Rok II. MIKOŁÓW. Dnia 26 stycznia 1908. KRMÓW. Nr. 4.
Wydawca: Karol M larka w M 1 kol o w i e.
ZAKLĘTY DWÓR.
POWIEŚĆ Z PRZESZŁEGO STULBCIA
Cława Bogu — odezwał się Kozak.
^ Hrabia kiwnął głową.
— Przyjechałem! — mruknął.
— Spieszmy jasny panie — ozwał się Kost"
skwapliwie i tak prędko puścił się zaraz w głąb ulicy, że hrabia tylko cwałem jadąc, mógł dotrzymać mu kroku.
Nareszcie stanęli u wielkiej bramy wja
zdowej. Kost" poskoczył spiesznie i dobywając wielki żelazny klucz z zanadrza, z głośnym trzaskiem i skrzypem rozwarł obadwa skrzy
dła szerokiej bramy.
Hrabia skoczył na ziemię i rzucił cugle Kostiowi.
Kost’ Bulij zaprowadził konia ku zawa
lonym napół oficynom.
Hrabia pozostał sam na dziedzińcu, a co
raz silniej ogarniała go jakaś nieświadoma, nieokreślona obawa, niespokojność. Zaczął so
bie już wyrzucać, że ulegając pierwszemu po
pędowi, sam jeden o tej porze przybył na schadzkę i radby się był z całej duszy wy
mknąć napowrót.
Obejrzał się dokoła i jakby dla nabrania otuchy i odwagi zaczął prędko przechadzać się wokoło.
— Pocóż tu właściwie przybyłem ? — mruknął sam do siebie. — Jakąż to tajemni
cę ma mi zwierzyć Kost’ Bulij?
I przystanął na miejscu, a głowę w głę
bokiej zadumie pochylił na piersi. Wpadł na ten sam tok myśli, jakim oddawał się przez całą drogę, jadąc do ^wirowa.
PODŁUG WALEREGO ŁOZIŃSKIEGO.
(Ciąg dalszy 41).
Jak już poznaliśmy mniej więcej, życie hrabiego i jego rodziny płynęło tak zwykłym i poprzednim trybem, że chyba jakiś przypa
dek nieprzewidziany mógł je z jakiemkolwiek niezwyczajnem połączyć zdarzeniem.
Od pierwszego dzieciństwa nie mógł hra
bia jak wiemy pogodzić się ze swym bratem starszym. Główna tego wina ciążyła na jego matce, nieboszczce starościnie, która nie lu
biła pasierba, a wszelkie pieszczoty zlewała na własnego jedynaka.
Pierwsze powstałe stąd zarody niechęci między obu braćmi rozdmuchiwały się coraz gorzej ze wzrostem w lata.
Starościc Mikołaj stronił od matki i przy
rodniego brata, a trzymał się ciągle u boku obłąkanego ojca. Przeciwnie Zygmunt rzadko kiedy widywał ojca, nie odstępował nigdy bo
ku matki.
Sprzeczność wychowania, temperamentu, zrodziła w obudwu braciach rażącą sprzeczność charakterów, skłonności i wyobrażeń, a kiedy już obadwaj dojrzeli w młodzieńców, zaszedł pewien gwałtowny wypadek, który dotych
czasową niechęć dziecinna zamienił w zawziętą nienawiść.
Sprawę tę znamy po części z opowiada
nia mandataryusza. w pierwszych rozdziałach naszej powieści.
Nie mógł zaprzeczyć, że starszy brat miał słuszny do niego żal, a przecież czuł się zupełnie niewinnym w swojem własnem su
mieniu.
76 Nr. 4.
— Mikołaj nie dał mi się nigdy wytło- maczyć — szepnął w ciągu rozpamiętywali.
W samej rzeczy nieboszczyk starościc od owego wypadku, jakby nożem przeciął wszel
kie stosunki z bratem.
A trzeba oddać tę sprawiedliwość hrabie
mu, że niezrażony tysiącznymi zawodami, a na
wet nowemi urazami, starał się wszelkimi sposobami przebłagać gniew starszego brata i pragnął gorąco uniewinnić się z owego kro
ku, który stanowił główną przyczynę jego nieprzyjaźni i zawziętości.
Kiedy starościc po owej gwałtownej sce
nie z Mykitą Ołańczukiem popadł w tak cię
żką chorobę, że już lekarze tracili nadzieję ocalenia go od śmierci, pospieszył hrabia Zy
gmunt coprędzej odwiedzić brata, ale na sam jego widok wstrząs! się chory gwałtownie i z gniewu i wzruszenia popadł w zupełną nieprzytomność.
Po takiem przyjęciu nie śmiał już hra
bia po raz drugi pokazać się w Żwirowie, wszakże codziennie zasięgał troskliwie wiado
mości o stanie chorego.
W czasie tej choroby pojawił się w Żwi
rowie jak wiadomo ów kwestarz tajemniczy, który tak przeważny na umysł i usposobie
nie starościca, potrafił wywrzeć wpływ.
Nagła i uderzająca zmiana w całej na
turze nieboszczyka podsuwała nadzieję, że dłu
goletnia nienawiść braci da się przemienić przynajmniej w powierzchowną zgodę i przy
jaźń.
Hrabia i wtedy robił pierwszy krok i zda
wało się nawet, że tym razem pomyślnym skutkiem uwieńczy się jego usiłowanie, kiedy tuż nagle jak grom z jasnego nieba spadło owo śledztwo surowe, przed którego następ
stwami starościc musiał uciekać za granicę.
I od tego czasu nie było już sposobności do wzajemnego zbliżenia.
Starościc przepędził czas niejaki w Pa
ryżu w jawnych stosunkach z emigracyą, a we
zwany dziennikami do powrotu do kraju, pod utratą praw austryackiego obywatelstwa, chciał podobno wracać do ojczyzny, kiedy go wtem nagła w Dreźnie zaskoczyła śmierć.
Hrabia jako jedyny blizki krewny, objął całą spuściznę, ale powrót Kostia Bulija z te
stamentem nieboszczyka, w niespodziewany sposób zmienił stan rzeczy.
Hrabia poznał stąd najlepiej, że niebo
szczyk umarł niepojednany, że i na łożu śmiertelnem zachował do jedynego brata żal, żywiony i podsycany za życia.
Śród takiego rozmyślania doczekał się po
wrotu Kostia Bulija.
— Pójdźmy, jasny panie — ozwal się uroczystym głosem stary Kozak.
Hrabia postępował za nim w głębokiem zamyśleniu.
Kost Bulij dobył tymczasem klucz z za
nadrza i z głośnym trzaskiem rozwarł drzwi wchodowe na ściężaj.
— Proszę jaśnie pana — rzekł pokor
nym ale uroczystym głosem.
Hrabia znowu zawahał się mimowolnie.
— Idź naprzód — rzekł nareszcie i za
piął wyżej surdut na piersiach, jak gdyby się obawiał, aby nie dać poznać gwałtowniej
szego bicia serca.
Kost7 Bulij postąpił naprzód, a zaraz przy drzwiach schylił się i podniósł coś z ziemi.
— Co to? — zapytał hrabia prędko.
— Latarnia, jasny panie.
I jednocześnie z temi słowy błysnęła za
pałka, a za chwilę zatliła świeca w latarni.
Hrabia postąpił naprzód, a Kost' Bulij cofnął się nagle w tył.
Niespodziewany ten ruch przestraszył na prawdę hrabiego. Odskoczył na bok jak opa
rzony i zapytał prędko z widocznem drże
niem głosu:
— Co to jest? co to znaczy?
— Zamknę drzwi, jasny panie — odparł Kozak spokojnie.
I dobywszy klucz z odwrotnej strony, z tym samym głośnym trzaskiem i łomotem zamknął drzwi na dwa spusty.
Hrabia znowu zadrgał gwałtownie.
Szczególna rzecz, nie lękał się żadnego wyraźnego niebezpieczeństwa dla siebie, a od
ważny z natury, patrzyłby pewno bez drże
nia w rurę wymierzonej ku swym piersiom krucicy, albo na ruch zawisłej nad swą gło
wą szabli, a przecież w tej chwili jakiś srogi, tajemny, nieokreślony przejmował go strach.
Mimo to pewnym krokiem wstąpił za klu
cznikiem na szerokie schody marmurowe, któ
re urywając się co kilka stopni, prowadziły na pierwsze piętro pałacu.
Schody te wywołały w nim liczne i roz
rzewniające wspomnienia z lat dziecięcych.
Ileż to razy schodził tymi schodami z matką, boną lub guwernerem, a jak często odbierał surowe upomnienia, że dwa schody przeska
kiwał naraz, chcąc dorównać Mikołajowi, dla którego pięć i sześć nie było wielką prze
szkodą.
Przeszło ośmnaście lat nie stąpił tu no
gą, bo odwiedzając brata w czasie choroby, zwiedził tylko pół pałacu.
Stary Kozak jakby odgadując stan du
szy hrabiego, obrócił ię nagle i przyświe
Nr. 4. 77
cając latarnią dokoła, rzekł z pewnym na
ciskiem :
— Czy jasny pan widzi dobrze?
— Widzę. Idź tylko spieszniej!
Kost" Bulij szybko postąpił naprzód, a nie
bawem stanął na górze.
Szeroki kurytarz rozbiegał się stąd na dwie strony, a wprost schodów wspaniałe znajdowały się drzwi.
Kost’ Bulij nie dobywał już klucza, po
cisnął tylko za klamkę, a drzwi rozwarły się na ściężaj.
Hrabia wzdrygnął się i odskoczył o krok.
Wiedział, że drzwi te prowadza do czer
wonego pokoju, o którym od lat dziecięcych nie mógł wspomnieć nigdy bez lekkiego drżenia.
Kost’ Bulij zdawał się spostrzegać wzru
szenie hrabiego, bo czasami zerknął z pod oka ku niemu, a lekki uśmiech złośliwy osiadał na ustach.
— Jesteśmy już na miejscu jasny panie
— ozwał się nareszcie uroczystym głosem.
I przechodząc ów wielki, skórzanemi ław
kami dokoła otoczony przedpokój, który znamy z wyprawy Katiliny, rozwarł na drzwi od czer
wonej sali portretowej.
— Zaraz zapalę świecę, jasny panie — rzekł i latarkę postawił na ziemię, a sam po
stąpił ku znanemu nam mahoniowemu biurku i pozapalawszy woskowe świece w obudwu dwuramiennych kandelabrach, postawił je na szerokim stole dębowym w pośrodku sali.
Blask świec nie oświetlał jasno całej j przestrzeni.
Hrabia czuł, że mu serce bije gwałtow
nie i jakieś zimne mrowie przechodziło go czasami od stóp do głowy. Znajdował się 0 północy, w opuszczonej sali swych przod
ków, w towarzystwie człowieka, który w całej swej postaci, w każdym ruchu i spojrzeniu miał coś naprawdę przerażającego.
Kost’ Bulij odkąd wstąpił do czerwonego pokoju, wydawał się jeszcze surowszym i uro
czystszym nawet niż przed chwilą. Twarz jego przybrała jakiś dziwny, niepodobny do opisania wyraz. Stanął nagle na miejscu, jak wryty i skrzyżowawszy ręce na piersiach, wlepił wzrok nieruchomy w jeden kąt sali.
Hrabia powiódł oczyma po ścianach ob
wieszonych portretami, a mimo tajemnej zgro
zy, jaka nim wstrząsała, wyprostował się na
gle w całej postawie, a nawet uśmiech szczę
ścia i dumy rozjaśnił mu twarz zmieszaną.
Widok tylu sławą okrytych przodków zdawał niespodziewaną napawać go odwagą 1 otuchą, bo zapominając nagle o swej oba
wie nieświadomej, pochwycił za jeden lichtarz
dwuramienny, i postępując szybko ku ścianie, zaczął roziskrzonem okiem przypatrywać się rysom i postaciom swych szczytnych przodków.
Kost’ Bulij stał ciągle niemy i nierucho
my na jednem miejscu i dopiero po chwili obejrzał się za swym towarzyszem i z szcze
gólniejszym wyrazem śledził każde jego po
ruszenie.
Hrabia prędko przechodził od portretu do portretu. Minął już cały rząd karmazynów, wojewodów, kasztelanów, aż nagle stanął przed portretem ojca. Kilka chwil wpatrywał się w wydatne i szlachetne rysy nieboszczyka, a pierś wzdymała mu się coraz gwałtowniej.
Nagle postąpił o krok dalej i zatrzymał się przed wizerunkiem brata. Wstrząs! się z lekka i z przytłumionem westchnieniem po
kiwał głową.
Z oczu Kostia Bulija strzeliła błyskawica.
Wyprężył się w całej postawie, brwi za
sunął głęboko na oczy, a pozostawiając je
dną rękę na piersiach, drugą podniósł w górę i przemówił głuchym a uroczystym głosem:
— Przypatrzcie mu się dobrze jasny pa
nie, to portret brata, którego skrzywdziliście za życia i chcecie skrzywdzić po śmierci.
Hrabia odskoczył jak opętany, a nie przy
gotowany na tak nagłe i osobliwsze zagad
nienie, omal lichtarza nie opuścił z prze
strachu.
— Co mówisz? — wykrzyknął.
Kost’ Bulij w tej samej groźnej i uroczy
stej postawie postąpił o krok naprzód.
-— Mówię jasny panie — ciągnął dalej z szczególnym naciskiem — że dość cierpie
nia sprawiliście nieboszczykowi panu mojemu za życia, i moglibyście dać mu już święty spokój po śmierci.
Hrabia rzucił się gwałtownie.
— Co to znaczy? Nie rozumiem! — za
wołał i wypatrzył się na starego Kozaka o- słupiałemi pod pierwszem wrażeniem oczyma.
Kost’ Bulij ze złością zacisnął zęby, a po
tem zaśmiał się półgłośno.
— Nieprzyjemne wam to wspomnienie, jasny panie! Wierzę.
Dotknięty w swej dumie magnat odzy
skał swą zwykła pewność i groźny i surowy wyprężył się w całej postawie.
— Cóż to sobie myślisz, łotrze! — krzy
knął głośniej i postąpił o krok naprzód.
Stary Kozak stał nieporuszony na miej
scu, a oczy zamigotały mu jeszcze groźniej
szym niż dotychczas blaskiem.
— Zwolna, zwolna jasny panie — ozwał się z uroczystym naciskiem. — Powstrzymaj
78 Nr. 4.
cie wasz gniew aż na koniec, kiedy posły
szycie cała prawdę.
Hrabia drgnął gwałtownie na złowrogi wyraz,, jaki w tej chwili malował się w oczach i twarzy starego Kozaka, a prędko opamię
tał- się na nowo i jeszcze o krok postąpił naprzód.
— Więc to w zasadzkę mię złapałeś sta
ry drabie? — ozwał sie prędko.
Kost’ Bulij znowu w dziwny uśmiechnął się sposób.
— Ha! — mruknął szyderczo — jasny pan stawiasz zasadzki na cudze majątki, a przy
słowie mówi: Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada.
To już było za wiele dla dumnego, nie
słusznie dotkniętego magnata. Trupia bla
dość okryła twarz jego, a gniew i oburzenie wstrzęsły nim całym do głębi.
— Łotrze! — krzyknął i zrobił gest, jakby chciał rzucić się na przeciwnika.
Kost’ Bulij zaśmiał się z dziką złością.
— Ha! nie miło wam to słuchać jasny panie, a przecież to wszystko prawda, święta prawda!
— Nie ukrzywdziliście starszego brata za życia? — ciągnął dalej z coraz większą gwał
townością — a teraz nie dybiecie na mają
tek, który przekazał komu innemu, nie chce- cież z podłej chciwości poddać go po śmierci na pośmiewisko świata, nie mienicież go wa- ryatem i półgłówkiem?...
Hrabia trząsł się jak we febrze z gnie
wu a usta drżały mu konwulsyjnie.
— Milcz! — krzyknął, jakby na pół nieprzytomny z oburzenia.
Stary Kozak z szyderstwem i lekceważe
niem wstrząs! głową.
— Ale pomyliliście się, pomylili jasny panie!—ozwał się na nowo, nie zmieniając tonu.
Hrabia zgrzytnął zębami i ręką sięgnął do kieszeni surduta.
Kost’ Bulij ciągnął dalej niezrażony:
— Chcieliście podać na pośmiewisko imię swego starszego brata, a tymczasem hańba spadnie na wasze własne.
Hrabia tupnął nogą i wydając głośny wy- krzyk, poskoczył o dwa kroki naprzód.
Kost’ Bulij mimowolnie cofnął się w tył i wyciągając rękę, zawołał groźnie:
— Jasny panie!
W ręku hrabiego łyskała lufa pistoletu.
— Nędzniku! myślałeś, że mię bezbron
nego złowisz w zasadkę! — zawołał i na
przód wyciągnął lufę pistoletu.
Kost’ Bulij skrzyżował ręce na piersiach i w dziki wybuchnął śmiech.
Hrabia cały drżący zamilkł i przystanął jak wryty na miejscu.
Śmiech ten miał w sobie coś niesłycha
nie przerażającego, prawie nieludzkiego.
— Źleście się zabezpieczyli —- jasny pa
nie — ozwał się Kozak z szyderczym naci
skiem — macie kulę na żywych, ale co wam zostanie na umarłych? Czasami nieboszczyki powstają z grobu!
W tej samej chwili jakby jakiś dzwon zagrobowy zaczął głucho i złowrogo bić stary zegar, umieszczony w jednym kącie sali.
— Dwunasta! — mruknął stary Kozak ze znaczeniem.
A tuż w temże mgnieniu oka jakiś dziw
ny rozległ się łoskot... Z głuchym chrzęstem zatrzęsły się zbroje i trofea w jednym rogu pokoju... a nagły prąd wiatru wionął po komnacie... i gasząc trzy świece na stole, czwartym pozostałym płomykiem zachwiał na wszystkie strony...
Hrabia obrócił się mimowolnie i nagle wykrzyk piekielnej zgrozy wyrwał się z jego piersi, a upuściwszy pistolet, zatoczył się w tył i padł bezsilnie na poblizki fotel...
XIV.
Odżycie.
W przeciwnej ścianie ukryte drzwi, z trza
skiem rozwarły się a w progu pojawiła się jakaś ludzka postać.
— Mikołaj — wyszepnął na pół nieżywy hrabia głosem bez wyrazu i dźwięku.
— Nieboszczyk! — wykrzyknął stary Kozak z tryumfem i radością.
W samej rzeczy rzucić tylko okiem na wiszący na ścianie portret, i stojącą we drzwiach postać, a nie można się łudzić ani chwili.
Był to starościc zmartwychwstały albo jego z drugiego świata zaklęty cień.
Stał nieruchomy jak posąg na miejscu, tylko oczy dziwnym jakimś blaskiem gorzały mu w głębokich jamach.
A po tych iskrzących się oczach, po tern czole wyniosłem, i wypukłem, po tym nosie szeroko rozwartym u spodu i pięknie rozkro
jonych, a silnie zaciśniętych ustach, poznaje
my przy bliższem rozpatrzeniu się tajemniczą figurę, co w przebraniu maziarza tak wielki i ważny wpływ wywierała na tok i rozwój naszej powieści.
Teraz dopiero znajdujemy wyjaśnienie, dlaczego wzdłuż i (wszerz uwielbiany przez
Nr. 4. 79
chłopów i mieszczan kum Dmytro, występo
wał zawsze osmarowany mazią na twarzy, dlaczego kręcąc się po całej okolicy z umy
słu zdawał się omijać wszystkie wsie żwirow- skiego klucza, i dlaczego stawiony przed mandataryuszem dla lekkiego zadraśnienia całą twarz owinął chustką.
Wyświeca nam się zarazem i owe nie
ograniczone przywiązanie, owa uległość bez
warunkowa, owa cześć bałwochwalcza, jaką wszędzie i zawsze objawiał mu Kost’ Bulij.
Ale hrabia nie widziawszy nigdy mazia
rza, a przekonany święcie o zgonie brata, wziął nagłe pojawienie się za jakiś cień ułud
ny, za widmo upiora z drugiego świata i ska
mieniały z przestrachu i zgrozy, na pół obląka- nemi oczyma wpatrzył się w postać złowrogą.
Starościc chwilę jeszcze stał w progu nie
ruchomy jak z głazu, nagle postąpił o krok naprzód i przemówił cichym i uroczystym, a zarazem surowym i szorstkim głosem:
— Bracie! Zygmuncie!
Hrabia w zabobonnym przestrachu wy
ciągnął obie ręce przed siebie.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wybąknął złamany zupełnie na duchu.
Na ustach starościca mignął uśmiech.
— Uspokój się, bracie, ja żyję, —- prze
mówił spokojnie i stanowczo.
— Żyjesz?! — wybełkotał hrabia, a w o- czach jego malowała się niepewność i nieprzy
tomność.
W jednej chwili zdało mn się nagle, że go jakaś senna trapi mara.
I rzucił się gwałtownie we fotelu, a obu rekami potarł oczy.
Starościc tymczasem powolnym krokiem zbliżył się ku niemu i zwolna położył mu rę
kę na ramieniu.
Hrabia drgnął i poskoczył w górę.
W piekielnym popłochu chciał wołać ra
tunku i szukać pomocy. Obejrzał się skwa
pliwie, a w drugim kącie sali jeżyła się tyl
ko olbrzymia postać Kostia Bulija i iskrzyły się z pod gęstych brwi jego ponure, złowie
szcze oczy.
Hrabia z dziką zgrozą powalił się bez
silny napowrót w fotel, a zdało mu się w pierwszym momencie, że rozum zaczyna mu się plątać pod wpływem tak okropnego wrażenia.
Starościc jeszcze raz rękę położył mu na ramieniu, a w twarzy jego zacierał się po
woli wyraz surowy, groźny i zagniewany, z jakim pojawił się w sali.
— Ja żyję, bracie — powtórzył o wiele łagodniej.
— T... t... ty... żyjesz? — wyjąkał hrabia.
— Czyż jeszcze nie wierzysz... dotknij się mej ręki!
Hrabia z szeroko rozwartemi oczyma pa
trzył ciągle jeszcze napół nieprzytomny w mnie
mane widmo zagrobowe.
— Żyjesz! Nie umarłeś! — wykrzyknął nareszcie, jakby powoli przychodząc do siebie i pojmując stopniowo cały stan rzeczy.
— Uspokójże się! — przemówił znowu starościc.
— Żyjesz! żyjesz! i to ty, ty Mikołaju!
— powtórzył hrabia znowu.
— Ja, twój jedyny brat, Zygmuncie.
— A twoja śmierć?
— Udana.
— A zwłoki pochowane w grobowcu?
— Nie moje.
— Nie twoje?!
— Pochowaliście ciało Olexy Pańczaka.
— Twego drugiego Kozaka. I ty ży
jesz i wracasz?
Starościc z uśmiechem wstrząsnął głową.
— Czy wracam do dawnego życia, py
tasz? — ozwał sie po krótkiej pauzie. — Niestety umarłem już dla świata i dla same
go siebie.
— Ale żyjesz? — zapytał hrabia z nai
wnym pospiechem.
— Żyję dla wielkiej i szlachetnej idei — odparł starościc, a w oczach dziwny błysnął mu żar.
Hrabia obydwu rękoma chwycił się za głowę.
— Nie wiem doprawdy, czy śnię, czy czuwam. Jesteś dla mnie zagadką nieroz
wiązaną!
Starościc nagle ściągnął brwi, a twarz jego przybrała pierwotny surowy i ponury wyraz.
— Kazałem cię tu ściągnąć bracie — ozwał się po chwili — aby z tobą pomówić obszernie.
— O ja dawno tego pragnąłem! — ozwał się hrabia.
— Kost’ już przygotował cię po swoje
mu na treść naszej rozmowy.
— Jakto? — zawołał hrabia żywo. — Zarzuty, które mi śmiał robić w tej chwili...
— Są zarazem i moje.
— Twoje mówisz!
Starościc wyprostował się chmurny i po
nury.
— Pomówimy otwarcie, mój bracie — rzekł i nagle chwytając za najbliższy fotel, usiadł _w pobliżu.1
80 Nr. 4.
— Słucham cię, Mikołaju — ozwał się hrabia, a w głosie jego przebijało się silne wzruszenie.
Starościc zwiesił głowę na piersi i mil
czał czas niejaki...
— Odkrywając ci na wstępie tajemnicę mojej śmierci — przemówił naraz — dałem ci najlepszy dowód mego zaufania. Nie myśl, że w jakiem zaślepieniu złości i nienawiści podnoszę w tej chwili przeciw tobie głos oska
rżenia wobec wizerunków naszych przodków i wobec żywej tu jeszcze pamięci naszego oj
ca wspólnego.
Hrabia spuścił oczy ku ziemi i schmu- rzył czoło.
— Ależ jednocześnie pozwolisz mi się raz uniewinnić przed sobą — przemówił z na
ciskiem, poczem szybko zabrał głos.
— Nie chce i nie myślę wszelkiej zrzu
cać z siebie winy, lecz pewno nie zasłużyłem sobie na tak zawzięty gniew z twej strony...
Na ustach starościca gorzki zaigrał śmiech a Kost’ Bulij co stał od początku sceny mię
dzy obu braćmi, usunął się w przeciwny kąt sali i westchnął głośno i żałośnie.
— Zacznijmy się tedy tłomaczyć ozwał się starościc.
— Słucham twego zaskarżenia, Mikołaju.
Twarz starościca przybrała smutny i po
nury wyraz.
— Przebaczysz mi Zygmuncie — rzekł cokolwiek chwiejnym głosem — że dla zwią
zku rzeczy nie będę oszczędzał i innej dro
giej ci osoby.
— Mojej matki! — wykrzyknął hrabia żywo.
— Mojej macochy — wyszepnął starościc i głowę pochylił na piersi.
Hrabiemu wszystka krew wezbrała do głowy.
— Ona już od dziesięciu lat spoczywa w grobie — szepnął i głos jego drżał silnie.
— I od dziesięciu lat jej przebaczyłem, a i teraz nie myślę ubliżać pamięci. Bez żalu i niewczesnego wyrzutu wspomnę tylko, co ominąć niepodobna.
— Słucham cię — rzekł hrabia z zupeł- nem poddaniem się.
Starościc potarł ręką po czole i w za
myśleniu wstrząsnął głową.
— Nie potrzebuję ci przypominać mych lat dziecięcych — ozwał się po niejakiej pau
zie. — Wiesz, że niemowlęciem straciłem mat
kę, a zaraz w rok otrzymałem macochę. Nie wiem z jakich nieszczęsnych poszlak i wska
zówek zakroiłem w oczach ludzkich zaraz w pierwszem dzieciństwie na zupełnego nie
dołęgę, na stworzenie z urodzenia upośledzo
ne na umyśle.
— Tak się zdawało wszystkim — po
derwał hrabia, chcąc stanąć zaraz w obronie matki.
— I dlatego też nikt nie uznał godnem, zająć się szczerze moim umysłem. Jak bydlę pozostawiono mnie na sam wpływ ślepych uczuć — prawił dalej z cierpką goryczą.
— Mikołaju! Mikołaju! — przerwał ła
godząc hrabia.
Starościc niezważając na to ciągnął dalej:
— Ojciec mój podlegał już wówczas chwi
lowym napadom nieprzytomności, która się niebawem w zupełne zmieniła obłąkanie, inni nie czuli obowiązku rozwijać umysł niedołęgi, i tak wzrosłem w lata umiejąc zaledwie czy
tać i pisać, ciemny i nieokrzesany, dziki i gwał
towny, odpychany, upośledzany od wszystkich, a mianowicie od ciebie mój bracie...
— Mikołaju! — przerwał na nowo hra
bia z przykrem wzruszeniem.
Starościc wstrząsnął głową.
— Jeszcze póki bawiła we dworze po
czciwa Taczewska, była przecież jakaś dusza na świecie, która się zajmowała mną i umy
słem moim, ale kiedy ona opuściła dwór, zo
stałem i ja zupełnie opuszczony.
— Ależ zmiłuj się, miałeś wspólnych ze mną guwernerów — wtrącił hrabia.
— Lecz ci z góry poczytywali mnie za nieuka i idyotę, a tern samem drażnili do naj
wyższego moją dumę i mój upór. Z umysłu, na złość im odrzucałem od siebie wszelką naukę. Odpychany od wszystkich, odpycha
łem wszystkich od siebie, brzydki, niezgrabny, dziki, głupkowaty Mikołaj nie znachodził ni
gdzie milszego schronienia jak w czerwonym pokoju, u boku ojca, który postradał rozum i zdrowie.
Tu głębokie wzruszenie wybiło się na jego twarzy, a dwie łzy błysnęły mu w oczach.
— A ten ojciec w swem obłąkaniu nau
czył mnie więcej niż ciebie wszyscy twoi gu
wernerowie w swych rozumach.
I urwał nagle i ręką gwałtownie potarł po czole.
— Ale nie... nie o tern mi teraz mówić
— zaczął na nowo. W owym to czasie ciemny, dziki, namiętny, poznałem po raz pierwszy uczucie, o ktorem poprzednio nie miałem ani wyobrażenia.
— Xeńka — szepnął hrabia i mimowol
nie głowę pochylił na piersi.
(Dokończenie nastąpi).
Pomszczona zbrodnia.
Powieść historyczna z czasów Krzyżackich, wyjęta z kronik ówczesnych.
1.
\AZ roku 1410, dnia 15 lipca, zostali Krzyżacy
* ' w krwawej bitwie pod Taiinenbergiem po
bici na głowę. Władysław Jagiełło, król Polski, i dzielny wódz litewski, Witołd, wyprowadzili byli przeciwko nim bohaterskie swe szyki, i taką roz
bójniczemu zakonowi zadali klęskę, że zdawało się, iż niepodobną mu będzie rzeczą, istnieć nadal.
W tern krytycznem położeniu wezwał wielki mistrz, Henryk Reuss von Plauen w naj
większym pospiechu cały konwent, który się zgro
madził w zamku Malborskim. Zebrali się komtu- rowie, dygnitarze i rycerze, którzy nie byli w polu, wszyscy w białych płaszczach z czarnymi krzyża
mi, uzbrojeni w miecze, posępni i smutni.
Stawili się także reprezentanci miast, zale
żnych od zakonu, pomiędzy nimi burmistrz Gdań
ska, Konrad Leska u, oraz rajcy miasta: A- rend Hecht, Tidemann Huxer i Bartło
miej Grosse.
Gdańsk, potężne ongi miasto kupieckie, stało się podwładnem zakonowi; dawniej dążyli do po
siadania tego bogatego miasta Szwecya, Dania, Pomorze i Niemcy. W roku 1307 obiegi Gdańsk margrabia Waldemar, a obywatele miasta wezwali w tej potrzebie nieostrożnie Krzyżaków na po
moc. Ci też stawili się chętnie, uwolnili miasto od nieprzyjaciela ale natomiast sami zdradziecko je zajęli, i aby je tern pewniej mieć w swojej mo
cy, zbudowali w niem zamek warowny i osadzili w nim komtura z odpowiednią liczbą rycerstwa i urzędników.
Od dawnego też czasu obywatele żyli w nie
zgodzie z rycerzami zakonnymi, a obecny korntur Hugo von T h r o n e k był zaciętym nieprzyja
cielem patryotycznego burmistrza, który wszelkiemi siłami starał się o to, aby bronić dobra miasta wobec zachcianek i samowoli krzyżackiej.
Rzecz jasna, że teraz, w chwili niebezpieczeń
stwa, gdy chodzi o to, aby się ostać wobec prze
wagi oręża polskiego, musiały ustać wszelkie nie
snaski. Wielki mistrz: przypomniał w swej mo
wie, zagajającej obrady, że wszelkie niesnaski, nieporozumienia i niechęci ustać koniecznie po-
winny. Na to odpowiedział burmistrz Konrad Le- skau, że chętnie jest gotów, podać rękę do zgody, jeżeli komtur mu da przyrzeczenie, że na przyszłość nie dopuści się żadnych przekroczeń swej wła
dzy. Na rozkaz wielkiego mistrza musiał Hugo Thronek dać to przyrzeczenie w uroczystej for
mie, musiał burmistrzowi podać rękę na znak zu
pełnej zgody. Jednakże widać było, że czynił to tylko niechętnie, a w oczach jego tern większa przebijała się nienawiść.
Przy następnych obradach chodziło głównie o • to, znaleść zaufanego posłańca do margrabiego Brandenburskiego, aby tak jego, jak i innych ksią
żąt wezwać na pomoc zagrożonemu zakonowi. Po
trzeba było do tego człowieka tyle rozumnego, co odważnego, któryby wszelkimi sposobami dyplo
matycznymi i wymową umiał książąt nakłonić, aby dali pomoc i to pomoc pospieszną, gdyby listy wiel
kiego mistrza same nie wystarczyły. Wskutek o- gromnych strat bowiem w bitwie pod Tanneńber- giem, były krzyżackiego siły tak osłabione, że z największemi wysileniami tylko w twierdzach swych tak długo utrzymać by się mogli, ażby u - proszona pomoc nadeszła.
Całą okolicę zajęły szyki polskie i litewskie, wszystkie drogi, ścieżki, mosty: na rzekach i brody zajęte były strażami polskiemi, które na rozkaz króla polskiego każdego podejrzanego przechodnia aresztowały i do obozu pod sąd odstawiały wo
jenny. Wiedzieli o tern dobrze rycerze zakonni, że nieprzyjaciel nadzwyczaj był czujny, bo kilku już wysłańców zostało pochwyconych i śmiercią ukaranych.
Kilku młodych, uniesionych zapałem rycerzy zgłosiło się do tej wyprawy, nie zważając na gro
żące im niebezpieczeństwo, ale ponieważ żaden z nich nie umiał po polsku, przeto oświadczył wiel
ki mistrz, że zaszczytnego tego, jako i niebez
piecznego posłannictwa pod żadnym warunkiem podjąć się nie mogą. Koniecznie bowiem była po
trzeba, aby wysłaniec podszedł i oszukał straże polskie, a tego tylko dokaZać mógł ten, kto mó
wił dobrze po polsku i za Polaka mógł się wy
dawać.
82 Nr. 4 Żaden też z reszty nie umiał dostatecznie po
polsku. Wśród ogólnego zamieszania i trwogi po
wstał nagle burmistrz Gdańska i rzekł:
— Jestem gotów podjąć się tego posłan
nictwa, przejść przez straże nieprzyjacielskie i po
moc sprowadzić. Przebrany za żebraka bezwąt- pienia oszukam straże, bo po polsku i po litewsku władam tak, jak ojczystym moim językiem nie- mieckiem. Gdyby mi jednakże przydarzyć się mia
ło nieszczęście, no — to umrę za ojczyznę, umrę z tern przeświadczeniem, że spełniłem mój obo
wiązek. Na ten przypadek polecam żonę moją i dzieci opiece miasta Gdańska i świętemu zako
nowi. Dajcie mi więc listy wasze do margra
biego i reszty książąt, wielki mistrzu! Na pospie
chu bardzo wiele zależy. Jeszcze tej nocy w imię Boże wybiorę się w drogę!
Rozjaśniło się oblicze wielkiego mistrza. Mąż tak mądry, uzdolniony i energiczny, jak Konrad Le- skau, był najodpowiedniejszą osobistością do speł
nienia tak uciążliwej i niebezpiecznej misyi, przy której chodziło nasamprzód o to, aby ujść zasa
dzek czujnego i podstępnego nieprzyjaciela, a po
tem nakłonić potęgą wymowy obcych książąt do rychłego spieszenia z pomocą.
— Ofiara wasza, panie Konradzie, brzmi w u- szach moich, jak muzyka niebieska — odpowiedział wielki mistrz. — Jesteście zaprawdę najzacniejszym ze wszystkich zacnych ludzi, że pomimo niesnasek z zakonem i komturem Gdańskim, tak bezintereso
wnie poświęcacie się dla dobra zakonu. Wdzię
czność i sława będą udziałem waszym po wszyst
kie czasy, to wam ręczę słowem mojem rycerskiem!
Niech was Pan Bóg prowadzi w drodze i broni od wszelkiego niebezpieczeństwa!
To powiedziawszy poszedł wielki mistrz do swego pokoju i przyniósł listy do margrabiego Brandenburskiego i innych książąt, które to listy już miał był przygotowane.
Tymczasem polecał burmistrz rajcom sprawy miasta i troskę o własną rodzinę.
Wielu z rycerzy zakonnych przystępowało-do niego i w gorących słowach dziękowało mu za go
towość, z jaką z narażeniem własnego życia po
święcał się dla dobra zakonu. Niektórzy rycerze jednakże uporczywie trzymali się zdała — należeli oni do stronnictwa Hugona Thronek, który sam z posępnym a szyderczym uśmiechem patrzał na patryotę, a w sercu swem, przepełnionem niena
wiścią to miał życzenie, aby wpadł w ręce nieprzy
jaciół i tam śmierć znalazł niechybną.
Nadszedł wieczór i zmrok ogarnął zamek Mal- borski. Konrad Leskau odebrał listy i błogosła
wieństwo wielkiego mistrza. Ubrał się w podartą siermięgę żebraka, a listy schował w sandały; po
tem z nadejściem nocy wybrał się w uciążliwą i niebezpieczną drogę.
Wśród tysiącznych niebezpieczeństw, nieraz blizkim śmierci, przemknął się burmistrz przez stra
że polskie i litewskie, znajomością języków oszu
kał tych, w których moc się był dostał, przedzie
rał się przez gęstwiny, przepływał głębiny rzek, aż szczęśliwie dotarł do celu swej drogi. Wymo
wą swoją nakłonił margrabiego i innych książąt, że natychmiast znaczne wysłali posiłki i z posłan
nictwa swego najlepiej się wywiązał.
Ale był też czas największy, że pomoc nade
szła, bo Krzyżacy zaledwie utrzymać się zdołali w swych twierdzach, a przy pomocy zawrzeć mo
gli pokój chociaż pod uciążliwymi i upokarzający
mi warunkami.
Od tego czasu, od klęski pod Tannenbergiem, rozpoczął się upadek zakonu, podczas gdy od cza
su panowania Władysława Jagiełły najświetniej
sza rozpoczęła się epoka Polski, która przeszło dwieście lat trwała. Granice Litwy połączonej z Polską, ciągnęły się na północy nad morzem bal- tyckiem, a na południe aż do morza czarnego, tak że w owym czasie banowie tatarscy, wojewodo
wie mołdawscy i wołoscy byli lennikami Polski.
Niejednokrotnie ofiarowali Czesi królowi Polskie
mu koronę, a i niemieccy książęta starali się o przy
jaźń Polski. Słowem, Jagiełło był jednym z naj
potężniejszych książąt onego czasu.
II.
Podczas gdy zakon, jak już powiedzieliśmy, chylił się ku upadkowi, wkradł się też najzgubniej- szy nierząd pomiędzy jego członków. Religia chrze
ścijańska i chwała Boża już dawno u nich była płaszczykiem tylko, którym pokrywali swą chci
wość i pychę, teraz też znikł i duch rycerski, a o do
chowaniu ślubów zakonnych nikt już prawie nie myślał.
Na odległych komturostwach hulali i szaleli do woli rycerze zakonni, uciskali i dręczyli najniemi- łosierniej nieszczęśliwych poddanych, dopuszczali się rabunków i gwałtów haniebnych, a pod wzglę
dem niemoralności i rozpusty, smutnej w całym kraju dobili się sławy.
Sprężysty mistrz wielki, Henryk Reuss von Plauen, chciał wprawdzie zapobiedz temu moral
nemu rozkładowi zakonu, ale to było niepodobień
stwem, i z głębokim smutkiem patrzeć musiał na to, jak zakon coraz więcej odstępował od pierwo
tnego swego przeznaczenia i coraz głębiej upadał.
Do tych, którzy najbezczelniej drwili sobie z u- staw zakonu, należał komtur gdański Hugo von Thronek. Jak dawniej uciskał on i poniewierał za pomocą podwładnych swych rycerzy i pachołków mieszkańców miasta, niepomny na tę ważną przy
sługę, którą burmistrz miasta, Konrad Leskau, za
konowi był wyświadczył. Nawet potajemnie uło
żył sobie plan usunięcia, czyli po prostu zamordu-
wania burmistrza i radnych miasta. Z napomnień i próśb wielkiego mistrza, który do zgody i przy
jaźni zachęcał, szydził publicznie. Z równymi so
bie towarzyszami zawięzywał niecne intrygi, któ
rych ostatecznym celem było złożenie z urzę
du, lub zamordowanie samego wielkiego mistrza, chciał bowiem zdrajca sam sobie tę godność przy
właszczyć.
Konrad Leskau zanosił bezustannie skargi na komtura, nie puścił płazem żadnej z krzywd, przez niego wyrządzanych, przez co — rzecz naturalna
— wzajemna nienawiść z każdym dniem wzrastała.
Było życzeniem burmistrza, aby w miejsce Hugona innego komtura do Gdańska przesadzono, ale zdaje się, że nie było w mocy wielkiego mistrza, zado- syćuczynić temu słusznemu żądaniu. Tyle jednak
że uczynił, że kilkakrotnie osobiście z Malborga, przybył do Gdańska, aby powagą swą przyczynić się do pogodzenia nieprzyjaznych stronnictw.
Wreszcie zdawało się, że zabiegi jego pożądany odnoszą skutek. Zebrano się spoinie w kościele Maryackim, a po uroczystem nabożeństwie złożyli komtur i magistrat przysięgę przed ołtarzem, że odtąd będą żyli w zgodzie i przyjaźni i zapomną dawniejszych niesnasek.
Burmistrz i rajcy, sami zacni mężowie, mieli najrzetelniejszy zamiar dotrzymania tego, co po
przysięgli. Inaczej było z podstępnym komturem, który dlatego tylko takim się skłonnym okazywał do zgody, aby z tern większą pewnością wykonać mógł plan dawno obmyślony.
W Niedzielę Palmową 1411 r. dokonać chciał zbrodni. Na ten dzień urządził w zamku swego komturostwa suty bankiet i zaprosił nań „kocha
nych swych nowych przyjaciół“, jak ich obłudnie nazywał, tj. burmistrza Konrada Leskau i rajców Arenda Hechta, Tidemanna Huxera i Bartłomieja Grossego.
Zaproszeni zebrali się na naradę i zastanowili się nad tern, czy wypada zaproszenie przyjąć. Tide- mann Huxer, doświadczony starzec, nie wierzył w szczerość tej nowej przyjaźni i radził, zaprosze
nia nie przyjmować, ale Konrad Leskau przeciwne
go był zdania i Huxer został przegłosowany. Leskau uzasadniał swe zdanie tern, iż od owej przysięgi w kościele Maryackim komtura postępowanie było odmienne i sprawiedliwsze od dawniejszego, i że interes miasta tego wymaga, aby z nim w zgodzie żyć i przyjaźni. A przyjaźń łatwo mogła by się zerwać, gdyby tego dostojnego pana odmowną od
powiedzią obrażono.
Na zdanie to zgodziła się reszta, a nawet i Huxer nie mógł ostatecznie rozsądnych tych wy
wodów skutecznie zbijać, chociaż często posiwiałą potrząsał głową.
W Niedzielę Palmową przed południem wy
brali się tedy wszyscy czterej dygnitarze miasta,
ubrani w płaszcze hiszpańskie i szczerozłote łań
cuchy, w drogę do zamku komtura. Most zwodzo
ny był spuszczony, przeszli więc przezeń i stanęli przed bramą.
W tej chwili, gdy przejść chcieli przez bramę na dziedziniec, zbliżyła się do nich figura fanta
stycznie i pstro ubrana. Był to błazen komtura, obwieszony płatkami i dzwonkami. Zakonni ci ry
cerze bowiem trzymali sobie na wzór monarchów błaznów nadwornych, karłów, kuglarzy i korne- dyantów, śpiewaków i grajków.
Błazen spojrzał znacząco na przybywających dygnitarzy, rozśmiał się na głos i przechodząc koło nich, szepnął im do ucha:
— Gdybyście wiedzieli, co dla was nagotowa- no, z pewnością nie przyszlibyście na ucztę!
To powiedziawszy uciekł, nie wdawając się w żadne wyjaśnienia.
— Dzieci i błazny mówią prawdę! — rzekł Tidemann Huxer posępnie, stawając w miejscu. — Ja nie pójdę do zamku. Nie myślę krępować wa
szej woli; róbcie, co wam się podoba. Ja się co
fam, bo rozsądek mi nakazuje, nie wchodzić lekko
myślnie do jamy tygrysa!
— Przesada, stary przyjacielu! — zawołał Konrad Leskau — przecież nie dacie się powodo
wać głupstwami pstrego błazna! Czy chcecie być przedmiotem drwin u stołu komtura? Czyż mają was posądzać o tchórzostwo?
— Niech mówią, co chcą — szepnął starzec — ja postanowienia mego nie cofam. Nie ufam pod
stępnemu tyranowi, chociaż przyjaźnie się uśmie
cha. Wierzcie mi, kochani przyjaciele, że tygrys wam pokaże pazury i wpoi je w ciało wasze, skoro tylko was mieć będzie w swej mocy! Ale czyńcie, jak wam się podoba. Ja stary, słaby i podejrzliwy, nie chcę wam stać na zawadzie. Wrócę się do domu. Gdyby było potrzeba, uniewinnijcie mię w jakikolwiekbądź sposób, powiedzcie, że poczu
łem się słabym i dlatego powróciłem. Czy to uczy
nicie, kochany panie Konradzie?
— Z największą chęcią — odrzekł burmistrz.
— Przecież koniecznie wypada powiedzieć coś na uniewinnienie. Wracajcie więc z Bogiem, stary przyjacielu, skoro już nam towarzyszyć nie chce
cie. Dziś wieczorem przybędziemy do was i »śmie
jemy się z niepotrzebnej waszej obawy.
— Daj to Panie Boże! — odrzekł stary rajca uroczyście. — Cieszyłbym się doprawdy bardzo, gdybyście słuszny mieli powód, serdecznie wyśmiać mię starego głupca. Ale gdybyście przyjść nie mieli, gdybyście żywo nie wyszli z jaskini tygrysa, wten
czas ja nad wami zapłaczę i o zemście pomyślę.
— A cobyście uczynili, gdyby nas nieszczęście jakie spotkać miało?
(Dokończenie nastąpi).
84 Nr. 4.
W krainie dzwonów.
Przełożyła na polskie i uzupełniła Teresa Jaroszewska.
XA/ ysoko z wieży kościelnej wita dzwon wra-
t V cającego do rodzinnej wioski młodego wędrowca, to znowu stosownie do okoliczności towarzyszy jęczącym swym głosem strudzo
nemu pielgrzymowi na wieczny spoczynek.
Czy w radości lub cierpieniu, zawsze rozbrzmie
wający się dźwięk jego wnika do serca każde
go człowieka, pobudzając usposobienie jego do smutku lub wesela, a niema zapewne isto
ty ludzkiej, któraby przy jakiego bądź rodzaju uroczystości
z e c hciała pozbyć się wiernego to
warzystwa dzwona. To też opiewa
no go już do
statecznie w przelicz- nyeh pie
śniach i o-
powiada-
niach, wijąc mu na skroń niejako wie
niec iauro- wy.
History a dzwonu się
ga aż do za
mierzchłych wieków, al
bowiem już wtenczas wspomina
ny bywa w łączności z obrządkami starożytnych
fig. 1. Omuromyroanie „jądro.“
religijnymi, uprawianymi przez Egipcyan. Nadto wykopaliska assyryjskie wykazały liczne dzwonki bronzowe, podczas gdy ubiór arcykapłanów w Starym Te
stamencie według przepisu również miał być zaopatrzony w małe złote dzwoneczki, przy
mocowane do rąbka wierzchniej szaty. W Ate
nach posługiwali się kapłani podczas sprawo
wania ofiary małymi dzwonkami ręcznymi, które w łączności z cymbałami, wypukłymi talerzykami metalowymi i fletami służyły jako towarzyszenie do religijnych tańców. Użyty jedynie do praktycznych celów i oderwany od obrzędów religijnych, pojawił się dzwon po raz pierwszy w starożytnym Rzymie. Służył on tam do obwieszczania publicznych zebrań, a w domach prywatnych jako pobudka dla nie
wolników i służby. Dotąd niema też pewnych danych, jakoby już w pierwszych wiekach uży
wano dzwonów do potrzeb kościelnych, ale przeciwnie należy mniemać, że dopiero klasztory zwolna pozaprowadzały dzwony i to ze wzglę
dów praktycznych czyli w celu obwieszczania godzin modlitwy. Dawniej używano do tego mocnych płyt drewnianych, bijąc w nie młot-
kiem, jak to w klasztorach wschodnich dzisiaj jeszcze się dzieje. O użyciu natomiast pierw
szych dzwonów w kościołach mamy pewne wiadomości dopiero z szóstego wieku. Zacho
dziły one w owym czasie we Francyi i na wy
spach Brytańskich. O ile zaś dzwony w miarę swego rozpowszechniania stawały się niejako symbolem (znamieniem) wiary chrześcijańskiej, dowodzi najlepiej zawziętość, z jaką Mahome
tanie w Hiszpanii i na Wschodzie' dzwony prześladowa
li. Gdy bo
wiem w dzie- wiątem stu
leciu w Hisz
panii wybu
chło prze
śladowanie chrześcijan spowodowa
ne ze strony Mahometań- skiej, wten
czas namiest- nikMahome- ta czyli suł
tan kazał z wieży ko
ścielnych dzwony po- strącać, a po zdobyciu przez Tur
ków Kon
stantynopola używanie dzwonów w klaszto
rach całkiem zostało przez nich wyrugowane.
Zaiste daleka to droga od czasu istnienia onych małych i skromnych dzwonków do ich olbrzymich braci dni dzisiejszych, którzy z wy
sokich wieżyc po całej okolicy roznoszą swe potężne akordy. Wonczas nie znano jeszcze sztuki odlewania dzwonów, przeto zadowolono się dzwonami kutymi z żelaza, albo też wyko
nanymi z śpiżowej blachy, składającej się z po- jedyńczych płyt, nitowanych gwoździami. Naj
więcej znany z pomiędzy owych starożytnych dzwonów bywa przechowywany w miejskiem muzeum w Kolonii.
Równocześnie z zaprowadzeniem odlewni dzwonów, wzięły także początek ich rozmiary.
Dzwon z najstarszą datą znajduje się w ko
ściele katedralnym w Sienie we Włoszech; jest on mniejwięcej 1 metr wysoki, posiada wyryty rok 1159 i ulany jest w kształcie ula. Na zie
miach dawnej Polski również znajduje się wiele dzwonów starożytnych, cennych jako zabytki odlewnictwa czyli jak nazywano „ludwisarstwa“
krajowego. Najdawniejszy u nas zabytek tego rodzaju ma się znajdować w Czersku z XI wieku.
Z! powodu jednak niedbalstwa naszego w rze-
Nr. 4 85 czach sztuki i obojętności dla zabytków prze
szłości, nie posiadamy pewnych danych o dzwo
nach polskich. Niemcy posiadają najstarszy dzwon z r. 1249, który umieszczony jest w ko
ściele świętego Burchar
da w Wyrcburgu. We Włoszech nadawano dzwonom często imiona żeńskie: w Polsce na
tomiast tylko męskie, zwykle od ich fundato
rów, jak np. wielki dzwon, odlany z woli króla Zygmunta I w ro
ku 152U w Krakowie dla katedry na Wawelu przez Jana Behama, o- chrzcony został imie
niem — Zygmunta.
Podobnie jak dzwo
ny, tak samo zawód odle- waczy dzwonów dozna
wał z biegiem czasu przeróżnych zmian. Pod
czas gdy sztuka odle
wania dzwonów pierwo
tnie uprawianą była tyl
ko w klasztorach, po
jawili się w ósmem i dziewiątem stuleciu na
gle pierwsi podróżujący odlewacze dzwonów. Dzi
wne zaiste, że z chwilą,
gdy sztuka dotąd uprą- fjg. 2. nakładanie płaszcza glinianego,
wiana tylko w klaszto-
rze cesarskim powierzono odlanie dzwonu pe
wnemu mnichowi, nazwiskiem Tan co, ze St. Gallen. Stało się te
dy, że cesarz nie mógł nachwalić się dźwięku nowo odlanego dzwonu, przeto zazdrością powo
dowany jeden ludwisarz, żyjący w tym samym czasie w Akwizgranie, podjął się odlać dzwon, któryby za pomocą bo
gatej domieszki zagłu
szył dzieło wspomnia
nego mnicha. W danym jednak czasie skradł od- lewacz dostarczone sre
bro, zastąpiwszy takowe cyną. Wszakże zaraz podczas pierwszej próby urwało się serce, zabi
jając na miejscu nie
sumiennego mistrza, po
czerń też niewierność jego się wykazała. Tego rodzaju oszustwa czę
ściej musiały jednak za
chodzić, gdyż chemiczna analiza (rozłożenie me
talu na pierwiastki) me
talu ze starych dzwonów nigdy zawartości srebra nie wykazała, chociaż wiadomo z wiarogo- dnych źródeł, że odno
śne gminy polecając lu- dwisarzom odlewanie rach przeszła w ręce osób światowych, pojawiają dzwonów, częściej udzielały im też w tym celu się zarazem pierwsze sprawozdania omawiające srebra. Nie szkodziło to jednak dobroci dzwo- sprzeniewic-
rzenia odle
wać z y dzwo
nów, popeł
niane na po
wierzonym sobie meta
lu. Podania takie prze
ważnie połą
czone są z przypowie
ściami,jako
by nierzetel
ny ludwisarz czyli odle
wać z przy pierwszej próbie zosta
wał w ten sposób uka
ranym, że serce zwy
kło się odry- wae i na miejscu za-
dzwonu™1 Pierwszy taki wypadek datuje z cza- ców albo pobocznie, albo też wyłącznie zajmowali sów Karola Wielkiego. Na akwizgrańskim dwo- się odlewaniem dzwonów. Chcąc jednak mieć
fig. 5. Pice hutniczy, ro którym roztapia się metal potrzebny do lania dzwonom.
nów, gdyż nowsze pró
by wykaza
ły, że domie
szka srebra nie wpływa korzystnie' nagłosdzwo- nu.
W trzyna- stem stule
ciu, kiedy miasta coraz więcej się zaludniały, wonezas z
klasztorówj zwolna prze
szło odlewa- niedzwonów w ręce ce
chów mosię- żniczych, których członkowie stosownie do odbior-
Nr. 4.
86
pewną kontrolę pod względem zużywania dro
giego kruszcu do odlewania, jako też uniknąć kosztownego transportu wielkich dzwonów ko
ścielnych, postanowiły odnośne gminy odlewa
nie swoich dzwonów polecać na miejscu ich pobytu. W ten sposób rzemiosło odlewania dzwonów zamieniło się na proceder wędrowny.
Wielkie społeczne znaczenie zyskali także odlewacze dzwonów z chwilą zaprowadzenia wielkich dział czyli armat podczas wojen, bi
tew i oblężeń. Szczególnie znaczniejsi mistrzo
wie w odlewaniu dzwonów poświęcili się także odlewaniu armat. U książąt i władz miejskich stali się oni w ten sposób pożądanemi osobi
stościami, które wysokiemi pensyami, prawami honorowemi i wszelkiemi przywilejami starano się zobowiązać do stałego pobytu w odnośnych miejscowościach. Kronikarze polscy podają wzmianki o używa
niu dział czyli armat już w wieku XIV i XV. Bliższe jednak szczegóły o działolej- niaeh i ludwisarniacb, odlewających także dzwony kościelne, ma
my dopiero z czasów Zygmunta I. Głównie ludwisarnie pozakła
dano wówczas w Kra
kowie, Lwowie i Wil
nie, a przewodniczyli im przeważnie da
wniejsi odlewacze dzwonów.
Podobnie jak w cechach rzemieślniczych w ogólności, tak samo u ludwisarzy sztuka odlewania dzwonów przechodziła z ojca na syna lub też jakiego bliższego krewniaka przez ustne podanie, aż wkońcu powstały całe ro
dziny, zajmujące się wyłącznie odlewaniem dzwonów, których nazwiska słynęły przez całe stulecia.
Mimo wszelkich postępów modnej naszej techniki, sztuka odlewania dzwonów pozostała prawie niezmienioną. Wykonawca troszczy się bowiem mniej o stałe zasady, a działa więcej podług własnego doświadczenia. Zamieszczone illustracye nasze najlepiej nas pod tym wzglę
dem objaśnią.
Jak powstaje dzwon?
Powstanie dzwonu najlepiej wyobraża wzo
rowa podobizna jego umieszczona pod fig. 4.
Oto bezpośrednio przy piecu hutniczym (zobacz fig. 3) wykopanym jest dół, którego głębokość w pełnej mierze odpowiada wysokości dzwonu będącego w robocie. Dla każdego odlewu po
trzeba osobnej formy, a przelewanie płynnego metalu zazwyczaj odbywa się równocześnie do kilku formów. W dole znajdującym się tuż przy piecu hutniczym zamurowaną bywa forma i stosownie do wielkości dzwonu mającego się odlewać jest ona tak głęboko zakopaną, że czubek jej nie wystaje ponad górny brzeg.
Materyał używany do murowania składa się z cegieł i gliny. Na spodzie dołu muruje się z cegieł fundament (u) gwoli ustawienia na
nim formy, zaopatrzony w kanały umożliwia
jące przystęp powietrza do znajdującego się wewnątrz ognia, który ma służyć do wysusza
nia formy. Teraz wkoło żelaznego wałka (b) muruje się jądro formy (c) i pociąga warstwą gliny. Następnie należy do wałka przymoco
wać model (d), składającej się z deski, której wewnętrzna wązka strona ma wykrajany profil (rysunek przecięcia poprzecznego), jaki odnośny dzwon właściwie ma uzyskać. Obracając na
stępnie deskę wokoło wałka, nabywa glina czyli jądro pożądaną formę. Gdy się to za
łatwiło, należy jądro pociągnąć tłustą warstwą, ażeby później nałożony pokład gliny niezdol
nym był do jądra się przylepić, poczem wszystko w powolnym ogniu gruntownie powinno być wysuszonemu Byłaby to pierwsza część pracy.
Z wewnętrznej strony modelu wykrawa się następnie tak gruby kawałek drzewa, jaki odpowiada grubości ściany dzwonu mają
cego się odlać (krop
kowana linia we wzo
rze d), poczem ze zmie
nionym w ten spo
sób modelem obrabia się nowo nałożoną warstwę gliny. Od
powiada ona też co do formy i kształtu dzwonowi, a w fa
chowym języku zna- Iną jest pod nazwą („koszula." Na koszuli dozwalającej się [kawałkami zdejmować z ją
dra, nasadza się napisy i upiększenia wyko
nane z wosku lub natłuszczonej gliny, stano
wiące ozdoby dzwona. Uporawszy się z tą pracą, przystępujemy do wykonania trzeciej części formy czyli płaszcza (e), który również składa się z kilku warstw gliny, zawierających wewnątrz szkielet z poskrzywianych drutów żelaznych, ażeby w ten sposób nadać mu wię
kszej trwałości. Skoro płaszcz za pomocą po
wolnego ognia gruntownie się wysuszył, na
tenczas uchwyciwszy za wystające końce dru
tów umieszczonych wewnątrz płaszcza, podno
simy dzwon w górę, ażeby go szczegółowo zrewidować i wyczyścić; gdyby w nim bowiem pozostała wilgoć, możnaby się łatwo spodzie
wać eksplozyi. Ponieważ koszula obecnie za
daniu swemu sprostała, przeto tłucze się ją, ażeby następnie nad jądrem płaszcz usadzić.
Pusta przestrzeń, utworzona tak w miejsce ko
szuli, stanowi teraz właściwą formę, gotową do odlewania dzwonu. Na zakończenie nasa
dza się w płaszczu tak zwaną koronę (/), za
wierającą kanały, wiodące płynny metal do wnętrza. Oprócz tego umieszczone są w niej otwory, przez które może ulatać znajdujące się wewnątrz powietrze. Równocześnie też forma jest ukończoną.
Wreszcie można rozpocząć odlewanie. Me
tal używany do lania dzwonów przeważnie jest mieszaniną składającą się z 78 części miedzi i 22 części cyny.
(Dokończenie nastąpi).
?ig. 4. VUzororoe wyobrażenie formy dzroonu.
Nr. 4. 87
Ulustrowany pogląd tygodniowy.
7abu rżenia w Berlinie. Z powodu na których przyjęto rezolucye potępiające oświad- l—i nieprzychylnego stanowiska rządu pruskie- ozenie kanclerza w sejmie w sprawie pruskiej go, dotyczącego zmiany obecnego prawa wy- reformy wyborczej. Po zgromadzeniach udali borczego do sejmu, powstały w Berlinie zabu- się ich uczestnicy na ulice i w zwartych sze
rzenia uliczne. Najwięcej dokazują oczywi- regach usiłowali dotrzeć różnemi drogami do ście socyaliści, gdyż jak na dotychczas nie mo- centrum miasta, zwłaszcza w okolicę Lip i zam- gą dostać się wcale do przedstawicielstwa Prus. ku królewskiego. Policya zamknęła jednak Przebieg demonstracyi opisuje „Kuryer Poznań- wszystkie wyloty ulic, tak że tylko niewielu ski“ następująco: Socyaliści urządzili w Ber- demonstrantom udało się wtargnąć do miasta, linie ośm, a w okolicy czternaście zgromadzeń, Tłumy postępowały środkiem ulic, śpiewając
Tłum zgromadzony przed gmachem parlamentu niemieckiego otacza pojazd kanclerza Biiloroa.
pieśni rewolucyjne, wydając okrzyki na czte- roprzymiotnikowe prawo wyborcze i miotając wyzwiska na policyę. Kilkakrotnie zanosiło się na starcie pomiędzy stójkowymi a demon
strantami, lecz do godziny 2 nigdzie poważ
niejsze zajścia nie nastąpiły. Także pod Li
pami, gdzie policya rozpędzała gromady, cie
kawych, zdołano utrzymać porządek. —- Gmach sejmowy, pałac kanclerski i zamek królewski otoczone były osobnym kordonem i cała ko
munik acy a w okolicy tej zamknięta. W całej demonstracyi na zgromadzeniach wyborczych wzięło udział około 51000 osób. Po zebra
niach wylało się na miasto ogółem dziesięć wielkich pochodów, z których każdy liczył kilka tysięcy osób. Ośm takich pochodów po
licya rozproszyła bez trudności. Dwa najsilniej
sze z największą tylko trudnością zdołano po
wstrzymać od wtargnięcia na plac przed pa
łacem królewskim. — W pobliżu Gertraudten- briicke przyszło do poważnego starcia i kilka
krotnie polała się krew! Na ulicy Frydery- kowskiej pomiędzy ulicą Lipską i pod Lipa
mi zgromadziło się po południu kilkaset wy- ,
rostków wydających głośne okrzyki i miotają
cych wyzwiska na ks. Btilowa. Policy a kon
na dobyła pałaszy i rozpędziła demonstrantów około pół do 6 po południu. W ciągu popo
łudnia demonstracye zwolna zaczęły ustawać.
Ogółem przyszło do starć w pięciu, czy sześciu miejscach, przyczem kilkunastu policyantów i demonstrantów odniosło rany. Tłumy usiło
wały w kilkunastu punktach miasta zatrzymać ruch tramwajowy i omnibusowy, co im się je
dnak nie udało. — Wieczorem na ogół zapa
nował spokój. Tylko pod Lipami zawrzało raz jeszcze około pół do ósmej. Aresztowano tam kilka osób. — Przyszło też do kilkakrotnych ostrych i krwawych starć z policyą. Trzech policyantów i 28 demonstrantów odniosło po
ważne rany. Tłumy usiłowały znieważyć czyn
nie kanclerza ks. Btilowa. Około 6000 osób parło z całą siłą z Kochstrasse ku pałacowi kanclerskiemu przy Wilhelmstrasse. — Dwie
ście konnych policyantów płazowało tłumy.
Dopiero o zmierzchu uspokoiły się wzburzone żywioły, a wieczorem zapanował wreszcie zu
pełny spokój. — Także w innych miastach
Nr. 4.
88
pruskich, jak np. w Kasslu, Essen, Frankfur
cie nad Menem, Bochum, Dyseldorfie, Flens- burgu, Altonie i Wrocławiu odbyły się demon- stracye uliczne przeciwko pruskiemu trzykla
sowemu prawu wyborczemu. Do przelewu krwi
i zakłócenia spokoju nie przyszło. — łllustra- cya nasza przedstawia tłum, który otoczył po
wóz ks. kanclerza Biilowa przy zajeżdżaniu przed gmach parlamentu.
Nędza głodowa w Rosy i. Ciągle
jeszcze ciąży na państwie rosyjskiem bicz re- wolucyi. Bezpieczeństwo osobiste jest bardzo zagrożone a zbyt często dowiadujemy się o no
wych gwałtach. W te sprawozdania wplątają się jednak, jak każdej zimy tak i obecnie, wia
domości o nędzy i głodzie, który cierpi lud
ność. I tak władze zostały zmuszone zapo- biedz nieco niedoli. Pospołem z prywatną do
broczynnością urządziły wydawalnie chleba, przed któremi godzinami wyczekują tłumy lu-
Bołroony morskie bijqce roysoka ponad matami ochronnymi m Kilonii.
du, aby dostać coś do zaspokojenia głodu. Męż
czyźni, kobiety i dzieci oczekują pospołem go
dziny, w której wydzielą im przepisane porcye.
Nawałnica morska. Na niemieckich wybrzeżach Bałtyku panowała niedawno gwał
towna nawałnica. Miasta nadbrzeżne zostały
nawiedzone powodzią. Związek kolejowy po części przerwany, a rozliczne okręta i czółna rybackie uległy nieszczęściu. Illustracya na
sza przedstawia kotłujące bałwany w Kilonii, gdzie to biły wysoko ponad wałami ochron
nymi.
Nr. 4. 80
Dziecięce wady.
amodzielność dzieci objawia się przedewszyst- v kiem naśladowaniem niegrzecznych towa
rzyszy.
Niemcy nazywają system takiej swobody
„ochroną dzieci", jak gdyby krzywda działa się młodzieży, gdy chcą ją ochronić od złego, lub wpoić w nią szacunek dla wszystkiego, co nań zasłu
guje. Aż nadto widzą tutaj dzieci ze swoją szko
dą, że one obecnie wszędzie mają pierwszeństwo, a obdarzanie ich niezasłużenie przywilejami stało się po prostu modą.
Ta ostatnia, przedewszystkiem u nas, jest przyczyną wielu pojęć o wychowaniu młodzieży tak dziwacznych i z charakterem społeczeństwa naszego sprzecznych. Naśladowaliśmy dawniej i dzisiaj jeszcze naśladujemy cudzoziemców, a ileż nieszczęść spadło wskutek tego na nasze społe
czeństwo! Skłonność tę naszą, przyznajemy, bar
dzo ujemną, posiada w dalszym ciągu i młodzież nasza, o czcili matki najlepiej wiedzą, gdyż dzieci ich zachcianki swe i prośby usprawiedliwiają zda
niem, iż „tak inni czynią", „tak samo postępują", to tłómaczenie służy najczęściej na uniewinnienie złych sprawek. W takich razach budzenie samo
dzielności staje się koniecznem i jak najwcze
śniejsze zaszczepienie w umysły dziatwy pojęcia, że każdy człowiek sobą być powinien, odpowia
dać za siebie przed ludźmi i przed Bogiem. Ja
sne i stanowcze zapanowanie tej prawdy w duszy dziecięcej, uchroni ją na zawsze od nizkiej i mało
stkowej chęci wglądania niepotrzebnego w cudze sprawy, które tak często stają się plagą ludzi ży
jących w bliższych z sobą stosunkach; od plotek ubliżających i przedrzeźniania osób nieraz ogólnie poważanych. Naśladowanie ich głosu, chodu, po
stawy, powtarzanie ich wyrażeń, to najpospolitszy objaw dziecinej „bystrości“ złośliwej, którą rozbu
dziło pobłażanie. Śmiech patrzących na takie
„przedstawienia", pochwały a nawet nieraz okla
ski, spotykające malców, są trucizną, okrutnie mszczącą się w życiu późniejszem, jadem niszczą
cym w sercach dzieci ledwo kiełkującą miłość bli
źniego. krzywdą duszy chrześcijańskiej niepowe
towaną, a zadawaną jej najczęściej przez najbliż
szych! Czyż może być powód ważniejszy do strze
żenia dziatek przed smutną, a niebezpieczną wadą naśladownictwa?
Czem jest dla nich złe towarzystwo, nie po
wtarzamy już tylukrotnych na tern miejscu uwag o lekceważeniu płynącego stad niebezpieczeństwa.
Jest ono zawsze groźnem, bo dzieci wszystkie, z małymi bardzo wyjątkami spragnione są zawsze towarzystwa rówieśników swoich, choćby ich prócz zbliżonego wieku, nic innego nie łączyło z nimi.
Pominąwszy już ten wpływ niedobry, widoczny w zewnętrznym układzie rozrzuconym i swawolnym, w sposobie odzywania się i zepsuciu języka z tru
dem wielkim wypielęgnowanego — przypomnieć nam trzeba rodzicom i opiekunom nie dosyć strze
gącym młodzież, że największa część występków, a potem zbrodni w złem towarzystwie miały swe źródło. O krzywdę dziecięcej duszy upomni się Bóg!
---- (Ciąg dalszy Ä).
X. Ciekawość.
Ułomności natury ludzkiej uwidoczniają się w duszy dziecka jaśniej, niż u osoby dorosłej, tak jak przedmioty rozmaite lepiej odbijają się w czy
stej i spokojnej wodzie, niż w mętnej i wzburzo
nej. Do najwyraźniejszych tych właściwości dzie
cięcych należy ciekawość; nie szlachetne pragnie
nie wiedzy prawdziwej oczywiście, ale owa pospo
lita, a niezdrowa żądza poznania wszystkiego i mie
szania się do każdej sprawy. Nieszczęścia niekie
dy całych pokoleń, a zawsze złamanie życia i roz
proszenie marne zdolności umysłu i serca u ludzi ciekawych, którzy mogliby spełnić wiele dobrego, a stali się niczem — to skutki tej skłonności.
Dzieci nią dotknięte, chcą być wszędzie, wszystko wiedzieć, zapalając się do każdej nowej zabawki, a żądza rozrywek staje sic u nich sza
łem. Rodzice, biorąc to za nadmiar życia, cieszą się tym objawem i w miarę możności zaspokaja
ją niezdrowe pragnienia, nie przeczuwając złego.
Ciekawe ich dziateczki tymczasem, poznawszy szybko pobłażliwość w postępowaniu rodziców,
„oświecają się" na wszelkie sposoby wśród służ
by, kolegów i koleżanek, dobierają się do ukry
wanych przed niemi książek, a zawsze znajdą się tam, gdzie inni przyciszonym rozmawiają głosem.
Dzieci ciekawe zdradzają chorobliwe pragnie
nie sławy za jakąbądź cenę. Chorobliwe ich pra
wdziwie marzenie o pochwałach, to nie próżność zwykła, ale zatrucie ducha, który już nigdy w ce
lach szlachetnych skupić się nie będzie w stanie!
Strzeżmy się przy dziatwie mówić o sprawach, które poklask tłumów wywołują, o powodzeniu, nie mającem nic spólnego z zasługą. Łatwo za
palne główki lgną do pozorów i zamiast o pracy, marzą o popisach na estradzie, na scenie, na are
nie cyrkowej nawet! Duszno im w domu i skrom
nych dotychczasowych warunków znieść nie mogą, bo rozbudzona ciekawość urojonych rozkoszy, nie daje im spokoju. Ileż matek opłakuje zgubę dusz córek swych i synów, których niebaczne słowo po
pchnęło w przepaść, a którego słuchali z zapartym oddechem i błyszczącemi oczyma. Dobre wrażenie odebrane w tej samej chwili, uczyniłoby z nich łudzi pożytecznych i uczciwych. Nietylko przecież uczciwość zdawkowa, która łączy ludzi cywilizo
wanych, ma być celem wychowania prawdziwego.
Każda rodzina, pojmująca chrześcijańskie swoje zadanie w społeczeństwie i pragnąca przygotować dzieci do walki życiowej, przedewszystkiem w ser
cach ich zaszczepić powinna zrozumienie i pragnie
nie owego życia głębszego, które katechizm nazy
wa nadprzyrodzone m, a które jest stosun
kiem człowieka do Boga tak prostym, jaki istnieje pomiędzy dziecięciem kochającemu a najtkliwszą matką lub najtroskliwszym ojcem. W tę to stronę powinno się zwracać dziecięcą ciekawość.
Ciekawość prawd wiary bardzo mało rozwi
niętą jest u nas niestety, i w niej znowu wyprze
dzają nas inne społeczeństwa. Ileż ona daje za
dowolenia, radości i mocy, jak pelnem jest życie człowieka, tak troszczącego się o sprawy swej