• Nie Znaleziono Wyników

ZAKLĘTY DWÓR. Rok II. MIKOŁÓW. Dnia 26 stycznia KRMÓW. Nr. 4.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "ZAKLĘTY DWÓR. Rok II. MIKOŁÓW. Dnia 26 stycznia KRMÓW. Nr. 4."

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

Rok II. MIKOŁÓW. Dnia 26 stycznia 1908. KRMÓW. Nr. 4.

Wydawca: Karol M larka w M 1 kol o w i e.

ZAKLĘTY DWÓR.

POWIEŚĆ Z PRZESZŁEGO STULBCIA

Cława Bogu — odezwał się Kozak.

^ Hrabia kiwnął głową.

— Przyjechałem! — mruknął.

— Spieszmy jasny panie — ozwał się Kost"

skwapliwie i tak prędko puścił się zaraz w głąb ulicy, że hrabia tylko cwałem jadąc, mógł dotrzymać mu kroku.

Nareszcie stanęli u wielkiej bramy wja­

zdowej. Kost" poskoczył spiesznie i dobywając wielki żelazny klucz z zanadrza, z głośnym trzaskiem i skrzypem rozwarł obadwa skrzy­

dła szerokiej bramy.

Hrabia skoczył na ziemię i rzucił cugle Kostiowi.

Kost’ Bulij zaprowadził konia ku zawa­

lonym napół oficynom.

Hrabia pozostał sam na dziedzińcu, a co­

raz silniej ogarniała go jakaś nieświadoma, nieokreślona obawa, niespokojność. Zaczął so­

bie już wyrzucać, że ulegając pierwszemu po­

pędowi, sam jeden o tej porze przybył na schadzkę i radby się był z całej duszy wy­

mknąć napowrót.

Obejrzał się dokoła i jakby dla nabrania otuchy i odwagi zaczął prędko przechadzać się wokoło.

— Pocóż tu właściwie przybyłem ? — mruknął sam do siebie. — Jakąż to tajemni­

cę ma mi zwierzyć Kost’ Bulij?

I przystanął na miejscu, a głowę w głę­

bokiej zadumie pochylił na piersi. Wpadł na ten sam tok myśli, jakim oddawał się przez całą drogę, jadąc do ^wirowa.

PODŁUG WALEREGO ŁOZIŃSKIEGO.

(Ciąg dalszy 41).

Jak już poznaliśmy mniej więcej, życie hrabiego i jego rodziny płynęło tak zwykłym i poprzednim trybem, że chyba jakiś przypa­

dek nieprzewidziany mógł je z jakiemkolwiek niezwyczajnem połączyć zdarzeniem.

Od pierwszego dzieciństwa nie mógł hra­

bia jak wiemy pogodzić się ze swym bratem starszym. Główna tego wina ciążyła na jego matce, nieboszczce starościnie, która nie lu­

biła pasierba, a wszelkie pieszczoty zlewała na własnego jedynaka.

Pierwsze powstałe stąd zarody niechęci między obu braćmi rozdmuchiwały się coraz gorzej ze wzrostem w lata.

Starościc Mikołaj stronił od matki i przy­

rodniego brata, a trzymał się ciągle u boku obłąkanego ojca. Przeciwnie Zygmunt rzadko kiedy widywał ojca, nie odstępował nigdy bo­

ku matki.

Sprzeczność wychowania, temperamentu, zrodziła w obudwu braciach rażącą sprzeczność charakterów, skłonności i wyobrażeń, a kiedy już obadwaj dojrzeli w młodzieńców, zaszedł pewien gwałtowny wypadek, który dotych­

czasową niechęć dziecinna zamienił w zawziętą nienawiść.

Sprawę tę znamy po części z opowiada­

nia mandataryusza. w pierwszych rozdziałach naszej powieści.

Nie mógł zaprzeczyć, że starszy brat miał słuszny do niego żal, a przecież czuł się zupełnie niewinnym w swojem własnem su­

mieniu.

(2)

76 Nr. 4.

— Mikołaj nie dał mi się nigdy wytło- maczyć — szepnął w ciągu rozpamiętywali.

W samej rzeczy nieboszczyk starościc od owego wypadku, jakby nożem przeciął wszel­

kie stosunki z bratem.

A trzeba oddać tę sprawiedliwość hrabie­

mu, że niezrażony tysiącznymi zawodami, a na­

wet nowemi urazami, starał się wszelkimi sposobami przebłagać gniew starszego brata i pragnął gorąco uniewinnić się z owego kro­

ku, który stanowił główną przyczynę jego nieprzyjaźni i zawziętości.

Kiedy starościc po owej gwałtownej sce­

nie z Mykitą Ołańczukiem popadł w tak cię­

żką chorobę, że już lekarze tracili nadzieję ocalenia go od śmierci, pospieszył hrabia Zy­

gmunt coprędzej odwiedzić brata, ale na sam jego widok wstrząs! się chory gwałtownie i z gniewu i wzruszenia popadł w zupełną nieprzytomność.

Po takiem przyjęciu nie śmiał już hra­

bia po raz drugi pokazać się w Żwirowie, wszakże codziennie zasięgał troskliwie wiado­

mości o stanie chorego.

W czasie tej choroby pojawił się w Żwi­

rowie jak wiadomo ów kwestarz tajemniczy, który tak przeważny na umysł i usposobie­

nie starościca, potrafił wywrzeć wpływ.

Nagła i uderzająca zmiana w całej na­

turze nieboszczyka podsuwała nadzieję, że dłu­

goletnia nienawiść braci da się przemienić przynajmniej w powierzchowną zgodę i przy­

jaźń.

Hrabia i wtedy robił pierwszy krok i zda­

wało się nawet, że tym razem pomyślnym skutkiem uwieńczy się jego usiłowanie, kiedy tuż nagle jak grom z jasnego nieba spadło owo śledztwo surowe, przed którego następ­

stwami starościc musiał uciekać za granicę.

I od tego czasu nie było już sposobności do wzajemnego zbliżenia.

Starościc przepędził czas niejaki w Pa­

ryżu w jawnych stosunkach z emigracyą, a we­

zwany dziennikami do powrotu do kraju, pod utratą praw austryackiego obywatelstwa, chciał podobno wracać do ojczyzny, kiedy go wtem nagła w Dreźnie zaskoczyła śmierć.

Hrabia jako jedyny blizki krewny, objął całą spuściznę, ale powrót Kostia Bulija z te­

stamentem nieboszczyka, w niespodziewany sposób zmienił stan rzeczy.

Hrabia poznał stąd najlepiej, że niebo­

szczyk umarł niepojednany, że i na łożu śmiertelnem zachował do jedynego brata żal, żywiony i podsycany za życia.

Śród takiego rozmyślania doczekał się po­

wrotu Kostia Bulija.

— Pójdźmy, jasny panie — ozwal się uroczystym głosem stary Kozak.

Hrabia postępował za nim w głębokiem zamyśleniu.

Kost Bulij dobył tymczasem klucz z za­

nadrza i z głośnym trzaskiem rozwarł drzwi wchodowe na ściężaj.

— Proszę jaśnie pana — rzekł pokor­

nym ale uroczystym głosem.

Hrabia znowu zawahał się mimowolnie.

— Idź naprzód — rzekł nareszcie i za­

piął wyżej surdut na piersiach, jak gdyby się obawiał, aby nie dać poznać gwałtowniej­

szego bicia serca.

Kost7 Bulij postąpił naprzód, a zaraz przy drzwiach schylił się i podniósł coś z ziemi.

— Co to? — zapytał hrabia prędko.

— Latarnia, jasny panie.

I jednocześnie z temi słowy błysnęła za­

pałka, a za chwilę zatliła świeca w latarni.

Hrabia postąpił naprzód, a Kost' Bulij cofnął się nagle w tył.

Niespodziewany ten ruch przestraszył na prawdę hrabiego. Odskoczył na bok jak opa­

rzony i zapytał prędko z widocznem drże­

niem głosu:

— Co to jest? co to znaczy?

— Zamknę drzwi, jasny panie — odparł Kozak spokojnie.

I dobywszy klucz z odwrotnej strony, z tym samym głośnym trzaskiem i łomotem zamknął drzwi na dwa spusty.

Hrabia znowu zadrgał gwałtownie.

Szczególna rzecz, nie lękał się żadnego wyraźnego niebezpieczeństwa dla siebie, a od­

ważny z natury, patrzyłby pewno bez drże­

nia w rurę wymierzonej ku swym piersiom krucicy, albo na ruch zawisłej nad swą gło­

wą szabli, a przecież w tej chwili jakiś srogi, tajemny, nieokreślony przejmował go strach.

Mimo to pewnym krokiem wstąpił za klu­

cznikiem na szerokie schody marmurowe, któ­

re urywając się co kilka stopni, prowadziły na pierwsze piętro pałacu.

Schody te wywołały w nim liczne i roz­

rzewniające wspomnienia z lat dziecięcych.

Ileż to razy schodził tymi schodami z matką, boną lub guwernerem, a jak często odbierał surowe upomnienia, że dwa schody przeska­

kiwał naraz, chcąc dorównać Mikołajowi, dla którego pięć i sześć nie było wielką prze­

szkodą.

Przeszło ośmnaście lat nie stąpił tu no­

gą, bo odwiedzając brata w czasie choroby, zwiedził tylko pół pałacu.

Stary Kozak jakby odgadując stan du­

szy hrabiego, obrócił ię nagle i przyświe­

(3)

Nr. 4. 77

cając latarnią dokoła, rzekł z pewnym na­

ciskiem :

— Czy jasny pan widzi dobrze?

— Widzę. Idź tylko spieszniej!

Kost" Bulij szybko postąpił naprzód, a nie­

bawem stanął na górze.

Szeroki kurytarz rozbiegał się stąd na dwie strony, a wprost schodów wspaniałe znajdowały się drzwi.

Kost’ Bulij nie dobywał już klucza, po­

cisnął tylko za klamkę, a drzwi rozwarły się na ściężaj.

Hrabia wzdrygnął się i odskoczył o krok.

Wiedział, że drzwi te prowadza do czer­

wonego pokoju, o którym od lat dziecięcych nie mógł wspomnieć nigdy bez lekkiego drżenia.

Kost’ Bulij zdawał się spostrzegać wzru­

szenie hrabiego, bo czasami zerknął z pod oka ku niemu, a lekki uśmiech złośliwy osiadał na ustach.

— Jesteśmy już na miejscu jasny panie

— ozwał się nareszcie uroczystym głosem.

I przechodząc ów wielki, skórzanemi ław­

kami dokoła otoczony przedpokój, który znamy z wyprawy Katiliny, rozwarł na drzwi od czer­

wonej sali portretowej.

— Zaraz zapalę świecę, jasny panie — rzekł i latarkę postawił na ziemię, a sam po­

stąpił ku znanemu nam mahoniowemu biurku i pozapalawszy woskowe świece w obudwu dwuramiennych kandelabrach, postawił je na szerokim stole dębowym w pośrodku sali.

Blask świec nie oświetlał jasno całej j przestrzeni.

Hrabia czuł, że mu serce bije gwałtow­

nie i jakieś zimne mrowie przechodziło go czasami od stóp do głowy. Znajdował się 0 północy, w opuszczonej sali swych przod­

ków, w towarzystwie człowieka, który w całej swej postaci, w każdym ruchu i spojrzeniu miał coś naprawdę przerażającego.

Kost’ Bulij odkąd wstąpił do czerwonego pokoju, wydawał się jeszcze surowszym i uro­

czystszym nawet niż przed chwilą. Twarz jego przybrała jakiś dziwny, niepodobny do opisania wyraz. Stanął nagle na miejscu, jak wryty i skrzyżowawszy ręce na piersiach, wlepił wzrok nieruchomy w jeden kąt sali.

Hrabia powiódł oczyma po ścianach ob­

wieszonych portretami, a mimo tajemnej zgro­

zy, jaka nim wstrząsała, wyprostował się na­

gle w całej postawie, a nawet uśmiech szczę­

ścia i dumy rozjaśnił mu twarz zmieszaną.

Widok tylu sławą okrytych przodków zdawał niespodziewaną napawać go odwagą 1 otuchą, bo zapominając nagle o swej oba­

wie nieświadomej, pochwycił za jeden lichtarz

dwuramienny, i postępując szybko ku ścianie, zaczął roziskrzonem okiem przypatrywać się rysom i postaciom swych szczytnych przodków.

Kost’ Bulij stał ciągle niemy i nierucho­

my na jednem miejscu i dopiero po chwili obejrzał się za swym towarzyszem i z szcze­

gólniejszym wyrazem śledził każde jego po­

ruszenie.

Hrabia prędko przechodził od portretu do portretu. Minął już cały rząd karmazynów, wojewodów, kasztelanów, aż nagle stanął przed portretem ojca. Kilka chwil wpatrywał się w wydatne i szlachetne rysy nieboszczyka, a pierś wzdymała mu się coraz gwałtowniej.

Nagle postąpił o krok dalej i zatrzymał się przed wizerunkiem brata. Wstrząs! się z lekka i z przytłumionem westchnieniem po­

kiwał głową.

Z oczu Kostia Bulija strzeliła błyskawica.

Wyprężył się w całej postawie, brwi za­

sunął głęboko na oczy, a pozostawiając je­

dną rękę na piersiach, drugą podniósł w górę i przemówił głuchym a uroczystym głosem:

— Przypatrzcie mu się dobrze jasny pa­

nie, to portret brata, którego skrzywdziliście za życia i chcecie skrzywdzić po śmierci.

Hrabia odskoczył jak opętany, a nie przy­

gotowany na tak nagłe i osobliwsze zagad­

nienie, omal lichtarza nie opuścił z prze­

strachu.

— Co mówisz? — wykrzyknął.

Kost’ Bulij w tej samej groźnej i uroczy­

stej postawie postąpił o krok naprzód.

-— Mówię jasny panie — ciągnął dalej z szczególnym naciskiem — że dość cierpie­

nia sprawiliście nieboszczykowi panu mojemu za życia, i moglibyście dać mu już święty spokój po śmierci.

Hrabia rzucił się gwałtownie.

— Co to znaczy? Nie rozumiem! — za­

wołał i wypatrzył się na starego Kozaka o- słupiałemi pod pierwszem wrażeniem oczyma.

Kost’ Bulij ze złością zacisnął zęby, a po­

tem zaśmiał się półgłośno.

— Nieprzyjemne wam to wspomnienie, jasny panie! Wierzę.

Dotknięty w swej dumie magnat odzy­

skał swą zwykła pewność i groźny i surowy wyprężył się w całej postawie.

— Cóż to sobie myślisz, łotrze! — krzy­

knął głośniej i postąpił o krok naprzód.

Stary Kozak stał nieporuszony na miej­

scu, a oczy zamigotały mu jeszcze groźniej­

szym niż dotychczas blaskiem.

— Zwolna, zwolna jasny panie — ozwał się z uroczystym naciskiem. — Powstrzymaj­

(4)

78 Nr. 4.

cie wasz gniew aż na koniec, kiedy posły­

szycie cała prawdę.

Hrabia drgnął gwałtownie na złowrogi wyraz,, jaki w tej chwili malował się w oczach i twarzy starego Kozaka, a prędko opamię­

tał- się na nowo i jeszcze o krok postąpił naprzód.

— Więc to w zasadzkę mię złapałeś sta­

ry drabie? — ozwał sie prędko.

Kost’ Bulij znowu w dziwny uśmiechnął się sposób.

— Ha! — mruknął szyderczo — jasny pan stawiasz zasadzki na cudze majątki, a przy­

słowie mówi: Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada.

To już było za wiele dla dumnego, nie­

słusznie dotkniętego magnata. Trupia bla­

dość okryła twarz jego, a gniew i oburzenie wstrzęsły nim całym do głębi.

— Łotrze! — krzyknął i zrobił gest, jakby chciał rzucić się na przeciwnika.

Kost’ Bulij zaśmiał się z dziką złością.

— Ha! nie miło wam to słuchać jasny panie, a przecież to wszystko prawda, święta prawda!

— Nie ukrzywdziliście starszego brata za życia? — ciągnął dalej z coraz większą gwał­

townością — a teraz nie dybiecie na mają­

tek, który przekazał komu innemu, nie chce- cież z podłej chciwości poddać go po śmierci na pośmiewisko świata, nie mienicież go wa- ryatem i półgłówkiem?...

Hrabia trząsł się jak we febrze z gnie­

wu a usta drżały mu konwulsyjnie.

— Milcz! — krzyknął, jakby na pół nieprzytomny z oburzenia.

Stary Kozak z szyderstwem i lekceważe­

niem wstrząs! głową.

— Ale pomyliliście się, pomylili jasny panie!—ozwał się na nowo, nie zmieniając tonu.

Hrabia zgrzytnął zębami i ręką sięgnął do kieszeni surduta.

Kost’ Bulij ciągnął dalej niezrażony:

— Chcieliście podać na pośmiewisko imię swego starszego brata, a tymczasem hańba spadnie na wasze własne.

Hrabia tupnął nogą i wydając głośny wy- krzyk, poskoczył o dwa kroki naprzód.

Kost’ Bulij mimowolnie cofnął się w tył i wyciągając rękę, zawołał groźnie:

— Jasny panie!

W ręku hrabiego łyskała lufa pistoletu.

— Nędzniku! myślałeś, że mię bezbron­

nego złowisz w zasadkę! — zawołał i na­

przód wyciągnął lufę pistoletu.

Kost’ Bulij skrzyżował ręce na piersiach i w dziki wybuchnął śmiech.

Hrabia cały drżący zamilkł i przystanął jak wryty na miejscu.

Śmiech ten miał w sobie coś niesłycha­

nie przerażającego, prawie nieludzkiego.

— Źleście się zabezpieczyli —- jasny pa­

nie — ozwał się Kozak z szyderczym naci­

skiem — macie kulę na żywych, ale co wam zostanie na umarłych? Czasami nieboszczyki powstają z grobu!

W tej samej chwili jakby jakiś dzwon zagrobowy zaczął głucho i złowrogo bić stary zegar, umieszczony w jednym kącie sali.

— Dwunasta! — mruknął stary Kozak ze znaczeniem.

A tuż w temże mgnieniu oka jakiś dziw­

ny rozległ się łoskot... Z głuchym chrzęstem zatrzęsły się zbroje i trofea w jednym rogu pokoju... a nagły prąd wiatru wionął po komnacie... i gasząc trzy świece na stole, czwartym pozostałym płomykiem zachwiał na wszystkie strony...

Hrabia obrócił się mimowolnie i nagle wykrzyk piekielnej zgrozy wyrwał się z jego piersi, a upuściwszy pistolet, zatoczył się w tył i padł bezsilnie na poblizki fotel...

XIV.

Odżycie.

W przeciwnej ścianie ukryte drzwi, z trza­

skiem rozwarły się a w progu pojawiła się jakaś ludzka postać.

— Mikołaj — wyszepnął na pół nieżywy hrabia głosem bez wyrazu i dźwięku.

— Nieboszczyk! — wykrzyknął stary Kozak z tryumfem i radością.

W samej rzeczy rzucić tylko okiem na wiszący na ścianie portret, i stojącą we drzwiach postać, a nie można się łudzić ani chwili.

Był to starościc zmartwychwstały albo jego z drugiego świata zaklęty cień.

Stał nieruchomy jak posąg na miejscu, tylko oczy dziwnym jakimś blaskiem gorzały mu w głębokich jamach.

A po tych iskrzących się oczach, po tern czole wyniosłem, i wypukłem, po tym nosie szeroko rozwartym u spodu i pięknie rozkro­

jonych, a silnie zaciśniętych ustach, poznaje­

my przy bliższem rozpatrzeniu się tajemniczą figurę, co w przebraniu maziarza tak wielki i ważny wpływ wywierała na tok i rozwój naszej powieści.

Teraz dopiero znajdujemy wyjaśnienie, dlaczego wzdłuż i (wszerz uwielbiany przez

(5)

Nr. 4. 79

chłopów i mieszczan kum Dmytro, występo­

wał zawsze osmarowany mazią na twarzy, dlaczego kręcąc się po całej okolicy z umy­

słu zdawał się omijać wszystkie wsie żwirow- skiego klucza, i dlaczego stawiony przed mandataryuszem dla lekkiego zadraśnienia całą twarz owinął chustką.

Wyświeca nam się zarazem i owe nie­

ograniczone przywiązanie, owa uległość bez­

warunkowa, owa cześć bałwochwalcza, jaką wszędzie i zawsze objawiał mu Kost’ Bulij.

Ale hrabia nie widziawszy nigdy mazia­

rza, a przekonany święcie o zgonie brata, wziął nagłe pojawienie się za jakiś cień ułud­

ny, za widmo upiora z drugiego świata i ska­

mieniały z przestrachu i zgrozy, na pół obląka- nemi oczyma wpatrzył się w postać złowrogą.

Starościc chwilę jeszcze stał w progu nie­

ruchomy jak z głazu, nagle postąpił o krok naprzód i przemówił cichym i uroczystym, a zarazem surowym i szorstkim głosem:

— Bracie! Zygmuncie!

Hrabia w zabobonnym przestrachu wy­

ciągnął obie ręce przed siebie.

— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wybąknął złamany zupełnie na duchu.

Na ustach starościca mignął uśmiech.

— Uspokój się, bracie, ja żyję, —- prze­

mówił spokojnie i stanowczo.

— Żyjesz?! — wybełkotał hrabia, a w o- czach jego malowała się niepewność i nieprzy­

tomność.

W jednej chwili zdało mn się nagle, że go jakaś senna trapi mara.

I rzucił się gwałtownie we fotelu, a obu rekami potarł oczy.

Starościc tymczasem powolnym krokiem zbliżył się ku niemu i zwolna położył mu rę­

kę na ramieniu.

Hrabia drgnął i poskoczył w górę.

W piekielnym popłochu chciał wołać ra­

tunku i szukać pomocy. Obejrzał się skwa­

pliwie, a w drugim kącie sali jeżyła się tyl­

ko olbrzymia postać Kostia Bulija i iskrzyły się z pod gęstych brwi jego ponure, złowie­

szcze oczy.

Hrabia z dziką zgrozą powalił się bez­

silny napowrót w fotel, a zdało mu się w pierwszym momencie, że rozum zaczyna mu się plątać pod wpływem tak okropnego wrażenia.

Starościc jeszcze raz rękę położył mu na ramieniu, a w twarzy jego zacierał się po­

woli wyraz surowy, groźny i zagniewany, z jakim pojawił się w sali.

— Ja żyję, bracie — powtórzył o wiele łagodniej.

— T... t... ty... żyjesz? — wyjąkał hrabia.

— Czyż jeszcze nie wierzysz... dotknij się mej ręki!

Hrabia z szeroko rozwartemi oczyma pa­

trzył ciągle jeszcze napół nieprzytomny w mnie­

mane widmo zagrobowe.

— Żyjesz! Nie umarłeś! — wykrzyknął nareszcie, jakby powoli przychodząc do siebie i pojmując stopniowo cały stan rzeczy.

— Uspokójże się! — przemówił znowu starościc.

— Żyjesz! żyjesz! i to ty, ty Mikołaju!

— powtórzył hrabia znowu.

— Ja, twój jedyny brat, Zygmuncie.

— A twoja śmierć?

— Udana.

— A zwłoki pochowane w grobowcu?

— Nie moje.

— Nie twoje?!

— Pochowaliście ciało Olexy Pańczaka.

— Twego drugiego Kozaka. I ty ży­

jesz i wracasz?

Starościc z uśmiechem wstrząsnął głową.

— Czy wracam do dawnego życia, py­

tasz? — ozwał sie po krótkiej pauzie. — Niestety umarłem już dla świata i dla same­

go siebie.

— Ale żyjesz? — zapytał hrabia z nai­

wnym pospiechem.

— Żyję dla wielkiej i szlachetnej idei — odparł starościc, a w oczach dziwny błysnął mu żar.

Hrabia obydwu rękoma chwycił się za głowę.

— Nie wiem doprawdy, czy śnię, czy czuwam. Jesteś dla mnie zagadką nieroz­

wiązaną!

Starościc nagle ściągnął brwi, a twarz jego przybrała pierwotny surowy i ponury wyraz.

— Kazałem cię tu ściągnąć bracie — ozwał się po chwili — aby z tobą pomówić obszernie.

— O ja dawno tego pragnąłem! — ozwał się hrabia.

— Kost’ już przygotował cię po swoje­

mu na treść naszej rozmowy.

— Jakto? — zawołał hrabia żywo. — Zarzuty, które mi śmiał robić w tej chwili...

— Są zarazem i moje.

— Twoje mówisz!

Starościc wyprostował się chmurny i po­

nury.

— Pomówimy otwarcie, mój bracie — rzekł i nagle chwytając za najbliższy fotel, usiadł _w pobliżu.1

(6)

80 Nr. 4.

— Słucham cię, Mikołaju — ozwał się hrabia, a w głosie jego przebijało się silne wzruszenie.

Starościc zwiesił głowę na piersi i mil­

czał czas niejaki...

— Odkrywając ci na wstępie tajemnicę mojej śmierci — przemówił naraz — dałem ci najlepszy dowód mego zaufania. Nie myśl, że w jakiem zaślepieniu złości i nienawiści podnoszę w tej chwili przeciw tobie głos oska­

rżenia wobec wizerunków naszych przodków i wobec żywej tu jeszcze pamięci naszego oj­

ca wspólnego.

Hrabia spuścił oczy ku ziemi i schmu- rzył czoło.

— Ależ jednocześnie pozwolisz mi się raz uniewinnić przed sobą — przemówił z na­

ciskiem, poczem szybko zabrał głos.

— Nie chce i nie myślę wszelkiej zrzu­

cać z siebie winy, lecz pewno nie zasłużyłem sobie na tak zawzięty gniew z twej strony...

Na ustach starościca gorzki zaigrał śmiech a Kost’ Bulij co stał od początku sceny mię­

dzy obu braćmi, usunął się w przeciwny kąt sali i westchnął głośno i żałośnie.

— Zacznijmy się tedy tłomaczyć ozwał się starościc.

— Słucham twego zaskarżenia, Mikołaju.

Twarz starościca przybrała smutny i po­

nury wyraz.

— Przebaczysz mi Zygmuncie — rzekł cokolwiek chwiejnym głosem — że dla zwią­

zku rzeczy nie będę oszczędzał i innej dro­

giej ci osoby.

— Mojej matki! — wykrzyknął hrabia żywo.

— Mojej macochy — wyszepnął starościc i głowę pochylił na piersi.

Hrabiemu wszystka krew wezbrała do głowy.

— Ona już od dziesięciu lat spoczywa w grobie — szepnął i głos jego drżał silnie.

— I od dziesięciu lat jej przebaczyłem, a i teraz nie myślę ubliżać pamięci. Bez żalu i niewczesnego wyrzutu wspomnę tylko, co ominąć niepodobna.

— Słucham cię — rzekł hrabia z zupeł- nem poddaniem się.

Starościc potarł ręką po czole i w za­

myśleniu wstrząsnął głową.

— Nie potrzebuję ci przypominać mych lat dziecięcych — ozwał się po niejakiej pau­

zie. — Wiesz, że niemowlęciem straciłem mat­

kę, a zaraz w rok otrzymałem macochę. Nie wiem z jakich nieszczęsnych poszlak i wska­

zówek zakroiłem w oczach ludzkich zaraz w pierwszem dzieciństwie na zupełnego nie­

dołęgę, na stworzenie z urodzenia upośledzo­

ne na umyśle.

— Tak się zdawało wszystkim — po­

derwał hrabia, chcąc stanąć zaraz w obronie matki.

— I dlatego też nikt nie uznał godnem, zająć się szczerze moim umysłem. Jak bydlę pozostawiono mnie na sam wpływ ślepych uczuć — prawił dalej z cierpką goryczą.

— Mikołaju! Mikołaju! — przerwał ła­

godząc hrabia.

Starościc niezważając na to ciągnął dalej:

— Ojciec mój podlegał już wówczas chwi­

lowym napadom nieprzytomności, która się niebawem w zupełne zmieniła obłąkanie, inni nie czuli obowiązku rozwijać umysł niedołęgi, i tak wzrosłem w lata umiejąc zaledwie czy­

tać i pisać, ciemny i nieokrzesany, dziki i gwał­

towny, odpychany, upośledzany od wszystkich, a mianowicie od ciebie mój bracie...

— Mikołaju! — przerwał na nowo hra­

bia z przykrem wzruszeniem.

Starościc wstrząsnął głową.

— Jeszcze póki bawiła we dworze po­

czciwa Taczewska, była przecież jakaś dusza na świecie, która się zajmowała mną i umy­

słem moim, ale kiedy ona opuściła dwór, zo­

stałem i ja zupełnie opuszczony.

— Ależ zmiłuj się, miałeś wspólnych ze mną guwernerów — wtrącił hrabia.

— Lecz ci z góry poczytywali mnie za nieuka i idyotę, a tern samem drażnili do naj­

wyższego moją dumę i mój upór. Z umysłu, na złość im odrzucałem od siebie wszelką naukę. Odpychany od wszystkich, odpycha­

łem wszystkich od siebie, brzydki, niezgrabny, dziki, głupkowaty Mikołaj nie znachodził ni­

gdzie milszego schronienia jak w czerwonym pokoju, u boku ojca, który postradał rozum i zdrowie.

Tu głębokie wzruszenie wybiło się na jego twarzy, a dwie łzy błysnęły mu w oczach.

— A ten ojciec w swem obłąkaniu nau­

czył mnie więcej niż ciebie wszyscy twoi gu­

wernerowie w swych rozumach.

I urwał nagle i ręką gwałtownie potarł po czole.

— Ale nie... nie o tern mi teraz mówić

— zaczął na nowo. W owym to czasie ciemny, dziki, namiętny, poznałem po raz pierwszy uczucie, o ktorem poprzednio nie miałem ani wyobrażenia.

— Xeńka — szepnął hrabia i mimowol­

nie głowę pochylił na piersi.

(Dokończenie nastąpi).

(7)

Pomszczona zbrodnia.

Powieść historyczna z czasów Krzyżackich, wyjęta z kronik ówczesnych.

1.

\AZ roku 1410, dnia 15 lipca, zostali Krzyżacy

* ' w krwawej bitwie pod Taiinenbergiem po­

bici na głowę. Władysław Jagiełło, król Polski, i dzielny wódz litewski, Witołd, wyprowadzili byli przeciwko nim bohaterskie swe szyki, i taką roz­

bójniczemu zakonowi zadali klęskę, że zdawało się, iż niepodobną mu będzie rzeczą, istnieć nadal.

W tern krytycznem położeniu wezwał wielki mistrz, Henryk Reuss von Plauen w naj­

większym pospiechu cały konwent, który się zgro­

madził w zamku Malborskim. Zebrali się komtu- rowie, dygnitarze i rycerze, którzy nie byli w polu, wszyscy w białych płaszczach z czarnymi krzyża­

mi, uzbrojeni w miecze, posępni i smutni.

Stawili się także reprezentanci miast, zale­

żnych od zakonu, pomiędzy nimi burmistrz Gdań­

ska, Konrad Leska u, oraz rajcy miasta: A- rend Hecht, Tidemann Huxer i Bartło­

miej Grosse.

Gdańsk, potężne ongi miasto kupieckie, stało się podwładnem zakonowi; dawniej dążyli do po­

siadania tego bogatego miasta Szwecya, Dania, Pomorze i Niemcy. W roku 1307 obiegi Gdańsk margrabia Waldemar, a obywatele miasta wezwali w tej potrzebie nieostrożnie Krzyżaków na po­

moc. Ci też stawili się chętnie, uwolnili miasto od nieprzyjaciela ale natomiast sami zdradziecko je zajęli, i aby je tern pewniej mieć w swojej mo­

cy, zbudowali w niem zamek warowny i osadzili w nim komtura z odpowiednią liczbą rycerstwa i urzędników.

Od dawnego też czasu obywatele żyli w nie­

zgodzie z rycerzami zakonnymi, a obecny korntur Hugo von T h r o n e k był zaciętym nieprzyja­

cielem patryotycznego burmistrza, który wszelkiemi siłami starał się o to, aby bronić dobra miasta wobec zachcianek i samowoli krzyżackiej.

Rzecz jasna, że teraz, w chwili niebezpieczeń­

stwa, gdy chodzi o to, aby się ostać wobec prze­

wagi oręża polskiego, musiały ustać wszelkie nie­

snaski. Wielki mistrz: przypomniał w swej mo­

wie, zagajającej obrady, że wszelkie niesnaski, nieporozumienia i niechęci ustać koniecznie po-

winny. Na to odpowiedział burmistrz Konrad Le- skau, że chętnie jest gotów, podać rękę do zgody, jeżeli komtur mu da przyrzeczenie, że na przyszłość nie dopuści się żadnych przekroczeń swej wła­

dzy. Na rozkaz wielkiego mistrza musiał Hugo Thronek dać to przyrzeczenie w uroczystej for­

mie, musiał burmistrzowi podać rękę na znak zu­

pełnej zgody. Jednakże widać było, że czynił to tylko niechętnie, a w oczach jego tern większa przebijała się nienawiść.

Przy następnych obradach chodziło głównie o • to, znaleść zaufanego posłańca do margrabiego Brandenburskiego, aby tak jego, jak i innych ksią­

żąt wezwać na pomoc zagrożonemu zakonowi. Po­

trzeba było do tego człowieka tyle rozumnego, co odważnego, któryby wszelkimi sposobami dyplo­

matycznymi i wymową umiał książąt nakłonić, aby dali pomoc i to pomoc pospieszną, gdyby listy wiel­

kiego mistrza same nie wystarczyły. Wskutek o- gromnych strat bowiem w bitwie pod Tanneńber- giem, były krzyżackiego siły tak osłabione, że z największemi wysileniami tylko w twierdzach swych tak długo utrzymać by się mogli, ażby u - proszona pomoc nadeszła.

Całą okolicę zajęły szyki polskie i litewskie, wszystkie drogi, ścieżki, mosty: na rzekach i brody zajęte były strażami polskiemi, które na rozkaz króla polskiego każdego podejrzanego przechodnia aresztowały i do obozu pod sąd odstawiały wo­

jenny. Wiedzieli o tern dobrze rycerze zakonni, że nieprzyjaciel nadzwyczaj był czujny, bo kilku już wysłańców zostało pochwyconych i śmiercią ukaranych.

Kilku młodych, uniesionych zapałem rycerzy zgłosiło się do tej wyprawy, nie zważając na gro­

żące im niebezpieczeństwo, ale ponieważ żaden z nich nie umiał po polsku, przeto oświadczył wiel­

ki mistrz, że zaszczytnego tego, jako i niebez­

piecznego posłannictwa pod żadnym warunkiem podjąć się nie mogą. Koniecznie bowiem była po­

trzeba, aby wysłaniec podszedł i oszukał straże polskie, a tego tylko dokaZać mógł ten, kto mó­

wił dobrze po polsku i za Polaka mógł się wy­

dawać.

(8)

82 Nr. 4 Żaden też z reszty nie umiał dostatecznie po

polsku. Wśród ogólnego zamieszania i trwogi po­

wstał nagle burmistrz Gdańska i rzekł:

— Jestem gotów podjąć się tego posłan­

nictwa, przejść przez straże nieprzyjacielskie i po­

moc sprowadzić. Przebrany za żebraka bezwąt- pienia oszukam straże, bo po polsku i po litewsku władam tak, jak ojczystym moim językiem nie- mieckiem. Gdyby mi jednakże przydarzyć się mia­

ło nieszczęście, no — to umrę za ojczyznę, umrę z tern przeświadczeniem, że spełniłem mój obo­

wiązek. Na ten przypadek polecam żonę moją i dzieci opiece miasta Gdańska i świętemu zako­

nowi. Dajcie mi więc listy wasze do margra­

biego i reszty książąt, wielki mistrzu! Na pospie­

chu bardzo wiele zależy. Jeszcze tej nocy w imię Boże wybiorę się w drogę!

Rozjaśniło się oblicze wielkiego mistrza. Mąż tak mądry, uzdolniony i energiczny, jak Konrad Le- skau, był najodpowiedniejszą osobistością do speł­

nienia tak uciążliwej i niebezpiecznej misyi, przy której chodziło nasamprzód o to, aby ujść zasa­

dzek czujnego i podstępnego nieprzyjaciela, a po­

tem nakłonić potęgą wymowy obcych książąt do rychłego spieszenia z pomocą.

— Ofiara wasza, panie Konradzie, brzmi w u- szach moich, jak muzyka niebieska — odpowiedział wielki mistrz. — Jesteście zaprawdę najzacniejszym ze wszystkich zacnych ludzi, że pomimo niesnasek z zakonem i komturem Gdańskim, tak bezintereso­

wnie poświęcacie się dla dobra zakonu. Wdzię­

czność i sława będą udziałem waszym po wszyst­

kie czasy, to wam ręczę słowem mojem rycerskiem!

Niech was Pan Bóg prowadzi w drodze i broni od wszelkiego niebezpieczeństwa!

To powiedziawszy poszedł wielki mistrz do swego pokoju i przyniósł listy do margrabiego Brandenburskiego i innych książąt, które to listy już miał był przygotowane.

Tymczasem polecał burmistrz rajcom sprawy miasta i troskę o własną rodzinę.

Wielu z rycerzy zakonnych przystępowało-do niego i w gorących słowach dziękowało mu za go­

towość, z jaką z narażeniem własnego życia po­

święcał się dla dobra zakonu. Niektórzy rycerze jednakże uporczywie trzymali się zdała — należeli oni do stronnictwa Hugona Thronek, który sam z posępnym a szyderczym uśmiechem patrzał na patryotę, a w sercu swem, przepełnionem niena­

wiścią to miał życzenie, aby wpadł w ręce nieprzy­

jaciół i tam śmierć znalazł niechybną.

Nadszedł wieczór i zmrok ogarnął zamek Mal- borski. Konrad Leskau odebrał listy i błogosła­

wieństwo wielkiego mistrza. Ubrał się w podartą siermięgę żebraka, a listy schował w sandały; po­

tem z nadejściem nocy wybrał się w uciążliwą i niebezpieczną drogę.

Wśród tysiącznych niebezpieczeństw, nieraz blizkim śmierci, przemknął się burmistrz przez stra­

że polskie i litewskie, znajomością języków oszu­

kał tych, w których moc się był dostał, przedzie­

rał się przez gęstwiny, przepływał głębiny rzek, aż szczęśliwie dotarł do celu swej drogi. Wymo­

wą swoją nakłonił margrabiego i innych książąt, że natychmiast znaczne wysłali posiłki i z posłan­

nictwa swego najlepiej się wywiązał.

Ale był też czas największy, że pomoc nade­

szła, bo Krzyżacy zaledwie utrzymać się zdołali w swych twierdzach, a przy pomocy zawrzeć mo­

gli pokój chociaż pod uciążliwymi i upokarzający­

mi warunkami.

Od tego czasu, od klęski pod Tannenbergiem, rozpoczął się upadek zakonu, podczas gdy od cza­

su panowania Władysława Jagiełły najświetniej­

sza rozpoczęła się epoka Polski, która przeszło dwieście lat trwała. Granice Litwy połączonej z Polską, ciągnęły się na północy nad morzem bal- tyckiem, a na południe aż do morza czarnego, tak że w owym czasie banowie tatarscy, wojewodo­

wie mołdawscy i wołoscy byli lennikami Polski.

Niejednokrotnie ofiarowali Czesi królowi Polskie­

mu koronę, a i niemieccy książęta starali się o przy­

jaźń Polski. Słowem, Jagiełło był jednym z naj­

potężniejszych książąt onego czasu.

II.

Podczas gdy zakon, jak już powiedzieliśmy, chylił się ku upadkowi, wkradł się też najzgubniej- szy nierząd pomiędzy jego członków. Religia chrze­

ścijańska i chwała Boża już dawno u nich była płaszczykiem tylko, którym pokrywali swą chci­

wość i pychę, teraz też znikł i duch rycerski, a o do­

chowaniu ślubów zakonnych nikt już prawie nie myślał.

Na odległych komturostwach hulali i szaleli do woli rycerze zakonni, uciskali i dręczyli najniemi- łosierniej nieszczęśliwych poddanych, dopuszczali się rabunków i gwałtów haniebnych, a pod wzglę­

dem niemoralności i rozpusty, smutnej w całym kraju dobili się sławy.

Sprężysty mistrz wielki, Henryk Reuss von Plauen, chciał wprawdzie zapobiedz temu moral­

nemu rozkładowi zakonu, ale to było niepodobień­

stwem, i z głębokim smutkiem patrzeć musiał na to, jak zakon coraz więcej odstępował od pierwo­

tnego swego przeznaczenia i coraz głębiej upadał.

Do tych, którzy najbezczelniej drwili sobie z u- staw zakonu, należał komtur gdański Hugo von Thronek. Jak dawniej uciskał on i poniewierał za pomocą podwładnych swych rycerzy i pachołków mieszkańców miasta, niepomny na tę ważną przy­

sługę, którą burmistrz miasta, Konrad Leskau, za­

konowi był wyświadczył. Nawet potajemnie uło­

żył sobie plan usunięcia, czyli po prostu zamordu-

(9)

wania burmistrza i radnych miasta. Z napomnień i próśb wielkiego mistrza, który do zgody i przy­

jaźni zachęcał, szydził publicznie. Z równymi so­

bie towarzyszami zawięzywał niecne intrygi, któ­

rych ostatecznym celem było złożenie z urzę­

du, lub zamordowanie samego wielkiego mistrza, chciał bowiem zdrajca sam sobie tę godność przy­

właszczyć.

Konrad Leskau zanosił bezustannie skargi na komtura, nie puścił płazem żadnej z krzywd, przez niego wyrządzanych, przez co — rzecz naturalna

— wzajemna nienawiść z każdym dniem wzrastała.

Było życzeniem burmistrza, aby w miejsce Hugona innego komtura do Gdańska przesadzono, ale zdaje się, że nie było w mocy wielkiego mistrza, zado- syćuczynić temu słusznemu żądaniu. Tyle jednak­

że uczynił, że kilkakrotnie osobiście z Malborga, przybył do Gdańska, aby powagą swą przyczynić się do pogodzenia nieprzyjaznych stronnictw.

Wreszcie zdawało się, że zabiegi jego pożądany odnoszą skutek. Zebrano się spoinie w kościele Maryackim, a po uroczystem nabożeństwie złożyli komtur i magistrat przysięgę przed ołtarzem, że odtąd będą żyli w zgodzie i przyjaźni i zapomną dawniejszych niesnasek.

Burmistrz i rajcy, sami zacni mężowie, mieli najrzetelniejszy zamiar dotrzymania tego, co po­

przysięgli. Inaczej było z podstępnym komturem, który dlatego tylko takim się skłonnym okazywał do zgody, aby z tern większą pewnością wykonać mógł plan dawno obmyślony.

W Niedzielę Palmową 1411 r. dokonać chciał zbrodni. Na ten dzień urządził w zamku swego komturostwa suty bankiet i zaprosił nań „kocha­

nych swych nowych przyjaciół“, jak ich obłudnie nazywał, tj. burmistrza Konrada Leskau i rajców Arenda Hechta, Tidemanna Huxera i Bartłomieja Grossego.

Zaproszeni zebrali się na naradę i zastanowili się nad tern, czy wypada zaproszenie przyjąć. Tide- mann Huxer, doświadczony starzec, nie wierzył w szczerość tej nowej przyjaźni i radził, zaprosze­

nia nie przyjmować, ale Konrad Leskau przeciwne­

go był zdania i Huxer został przegłosowany. Leskau uzasadniał swe zdanie tern, iż od owej przysięgi w kościele Maryackim komtura postępowanie było odmienne i sprawiedliwsze od dawniejszego, i że interes miasta tego wymaga, aby z nim w zgodzie żyć i przyjaźni. A przyjaźń łatwo mogła by się zerwać, gdyby tego dostojnego pana odmowną od­

powiedzią obrażono.

Na zdanie to zgodziła się reszta, a nawet i Huxer nie mógł ostatecznie rozsądnych tych wy­

wodów skutecznie zbijać, chociaż często posiwiałą potrząsał głową.

W Niedzielę Palmową przed południem wy­

brali się tedy wszyscy czterej dygnitarze miasta,

ubrani w płaszcze hiszpańskie i szczerozłote łań­

cuchy, w drogę do zamku komtura. Most zwodzo­

ny był spuszczony, przeszli więc przezeń i stanęli przed bramą.

W tej chwili, gdy przejść chcieli przez bramę na dziedziniec, zbliżyła się do nich figura fanta­

stycznie i pstro ubrana. Był to błazen komtura, obwieszony płatkami i dzwonkami. Zakonni ci ry­

cerze bowiem trzymali sobie na wzór monarchów błaznów nadwornych, karłów, kuglarzy i korne- dyantów, śpiewaków i grajków.

Błazen spojrzał znacząco na przybywających dygnitarzy, rozśmiał się na głos i przechodząc koło nich, szepnął im do ucha:

— Gdybyście wiedzieli, co dla was nagotowa- no, z pewnością nie przyszlibyście na ucztę!

To powiedziawszy uciekł, nie wdawając się w żadne wyjaśnienia.

— Dzieci i błazny mówią prawdę! — rzekł Tidemann Huxer posępnie, stawając w miejscu. — Ja nie pójdę do zamku. Nie myślę krępować wa­

szej woli; róbcie, co wam się podoba. Ja się co­

fam, bo rozsądek mi nakazuje, nie wchodzić lekko­

myślnie do jamy tygrysa!

— Przesada, stary przyjacielu! — zawołał Konrad Leskau — przecież nie dacie się powodo­

wać głupstwami pstrego błazna! Czy chcecie być przedmiotem drwin u stołu komtura? Czyż mają was posądzać o tchórzostwo?

— Niech mówią, co chcą — szepnął starzec — ja postanowienia mego nie cofam. Nie ufam pod­

stępnemu tyranowi, chociaż przyjaźnie się uśmie­

cha. Wierzcie mi, kochani przyjaciele, że tygrys wam pokaże pazury i wpoi je w ciało wasze, skoro tylko was mieć będzie w swej mocy! Ale czyńcie, jak wam się podoba. Ja stary, słaby i podejrzliwy, nie chcę wam stać na zawadzie. Wrócę się do domu. Gdyby było potrzeba, uniewinnijcie mię w jakikolwiekbądź sposób, powiedzcie, że poczu­

łem się słabym i dlatego powróciłem. Czy to uczy­

nicie, kochany panie Konradzie?

— Z największą chęcią — odrzekł burmistrz.

— Przecież koniecznie wypada powiedzieć coś na uniewinnienie. Wracajcie więc z Bogiem, stary przyjacielu, skoro już nam towarzyszyć nie chce­

cie. Dziś wieczorem przybędziemy do was i »śmie­

jemy się z niepotrzebnej waszej obawy.

— Daj to Panie Boże! — odrzekł stary rajca uroczyście. — Cieszyłbym się doprawdy bardzo, gdybyście słuszny mieli powód, serdecznie wyśmiać mię starego głupca. Ale gdybyście przyjść nie mieli, gdybyście żywo nie wyszli z jaskini tygrysa, wten­

czas ja nad wami zapłaczę i o zemście pomyślę.

— A cobyście uczynili, gdyby nas nieszczęście jakie spotkać miało?

(Dokończenie nastąpi).

(10)

84 Nr. 4.

W krainie dzwonów.

Przełożyła na polskie i uzupełniła Teresa Jaroszewska.

XA/ ysoko z wieży kościelnej wita dzwon wra-

t V cającego do rodzinnej wioski młodego wędrowca, to znowu stosownie do okoliczności towarzyszy jęczącym swym głosem strudzo­

nemu pielgrzymowi na wieczny spoczynek.

Czy w radości lub cierpieniu, zawsze rozbrzmie­

wający się dźwięk jego wnika do serca każde­

go człowieka, pobudzając usposobienie jego do smutku lub wesela, a niema zapewne isto­

ty ludzkiej, któraby przy jakiego bądź rodzaju uroczystości

z e c hciała pozbyć się wiernego to­

warzystwa dzwona. To też opiewa­

no go już do­

statecznie w przelicz- nyeh pie­

śniach i o-

powiada-

niach, wijąc mu na skroń niejako wie­

niec iauro- wy.

History a dzwonu się­

ga aż do za­

mierzchłych wieków, al­

bowiem już wtenczas wspomina­

ny bywa w łączności z obrządkami starożytnych

fig. 1. Omuromyroanie „jądro.“

religijnymi, uprawianymi przez Egipcyan. Nadto wykopaliska assyryjskie wykazały liczne dzwonki bronzowe, podczas gdy ubiór arcykapłanów w Starym Te­

stamencie według przepisu również miał być zaopatrzony w małe złote dzwoneczki, przy­

mocowane do rąbka wierzchniej szaty. W Ate­

nach posługiwali się kapłani podczas sprawo­

wania ofiary małymi dzwonkami ręcznymi, które w łączności z cymbałami, wypukłymi talerzykami metalowymi i fletami służyły jako towarzyszenie do religijnych tańców. Użyty jedynie do praktycznych celów i oderwany od obrzędów religijnych, pojawił się dzwon po raz pierwszy w starożytnym Rzymie. Służył on tam do obwieszczania publicznych zebrań, a w domach prywatnych jako pobudka dla nie­

wolników i służby. Dotąd niema też pewnych danych, jakoby już w pierwszych wiekach uży­

wano dzwonów do potrzeb kościelnych, ale przeciwnie należy mniemać, że dopiero klasztory zwolna pozaprowadzały dzwony i to ze wzglę­

dów praktycznych czyli w celu obwieszczania godzin modlitwy. Dawniej używano do tego mocnych płyt drewnianych, bijąc w nie młot-

kiem, jak to w klasztorach wschodnich dzisiaj jeszcze się dzieje. O użyciu natomiast pierw­

szych dzwonów w kościołach mamy pewne wiadomości dopiero z szóstego wieku. Zacho­

dziły one w owym czasie we Francyi i na wy­

spach Brytańskich. O ile zaś dzwony w miarę swego rozpowszechniania stawały się niejako symbolem (znamieniem) wiary chrześcijańskiej, dowodzi najlepiej zawziętość, z jaką Mahome­

tanie w Hiszpanii i na Wschodzie' dzwony prześladowa­

li. Gdy bo­

wiem w dzie- wiątem stu­

leciu w Hisz­

panii wybu­

chło prze­

śladowanie chrześcijan spowodowa­

ne ze strony Mahometań- skiej, wten­

czas namiest- nikMahome- ta czyli suł­

tan kazał z wieży ko­

ścielnych dzwony po- strącać, a po zdobyciu przez Tur­

ków Kon­

stantynopola używanie dzwonów w klaszto­

rach całkiem zostało przez nich wyrugowane.

Zaiste daleka to droga od czasu istnienia onych małych i skromnych dzwonków do ich olbrzymich braci dni dzisiejszych, którzy z wy­

sokich wieżyc po całej okolicy roznoszą swe potężne akordy. Wonczas nie znano jeszcze sztuki odlewania dzwonów, przeto zadowolono się dzwonami kutymi z żelaza, albo też wyko­

nanymi z śpiżowej blachy, składającej się z po- jedyńczych płyt, nitowanych gwoździami. Naj­

więcej znany z pomiędzy owych starożytnych dzwonów bywa przechowywany w miejskiem muzeum w Kolonii.

Równocześnie z zaprowadzeniem odlewni dzwonów, wzięły także początek ich rozmiary.

Dzwon z najstarszą datą znajduje się w ko­

ściele katedralnym w Sienie we Włoszech; jest on mniejwięcej 1 metr wysoki, posiada wyryty rok 1159 i ulany jest w kształcie ula. Na zie­

miach dawnej Polski również znajduje się wiele dzwonów starożytnych, cennych jako zabytki odlewnictwa czyli jak nazywano „ludwisarstwa“

krajowego. Najdawniejszy u nas zabytek tego rodzaju ma się znajdować w Czersku z XI wieku.

Z! powodu jednak niedbalstwa naszego w rze-

(11)

Nr. 4 85 czach sztuki i obojętności dla zabytków prze­

szłości, nie posiadamy pewnych danych o dzwo­

nach polskich. Niemcy posiadają najstarszy dzwon z r. 1249, który umieszczony jest w ko­

ściele świętego Burchar­

da w Wyrcburgu. We Włoszech nadawano dzwonom często imiona żeńskie: w Polsce na­

tomiast tylko męskie, zwykle od ich fundato­

rów, jak np. wielki dzwon, odlany z woli króla Zygmunta I w ro­

ku 152U w Krakowie dla katedry na Wawelu przez Jana Behama, o- chrzcony został imie­

niem — Zygmunta.

Podobnie jak dzwo­

ny, tak samo zawód odle- waczy dzwonów dozna­

wał z biegiem czasu przeróżnych zmian. Pod­

czas gdy sztuka odle­

wania dzwonów pierwo­

tnie uprawianą była tyl­

ko w klasztorach, po­

jawili się w ósmem i dziewiątem stuleciu na­

gle pierwsi podróżujący odlewacze dzwonów. Dzi­

wne zaiste, że z chwilą,

gdy sztuka dotąd uprą- fjg. 2. nakładanie płaszcza glinianego,

wiana tylko w klaszto-

rze cesarskim powierzono odlanie dzwonu pe­

wnemu mnichowi, nazwiskiem Tan co, ze St. Gallen. Stało się te­

dy, że cesarz nie mógł nachwalić się dźwięku nowo odlanego dzwonu, przeto zazdrością powo­

dowany jeden ludwisarz, żyjący w tym samym czasie w Akwizgranie, podjął się odlać dzwon, któryby za pomocą bo­

gatej domieszki zagłu­

szył dzieło wspomnia­

nego mnicha. W danym jednak czasie skradł od- lewacz dostarczone sre­

bro, zastąpiwszy takowe cyną. Wszakże zaraz podczas pierwszej próby urwało się serce, zabi­

jając na miejscu nie­

sumiennego mistrza, po­

czerń też niewierność jego się wykazała. Tego rodzaju oszustwa czę­

ściej musiały jednak za­

chodzić, gdyż chemiczna analiza (rozłożenie me­

talu na pierwiastki) me­

talu ze starych dzwonów nigdy zawartości srebra nie wykazała, chociaż wiadomo z wiarogo- dnych źródeł, że odno­

śne gminy polecając lu- dwisarzom odlewanie rach przeszła w ręce osób światowych, pojawiają dzwonów, częściej udzielały im też w tym celu się zarazem pierwsze sprawozdania omawiające srebra. Nie szkodziło to jednak dobroci dzwo- sprzeniewic-

rzenia odle­

wać z y dzwo­

nów, popeł­

niane na po­

wierzonym sobie meta­

lu. Podania takie prze­

ważnie połą­

czone są z przypowie­

ściami,jako­

by nierzetel­

ny ludwisarz czyli odle­

wać z przy pierwszej próbie zosta­

wał w ten sposób uka­

ranym, że serce zwy­

kło się odry- wae i na miejscu za-

dzwonu™1 Pierwszy taki wypadek datuje z cza- ców albo pobocznie, albo też wyłącznie zajmowali sów Karola Wielkiego. Na akwizgrańskim dwo- się odlewaniem dzwonów. Chcąc jednak mieć

fig. 5. Pice hutniczy, ro którym roztapia się metal potrzebny do lania dzwonom.

nów, gdyż nowsze pró­

by wykaza­

ły, że domie­

szka srebra nie wpływa korzystnie' nagłosdzwo- nu.

W trzyna- stem stule­

ciu, kiedy miasta coraz więcej się zaludniały, wonezas z

klasztorówj zwolna prze­

szło odlewa- niedzwonów w ręce ce­

chów mosię- żniczych, których członkowie stosownie do odbior-

(12)

Nr. 4.

86

pewną kontrolę pod względem zużywania dro­

giego kruszcu do odlewania, jako też uniknąć kosztownego transportu wielkich dzwonów ko­

ścielnych, postanowiły odnośne gminy odlewa­

nie swoich dzwonów polecać na miejscu ich pobytu. W ten sposób rzemiosło odlewania dzwonów zamieniło się na proceder wędrowny.

Wielkie społeczne znaczenie zyskali także odlewacze dzwonów z chwilą zaprowadzenia wielkich dział czyli armat podczas wojen, bi­

tew i oblężeń. Szczególnie znaczniejsi mistrzo­

wie w odlewaniu dzwonów poświęcili się także odlewaniu armat. U książąt i władz miejskich stali się oni w ten sposób pożądanemi osobi­

stościami, które wysokiemi pensyami, prawami honorowemi i wszelkiemi przywilejami starano się zobowiązać do stałego pobytu w odnośnych miejscowościach. Kronikarze polscy podają wzmianki o używa­

niu dział czyli armat już w wieku XIV i XV. Bliższe jednak szczegóły o działolej- niaeh i ludwisarniacb, odlewających także dzwony kościelne, ma­

my dopiero z czasów Zygmunta I. Głównie ludwisarnie pozakła­

dano wówczas w Kra­

kowie, Lwowie i Wil­

nie, a przewodniczyli im przeważnie da­

wniejsi odlewacze dzwonów.

Podobnie jak w cechach rzemieślniczych w ogólności, tak samo u ludwisarzy sztuka odlewania dzwonów przechodziła z ojca na syna lub też jakiego bliższego krewniaka przez ustne podanie, aż wkońcu powstały całe ro­

dziny, zajmujące się wyłącznie odlewaniem dzwonów, których nazwiska słynęły przez całe stulecia.

Mimo wszelkich postępów modnej naszej techniki, sztuka odlewania dzwonów pozostała prawie niezmienioną. Wykonawca troszczy się bowiem mniej o stałe zasady, a działa więcej podług własnego doświadczenia. Zamieszczone illustracye nasze najlepiej nas pod tym wzglę­

dem objaśnią.

Jak powstaje dzwon?

Powstanie dzwonu najlepiej wyobraża wzo­

rowa podobizna jego umieszczona pod fig. 4.

Oto bezpośrednio przy piecu hutniczym (zobacz fig. 3) wykopanym jest dół, którego głębokość w pełnej mierze odpowiada wysokości dzwonu będącego w robocie. Dla każdego odlewu po­

trzeba osobnej formy, a przelewanie płynnego metalu zazwyczaj odbywa się równocześnie do kilku formów. W dole znajdującym się tuż przy piecu hutniczym zamurowaną bywa forma i stosownie do wielkości dzwonu mającego się odlewać jest ona tak głęboko zakopaną, że czubek jej nie wystaje ponad górny brzeg.

Materyał używany do murowania składa się z cegieł i gliny. Na spodzie dołu muruje się z cegieł fundament (u) gwoli ustawienia na

nim formy, zaopatrzony w kanały umożliwia­

jące przystęp powietrza do znajdującego się wewnątrz ognia, który ma służyć do wysusza­

nia formy. Teraz wkoło żelaznego wałka (b) muruje się jądro formy (c) i pociąga warstwą gliny. Następnie należy do wałka przymoco­

wać model (d), składającej się z deski, której wewnętrzna wązka strona ma wykrajany profil (rysunek przecięcia poprzecznego), jaki odnośny dzwon właściwie ma uzyskać. Obracając na­

stępnie deskę wokoło wałka, nabywa glina czyli jądro pożądaną formę. Gdy się to za­

łatwiło, należy jądro pociągnąć tłustą warstwą, ażeby później nałożony pokład gliny niezdol­

nym był do jądra się przylepić, poczem wszystko w powolnym ogniu gruntownie powinno być wysuszonemu Byłaby to pierwsza część pracy.

Z wewnętrznej strony modelu wykrawa się następnie tak gruby kawałek drzewa, jaki odpowiada grubości ściany dzwonu mają­

cego się odlać (krop­

kowana linia we wzo­

rze d), poczem ze zmie­

nionym w ten spo­

sób modelem obrabia się nowo nałożoną warstwę gliny. Od­

powiada ona też co do formy i kształtu dzwonowi, a w fa­

chowym języku zna- Iną jest pod nazwą („koszula." Na koszuli dozwalającej się [kawałkami zdejmować z ją­

dra, nasadza się napisy i upiększenia wyko­

nane z wosku lub natłuszczonej gliny, stano­

wiące ozdoby dzwona. Uporawszy się z tą pracą, przystępujemy do wykonania trzeciej części formy czyli płaszcza (e), który również składa się z kilku warstw gliny, zawierających wewnątrz szkielet z poskrzywianych drutów żelaznych, ażeby w ten sposób nadać mu wię­

kszej trwałości. Skoro płaszcz za pomocą po­

wolnego ognia gruntownie się wysuszył, na­

tenczas uchwyciwszy za wystające końce dru­

tów umieszczonych wewnątrz płaszcza, podno­

simy dzwon w górę, ażeby go szczegółowo zrewidować i wyczyścić; gdyby w nim bowiem pozostała wilgoć, możnaby się łatwo spodzie­

wać eksplozyi. Ponieważ koszula obecnie za­

daniu swemu sprostała, przeto tłucze się ją, ażeby następnie nad jądrem płaszcz usadzić.

Pusta przestrzeń, utworzona tak w miejsce ko­

szuli, stanowi teraz właściwą formę, gotową do odlewania dzwonu. Na zakończenie nasa­

dza się w płaszczu tak zwaną koronę (/), za­

wierającą kanały, wiodące płynny metal do wnętrza. Oprócz tego umieszczone są w niej otwory, przez które może ulatać znajdujące się wewnątrz powietrze. Równocześnie też forma jest ukończoną.

Wreszcie można rozpocząć odlewanie. Me­

tal używany do lania dzwonów przeważnie jest mieszaniną składającą się z 78 części miedzi i 22 części cyny.

(Dokończenie nastąpi).

?ig. 4. VUzororoe wyobrażenie formy dzroonu.

(13)

Nr. 4. 87

Ulustrowany pogląd tygodniowy.

7abu rżenia w Berlinie. Z powodu na których przyjęto rezolucye potępiające oświad- l—i nieprzychylnego stanowiska rządu pruskie- ozenie kanclerza w sejmie w sprawie pruskiej go, dotyczącego zmiany obecnego prawa wy- reformy wyborczej. Po zgromadzeniach udali borczego do sejmu, powstały w Berlinie zabu- się ich uczestnicy na ulice i w zwartych sze­

rzenia uliczne. Najwięcej dokazują oczywi- regach usiłowali dotrzeć różnemi drogami do ście socyaliści, gdyż jak na dotychczas nie mo- centrum miasta, zwłaszcza w okolicę Lip i zam- gą dostać się wcale do przedstawicielstwa Prus. ku królewskiego. Policya zamknęła jednak Przebieg demonstracyi opisuje „Kuryer Poznań- wszystkie wyloty ulic, tak że tylko niewielu ski“ następująco: Socyaliści urządzili w Ber- demonstrantom udało się wtargnąć do miasta, linie ośm, a w okolicy czternaście zgromadzeń, Tłumy postępowały środkiem ulic, śpiewając

Tłum zgromadzony przed gmachem parlamentu niemieckiego otacza pojazd kanclerza Biiloroa.

pieśni rewolucyjne, wydając okrzyki na czte- roprzymiotnikowe prawo wyborcze i miotając wyzwiska na policyę. Kilkakrotnie zanosiło się na starcie pomiędzy stójkowymi a demon­

strantami, lecz do godziny 2 nigdzie poważ­

niejsze zajścia nie nastąpiły. Także pod Li­

pami, gdzie policya rozpędzała gromady, cie­

kawych, zdołano utrzymać porządek. —- Gmach sejmowy, pałac kanclerski i zamek królewski otoczone były osobnym kordonem i cała ko­

munik acy a w okolicy tej zamknięta. W całej demonstracyi na zgromadzeniach wyborczych wzięło udział około 51000 osób. Po zebra­

niach wylało się na miasto ogółem dziesięć wielkich pochodów, z których każdy liczył kilka tysięcy osób. Ośm takich pochodów po­

licya rozproszyła bez trudności. Dwa najsilniej­

sze z największą tylko trudnością zdołano po­

wstrzymać od wtargnięcia na plac przed pa­

łacem królewskim. — W pobliżu Gertraudten- briicke przyszło do poważnego starcia i kilka­

krotnie polała się krew! Na ulicy Frydery- kowskiej pomiędzy ulicą Lipską i pod Lipa­

mi zgromadziło się po południu kilkaset wy- ,

rostków wydających głośne okrzyki i miotają­

cych wyzwiska na ks. Btilowa. Policy a kon­

na dobyła pałaszy i rozpędziła demonstrantów około pół do 6 po południu. W ciągu popo­

łudnia demonstracye zwolna zaczęły ustawać.

Ogółem przyszło do starć w pięciu, czy sześciu miejscach, przyczem kilkunastu policyantów i demonstrantów odniosło rany. Tłumy usiło­

wały w kilkunastu punktach miasta zatrzymać ruch tramwajowy i omnibusowy, co im się je­

dnak nie udało. — Wieczorem na ogół zapa­

nował spokój. Tylko pod Lipami zawrzało raz jeszcze około pół do ósmej. Aresztowano tam kilka osób. — Przyszło też do kilkakrotnych ostrych i krwawych starć z policyą. Trzech policyantów i 28 demonstrantów odniosło po­

ważne rany. Tłumy usiłowały znieważyć czyn­

nie kanclerza ks. Btilowa. Około 6000 osób parło z całą siłą z Kochstrasse ku pałacowi kanclerskiemu przy Wilhelmstrasse. — Dwie­

ście konnych policyantów płazowało tłumy.

Dopiero o zmierzchu uspokoiły się wzburzone żywioły, a wieczorem zapanował wreszcie zu­

pełny spokój. — Także w innych miastach

(14)

Nr. 4.

88

pruskich, jak np. w Kasslu, Essen, Frankfur­

cie nad Menem, Bochum, Dyseldorfie, Flens- burgu, Altonie i Wrocławiu odbyły się demon- stracye uliczne przeciwko pruskiemu trzykla­

sowemu prawu wyborczemu. Do przelewu krwi

i zakłócenia spokoju nie przyszło. — łllustra- cya nasza przedstawia tłum, który otoczył po­

wóz ks. kanclerza Biilowa przy zajeżdżaniu przed gmach parlamentu.

Nędza głodowa w Rosy i. Ciągle

jeszcze ciąży na państwie rosyjskiem bicz re- wolucyi. Bezpieczeństwo osobiste jest bardzo zagrożone a zbyt często dowiadujemy się o no­

wych gwałtach. W te sprawozdania wplątają się jednak, jak każdej zimy tak i obecnie, wia­

domości o nędzy i głodzie, który cierpi lud­

ność. I tak władze zostały zmuszone zapo- biedz nieco niedoli. Pospołem z prywatną do­

broczynnością urządziły wydawalnie chleba, przed któremi godzinami wyczekują tłumy lu-

Bołroony morskie bijqce roysoka ponad matami ochronnymi m Kilonii.

du, aby dostać coś do zaspokojenia głodu. Męż­

czyźni, kobiety i dzieci oczekują pospołem go­

dziny, w której wydzielą im przepisane porcye.

Nawałnica morska. Na niemieckich wybrzeżach Bałtyku panowała niedawno gwał­

towna nawałnica. Miasta nadbrzeżne zostały

nawiedzone powodzią. Związek kolejowy po części przerwany, a rozliczne okręta i czółna rybackie uległy nieszczęściu. Illustracya na­

sza przedstawia kotłujące bałwany w Kilonii, gdzie to biły wysoko ponad wałami ochron­

nymi.

(15)

Nr. 4. 80

Dziecięce wady.

amodzielność dzieci objawia się przedewszyst- v kiem naśladowaniem niegrzecznych towa­

rzyszy.

Niemcy nazywają system takiej swobody

„ochroną dzieci", jak gdyby krzywda działa się młodzieży, gdy chcą ją ochronić od złego, lub wpoić w nią szacunek dla wszystkiego, co nań zasłu­

guje. Aż nadto widzą tutaj dzieci ze swoją szko­

dą, że one obecnie wszędzie mają pierwszeństwo, a obdarzanie ich niezasłużenie przywilejami stało się po prostu modą.

Ta ostatnia, przedewszystkiem u nas, jest przyczyną wielu pojęć o wychowaniu młodzieży tak dziwacznych i z charakterem społeczeństwa naszego sprzecznych. Naśladowaliśmy dawniej i dzisiaj jeszcze naśladujemy cudzoziemców, a ileż nieszczęść spadło wskutek tego na nasze społe­

czeństwo! Skłonność tę naszą, przyznajemy, bar­

dzo ujemną, posiada w dalszym ciągu i młodzież nasza, o czcili matki najlepiej wiedzą, gdyż dzieci ich zachcianki swe i prośby usprawiedliwiają zda­

niem, iż „tak inni czynią", „tak samo postępują", to tłómaczenie służy najczęściej na uniewinnienie złych sprawek. W takich razach budzenie samo­

dzielności staje się koniecznem i jak najwcze­

śniejsze zaszczepienie w umysły dziatwy pojęcia, że każdy człowiek sobą być powinien, odpowia­

dać za siebie przed ludźmi i przed Bogiem. Ja­

sne i stanowcze zapanowanie tej prawdy w duszy dziecięcej, uchroni ją na zawsze od nizkiej i mało­

stkowej chęci wglądania niepotrzebnego w cudze sprawy, które tak często stają się plagą ludzi ży­

jących w bliższych z sobą stosunkach; od plotek ubliżających i przedrzeźniania osób nieraz ogólnie poważanych. Naśladowanie ich głosu, chodu, po­

stawy, powtarzanie ich wyrażeń, to najpospolitszy objaw dziecinej „bystrości“ złośliwej, którą rozbu­

dziło pobłażanie. Śmiech patrzących na takie

„przedstawienia", pochwały a nawet nieraz okla­

ski, spotykające malców, są trucizną, okrutnie mszczącą się w życiu późniejszem, jadem niszczą­

cym w sercach dzieci ledwo kiełkującą miłość bli­

źniego. krzywdą duszy chrześcijańskiej niepowe­

towaną, a zadawaną jej najczęściej przez najbliż­

szych! Czyż może być powód ważniejszy do strze­

żenia dziatek przed smutną, a niebezpieczną wadą naśladownictwa?

Czem jest dla nich złe towarzystwo, nie po­

wtarzamy już tylukrotnych na tern miejscu uwag o lekceważeniu płynącego stad niebezpieczeństwa.

Jest ono zawsze groźnem, bo dzieci wszystkie, z małymi bardzo wyjątkami spragnione są zawsze towarzystwa rówieśników swoich, choćby ich prócz zbliżonego wieku, nic innego nie łączyło z nimi.

Pominąwszy już ten wpływ niedobry, widoczny w zewnętrznym układzie rozrzuconym i swawolnym, w sposobie odzywania się i zepsuciu języka z tru­

dem wielkim wypielęgnowanego — przypomnieć nam trzeba rodzicom i opiekunom nie dosyć strze­

gącym młodzież, że największa część występków, a potem zbrodni w złem towarzystwie miały swe źródło. O krzywdę dziecięcej duszy upomni się Bóg!

---- (Ciąg dalszy Ä).

X. Ciekawość.

Ułomności natury ludzkiej uwidoczniają się w duszy dziecka jaśniej, niż u osoby dorosłej, tak jak przedmioty rozmaite lepiej odbijają się w czy­

stej i spokojnej wodzie, niż w mętnej i wzburzo­

nej. Do najwyraźniejszych tych właściwości dzie­

cięcych należy ciekawość; nie szlachetne pragnie­

nie wiedzy prawdziwej oczywiście, ale owa pospo­

lita, a niezdrowa żądza poznania wszystkiego i mie­

szania się do każdej sprawy. Nieszczęścia niekie­

dy całych pokoleń, a zawsze złamanie życia i roz­

proszenie marne zdolności umysłu i serca u ludzi ciekawych, którzy mogliby spełnić wiele dobrego, a stali się niczem — to skutki tej skłonności.

Dzieci nią dotknięte, chcą być wszędzie, wszystko wiedzieć, zapalając się do każdej nowej zabawki, a żądza rozrywek staje sic u nich sza­

łem. Rodzice, biorąc to za nadmiar życia, cieszą się tym objawem i w miarę możności zaspokaja­

ją niezdrowe pragnienia, nie przeczuwając złego.

Ciekawe ich dziateczki tymczasem, poznawszy szybko pobłażliwość w postępowaniu rodziców,

„oświecają się" na wszelkie sposoby wśród służ­

by, kolegów i koleżanek, dobierają się do ukry­

wanych przed niemi książek, a zawsze znajdą się tam, gdzie inni przyciszonym rozmawiają głosem.

Dzieci ciekawe zdradzają chorobliwe pragnie­

nie sławy za jakąbądź cenę. Chorobliwe ich pra­

wdziwie marzenie o pochwałach, to nie próżność zwykła, ale zatrucie ducha, który już nigdy w ce­

lach szlachetnych skupić się nie będzie w stanie!

Strzeżmy się przy dziatwie mówić o sprawach, które poklask tłumów wywołują, o powodzeniu, nie mającem nic spólnego z zasługą. Łatwo za­

palne główki lgną do pozorów i zamiast o pracy, marzą o popisach na estradzie, na scenie, na are­

nie cyrkowej nawet! Duszno im w domu i skrom­

nych dotychczasowych warunków znieść nie mogą, bo rozbudzona ciekawość urojonych rozkoszy, nie daje im spokoju. Ileż matek opłakuje zgubę dusz córek swych i synów, których niebaczne słowo po­

pchnęło w przepaść, a którego słuchali z zapartym oddechem i błyszczącemi oczyma. Dobre wrażenie odebrane w tej samej chwili, uczyniłoby z nich łudzi pożytecznych i uczciwych. Nietylko przecież uczciwość zdawkowa, która łączy ludzi cywilizo­

wanych, ma być celem wychowania prawdziwego.

Każda rodzina, pojmująca chrześcijańskie swoje zadanie w społeczeństwie i pragnąca przygotować dzieci do walki życiowej, przedewszystkiem w ser­

cach ich zaszczepić powinna zrozumienie i pragnie­

nie owego życia głębszego, które katechizm nazy­

wa nadprzyrodzone m, a które jest stosun­

kiem człowieka do Boga tak prostym, jaki istnieje pomiędzy dziecięciem kochającemu a najtkliwszą matką lub najtroskliwszym ojcem. W tę to stronę powinno się zwracać dziecięcą ciekawość.

Ciekawość prawd wiary bardzo mało rozwi­

niętą jest u nas niestety, i w niej znowu wyprze­

dzają nas inne społeczeństwa. Ileż ona daje za­

dowolenia, radości i mocy, jak pelnem jest życie człowieka, tak troszczącego się o sprawy swej

Cytaty

Powiązane dokumenty

We wtorek około godziny 11.00 wyślę Ci ćwiczenia do zrealizowania (temat e-maila: j.polski, ćwiczenia 19 maja). Bardzo

Ponieważ działanie to jest bezprawnym utrudnianiem wykonywania zawodu lekarza oraz pozbawianiem go jego uprawnień jako pacjenta, Wielkopolska Izba Lekarska będzie nadal prowadziła z

Dotyczy to zwłaszcza chorych leczonych z powodu raka piersi i raka gruczołu krokowego z uwagi na wysoką średnią ich wieku, skłonność osób w podeszłym wieku do

Jest teoria, która mówi, że starzenie się, nie tylko skóry, to przetrwały stan zapalny.. Tlący się proces, który

„Kilka słów o porozumiewaniu się” (miniwykład).Wyjaśnij, w jaki sposób ludzie porozumiewają się między sobą.. Można porozumiewać się nie tylko za pomocą słów, ale

masy wszystkich naważek (na tym etapie nic nie uśredniamy!) lub objętość próbek i stężenia innego roztworu mianowanego, na który nastawiamy miano (dotyczy nastawiania miana NaOH

Spółka posiada niewykorzystane dwie linie kredytowe po 5 milionów złotych każda oraz własne środki pieniężne zgromadzone na rachunkach bankowych, pozwalające realizować

Analiza projektu budżetu powiatu na 2016 rok oraz projektu wieloletniej prognozy finansowej powiatu kolskiego na lata 2016-20214. Opracowanie planu pracy Komisji