• Nie Znaleziono Wyników

Decydująca chwila : powieść.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Decydująca chwila : powieść."

Copied!
232
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

DECYDUJĄCA CHWILA

(8)

*

(9)

JADWIGA RZEPECKA

DECYDUJĄCA CHWILA

POWIEŚĆ.

2LS

POZNAŃ

WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA KAROLA RZEPECKIEGO

19 2 7

(10)

CZCIONKAMI LUDWIKA KAPELI w POZNANIU

(11)

WSTĘP.

Jasne słońce październikowe rozsiało swą moc jaskrawych promieni przez ogromne szyby Towa­

rzystwa Sztuk Pięknych. Był to dzień świąteczny, ale większa niż zazwyczaj fala publiczności napeł­

niała, lub właściwie, przepełniała Salon.

Jakto? i pan tutaj, panie Korabiak? zapytał nie­

młody już, lecz sprężysty, nadzwyczaj elegancki mężczyzna, starannie wygolony na sposób amery­

kański.

Wezwany, Juljusz Korabiak, obejrzał się i, przyj­

mując ofiarowany mu uścisk ręki, odpowiedział we­

soło.

A no cóż, panie szefie, należy przecież udzielić się także rzeczom, nietylko zawodowym.

— To prawda, tem więcej, że posiadamy atrak­

cję, pociągającą całą Warszawę.

— Płaskorzeźba panny Anki Osburżanki.

— 'Naturalnie! Syn mój tak wiele mówił mi o tej pracy, nagrodzonej złotym medalem, że... pomimo, iż jako szef policji, mam przeciętnie nader mało

(12)

czasu, muskałem jednak znaleźć wolną chwilę... A pan, panie Juljuszu?...

... Ja? Ja słyszałem, że dzieło artystki kwali­

fikuje się do naszych dziedzin...

— Jakto?

— A tak... Ktoś z krytyków ochrzcił je nawet

„genjalnem studjum zbrodni*1.

— I chcesz pan szukać „sztucznych śladów sztucznego przestępstwa*1? roześmiał się szef po­

licji.

— Kto wie? zażartował młody człowiek, my adepci zawlkłanej nauki kryminalistycznej winniśmy kształcić się również „fantazją przestępczości*1 to rozwija horyzont...

— Byle nie za bardzo... Człowiek idący zbyt forsownie w jednym kierunku, ulega często manjl widzenia wszystkiego w barwie, która go interesuje, to także szkodzi...

Korzystając z luki między widzami, obaj pa­

nowie ujrzeli wreszcie pracę panny Anki Osbur­

żanki.

Płaskorzeźba nazywała się „Decydująca chwila*' i przedstawiała młodego mężczyznę, pogrążonego we śnie na szeroklem łóżku. Twarz leżącego w profilu, ukryta w poduszce z uchylonemi ustami i dłonią podłożoną pod głowę, a łokciem w powietrzu, w jednym 'z tych mimowolnych sennych odruchów, które każą nam przyjąć jakąś niedogodną pozycję

(13)

— nosiła tak wyraźne piętno życia i uśpienia, iż bezwiednie szukało się miarowych odetchnień na szerokiej, wypukłej piersi, widocznej z za brzegu prześcieradła, odwiniętego od szyji do pasa; męska koszula nocna, ciśnięta na podłodze obok posłania, oraz spływające z niskiego krzesełka części mun­

duru ułańskiego, również rzucone w nieładzie, wska­

zywały, wraz z bosemi nogami w zmiętej pościeli, na zupełną nagość uśpionego.

U stóp łóżka — bokiem do spektatorów widniała postać kobieca smukła i wykwintna, w falistym płaszczu wiosennym, nie zapiętym jeszcze a zaledwie zarzuconym na ramiona. Lewa ręka zaciśnięta kur­

czowo na poręczy łóżka, w prawej — rewolwer napięty do strzału. Twarzy kobiety, zasłoniętej obrze­

żem beretu i masą krótkich zwichrzonych włosów, zobaczyć nie było można.

Mężczyźni stali dość długo w milczeniu.

Wspaniałe! szepnął wreszcie szef policji.

— Patrz pan, każda z tych postaci żyje... Jest to sam moment zabójstwa, któremu dorzucił z uśmie­

chem — już nikt nie przeszkodzi...

Czy nad tem zadumałeś się pan tak mocno, panie Juljuszu?

— Ja... odparł młody człowiek zwolna — myślę o... oryginalnych inkrustacjach na poręczy łóżka, w głowach.

— Może przypominają panu... ' coś znanego?

(14)

— Przypominają w istocie...

— Samobójstwo w Aleji Róż!

— Nie, pan jest nadzwyczajnym człowiekiem, panie szefie — rzekł Juljusz, spoglądając na swego zwierzchnika z uwielbieniem.

— Ha, cóż — powiedział tenże z zadowoleniem

— nletylko wam, młodzikom, służy jeszcze pamięć i nieco talentu... powiem panu więcej, płaskorzeźba panny OseuIżanki uderzyła mię czemś innem, czego pan nie może skonstatować obecnie...

— Dlaczego?

— Bo... nie. Zresztą skoro zaobserwuje pan coś jeszcze, zawiadomi mię pan o tem, a będzie to dla mnie dowodem, iż się nie mylę.

Obaj panowie, jakby za wzajemnem porozumie­

niem się, minęli przepełnione sale, dostali się do przedsionka i, ubrawszy się w szatni, wydostali się na ulicę.

— Czy dobrze pan pamięta całą sprawę Aleji Róż — zagadnął szef policji.

— Tak jest, przypominam sobie nadzwyczaj do­

kładnie, gdyż rozpocząłem od niej zawód policyjny,

— zostałem wezwany po raz pierwszy dla skonstato­

wania wypadku...

— Zechciej pan powtórzyć mi co zastałeś -na miejscu... Sprawa Alejl Róż będzie miała, sądzę, około... dziesięciu lat?

— Jedenaście, panie szefie...

(15)

— Być może... A więc? słucham.

— Wypadek stał się w dwupokojowem miesz­

kaniu kawalersklem, na parterze od frontu, zaj­

mowałem przez Józefa Raczyńskiego oraz pułko­

wnika ułanów, Eugenjusza Wąż-Goślickiego, ofiarę wydarzenia.. Pułkownika Wąż-Goślickiego znalazłem już martwego, na łóżku, które tak dokładnie wbiło mi się w pamięć, dzięki oryginalnym złoconym rzeźbom w kształcie lwa, na poręczy.

Po przeprowadzeniu badania okazało się, iż pierwszy Wąż-Goślickiego zobaczył dozorca domu, który co rano otwierając drugim kluczem drzwi, budził lokatora i uprzątał mu mieszkanie. Drugi klucz posiadał przeszło od miesiąca, to jest od dnia, kiedy współwłaściciel lokalu, Józef Raczyński wy­

jechał na dwa miesiące do swej rodziny na prowincję.

Dozorca domu wszedłszy do pokoju, zastał Eugenjusza Wąż-Goślickiego nieprzytomnego z raną

w piersi... .

Na alarm przybiegły pierwsze Paulina Dym i Helena Rowicka — pokojówki z pierwszego piętra. Obie kobiety próbowały przywrócić do przy­

tomności ranionego i udało się to im... na parę minut.

Pułkownik otworzył oczy...

— Co tu się stało? Czy pana kto napadł? — zapytała jedna z pokojówek, wskazując na rewolwer, porzucony na podłodze obok łóżka.

— To moja wina... wyszeptał ranny i skonał.

(16)

Jozef Raczyński po powrocie z domu, poznał w rewolwerze własność kole,gi, zabiegi policyjne nie wykryły nic, a lekarz orzekł, iż kula, wystrzelona z blizka w okolice serca, ręką samobójcy, spowodo­

wała utratę przytomności natychmiastową i śmierć po upływie dwuch do trzech godzin.

I to jest wszystko panie szefie...

Tak, to jest wszystko... Ja znam tę sprawę o tyle, iż przechodząc właśnie przez ulicę, zobaczyłem zbiegowisko, gromadzące się przed domem.

Dostałem się wewnątrz jak prosty widz, obejrzałem zmarłego i łóżko z rzeźbami w kształcie lwa i, ujrzawszy nadciągającą oficjalnie policję — wyszedłem; sprawozdania odbierałem już później od pana... Rabunku nie było?

— Ani śladu... Przeciwnie, na samem wierzchu, na stole znaleziono pieniądze w srebrze i banknotach;

złoty zegarek oraz parę wartościowych drobiazgów zmarłego również znajdowało się na miejscu...

— Powodów wypadku nie ustalono jednak?

Nie. Pułkownik Wąż-Goślicki, po ukończonej wojnie, która dała mu, zaledwie trzydziestoletniemu, nader liczne odznaki, poczynając od Orląt za obronę Lwowa, a kończąc na Virtuti Militari — pracował w rządowem biurze wojenno aprowizacyjnem.

— Nie badałeś pan stosunków rodzinnych i oso­

bistych zmarłego?

(17)

— Nawet dokładnie... Wszystkie sprawy swego zawodu prowadzę zawsze eon amore, a tutaj prze­

cież chodzi jeszcze o mój pierwszy wywiad policyjny.

— Prawda, to zaostrza uwagę...

Eugenjusz Wąż-Gośllckl, pochodzący z dobrej rodziny obywatelskiej, był sierotą. Ojczym zaś, czło­

wiek skąpy i nieużyty, po ożenieniu się powtórnem, wykwitował pasierba z majątku, wpół zrujnowanego przez bolszewików na Kresach.

Eugenjusz, zbyt dumny lub może zbyt niedbały, by się upominać o swoje, utrzymywał z ojczymem i jego rodziną stosunki oficjalne aczkolwiek nie wrogie. Ojczym i pasierb byli każdy na swojem, prowadząc życie według upodobań własnych. Spo­

tykali się jak znajomi.

— A koledzy?

— Koledzy, a była ich spora paczka, odzy­

wali się o zmarłym jak najprzychylniej, żałując nie­

wytłumaczonego, ich zdaniem, kroku Eugenjusza...

Pozostają jeszcze kobiety... Te, jak zeznali wszyscy, rekrutowały się jedynie ze znajomości przelotnych, przeważnie dziewczęta ulicy... Na stosunki innego typu, na jakieś związki dłuższe i bliższe, Eugenjusz nie miał poprostu czasu, pracując poza biurem nad jakiemś dziełem wojenno-handlowem, które pozostało w rękach kolegi, Józefa Raczyńskiego niedokoń­

czone; To już, zdaje się, będzie naprawdę wszystko, co mi o tej sprawie wiadomo...

(18)

Szli jakiś czas w milczeniu.

Kto to jest panna Osburżanka i jak dawno zna ją pan, panie szefie — zagadnął wreszcie Juljusz.

Szef policji obudził się z zamyślenia.

Panna Anka Osburg? Znam ją stosunkowo niewiele; zostałem jej przedstawionym na raucie arty­

stycznym u moich kuzynów, zdaje się... przed rokiem.

Później spotkałem się z nią kilkakrotnie w towa­

rzystwie i nawet złożyłem jej wizytę w pałacyku własnym, przy ulicy Czackiego, którym obdarzył ją jedynie niezaprzeczony, wielki talent.

— Sława, otaczająca pannę Osburg jest, o ile sądzić mogę, zupełnie zasłużona.

_ Bezwarunkowo, •— potężny czysto męski rozmach w kompozycji, oraz delikatna pieściwość wykończeń dają jej pracom coś... genjalnego i przy­

noszą tylko zaszczyt Polakom. Przytem panna O- sburżanka jest osobą niezwykłej pracowitości, której zawdzięcza stopień po stopniu, ogromne powodzenie dzisiejsze, jakie osiągnęła.

— Nie widziałem nigdy panny Osburg.

— Jest... jakby tu panu określić?... Wygląda młodo, na jakieś lat dwadzieścia sześć... siedem...

lecz musi mieć chyba po trzydziestce... inaczej, kie- dyżby miała czas na dokonanie wszystkiego.

— Ładna?

— 'Nie wiem... mówię panu szczerze... rzecz gustu. W każdym razie ma prześliczne ciemno sza­

(19)

firowe oczy i wspaniałą figurę, aczkolwiek nie jest zbyt wysoka. Rysy twarzy wyraziste, nieco posępne,

— jakieś zamyślenie maluje się w nich ciągle.

— Kokietka?

— Cóż znowu! Ale, przyznać trzeba, posiada dużo kobiecości.

— Słyszałem od syna pańskiego...

— Od Andrzeja? Same pochwały naturalnie.

— Mniej więcej to, co od pana, panie szefie, tylko zalety były znacznie silniej podkreślone, tak dalece, iż...

— Znamy slę oddawna, a ponieważ wiem, jak łatwo orjentuje się pan w sytuacji, więc chcę myśl pańską wypowiedzieć całą, tak jest, Andrzej już około roku zajął się panną Osburżanką trochę... nie bardzo, albo raczej za bardzo, poprostu chce się żenić.

— Czyżby było to wbrew woli pana?

— Nie mogę tego twierdzić stanowczo. Nie zdaje ml się jednak, aby artystka stała się prawdzi­

wie dobrą żoną.

— Mamy przecież nader liczne dowody, iż tak bywa.

— Bywa... czasami, ale ogólnie biorąc? Posia­

dam trochę przesądów pod tym względem, jestem stary...

— O, panie szefie...

(20)

— Nie mów mi pan komplementów! jestem jeszcze jary, ale stary, i jako taki — konserwatysta, przytem... Andrzej, to mój jedynak, syn kobiety, którą bardzo a bardzo kochałem. Wprawdzie umarła mi po trzech latach małżeństwa, lecz pragnąłbym, aby był rów-nie szczęśliwy, jak ja... I dlatego opieram się trochę, niezbyt mocno co prawda, bo jeśli panna Osburżanka należy...

— Do owych szczęśliwych wyjątków?

—■ Właśnie! Ale któż to zgadnie? I dlatego, rozumiesz mnie pan? osoba panny Anki, charakter, przeszłość, wogóle wszystko, interesuje mnie w spo­

sób niezwykły, tem więcej, iż, prawdę rzekłszy, nie wiem o tem nic zupełnie. Panna Osburżanka mieszka zawsze sama, ze swoją zaufaną kamerystką. O żadnej rodzinie nic nie słyszałem.

— Czy syn pański deklarował się artystce?

— Otóż to, drogi panie Juljuszu, materja deli­

katna... Trzydziestoletniego chłopca trudno jest trzy­

mać na pasku, albo badać, jeśli sam mówić nie za­

pragnie. Andrzej milczy i bywa u Anki nie zaczęsto.

Od niejakiego czasu wydaje mi się mizerny i zde­

nerwowany... Dawniej lubił teatr i rozrywki, dziś, powróciwszy z ministerjum, gdzie jest zwierzchni­

kiem wydziału — ani krokiem, całemi wieczorami nie rusza się z domu, chyba do panny Osburg, a chodzi tam, jak już mówiłem, dość rzadko.

— To dżiwne...

(21)

— Nieprawdaż? Przytem od paru ostatnich mie­

sięcy jest roztargniony i, gdy go zapytać o naj­

prostszą rzecz, odpowiada dopiero po chwili, jakby musiał odpędzie jaką myśl, która jest z nim ciągle...

Może ml się zdaje tylko, nie mogę ręczyć, ale w każdym razie... wołałbym posiadać gwarancje, iż jest inaczej...

Młody człowiek rzeki stanowczo:

— Może pan polegać na mnie, panie szefie...

Mam względem pana obowiązek wdzięczności...

— Nie będziemy o tem mówili.

Wspomniałem jedynie dlatego, aby lepiej uświadomić panu, iż postaram się zbadać rzecz tak, by ani syn pański, ani panna Anka nie przeczuwali nawet we śnie, iż są choć trochę śledzeni. Samo się przez się rozumie, iż czego ja się dowiem, o tem i pan, panie szefie, wiedzieć będzie, stając się stroną decydującą.

Przyjmuję. Jeżeli miałem szczęście przyczynić się w czemkolwlek do karjery pańskiej, to, proszę mi wierzyć szczerze, odpłacisz ml się z nawiązką...

Do licha! jestem dość energiczny, jako szef policji, lecz w sprawy swego syna, jako taki właśnie, wtrącać się przecież nie mogę!

—- Naturalnie!

Przypadkowe podobieństwo rzeźby ze sprawą z Aleji Róż, skończy się prawdopodobnie na... przy- padkowem podobieństwie.

9

(22)

— 18 —

— Zapewne... W każdym razie jednak, gdybym potrzebował być przedstawionym pannie Osburg w towarzystwie, jako wielbiciel jej talentu, co jest zresztą rzeczywistą prawdą, gdyż twórczość tej ko­

biety imponuje mi szczerze...

— Możesz pan liczyć na mnie co do tego. Panna Anka bywa mało, ale zawsze bywa. Poznasz ją pan w pierwszym lepszym salonie.

Przy pożegnaniu obaj panowie przypieczętowali przymierze krótkim, lecz silnym uściskiem dłoni.

(23)

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Pan Józef Raczyński pochylony nad papierami buchalteryjnemi, pracował przy świetle lampy w swoim pokoju, gdy u drzwi wchodowych rozbrzmią!

dzwonek.

Młody człowiek uczynił mimowolny gest znie­

cierpliwienia, lecz wstał i, wyszedłszy do przedpokoju

— otworzył drzwi.

Jakiś nieznajomy, zgarbiony nieco o twarzy okolonej siwemi włosami — staruszek, rzekł, kłaniając się.

Nawet szanowny pan nie pyta, otwierając, kto dzwoni, to bardzo nieostrożnie, różnego rodzaju rzezimieszków nie braknie w Warszawie.

To prawda — zgodził się otwierający, lecz ponieważ udało mi slę i tym razem szczęśliwie...

Z kim pan chce się widzieć, czy ze mną?

— Z panem Józefem Raczyńskim.

— A więc proszę bardzo.

Staruszek powoli wsunął się do przedpokoju.

(24)

— Sprawa jest natury nieco delikatnej — rzekł nieśmiało.

Raczyński obrzucił gościa szybklem spojrzeniem.

W takim razie może pan raczy przejść do mo­

jego gabineciku.

Staruszek zdjąwszy nie bljące w oczy, lecz nad­

zwyczaj wykwintne palto jesienne, spełnił wolę go­

spodarza. Raczyński siadł przy swych papierach, po­

rzuconych niedawno a przybyły po drugiej stronie biurka.

Józef Raczyński był młodym trzydziestokllkolet- nim typem nie wysokiego, szczupłego szatyna, o niezbyt ładnej, nerwowej, dosyć szczerej twarzy;

szybkie i energiczne ruchy uzupełniały całość.

— Przedewszystklem — powiedział gosc muszę zacząć od zarekomendowania się panu, jestem Karol Wojnicz, właściciel trzech dużych fabryk kon­

serw mięsnych w Chicago. Czy nazwisko moje nigdy nie obiło się o pańskie uszy?

— O ile pamiętam, to... nie!

— Jestem chrzestnym ojcem Eugenjusza Wąż- Gośllcklego.

Józef Raczyński uczynił żywy gest.

— Teraz przypominam sobie, — to do pana biedny Geniek pisał, na trzy miesiące przed śmiercią, list, który został... bez odpowiedzi!

— Prawdopodobnie...

(25)

— Jakto „prawdopodobni*** Czyżby ten list nie ’ doszedł rąk pańskich?

— Owszem, lecz...

— Lecz nic pan niema na swoje usprawiedliwie­

nie... O gdyby słowa tego listu poruszyły serce pań­

skie, z pewnością nie doszłoby do tak tragicznego rozwiązania sytuacji!...

Karol Wojnicz czuł się widocznie zmieszanym, pochylił czoło.

— Pan zna... treść...

— Spodziewam się! pisaliśmy ją wspólnie... Co znaczyło dla człowieka tak kolosalnie bogatego jak pan, te parę tysięcy dolarów. A dla Eugenjusza była to kwestja życia, lub... śmierci. — Zresztą dał tego dowód...

— Sądziłem, że...

Ale Jozef Raczyński denerwował się coraz więcej.

— Nie wiem co! Geniek był chory i tylko szyb­

ka operacja i zupełnie spokojne wolne od pracy i trosk o egzystencję — życie, mogło go uratować...

Groziła mu ślepota. — Bez operacji mógł widzieć jeszcze jakieś... dwa miesiące... Przecież doktór po­

wiedział wyraźnie.

— Co to było?

Pisałem panu przecież... zapalenie spojeń.

Nietyle sama operacja, ile czas po operacyjny ważył się tutj... Doktór powiedział cały rok, a Geniek nie miał środków... Prosić nie umiał nikogo... taki

(26)

był zawsze... I jeszcze pan go zraził... Ja właśnie po­

jechałem do swoich krewnych na wieś, aby się wy­

starać o pieniądze... szło dość opornie... Aż tu pew­

nego dnia otrzymuję list spóźniony o całe dwa tygod­

nie. Przez niedbalstwo nie doręczono mi go w domu...

— Jaki list?

— Ostatni, skreślony w wigilję śmierci.

— I... co znajdowało się w liście?

— 2e zdecydowany jest umrzeć. Żegnał mnie.

Prosił, abym wykończył jego pracę... wskazywał mi źródła... i dlatego nie mogłem pokazać go policji, szukającej śladu zabójstwa.

— Więc pisał, że umrze... kiedy?

— Zupełnie dokładnie. List mi zaginął, lecz pamiętam do słowa niemal.

— „Prawdopodobnie dziś wieczorem, albo w nocy... Rewolwer nabity leży na biurku*...

Chyba dość jasno!

■— Bezwarunkowo.

Chwilę trwało milczehie. Raczyński podniecony, przesuwał dłonią po czole. Karol Wojnicz zdawał się nad czemś dumać głęboko, wreszcie rzekł, jakby ocknąwszy się z zamyślenia.

— Ale pan nie wie jeszcze, co mię tu spro­

wadza?...

— Słucham — rzekł Józef Raczyński.

(27)

— Przyjechałem do Warszawy na czas krótki i dowiedziawszy się o katastrofie...

— Której pan jesteś sprawcą moralnym...

— Jestem amerykanlnem, drogi panie, a więc biorę pod uwagę to, co w chwili bieżącej jest do zrobienia.

— Więc?...

— Życzyybym sobie poznać wszelkie... zobowią­

zania Eugenjusza.

— Zobowiązania?

— Owszem. Zmarły miał lat trzydzieści, a więc mógł je posiadać, jakiegokolwlekbądź rodzaj'u...

względem kolegów...

— Nie miał najmniejszych... Był niesłychanie drażliwy na tym punkcie.

— Podobno lubił się... bawić.

Józef Raczyński zmieszał się.

—* I to panu wiadomo? Istotnie odebrał część należną mu od rodziców i...

— Przehulał ją!

— Bardzo prędko... Ale choroba powstała już po tym okresie. I właśnie dlatego było jeszcze trudniej.

Geniek za żadne skarby nie zwróciłby się do bliższej rodziny.

— A więc jeśli nie miał zobowiązań koleżeń­

skich, to mógł je mieć w stosunku do jakiejś... ko­

biety, ewentualnie kobiet.

(28)

— I to nie. Eugenjusz, jeśli miał jakie stosunki z kobietami, to chyba nader przelotne; stałego nie miał żadnego. Wiem o tem z pewnością.

— Jednak...

— Ależ bez wątpienia. Żyliśmy na to za dobrze.

Powiedziałby mi, lub ja sam domyśliłbym się, czy zauważyłbym cośkolwiek.

— Jakto? więc kobiety nie bywały u Eugen­

jusza?

— Owszem, bywały, ale powtarzam panu nic ciekawego. Tylko raz jeden widziałem postać bar­

dziej interesującą.

— Eugenjusz poznajomił pana?

— O nie! Zobaczyłem ją przypadkiem, drzwi były uchylone...

— Jak wyglądała?

— Nie umiem panu określić, czem mnie uderzyła tak mocno, miała prześliczne oczy i usta.

— Poznałbyś ją pan? « ,

— Teraz, po latach! Sądzę, iż się zmieniła. Nie ręczę...

— Zapewne miała ładne warkocze? Lubię u kobiet ładne włosy.

— Warkocze? Miała włosy obcięte, gęste i krę­

cące się, widać, że w sposób naturalny.

— Może poznałbyś ją pan?

— Czy ja wiem? Gdybym tak zobaczył...

Ale dlaczego bada mię pan tak dokładnie?

(29)

Panu idzie nie o Geńka a o tę kobietę!

Pan Wojnicz milczał przez chwilę.

Nie, słyszałem tylko, że Eugenjusz wyrzą­

dził jakiejś kobiecie krzywdę.

Kto? skarżyła slę? jaka? Niech mi pan pokaże tę kobietę! Zgłosiła slę do pana? sama? Może o­

szustka?

— Nie, dowiedziałem się trafem. Ona nawet o tem nie wie. Może poproszę pana, ażebyś powiedział, czy to ta sama.

— Bardzo chętnie. Przyznam się panu, iż dość często stawała przede mną ta twarz, w obramowaniu krótkich, zwichrzonych włosów. Sam nie wiem cze­

mu...

— Kiedy to być mogło?

— Przed jego śmiercią, na jakieś dwa miesiące, właśnie w tym hulaszczym okresie. Patrzyła tak pochmurnie... Zdawało mi się, iż mnie widzi, choć ona była w pełnem świetle lampy elektrycznej, a ja w ciemności. Przesunęłem slę na palcach i wy­

szedłem. Eugenjusz śmiał się czegoś głośno.

— Tylko raz widziałeś ją pan?

— Jeden jedyny!

— I nie był pan ciekaw...' zapytać?

Owszem. Ale Genlek powiedział ml, że to przygodna znajomość z maskarady. I nie zjawiła się więcej...

Karol Wojnicz wstał.

(30)

— Dziękuję. Przyjdę do pana, lub zawiadomię telefonicznie. Nie odmówi mi pan skonfrontowania z tą osobą?

— Skonfrontowania?

— Źle się wyraziłem, wskazania mi jej tylko...

z daleka .

— Owszem. Jeśli panu na tem zależy... Z przy­

jemnością.

— A więc, prawdopodobnie, do zobaczenia!

— Ależ proszę bardzo!

W parę minut później Józef Raczyński zam­

knąwszy za swym gościem drzwi wchodowe, roz­

myślał.

— Dziwni ludzie, ci amerykanie, rozwijają całą energję dla uregulowania obowiązków, które sobie uroją, a kiedy trzeba, to ich niema.

(31)

ROZDZIAŁ DRUGI.

W pracowni panny Anki Osburżanki, oświeco­

nej rzęsiście elektrycznością, siedział Andrzej, syn szefa policji.

Był to młody, energiczny mężczyzna, średniego wzrostu, barczysty i dobrze rozwinięty.

Oczy miał siwe, o łagodnym miękkim połysku, lecz czuło się, źe to są źrenice marzyciela, które u­

mieją się zapalać; na ustach różanych jakby dziew­

częcych leżał rys smutku czy zniechęcenia.

Andrzej patrzył na ostatnią pracę Anki świeżo wykończoną.

Była to znowu płaskorzeźba, rysująca postać kobiecą pół wyraźną, w mroku, nad brzegiem prze­

paścistego urwiska. Za otchłanią widniała jasna, szeroka droga. Wzniesione ramiona i ruch ciała czy­

niły z kobiety ptaka, powstrzymanego brutalnie w locie, — widać było, iż napotkana przeszkoda na zawsze dzieli kobietę od jasnej, szerokiej drogi.

Nagle drzwi od sąsiedniego pokoju otworzyły się i, cicho stąpając weszła panna Anka.

(32)

— Witam pana, panie Andrzeju!

Porwał się z miejsca.

O, przepraszam! Ale tak cichutko pani tu weszła, a jak tak się zapatrzyłem w ostatnią pani pracę...

Pochylił się i przeciągle ucałował rękę artystki.

— Tak dawno nie widziałem pani, panno Anko...

szepnął Andrzej.

— Byłam ogromnie zajęta.

— Przeszkadzałbym więc?

— Może!

Usiedli. Ona na kanapce, on tuż obok na krze­

sełku.

Wejrzenie młodego człowieka obejmowało całą postać i lice artystki — nader troskliwie.

-— No, i cóż? — zapytała żartobliwie Anka, zaobserwowawszy ową rewję.

— Pani mi jakoś zmizerniała?

— Tem lepiej!

— A dlaczego?

— Rzecz prosta. Obecnie, jak panu' to wiadomo, w Warszawie króluje „linja“. Mizerniejąc, a co za tem idzie, szczuplejąc, nie utracę przynajmniej linji!

— Pani śmieje się ze mnie, panno Anko.

— Bo zrobił pan tak żałosną minę...

Andrzej przesunął dłonią po czole.

Żałosną? Ma mnie pani, jak uważam, za maz­

gaja. A ja sądzę, iż dowiodłem wielkiego hartu, nie

(33)

■przychodząc tutaj — przeszło miesiąc. W każdym bądź razie czekałem na parę słów od pani.

— Powiedziałam już panu, pracowałam.

Bezwarunkowo. Ta rzeźba, ta ostatnia rze­

źba... prześliczna!

Uśmiechnęła się trochę. Uśmiech ten przelotny rozświetlił mądre oczy szafirowe o silnym połysku, nadając niespodziewany urok twarzy o rysach nie­

regularnych.

— Chwali mię pan przez kurtuazję.

Pokiwał głową.

— Mój Boże! Nawet o to nauczyła się pani mnie posądzać.

— Ależ nie! nie! Żartuję.

Chwała Bogu! Podług mego zdania, ta ostat­

nia rzeźba stoi zupełnie na wysokości „Decydującej chwili'. I przekona się pani, jakim okażę się pro­

rokiem! Uczyni w Warszawie tyleż hałasu, co ona.

Zwrócił się ku rzeźbie, ukazując ją Ance.

Niech pani tylko raczy spojrzeć. Ta postać kobieca w ciemności podobna bardziej do wizji, niż do żywej istoty — ileż jednak posiada wyrazu!

Czuje się, iż biegła tak, jakby leciała do tego ślicz­

nego, jasnego gościńca. Raptem zatrzymała ją prze­

szkoda, zapewne niespodziewana, lecz w każdym razie nie do przebycia. A to wyciągnięcie ramion, takie namiętne a rozpaczne. Nie! Wspomni pani

(34)

moje słowa. To arcydzieło. W innym guście, niż tamto.

Anka potwierdziła, akcentując zlekka.

— O, zupełnie w innym guście.

Po chwili zaś dodała.

— Nikt jeszcze nie oglądał tej pracy.

— A więc ja pierwszy wydaję o niej sąd? Dzię­

kuję pani, panno Anko. Widocznie nie zupełnie za­

pomina pani o tych, którzy ją kochają.

— Tych, którzy są moimi przyjaciółmi, po­

prawiła.

Andrzej milczał przez sekundę.

— Dlaczego pani szuka zawsze... bezpieczników?

— zapytał nakoniec z goryczą. Nie rozumiem, jak można obawiać się słów.

— Nie obawiać się, ale poprostu unikać niepo­

trzebnych powiedzeń. Poco stawać się nieprawdo- mownym?

— Panno Anko!

— No i cóż takiego?

— Powiedzieliśmy przecież, iż o tem przestanie się wspominać. To kwestja zamknięta i pogrzebana.

Zgodził się pan sam.

— Zaprzeczył żywo.

— Zgodziłem się, ale pod presją. Zapowiedziała mi pani, groziła mi.

— Owszem. I obecnie powtarzam. Może pan by­

wać u mnie.

(35)

Parę raty do roku!

lo przesada. Jednak nie za często.

— Z jakiego powodu?

Wie p a n

d^rze. A

by nie p

rz

y

zw

y

c

z aja

ć.

Pod warunkiem, iż nigdy mówić nie będziemy...

— O tem, że panią kocham! kocham! kocham!

Pani

e An

drzej

u

!

Simzme

p

an dottzymuie słowa.

R

óżo

we . u

s

t

a mł

°

de

g° ttłowfeka w

s t rząsa

ł uk

nerwowy, niby u dziecka, które krzywdzą, siwe źrenice jednak gorzały.

Tak, tak, tak! Pani wie, czem jest dla mnie.

Ws

zy

stk

o i

n

n

e,

to

ktamstwo! Rze

c

z ^łkowdme rnd-

rebna

»

że pani

mnm me k

o

c

h

a.

N

awet nien

aw

id

z

i

!

— Ja, pana nienawidzę?

Zape

wn

e

. O

sta

tn

1

° p

odczas

całego m

les

l

ąća, ca*ego miesi

ą

ca

,

kied

y n

ie d

os

t

a

ł

em

a

ni

je

d

nego

, je­

dynego

słówka,

a

m telefonu,

podczas

dhigich^m

i s

t

°

kroC

d

łuższych

n^y, w

p

adłem wr

eszc

i

e na

mn

domysł.

Można go panu powinszować!

Słowa zdawał

y s1: zewnetrzme s

po

ko

jne

. Arty­

stka odwróciła głowę.

W jednej chwili drgające usta Andrzeja, spo­

częły na jej dłoniach, splecionych razem.

—. Anko^ prosił gorąco — daruj mi. Błagam!

Ale,

widzi

s

z

,

ja nie

pmrafie

żyć

bez

c

l

e

bi

e

. Nie

po

­

trafię

> w rzewywfetośc

1

, am

g

o

d

ziny

a

tut^

m

ie

s

i

ąc,

(36)

ókrągły! .

A

p

rze

d

tem...

dwa

tygo^e. Ank

o

! Nie

mogę! nie mogę!

Wątpię

wiSwczus

we

w

s

z

y

stko abwfotaie.

Wy- daje mi

s

po^d to

, iż

metylko me

jeste

ś nn

p

r

zy

­ jazna a . przeciwnie, mścisz się na mnie! Tak jest!

Mscisz

s

ię n

a

mnie

za

co

ś

,

czego ja nie wiem! A

n

k

o _ Nie

_ ^^wiadata na w

yb

uch. D

op

ie

ro

w

jaki

m

ś

m

om

e

n

cie,

je

j elitom dtome usunęł

y s

o

d

op

i

e

r

a ­

jących się o nie, chciwych warg.

Rzekła spokojnie.

- Pani

e

Andrzej me wferz^z mp że j

e

stem

twoją przyjaciółką? Ha, cóż zrobić! Tem gorzej lub może... tem lepiej!

Powtórzyła ciszej, jakby do siebie.

Albo, kto wie? Tem lepiej!

— Cóż więc? — zapytał Andrzej.

— Nic p

Mia

d to , co

j

pow^ziałam. P

an

do

warunków moich zastosować się nie chce. Co więcej, posądza mnie o to, że pragnę go męczyć...

— Anko! pani! panno Anko! Istotnie nic już

me

wkm,.

lecz

d^^am

si

ęj te

za

mierne

p

adni

e

z ust pani znowu wyrok. Taki, co mnie zdruzgoce!

W

yro

k?

Nie

.

Pa

n p

rz

ypuszeza

, i

ż go.) niena­

widzę. Proszę zostać w tem mniemaniu.

Powstała.

Andrz

ej p^m^

si

ę tekte. By bat-dw blad

y

.

Uistte p

ełne przed chwilą

^top^cej prośba

m

i

a

ł

ściągnięte ostro.

(37)

— I to wszystko? — zapytał urywanie.

Nie umiem odpowiedzieć nic więcej, odrzekła.

W takim razie... w takim razie... żegnam panią!

Sięgnął po jej dłoń i znowu na jedną sekundę oparł na niej usta. Zarazem wyprostował się i, już nie patrząc, odchodził.

— Panie Andrzeju! zawołała Anka.

Andrzej zatrzymał się niemal przy samych drzwiach. Nie patrzył na artystkę, unikał jej wzroku.

Ona jednak coś wyczytała z tych rysów pełnych żalu.

— O, nie! Tak znowu nie oddali się pan ode mnie! Z gniewem lub urazą!

Nie — zaprzeczył — ani jedno ani drugie.

Gniew lub uraza? Za co? Że mnie pani nie kocha!

Przecież to jest niezależne od człowieka. Sądziłem, iż to nastąpi kiedykolwiek. Spełniłem wszystko, co mogłem, byle zasłużyć. Dziś jednak — straciłem złu­

dzenia...

— Więc?

— O, nic nadzwyczajnego, panno Anko. Męczyć się dłużej tak, jak ja się męczę od roku... nie, prze­

szło od roku, nie chcę i nie zdołam. Uczynię to, co mi pozostaje uczynić.

— Tak, ale co?

Odwracał się, nie odpowiadał.

3

(38)

— Ale co, panie Andrzeju!

Wielki niepokój zadźwięczał w jej głosie.

— Panie Andrzeju! niech pan się na mnie po­

patrzy! Dlaczego obawia się pan tak moich oczu.

Co... co pan ma zamiar uczynić?!

— Wyjadę...

— Dokąd?

— Sam nie wiem. Daleko.

— Ach, tak... Kłamie pan! To kłamstwo! Sły­

szy pan? Czuję to. Pan chce... pan chce... Ach, mój Boże!

— Panno Anko!

Tak. Proszę mi dać słowo, słowo honoru, iż się omyliłam!

— Ależ...

— Ja pana proszę... bardzo...

— Nie — zaprzeczył z posępnym uporem. Zre­

sztą... nie chce pani mojego życia, przeto winno stać się wszystko jedno, co z niem uczynię!

— Mój Boże! — szepnęła artystka — mój Boże!

Oparła dłoń na poręczy krzesła, złożyła na niej głowę i wybuchnęła łkaniem. Było* to coś tak niespo­

dziewanego u tej kobiety, zazwyczaj nader zrówno­

ważonej, iż Andrzej osłupiał na razie.

Potem jednak rzucił się ku rzeźbiarce.

Delikatnie opasał ją nieśmiałemi rękoma.

(39)

— Panno Anko! Anko! Moja złota, najdroższa Anko! — rzucał cały drżący.

Dała s1ę

ują^ lec

z

kaskada łez lał

a

się b

ez

przerwy.

Ach, wyjąkała wśród łkań, znowu to samo.

Nie, wszystko — byle nie to!

— Nie zrozumiał.

— Panno Anko, o czem pani mówi?

Potrząsnęła głową, nie przestając łkać.

Przesłon1ę

t

a rę

k

ami

tw

arz k

r

a wrn^i smutek.

Codz

ienna, ^wntwaźoM

A

n

k

a, rneco tajemnicy w swej cichej słodyczy, zniknęła bez śladu.

Andrzej, jak każdy prawdziwy mężczyzna, nie mógł znieść łez kobiety ukochanej.

Pioszę nie płakać! powiedział. Uczynię wszyi-

stko czego

p^

1 sobie

życ

z

y. Daję

p

am sł

owo

... Sło­

wo honoru...

U^lmita

się już

.

Cz

ęste westchmenia

jeszcze

slę z jej piersi.

Pozwoliła się poprowadzić i usadowić na ka­

napce. Długie ciemne rzęsy osychały.

And^ej

poc

h

ylo

n

y

, g

łaskał

zlekka jej w

y

smnkłę

nerwowe palce, jakąś subtelną i opiekuńczą pie­

szczotą.

— Uczynię . wszystko, wszystko, wszystko! po­

wtarzał, tylko niech pani nie płacze nie płacze!

3*

(40)

— Śmierć! przemówiła Anka jak gdyby do siebie. Tegoby jeszcze brakowało do mojej doli...

Młody człowiek zapytał.

— Do pani doli?

.Uśmiechnęła się nieco. Wzruszenie jej prze­

mijało.

— Ach, plotę podobno jakieś głupstwa! Ale też i pan wygaduje takie okropności! Poczem dodała miękko z odcieniem trwożnej jeszcze prośby.

— Pan tego nie zrobi.

Andrzej się wyprostował.

Dałem pani słowo, a więc... nie zrobię. Choć właściwie... cóż innego pozostałoby mi do uczynienia?

Jego siwe oczy omgliły się nagłą wymówką.

Pani mnie... nie kocha. Tak. To dowiedzione.

— Przypuśćmy.

— To dowiedzione. A więc?

Są przecież inne cele, poza miłością!

Inne cele! inne cele! Nie znajduję ich. Albo właściwie, przesłoniła mi je miłość. Należę do typów, które rozum czerpią z miłości. Z prawdziwego uczu­

cia, takiego — jakie mam dla pani.

Pan się myli... pan się myli... ogromnie!

— A więc proszę mi ofiarować chociaż odro­

binę swego serca, Anko! Przekona się pani, jakim stanę się dzielnym i mocnym. Mam wrażenie, że

(41)

z ową najmniejszą kruszyną duszy pani, wypełnię jakieś rzeczy nadzwyczajne! Przyniosę korzyść spo­

łeczeństwu. W obecnym stadjum jestem trupem, i |nie pojmuję co za różnica, gdybym nim został fizycznie.

— Anka wstrząsnęła się nerwowo.

— Nie! szepnęła — to nie!

Zapanowało milczenie.

Panno Anko — rzekł Andrzej po chwili, próbowałem chociaż myśl oderwać od pani, próbowa­

łem zapomnieć. Nie mogę. Czyż podobna, aby pani kazała mi się oddalić.

— Nie widzę powodów...

— Ja — widzę. Nie kocha mię pani. Jednak ska­

zując mnie na dalszą egzystencję, nie rozumiem, coby szkodziło, abym mógł chociaż widywać panią częściej, poprostu wtedy, kiedy zechcę.

— Ależ... ’

I czego pani się obawia. Czyżby plotek?

— Poczęści. Z jakiej racji mam panu robić opinję uwodziciela. Kiedyś, kiedy pan będzie się starać loi którąś ze ślicznych i milutkich dzieweczek z dobrego domu...

— Kto? Ja?

— ... Mogłoby to panu utrudniać sytuację.

Panno Anko! pani drwi sobie ze mnie?

' - Ja?

Tak. Przeszło rok temu, jak panią pokocha­

łem. Wciąż odpychany i zniechęcany. Pokochałem

(42)

panią beznadziejnie, ale niestety na zawsze. Mogę naprzykład oszaleć z tego wszystkiego, ponieważ od­

ciąłem sobie wybawienie samobójstwa, ale daję słowo honoru po raz drugi dzisiaj, o żadną dzieweczkę z dobrego domu starać się nie będę, a innej kobiety poza panią — nie nazwę nigdy żoną. Powiedziałem!

— Panie Andrzeju! I cóż pan robi najlepszego.

Zapewne, życzy sobie, aby mię trapił wyrzut su­

mienia, że złamałam panu życie.

— Panno Anko! słowo za słowo. Co się zaś tyczy wyrzutu sumienia, to przecież... tak łatwo uniknąć.

— Znowu pan powraca do swojego?

— Z najczystszej konieczności, skoro powtarzam tyle razy, że panią kocham i nie zdołam żyć bez • niej.

Cóżby to było złego, gdyby pani... została moją żoną?

— Ja? Ależ pan chyba żartuje.

— Wcale nie żartuję. Dlaczego pani robi takie wielkie oczy?? Tak, moją żoną. Nie z miłości, dajmy na to, a więc poprostu z łaski. Ja się przecież go­

dzę na wszystko bez żadnej apelacji.

— To niemożliwe!

— Dlaczego? dlaczego? Wszakże pani, chociaż mnie nie kocha, ale i nikogo innego także... Chyba...

chyba, że pani skłamała, informując mnie w ten sposób.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

(43)

Nie, co do tego, to może pan być zupełnie spokojny, nie kocham nikogo.

Coś zamigotało w jej źrenicach, gdy dodawała z uśmiechem.

... Ani pomiędzy żyjącemi, ani umarłemi.

Andrzej pochylił głowę i natychmiast ją pod­

niósł.

O, i ja zaliczony jestem do owych „żyjących i umarłych*1. Mówi pani mi to otwarcie. A jednak ja nie cofam swej prośby. Przecież tyle kobiet wychodzi zamąż — nie kochając. Dlaczegoźby pani nie mogła powiększyć ich liczby? Wówczas... wszystkoby się ułożyło odpowiednio. Ja, nie posiadałbym w przy­

szłości nazwy uwodziciela, o co pani się tak łaskawie troszczy.

— A pan... nie łaskawie... ironizuje.

Proszę mi wybaczyć, ale dotychczas bywało w zwyczaju dbać o niekompromitowanie kobiety, a nie — mężczyzny. Wracając zaś do rzeczy, po pierw­

sze wogóle, gdyby jakieś plotki istniały, uniknęłoby się ich, a po drugie... hm... ja...

— I cóż?

— A no... Gotów jestem prawa męża ograni­

czyć do minimum, chocby nawet do... widywania pani codziennie. Przecież nie jestem wymagający.

Anka uśmiechnęła się, jakby wzruszona wbrew woli dźwiękiem głosu pokornych słów młodego czło­

wieka.

(44)

— Panie Andrzeju! mówi pan jak dziecko!

— Tak, jak maleńki, nierozumny chłopaczek.

Jej spojrzenie niby pociągnięte, nieodparcie spo­

częło na młodym mężczyźnie. Przez chwilę ciemno szafirowe źrenice, jakby pociemniały jeszcze, jak głę­

bina szafirowego nieba w pogodę. I, raptem oczy te stały się niewymownie wyraziste i potężne, jakby wy­

dając wielką pieszczotę, ukrywaną kędyś na samym dnie duszy. Ślicznie wykrojone, aczkolwiek nieco bla- dawe wargi, rozchyliły się, drżąc zlekka, niby wal­

czące z ogarniającem ich właścicielkę uczuciem. Pan­

na Anka Osburg posiadała teraz urok, który emano­

wał z jej lic. Urok ogromnej kobiecości, połączonej obok wrażliwości artystycznej, z subtelnością istoty, która czuje i to czuje naprawdę.

— Panie Andrzeju — ozwała się miękko, zlekka przeciągając sylaby, źe padały niby troszkę senne.

— Tak nie można, pan jest... strasznym idealistą, takim, jaką ja byłam... niegdyś. Dziś wiem, iż życie posiada swoje wymogi. Lekceważyć ich niepodobna, albo... inaczej... życie się mści, panie Andrzeju...

Mści się bardzo!

I, raptem, z jej ostatnich zdań powiało smut­

kiem. Potrząsnęła głową, pokrytą bujnemi, falują- cemi naturalnie lokami włosów obciętych, wedle o­

statniej mody, po chłopięcemu.

Nie mogę tego uczynić! Nie mogę tego u­

czynić, nigdy! Niech mi pan wierzy, panie Andrzeju!

(45)

— Jakto? To tylko wymówka i wymówka nie­

godna pani. Jest pani wszakżeż osobą niezależną,

— A jeśli znajduje się ktoś taki, komu właśnie zdaję tę sprawę?

— Pani żartuje.

— Owszem. Żartuję. Zdaję — samej sobie. Ale to wystarcza. A jednak... nie mogę panie Andrzeju.

Młody człowiek zastanowił się.

— A wie pani — rzekł po namyśle, wygląda to istotnie tak, jakby... jakby kryło slę coś, co zabrania pani być ze mną szczerą, jakby...

— Nie, nie, nie! Niema co bawić slę w jakieś dociekania. Nie mogę! To musi wystarczyć.

— Musi? Nie znajduje pani do mnie zaufania!

Do takiego osobnika, który wytoczyłby dla niej krew — do ostatniej kropli.

Zwolna sięgnął po dłoń Anki i oparł na niej usta, nie całując.

— Boże, jak ręka pani drży! — wyszeptał.

— Panie Andrzeju! powiedziała rzeżbiarka z wy­

siłkiem.

Czynię dla pana wszystko, co jest w mojej mocy.

Dla własnego pańskiego dobra.

— Ależ... właśnie pani stanowi dla mnie moje największe dobro. Pani, panno Anko.

Anka milczała przez mgnienie.

(46)

— Ha. skoro tak jest na nieszczęście, to... co­

fam swoje ultimatum. Wolno panu bywać tutaj _ ilekroć pan zapragnie.

~ Och, dziękuję, dziękuję, dziękuję! Oto je­

dyne miłe słowa, jakie oddawna usłyszałem.

Jednak pod warunkiem, że nigdy nie będzie ml pan mówił ani o miłości, ani o zaślubieniu mnie. Bo­

wiem ani żoną pańską, ani też wogóle, niczyją nie zostanę nigdy, nigdy. Nie mogę!

(47)

ROZDZIAŁ TRZECI.

Pan Juljusz Korabiak wykończył właśnie swoją toaletę i z zadowoleniem przyglądał się sobie w lu­

strze.

Ubrany był jak lojalny rzemieślnik z porządnej, nie strajkującej fabryki — w stroju odświętnym.

Z gustem nieco przyciężkim, ale wzbudzającym zaufanie. Umiejętnie „zrobiona* twarz także zmie­

niła go do niepoznania, nadając wygląd zlekka cho­

rowity i jakby świętoszkowaty.

Juljusz był kontent z całości.

Zaufana kamerystka panny Anki Osburźanki A­

dela — okazała się w całem znaczeniu tego słowa

„ciężką artylerią* i dużo trudu i zachodu kosztowało

„pana Piorra* zanim choć odrobinę wślizgnął się w jej łaski.

Adela była kobietką, znajdującą się na pogra­

niczu dwuch okresów, starości i młodości. Niby jakaś czarownica z bajki, czasami gdy się ożywiła, prezen­

towała się wcale jeszcze apetycznie. Nieraz znowu zmieniała się niewiadomo zupełnie z jakich przyczyn,

(48)

stawała się cierpka, kąśliwa jak osa. Z pionową zmar­

szczką pomiędzy brwiami, zarysowanemi regularnie i cienklemi ustami, posladającemi charakterystyczny jakiś grymas — robiła wrażenie raczej podstarzałej wiedźmy a nie wszystkowiedzącej fertycznej zawsze kamerystkl warszawskiej. Zatem w pewnych odstę­

pach czasu, Adela cierpiała także na blgoterję, posz­

cząc oraz pojawiając się na najwcześniejszych mszach porannych. I wówczas to sprawa z nią przynosiła Jul- juszowi najwięcej fatygi tak, iż chwilami był gotów uznać ją za beznadziejną.

W końcu przecież wytrwałe zabiegi Korablaka poczęły przynosić nieco pomyślniejsze rezultaty. Ade­

la nawet podczas ataków złośliwości czy nabożności uważała „pana Piotra** za osobnika różniącego się wogóle od innych „podłych mężczyzn**. — „Pan Piotr* był cichy, rozważny, zdeklarowany wróg alko­

holu i papierosów, a przytem majster tokarski w jed­

nej z pierwszorzędnych fabryk przedmieścia. Pan całą gębą! A przytem taki skromnlutki i religijny.

Panna Adela brała go częstokroć na próbę, zawsze jednak wychodził z niej zwycięsko.

Nakonlec, gdy „pan Pióra**, człowiek tak ze wszech miar idealny, począł napomykać o przykro­

ściach kawalerskiego osamotnienia, o radości współ­

życia z kobietą, posiadającą wszelkie zalety, bliź­

niaczo podobne do zalet Adeli, — forteca zachwia­

ła się, wprawdzie tylko nieznacznie, ale się zachwiała.

(49)

Jak wiadomo, dla sprytnego strategika i naj­

mniejszy Wyłom wystarczy, a Juljusz Korabiak o- kazal się mistrzem strategji.

Obecnie więc w pełnej swej krasie „pan Piotr"

szedł do Adeli.

Była to właśnie niedziela i to taka, kiedy ka- merystka miała „wychodnią*1 o czem Juljusz z góry został poinformowany.

Młody człowiek postanowił sobie wykorzystać tę okoliczność.

Dążąc, jak zwykle, po schodach kuchennych na górę, Juljusz mówił sobie, iż wielka pora, aby Ade­

lę „pociągnąć za język*1 tak, iżby z torów osobistych zstąpiła na inne, bardziej go obchodzące, a mia­

nowicie te, które dotyczyły panny Anki Osburżanki.

Juljusz zastukał nader - dyskretnie i w sposób umówiony, otworzono mu natychmiast, widocznie był oczekiwanym. Panna Adela miała dziś swój „ład­

ny dzień**. Wyglądała korzystnie w modnej sukni, koloru kory drzewnej, w jakieś nadzwyczajne esy floresy. Włosy starannie ukarbowane jasne, zupełnie bez siwizny, twarz dość jeszcze świeża i trochę u- pudrowana, złotawy karczek i szyja, ponętnie wychy­

lająca się z wyciętego kimona. Na nogach cienkie pończoszki jedwabne i nowiuteńkie lakierki.

A na ustach delikatnie ^różowanych uśmiech, albo raczej nie uśmiech, a uśmieszek wesoły, filu-

(50)

k° K ’t

S

t

v

nOW ’ ' t

i

Z

°

d lepie

J

odmł ‘ jdzaj

ą

cyJ ,

niżeH wszelakie k^etyki, h^dparty uśmieszek r^wej s^efci

warszawskiej. J

Ho ho

, h

o

! I

d

z

i

e! Peszył s

wewid^nie

Juljusz

, zde^u^ z galantej k

ape

l

u

s

z

.

- Nie p

rzesz

k

adza

m? zapytał pods^m^ wsu­

wając się do kuchni.

C

óż z

n

owu! zawo ł

a

ł

a

ż

ywo Adek. Spóźntt sfe pan o całe pół godziny.

Pan

^tr* po^ną sobi

e

r^k^ p^

Sd1™5114* ?°

CałH ^k iem

w

y

man

i

ku

ro

wa

n

e

paz

n

o

-

Czy&y p

a

n

i n a mni

e czekała? — ^protosto- wał z udanem oburzeniem.

Adela

u

ś

m

iec

hn

ę

ł

a si

ę n

ap

raw

z^taie.

Na

tu

ralni

e

,

źe

c

z

e

ka

ł

a

m

! ^dzttam n

awe L

iz pan nie zjawi się dzisiaj".

— Tak

,

. bo

z

w

ykle

b

ywam

p

unkt

ua

ln

y

.

Właśnie

,

ce

nię to

w

pan

u

,

ba

r

d

zo cem^ gdyż przeważnie mężczyźni...

• — Och prze

r

azi

ł

się

gotów jeste

m stracić dobrą markę;

jaką sotóe wyrobiłem u

pa

nny

Adeli!

No jeden

r

az , to

nk.

Każdemu

mo

ż

e mzedeż

coś wypaść. Ale na przyszłość...

Pogroziła mu kokieteryjnie.

Rozkaz! zasalutował zamaszyście „pan Piotr".

(51)

Jeszcze i tak mam szczęście, że panna Adela nie pogniewała się na mnie i nie uciekła mi gdzie­

kolwiek na miasto.

Nie mogłabym tego zrobić nawet wówczas, gdybym chciała, tłumaczyła się pokojówka, gdyż oprócz mnie, a jak teraz, i pana, niema nikogo w domu.

— Jakto? Wszakżesz dziś jest’ właśnie pani „wy­

chodnia".

— Ale! Nic dzisiaj z mojej wychodni!

— Jaka szkoda.

Cóż poradzić panie Piotrze! Lecz niechże pan pozwoli dalej, przyjmę dzisiaj pana u siebie.

Dotychczasowe wizyty Korabiaka odbywały się zwykle w garderobie, gdzie Adela bywała zajętą.

Pokoik zaś do którego wprowadziła go dzisiaj po raz pierwszy, okazał się istotnie bardzo milut­

kim.

Obszerny z duźem oknem weneckiem, wychodzą- cem na jakiś ogródek o kilkunastu drzewach na­

gich już zu

p

ełnie

,

s

k

r

w

a

wi

on

ych s

m

ugam

i

wc

zes n y

ch

zórz zachodowych późnej jesieni. Pokoik był czyściu- chny, umeblowany z gustem.

Znajdowało się tam łóżko za chińskim parawa- (nem, stół nakryty serwetą aksamitną, spory dywa­

nik, parę wyściełanych krzeseł, tremo, szafa i ko­

moda. Nad łóżkiem obraz Matki Boskiej Częstochow­

skiej, na konsolce lustra i komodzie różne bibelociki,

(52)

oraz na postumencie białym rzecz iście artystyczna, wyodrębniająca pokoik Adeli, niewielką lecz ślicz­

ną figurynką z bronzu, przedstawiającą młodą dziew’- czynę, targaną widocznie przez wiatr, co, mimo oporu rąk, rozburzył jej letnie suknie, zsunięty na bok ka­

pelusik z kiścią oderwaną kwiatów i długie warkocze, które polatywały w powietrzu, rozplecione nieomal do połowy.

Bystry wzrok ajenta śledczego, zlustrowawszy całe wnętrze pokoiku, natychmiast zatrzymał się na tej postaci.

Jakież to ładne! powiedział mimowoli, podcho­

dząc ku postumentowi.

— No, spodziewam się, odparła z dumą Adela.

— Przecież to także jej robota.

— Panny Anki?

— A naturalnie. Zapytała mi się raz, jaki prezent pragnę dostać od niej na Boże Narodzenie.

Poprosiłam o to właśnie, no i dala mi.

— Więc panna Adela lubi takie rzeczy?

— Panie Piotrze, co pan sobie rachuje? Pew­

nie że lubię, skoro jestem już u mojej pani z tych czasów, kiedy pracowała w biedzie i nikt o niej nie słyszał. Jednak tutaj nie tylko z tej przyczyny. Niech no pan Piotr dobrze się przyjrzy tej postaci.

— Przypatruję się. Śliczna dziewuszka.

— Co? śliczna? Podoba się panu Piotrowi? To nic, że się podoba. Ale do kogo podobna?

(53)

Podobna

? N

iechże

panna Adete

za

c

ze

k

a

.

Podob

na...

hm

_. ^re^w^c^

ż

e mi k

ogo

ś p

rzy

pO

-

luina. Kogo zaś... Sam nie wiem.

— Nie wie pan Piotr?

— Nie wiem! Podobna, niepodobna... Nie! Ani

r

us

z!

.

N1e

. zga

d

n

ę

, p

anno

A

de

lo

! p

rosz

ę

d

opom

óc mojej pamięci. Bo to widzi panna Adela — starość me radość.

- Ha,

ha

,

ha!

śiniał

a

dę kamer

y

stka. Nmch n

o

pan

Piotr żad

ną starośdą si

ę

nie wykr^

tylko

dobrze się przygląda. Wszakżeż to... ja jestem.

Panna Adela? Nie może być!

.

— Jakże nie może

b

,

ki

edy wła

śn

1

e

j^t Tak.,

to j

a. 1

to z

u

peł

ni

e

^usm^a jaką b

y

ł

am

, sko™

nastałam do panny Anki.

Juljusz

p

orówn

ywa

ł k

o

p

j

ę

z

oryg

1

n

e

m.

Istotnie, teraz odróżniam podobieństwo.

Adela wpół s 1ę

r

oz

e

ś

m

i

ała w

p

ół w

e

stch

nęła

.

Ta

,

ta

,

. ta!

Opowiadaj

p

an sob^

podo

bi

eń ­

stwo. I , podobieństwa mało co zostało. Cóż czlo-

wiek dzisiaj

?

Czy to

jak

p

an

1

ta.k si

ę pow

°

-

dzi? Zaledwie parę lat. Człowiek sterał slę w ciągłej

pracy i kłopotach.

&

J

No

,

n1e tak znó

w

zanadto

. Mo

ż

e

p

anna, Ade

­

la choćby w lustrze slę przekonać.

- Ej, komplemenclsta z pana Piotra. A pan tez się może przekonać na tej figurze. Dawniej to

4

(54)

przynajmniej nazywało się coś. Ja sama przyznam.

Jak chodziłam ulicą, to ludzie się oglądali.

Juljusz zażartował.

— A niejeden to i poleciał!

Niespodziewanie Adela ściągnęła wargi i od­

parła z przekąsem.

— A myśli może pan Piotr, że nie? Przecież mężczyźni zawsze jednakowe. Aby co urwać. Takie psie nasienie. Ledwo się człowiek ogna.

— Juljusz pokiwał dyplomatycznie głową. Pew­

nie, pewnie! Ale zawsze to przyjemnie mieć taką urodę. Co? panno Adelo.

— E... e... Jak człowiek młody, to i głupi. Aza urodę stale się pokutuje. Mogłam wziąć przykład nietylko ze siebie, lecz i ze swojej pani.

— Z panny Osburżanki?

— Ja myślę! Ale niechże pan siada panie Piot­

rze, Zaraz podam herbatkę, wypijemy sobie.

Juljusz nie oponował. Było mu to na - rękę, zwłaszcza gdy się dowiedział, iż; w całym domu znaj­

duje się on i Adela. Kombinował, iż jest to oko­

liczność pomyślna dla jego zamiarów.

Tymczasem kamerystka panny Anki istotnie zakrzątnęła się. Nakryła stół czyściutko śnieżystym obrusem i zastawiła go obficie zimnemi zakąskami, wędliną, ciastkami i owocami.

Zanim jednak przytransportowała herbatę, Jul­

jusz poszedł do kuchni i z kieszeni swego własnego,

(55)

pozostawionego tam pallu dobył, noszoną „na wszelki wypadek*

1

butelczynę wytrawnego koniaku najlep­

szej marki.

— A to co znowu? zapytała panna Adela, wska­

zując na butelke.

— To... nic! panno Adelo, oświadczył jej rezo­

lutnie — to jest koniak zdrowia.

Zesznurowała ’ usta.

— A, to pan pije? Mogłam się zresztą tego spo­

dziewać, bo wszystkie mężczyzny są jednakowe. Ja tam nie jestem pijąca. Ale proszę, siadaj pan!

— I ja również nie jestem pijący — westchnął

„pan Piotr", skromnie przymykając oczy. Ale ten koniak przyniosłem specjalnie dla panny Adeli.

— Dla mnie?

— A tak. Ostatniemi czasy wydała mi się panna Adela, jakby mizerniejsza i bledsza nawet trochę.

Więc przyniosłem. Ten koniak jest właśnie dla ane­

micznych, z przepisu lekarskiego.

Kamerystka rozchmurzyła się.

— Hm, jeśli tak, to dziękuję panu Piotrowi za uwagę i za pamięć. Wprawdzie nie będę piła, ale...

— A cóż znowu! z herbatką? Przecież to tylko lekarstwo, dla zdrowia.

I temi słowy wlał z odkorkowanej już butelki trochę koniaku do szklanki swej współbiesiadniczki.

— Uch, uch, uch! — krzyczała Adela. Tak dużo.

4*

(56)

— Ależ zaledwie łyżeczka.

A pan?

— Ja wprawdzie jestem zdrów. Jednak dla mi­

łego towarzystwa.

I również odrobineczkę nasączył do swojej szklanki.

— Herbata chyba na ostatku. Wpierw weź- miemy się do zakąski. No, przed zakąską to można wypić kieliszek.

Poszła i zaraz powróciła, przynosząc dwa kie­

liszki.

— Proszę, niech pan sobie naleje.

— Zgoda. Jednak pod warunkiem, iż panna Adela dotrzyma mi towarzystwa.

— Ja? Za nic w świecie. Co to, drugi kieliszek?

Ha, ha, ha! przyniosłam go przez roztargnienie.

Juljusz oświadczył z galanterją.

— Bez panny Adeli nawet nie skosztuję. Gdyby okazał się jeden kieliszek, nie tknąłbym go nawet.

— Cóż mam z panem robić, uśmiechnęła się kamerystka. Zresztą, jeśli to lecznicze...

— Naturalnie, że lecznicze. Zdrowie panny Adeli I

— Dziękuję!

Trącili się. Wypiła, zlekka się krzywiąc. Koniak był naprawdę doskonały i aromatyczny.

— To wcale niezłe, to pańskie lekarstwo.

(57)

Zaróżow ^a plę tro

c

h

ę,

ł

a

d

ne oczy ro

z

ysn

ęły.

Zawołała wesoło.

. A teraz zakąska. Bo inaczej jeszcze byśmy się popili.

Czem, panno Adelciu? Koniak jest tak le- duchny, że m

o

g

ą go

ptó choć

by

małe ddeci.

Juljusz kłamał. Wyborny, stary już napój był

ła

g

od

ny

tak

,

ni

e

c

zuło się

ty

lko j

e

g

o s

i

lne

go

dzia

-

łanla.

— Czy panna Adela chce kuleć. Trzeba do pary

na drugą nóżkę. '

— Ależ panie Piotrze... I

Koniecznie. Inaczej nie pomoże.

Wypiła już nieco śmielej. Zaróżowiła się nawet zlekk

a

. .

Raz . 1

dmg

1 J

u

l

ju

s

z sc

h

w

y

ta

ł

wejr

z

eni

e p

- ne

fokjeterj

1

.

W

id

ocz me nie

na

p

różno

był

a me

g

dyś

taką śliczną dziewczyną.

Oj, pokifsa z pana Piotra. Blerzemy się do za­

kąsek?

Owszem, możemy się brać do zakąski, nie mam nic przeciw temu. Pokusa zaś nie ze mnie (bo cóż tam ja, biedny rzemieślnik?) lecz z panny Adeli.

— Ze mnie?

A no pewnie. Teraz odkrywam coraz większe podobieństwo, pomiędzy figurką a panną Adelą.

Oj, oj, oj! Aż slę boję!

— I czego to pan Piotr taki bojący?

(58)

— Dobryś. Zamiaruję sobie względem żeniaczki z panną Adelą. Jeśliby mnie, biednego proletarjusza

— nie odepchnęła.

— Odepchnęła nie odepchnęła. To jest co in­

nego i trzeba się namyśleć, żeby nie wdepnąć w co niepotrzebnego. Oho, ho! Bo mężczyzny, to są ana­

nasy.

Pogroziła ręką.

— Jaka panna Adelcia jest ostrożna! Chyba się nieźle sparzyła, skoro tak mężczyznom urąga.

— Sparzyłam się, nie sparzyłam. Można przecież brać i z kogo przykład.

— Az kogo tak. Ciekaw jestem.

— Z różnych osób. Choćby z mojej pani.

— Tak? No, to chyba musim wypić jeszcze jeden raz, ażeby panna Adela nie była taka niewie­

rząca i mnie biednemu krzyneczkę ufała...

— Panie Piotrze...

— Nikomu innemu, tylko mnie. Panno Adelciu, już! A duszkiem! Niema gadania!

— Ha, ha, ha! śmiała się kamerystka, spoziera­

jąc na Juljusza coraz czulej.

— Panu to doprawdy oprzeć się niepodobna.

Piję, ale to będzie ostatni.

— No, no!

Stuknęli się oboje. Poczem Korabiak zbadawszy, iż koniak poczyna zlekka działać odniechcenia począł przystępować do rzeczy.

(59)

— To panna Adela przekonała się tak źle o mężczyznach ze swojej pani, z panny Anki?

lak sobie powiedziałam dla przykładu.

Ja rozumiem, że dla przykładu, ale zawsze.

lo jej ktoś może dobrze zaskórzył! Ha, ha, ha!

— 'Et, co tam będziemy o niej mówić. Jej spra­

wy, to nie nasze. Co, panie Piotrze?

— Święte słowa panny Adeli. Doprawdy co za głowa! Aż musimy za nią wypić, za tę głowę. No, raz, dwa, trzy! Rżnij panna.

— Co za żartowniś z pana Piotra. Co za żar- towniś. Ale już ostatni. Jak mamę kocham, ostatni!

ostatni!

Wychyliła kieliszek nie opierając się. Poczem Juljusz osądziwiszy, iż na razie, należy spauzować,

— powrócił do dawnego tematu.

— To ona się, powiada panna Adelcia, na kimś zawiodła?

Ja powiadam, że niby kto? panna Anka?

— A chyba na to wychodzi, że nie ja — Piotr

— tylko panna Anka.

Ha, ha, ha! panna Anka... Cóż, panna Anka, żyje teraz jak zakonnica. Jedynie przyjmie czasami pana Andrzeja, ale zresztą...

— Teraz nie. Ale zato dawniej...

Dawniej? At, co tam pana Piotra obchodzi?

Po co dawne czasy poruszać?

(60)

— Ja z tego jestem ciekawy, jak na tę figuryn­

kę panny Adeli popatrzę. A dawno to robione?

— Będzie temu lat jakieś... jedenaście, dwa­

naście...

Odrzuciła się na poręcz krzesła, wachlując chu­

steczką.

— O, jak tu gorąco!

— 'To pani wtedy dopiero nastała do panny Anki?

— No nie, byłam już parę lat, tylko się jesz­

cze nie odmieniłam. <

— Uroda aż oczy rwie. A jak wyglądała wtedy panna Osburżanka? Nie ładniejsza chyba od pani?

— Jakby pan Piotr wiedział, że nie ładniejsza.

— Założę się, że nie posiadała takich ślicznych warkoczy jak panna Adelcia!

— Warkoczy? Ha, ha, ha! Miała krótkie włosy, takie jak dziś, tylko dłużej obcięte i caluśkie w lokach. A oczy to wydawały się takie jak węgle.

I tak się zawsze błyszczały. Pewnie, że nie taka, jak ja, ale też ładna była i taka wesoła.

Wiecznie, jeśli nie zajmowała się w pracowni, to albo się śmiała, albo śpiewała.

— No, no! nigdybym nie uwierzyŁ **

— Powiadam panu Piotrowi. Już przecież ja wiem najdokładniej. To tylko później stała się cał­

kiem inna, — później jak ten zasęp na nią padł.

— A jakiż to taki zasęp?

(61)

“ A no taki już za

sęp. Pewme od djabła

a nie

od

pana Boga

.

Al e c0 to

pana p^tra

o

bch

o

d

z

i?

— Mnie wszystko

d^ho^, co

i

pa.nnę Addę

o

b

ch

o

d

z

i

.

J

a

dziś

g

otów j

est;em s

zar

ęczy

ć,

jeż

|li

mi nie odmówią...

— Daję panu Piotrowi dowody, że go traktuję jak swego człowieka.

No, to jechać dalej. Tylko... jeszcze po jed­

nym.

Żeby nam się dobrze działo.

— A teraz słucham pannę Adelę. Więc jak to się okazało z tym zasępem?

, ~

Z czem, . z zasępem? Acha! co się miało oka­

zać Z

mi

eni

J

a slę 1

już.

Z

m

i

en

a się ca.łkie

m

. T

a

k

a slę zr obiła

,

aż cz

arn

a

,

ja

k ta

ś

w

ta zkmia. I p

o

nocach nie sypiała. Ho! ho! ho! Wiem ja dobrze.

Przede mną się nie ukryje.

No, sPodziewam się. Jak kto posiada taką b

ystroś

c

jak

panna Adefcu. A próbowała

s

l

ę

ukry

­

wać? ■

— A próbowała. Przed tem to była insza. I po­

śmiała slę i pogawędziła, a i poradziła nieraz.

— Czyżby?

— Pan Piotr nie wierzy? Często gęsto jak coś juz wykończyła, to wołała mię do siebie, niby do pra­

cowni, pokazywała i pytała:

„No, Adelko jakże cl się zdaje to, albo to...“

(62)

A ja mówiłam, jak mnie się zdawało. Czy praw­

dziwie wygląda, czy też nie. A ona sama, bywało przyznaje mi rację. Ale potem, to panna Anka i tego na długi czas poniechała. Zrobiła się, powiadam panu Piotrowi —■ milcząca i niedostępna jak ten słup.

A jeżeli się pytałam, co jej jest, czy aby nie słaba, to zaraz się gniewała i mówiła, że mi się chyba przy- widuje, bo jej nic nie jest. Ale kombinuję ja dobrze, że to się stało od tego czasu.

— A od jakiego czasu miało miejsce? Dawno?

— Przecież, że nie dzisiaj', ani też wczoraj! Nie­

długo potem, jak rzeźbiła ze mnie tę figurkę. Ha, ha, hal Pamiętam, że przytrafiło się to akurat latem.

Pojechałyśmy na wieś, tutaj niedaleczko pod War­

szawę do jednej znajomej panny Anki, malarki, która wyszła zamąż za pewnego przemysłowca.

— A nazwiska nie pamięta przypadkiem panna Adelcia?

— Ocho, czegoby jeszcze pan Piotr chciał?

Nie pamiętam nazwiska, ale wiem, że przebywało tam mnóstwo gości i było bardzo wesoło. Jak szli­

śmy wszyscy do lasu, to ja z lokajem nosiliśmy za państwem podwieczorek w koszyczkach. A jak się wszyscy śmieli! jak dokazywali! Zupełnie jak małe dzieci.

— Jak panna Adelcia ślicznie opowiada. Wszy­

stko tak się wydaje, jakby się własnemi oczami pa­

Cytaty

Powiązane dokumenty

sytuacja powoli ulega zmianie i dziecko w rodzinie szlacheckiej, czy nawet mieszczańskiej staje się coraz ważniejsze, absorbując wiele myśli i działań

Program „Gdzie postawić przecinek&#34; doczekał się aż trzech wersji, s których dwie powstały przy współ- pracy studenckiej publicz- ności wysuwającej własne

Zajmowałem się też przez jakiś czas pszczołami w szkole, można powiedzieć zawodowo, w tej chwili zajmuję się hobbystycznie.. Mam pasiekę wędrowną, pasiekę taką rodzinną,

Podajcie mi garść kądzieli, Zapalam ją; wy z pośpiechem, Skoro płomyk w górę strzeli, Pędźcie go z lekkim oddechem. O tak, o tak, daléj, daléj, Niech się na

Od tej chwili, wszystko na drodze Midasa, i posadzka pod stopami, i jego szaty, łoże, ściany, których dotykał – wszystko stawało się złotem.. Król myślał,

W zeszytach zapiszmy temat lekcji: Nowoczesny świat techniki.. Proszę przeczytać materiał znajdujący się w podręczniku na stronach 60

Często strony, które znajdują się w katalogu załączonym do wyszukiwarki (recenzowane przez ludzi) dostają dużo lepsze wyniki.. Najważniejsze w Polsce wyszukiwarki

Sugeruje się, że proces za- płodnienia i wczesny rozwój embrionalny (do czasu dotarcia zarodka do macicy) przebiega bez zakłóceń u klaczy krytych w rui źrebięcej,