następnych, tu wspomnę tylko o prze
lotnych raczej „liaisons dangereuses". Zawsze są one złe, najgorszemi wszakże się stają — gdy
wrodzony niektórym mężczyznom i bardzo mło
do objawiający się instykt „domu" (?!) zamienia przelotny „collage“ w mniej lub więcej długo trwający „faux menage". Gdy bowiem z natury rzeczy „towarzyszka" z niższe] a w każdym razie odmiennej pochodzi sfery — nieuniknione tej sfery oddziaływania i wpływy siłą koniecz
ności obniżyć muszą i spaczyć ten podniosły nastrój duchowy, który winien być nieodłączny od młodości, poświęconej Nauce czystej. Dawne szkoły esoteryczne wymagały od swych adep
tów czystości ciała i ducha. W mistyczne na
kazy spowite były te wymagania, ale trudno je st i dziś im odmówić słu szności...
Już znaczniej wolałbym widzieć młodego studenta, marzącego o oddaniu się pracy nauko
wej — zakochanego platonicznie, a beznadziejnie bodaj, w jakowejś „niedostępnej kasztelance".
Miłość taka, pomimo wszystkie jej ciernie — uszlachetnia wszakże, a przy rozbudzonem za
miłowaniu do pracy naukowej — właśnie w Na
uce biednemu trubadurowi skuteczną wskaże ucieczkę. . .
Nie chcę wpadać w ton moralizatorski.
W pieśni wrzorów świetlanych polskiego ży
cia akademickiego — filaretów wileńskich, sły
szymy:
„ Z a p a l fajki, s ta w b u t e l k i " . . .
„Hej, panow ie, w g órę sz k l a n k i.
„K ażdy zd ro w ie sw ej k o c h a n k i " . . .
Ale od butelki w kole studenckiem — do k n aj
powania systematycznego, droga daleka. A „ko
chanka" w wierszu M i c k i e w i c z a znaczy
„ukochana"— i nic niema wspólnego z sutery- nową m etresą. Kto wie, czy poeta właśnie 0 M a r y l i nie m y śla ł?... A później pieśń ta s a m a —- Z a n a cnotę podnosi. Za n , D o m e y - k o — tak zasłużeni ścisłej Nauce Polskiej bada
cze, n ie stety —-na obcych ziem iach!...
Umiłowanie pracy, ducha podniosłość — oto cechy konieczne pracownika naukowego, które od ławy uniwersyteckiej przez życie całe towarzyszyć mu winny. Z nimi przeżyje on
„une vie digne d ’etre vecue.
* *
Zakończeniem studyów akademickich jest uzyskanie s t o p n i a n a u k o w e g o . Cokolwiek mówią niechętni o owem „odznaczeniu manda- ryńskiem " — ma ono wszakże swe znaczenie, nietylko formalne. W średniowieczu — pas 1 ostrogi rycerskie cieszyły ducha nawet naj
bardziej bezinteresownego wojownika. Dawały mu poczucie godności i siły. Stopień doktorski od czasów średniowiecza był pasem rycerskim uczonego. W ciągu wieków trw ania wszechnic europejskich zmieniało się znaczenie stopni na
uko w y ch— niektóre z nich, niższe, ja k np. sto
pień bakałarza („bacca lau reatus“, bachelier)
z uniw ersytetu do m atury gimnazyalnej prze
wędrował — aczkolwiek przez uniw ersytet jest dawany — jak to ma miejsce we Prancyi. Gdzie- indzej—ja k w Rosyi —uzyskiwanie stopni nauko
wych zostało rozłożone na długi szereg łat po- uniwersyteckich. Poza stopniem „kandydata", przy końcu studyów, po egzaminach ostatecz
nych i rozprawie, — stopień m agistra, do którego przez egzamin i rozprawę się dochodzi, wreszcie stopień doktora, na podstawie rozprawy samej uzyskiwany — oto trzy etapy urzędowe uczonych rosyjskich; o etapach tych niektórzy mówią złośliwie, że owe gradacye po to były ustano
wione, aby uczony rosyjski p r z y n a j m n i e j t r z e m a pracami naukowemi mógł się w yka
zać . . . Zresztą bardzo często i ta rachuba za
wodzi. Wielu je st bardzo „uczonych" w Rosyi, którzy po zdaniu egzaminu m agisterskiego (dość łatwego zresztą, bo zawsze polegającego na opra
cowaniu kilku z góry umówionych pomiędzy egzaminatorami a kandydatem tematów) — n a
w et m agisterskiej rozprawy w ciągu lat wielu przygotować nie są w stanie. Ponieważ u s u s (bo nie prawo samo, nie uznające nieurzędowe- go stopnia „m agistranta") pozwala po złożeniu egzaminów na m agistra — na objęcie docentury w Uniwersytecie, przeto na uniw ersytetach ro syjskich wielu bywa docentów, o zgoła nikłym samodzielnym dorobku naukowym, którzy w sta- dyum młodocianem „pół - m agistra" siwych do-
czekują się włosów. Dopiero obrona rozprawy magisterskiej pozwala na objęcie stanowiska profesora n a d z w y c z a j n e g o — doktorat zaś później do „ordynatury“ prowadzi. W wyniku m a
my tam — długoletnich p r o f e s o r ó w nadzwy
czaj nych f i l o z o f i i , — ubiegających się o do
ktorat ___filozofii.
W Europie — mniej wschodniej — mamy przeważnie jeden stopień akadem icki— doktora.
Francuski stopień licencjata odpowiada właści
wie „ absolutorium “ uniwersytetów austryackich i niemieckich, uzupełnionemu przez egzaminy, lecz nie daje bynajmniej praw tych samych co w średniowieczu, gdy oznaczał „licentiam do- cendi“, a więc był równoznaczny z dzisiejszą habilitacyą. Po licenc.yacie, stopień doktora uzyskuje się tam wprost na podstawie „soute- nance de these". W Austryi i Niemczech po studyach czteroletnich1) — na wydziale filozoficz
n y m — otrzymuje się automatycznie „absoluto
rium ", świadczące o ukończeniu studyów — lecz bez egzaminów, poczem „absolwent" ma prawro przedstawić rozprawę i poddać się „rigorosum"
doktorskiemu.
Nie poruszam tu bliżej sprawy doktoratu na wydziałach: lekarskim i prawnym, — ani egzaminów państwowych, t. zw, „nauczyciel-
') A n a w e t n ie k i e d y — t r z y l e t n i c h ( „ t r i e n n i u m a,cad ein icu m “).