• Nie Znaleziono Wyników

Znacie? No to posłuchajcie! Jeszczo o "Diabelskim Trójkącie"

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Znacie? No to posłuchajcie! Jeszczo o "Diabelskim Trójkącie""

Copied!
6
0
0

Pełen tekst

(1)

Mirosław Derecki (M.D.)

ZNACIE? NO TO POSŁUCHAJCIE!

JESZCZE O „DIABELSKIM TRÓJKĄCIE”

W jednym z ostatnich dni grudnia 1948 r. z lotniska San Juan w Puerto Rico wystartował do Miami na Florydzie czarterowy samolot pasażerski typu DC-3 należący do Airborne Transport Incorporated. Miał przed sobą tysiąc mil lotu nad morzem w doskonałych warunkach atmosferycznych, na pokładzie znajdowało się trzydziestu dwóch pasażerów, w tym dwoje dzieci. Za sterami samolotu siedział doświadczony pilot, kapitan Robert Linquist, obok niego - drugi pilot Ernest Hill. Wkrótce po starcie stewardessa Mary Burks podała pasażerom kawę i kruche ciasteczka. Podróżni wracali z Bożonarodzeniowych świątecznych wczasów, które spędzili we wspaniałym pejzażu Karaibów. Atmosfera w samolocie była jeszcze świąteczna, Linquist meldował przez radio do bazy w Miami, że pasażerowie są w doskonałym nastroju i że śpiewają kolędy.

O godzinie 4.13 rano Linquist zobaczył na horyzoncie światła wielkiego miasta.

Dolatywali do celu. Włączył radio, wywołał wieżę kontrolną na lotnisku w Miami:

„Przygotowuję się do podejścia do lądowania. Jestem pięćdziesiąt mil na południe od lotniska. Wszystko w porządku. Czekam na instrukcje do lądowania”.

I nagle... łączność się urwała. Nie nawiązano już jej nigdy więcej i nigdy więcej nie zobaczono samolotu. Nie było nawet sygnału SOS. Wielki DC-3 w ostatnich minutach lotu po prostu zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Nie pozostało po nim i po znajdujących się wewnątrz ludziach najmniejszego śladu, nie znaleziono na falach oceanu dosłownie nic, co mogłoby pochodzić z samolotu. A przecież poszukiwania prowadzono na ogromną skalę.

Rejon ewentualnej katastrofy przeczesywało dokładnie przez szereg dni czterdzieści osiem statków, zaangażowano także samoloty Marynarki Wojennej USA Do dzisiaj nie wyjaśniono przyczyn zniknięcia DC-3.

Ten wypadek stanowił tylko kolejne ogniwo - i to nie najbardziej zaskakujące -

łańcucha wydarzeń w powietrzu, zapoczątkowanego 5 XII 1945 r. przez wyjątkowo

dramatyczną sprawę niedokończonego lotu pięciu bombowców torpedowych Grumman

Avengers należących do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Sprawę tę określono

później mianem „tajemnicy lotu nr 19”. Tajemnicy także dotąd nie wyjaśnionej.

(2)

Wojna w Europie skończyła się dla Amerykanów w maju 1945 roku, a wojna z Japonią - przed trzema miesiącami, ale siły zbrojne nadal wykonywały swoje zadania. Tyle że były to już teraz zadania ćwiczebne, wykonywano w warunkach pokojowych. Taki właśnie charakter miał nosić kolejny lot pięciu samolotów bojowych typu Avenger z bazy lotniczej Marynarki Wojennej USA w Fort Lauderdale na Florydzie. Zadanie to oznaczono kryptonimem „19” i przewidziano na popołudnie 5 grudnia 1945 r. Pięć Avengersów miało wykonać lot nad morzem na linii trójkąta, oddalając się najpierw na odległość 160 mil na wschód od linii brzegowej, następnie skierować się na północ, aby wreszcie, osiągnąwszy rejon Wysp Bahama, powrócić najkrótszą drogą do bazy. Start nastąpił o godzinie 2.02 po południu. W każdym samolocie siedziało trzech członków załogi: pilot, radiooperator i strzelec pokładowy. Ściśle mówiąc: wystartowało pięć maszyn i czternastu ludzi, bo w maszynie dowódcy patrolu porucznika Forresta J. Gerbera, oznaczonej kryptonimem FT-81, zabrakło strzelca pokładowego, który po prostu nie zgłosił się tego dnia na lotnisko. Ta karygodna niesubordynacja miała się wkrótce okazać jego największym życiowym szczęściem.

Wszystkie maszyny były sprawdzone pod względem technicznym w najdrobniejszych szczegółach. Zbiorniki paliwa napełniono po brzegi. Sprawdzono działanie automatycznie napełniających się powietrzem tratw ratunkowych, w jakie był wyposażony każdy samolot.

Wszyscy lotnicy mieli na sobie kamizelki ratunkowe i spadochrony. Byli to doświadczeni żołnierze, z których najmłodszy przesłużył w lotnictwie trzynaście miesięcy, a najstarszy - sześć lat; doskonale opanowali nie tylko technikę bojową, ale i zasady ratowania się w razie awarii maszyny nad morzem. Byli wszak „pilotami morskimi”, należeli do US Navy.

Warunki lotu zapowiadały się doskonale: niebo czyste, wiała lekka bryza z północnego zachodu, nie było nawet tego dnia - tak charakterystycznych dla tutejszego obszaru i klimatu - wypiętrzających się kumulusów. Zapowiadał się normalny, nudnawy lot patrolowy według codziennej rutyny, a naziemna obsługa lotniska ze spokojem i nieco sennie wykonywała swoje czynności, przyjmując kolejne meldunki z powietrza. Aliści w półtorej godziny, po starcie patrolu, dokładnie o godz. 15.45, w momencie, gdy patrol powinien był właśnie rozpocząć manewr powrotu do bazy, wieża kontrolna w Fort Lauderdale otrzymała zaskakujący meldunek: „Tu lot nr 19 - do bazy - chrypiał dziwnie słaby głos w słuchawkach.

- Wezwanie specjalne... Wydaje się, że wypadliśmy z kursu... Nie możemy dostrzec lądu...

Powtarzam: nie możemy dostrzec lądu...”

„Jaka jest wasza pozycja? - zapytano z wieży trochę zdziwionym głosem, ale bez zaniepokojenia. - Podajcie waszą pozycję”.

„Nie jesteśmy pewni naszej pozycji - odezwał się słabo dowódca patrolu, porucznik

Forrest J. Gerber. - Nie jesteśmy pewni… Wydaje się, jak byśmy się zgubili...”

(3)

Teraz już oficerowie z wieży kontrolnej nie wierzyli własnym uszom; jak to możliwe, żeby jednocześni pięciu nawigatorów zgubiło tyle razy pokonywaną przez nich drogę do domu, przy wspaniałej pogodzie, w odległości jednej godziny lotu do bazy? Ale wydali polecenie najprostsze i najbardziej logiczne, nie bawiąc się w danym momencie w dłuższe wyjaśnienia: „Lećcie prosto na zachód!”. W odległości 160 mil na zachód od „zagubionych”

samolotów rozciągał się wszak cały kontynent amerykański, którego przecież nie można było nie zauważyć. Lecz wówczas nadeszła odpowiedź, która wprawiła inspektorów lotu w najwyższe osłupienie, każąc im zastanowić się, kto tu jest przy zdrowych zmysłach?: „Nie...

wiemy... gdzie… jest... zachód. Dzieje się, coś dziwnego. Niebo wygląda… dziwnie. Nie możemy rozróżnić żadnego kierunku. Nawet woda... nie wygląda tak jak powinna!”.

Tymczasem nad lotniskiem w Fort Lauderdale wesoło świeciło słońce, niebo pozostawało bezchmurne. Dlaczego nie widzieli tego słońca ludzie w pięciu maszynach unoszących się nad oceanem?

Na lotnisku ogłoszono wstępny alarm. Na razie jednak pozostawało tylko czekać na dalsze meldunki. Ale meldunków nie było. Natomiast w ciągu następnych dwóch godzin operatorzy radiowi wsłuchiwali się w płynące przez eter głosy załóg samolotów, w rozmowy prowadzone między nimi, w których odczuwało się rosnący wciąż niepokój przechodzący w histerię... O godzinie 17.00 usłyszano, że dowódca patrolu podjął decyzję absolutnie zaskakującą i niewytłumaczalną: oto przekazał dowodzenie pilotowi innej maszyny! O godzinie 17.25, kiedy według założeń patrol już od piętnastu minut powinien był się znajdować na macierzystym lotnisku, nowy dowódca nagle odezwał się do wieży kontrolnej.

Fonia jednak wciąż zanikała i tylko z najwyższym trudem operatorzy radiowi zdołali zanotować jego słowa: „Tu lot nr 19. Nadal nie jesteśmy pewni naszej pozycji… Mamy...

paliwo... na jeszcze siedemdziesiąt pięć minut lotu. Nie... wiem... czy jesteśmy... nad Atlantykiem... czy nad... Zatoką Meksykańską. Myślimy..., że musimy być około siedemdziesięciu pięciu mil na północny wschód od Banana River i około 225 mil na północ od bazy... Wydaje się, jak byśmy...”

Połączenie nagle urwało się. Były to ostatnie słowa i ostatnia wiadomość, jaką udało się uzyskać od grupy pięciu zagubionych gdzieś między niebem a ziemią Avengersów. Ale o tym przekonano się dopiero później. Tymczasem - widząc, że dzieje sią coś naprawdę niedobrego i zupełnie niewytłumaczalnego - wezwano na pomoc stację ratunkową w Banana River.

Niezwłocznie wystartowała stamtąd wielka łódź latająca PBM-5, przystosowana do niesienia

pomocy rozbitkom na morzu. Była wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt ratunkowy, na

pokładzie znajdowało się trzynastu doświadczonych członków ekipy ratowniczej pod

dowództwem porucznika W. G. Jeffreya. Natychmiast po starcie łodzi latającej z wieży

kontrolnej w Lauderdale nadano do samolotów patrolu nr 19 wiadomość, że pomoc została

(4)

wysłana. Nie otrzymano żadnej odpowiedzi. Co więcej, po dwudziestu minutach lotu ratunkowej PBM-5, gdy powinna ona była znajdować się już w pobliżu zaginionych Avengersów, z nią także utracono nagle kontakt radiowy i nigdy go już więcej nie nawiązano.

Jakby wielki, dwudziestoośmiotonowy samolot rozpłynął się nagle w powietrzu…

Tym razem - już wspólnie - stacja ratunkowa w Banana River oraz baza lotnicza w Fort Lauderdale zaalarmowały Miami Coast Guard Station - stację ochrony wybrzeża w Miami.

Stacja w Miami wysłała w rejon zaginięcia łodzi latającej swój samolot ratunkowy. Samolot dotarł w oznaczone miejsce, krążył długo wypatrując przy zapadającym już zmroku zwodowanej na falach PBM-5 porucznika W. G. Jeffreya, ale ani latającej łodzi, ani żadnych szczątków jakiegokolwiek samolotu nigdzie nie dojrzał. Po paru godzinach poszukiwań, już nocą, powrócił bez, przeszkód na swoje lotnisko.

Właściwie to meldunek dowódcy patrolu z godziny 17.25 nie był ostatnią wiadomością z eteru. Był on tylko ostatnim połączeniem z wieżą kontrolną. Bo o godz. 19.04 operatorzy w Lauderdale złapali jeszcze ledwie słyszalny sygnał wywoławczy, z jednego z bombowców:

„FT... FT… FT...” I to już był istotnie ostatni znak życia znad oceanu.

Przez całą noc z 5 na 6 grudnia 1945 r. po morzu krążyły statki ratunkowe, wypatrujące ewentualnych rozbitków. Ruszył do akcji wojenny USS „Solomons” z trzydziestoma samolotami na pokładzie. Nad ranem 6 grudnia w poszukiwania było już zaangażowanych dwadzieścia jeden statków, a w południe zaczęło przeczesywać przestrzeń powietrzną trzysta samolotów… Nie znaleziono – ani na wodzie, ani na wybrzeżach – najmniejszego szczątku, najmniejszego fragmentu ekwipunku lub fragmentu samolotu. Tak samo było przez szereg następnych dni. Sześć samolotów i dwudziestu siedmiu ludzi zniknęło bez najmniejszego śladu: rzecz zupełnie nieprawdopodobna w wypadku morskich katastrof przy tak nasilonych poszukiwaniach na tak wąskim obszarze.

Próbowano przecież jakoś wytłumaczyć sobie tajemnicę tego zniknięcia. Oficerowie z Fort Lauderdale przypuszczali, że przyczyną ewentualnej katastrofy mogły być silne wiatry, które zepchnęły samoloty patrolu z kursu. To twierdzenie nie wytrzymywało krytyki:

dowiedziono, że 5 grudnia w rejonie Miami nie było żadnych silnych wiatrów, a gdyby nawet

takie były, nie mogłyby wielce zaszkodzić bojowym maszynom przystosowanym do lotów w

szczególnie trudnych warunkach. Gdyby nawet zaszła konieczność wodowania, Avengersy

takiż byty przygotowane na taką ewentualność i mogły utrzymać się na wodzie dostatecznie

długo, zanim świetnie wytrenowana w akcjach ratunkowych załoga przejdzie na tratwy

ratunkowe. Każdy z samolotów miał aparaturę radiową i radiooperatora. Czyż możliwe, aby

nagle zepsuły się radioodbiorniki w pięciu naraz bombowcach, a pięciu operatorów nie

potrafiło włączyć pięciu nadajników awaryjnych? Przecież dzięki tym nadajnikom łatwo by

określono z lądu miejsce, gdzie znajdują się samoloty.

(5)

Wysuwano także domysły - również mało przekonywające - że piąć Avengersów, straciwszy orientację co do kierunku, leciało blisko siebie, trzymając się razem „skrzydło w skrzydło”, i mogło nastąpić nagle jednoczesne zderzenie pięciu samolotów. Dlaczego jednak wobec tego nie znaleziono na morzu ich szczątków?

Wątpliwości mnożyły się: niemożliwe, aby patrol, lecąc stale na zachód, nie dotarł w końcu do brzegów Ameryki. Gdyby nawet piloci pomylili strony świata, to lecąc w każdym innym kierunku, natknęliby sią w końcu albo na Wyspy Bahama, albo na Kubę. Może więc krążyli całymi godzinami w kółko aż do kompletnego wyczerpania paliwa? Ale w takim wypadku maszyny opadłyby w końcu do morza i znaleziono by ich szczątki lub ślady sprzętu ratunkowego. A co z łodzią latającą, która nie tracąc orientacji, przybyła w rejon zaginięcia bombowców? Statek handlowy „Gaines Mills” widział o 19.50 w tamtej stronie jakby błysk wybuchu na niebie, a potem coś na kształt spadającego płonącego samolotu w okolicy New Smyrna Beach. Czyżby to był wybuch na łodzi latającej? Ale dlaczego już długo przedtem urwała się z nią łączność radiowa i dlaczego nie znaleziono żadnych jej szczątków w okolicy New Smyrna Beach? W późniejszych latach czyniono próby wyjaśnienia dziwnych zjawisk meteorologicznych, o jakich wspominali w swych meldunkach piloci patrolu nr 19. Dziwny wygląd słońca tłumaczono przesłonięciem go przez falę dymów unoszących się w atmosferze, a powstałych wskutek wielkich pożarów leśnych. Dlaczego jednak nie widzieli podobnego zjawiska ludzie na pobliskim przecież w końcu lotnisku w Lauderdale?

Może najbardziej przekonywającym wyjaśnieniem zaginięcia Avengersów było dokonane w ostatnich czasach stwierdzenie, ze w rejonie m.in. Trójkąta Bermudzkiego występują szczególnie często zaburzenia ziemskiego pola magnetycznego, a to ma wpływ na dokładność działania urządzeń nawigacyjnych i nawet na psychikę ludzką. Powstawać mogą wówczas także zaskakujące zjawiska świetlne, a w każdym razie może się tak wydawać ludziom, których system nerwowy został chwilowo naruszony przez burzę magnetyczną.

„Być może, jak twierdzą niektórzy badacze tego zjawiska - pisał niedawno w „Kurierze Lubelskim” Zygmunt Pikulski, autor przez wiele lat prowadzonego, doskonałego felietonu

„Przez szkiełko futurologii” - istnieje tutaj (w rejonie Trójkąta Bermudzkiego!) szeroki otwór na inną czasoprzestrzeń, a więc na całkiem inny, normalnie niewidzialny świat”.

No i są wreszcie osoby, które twierdzą, że zaginięcia samolotów, statków i ludzi dzieją się za sprawą przybyszów z Kosmosu, którzy zabierają ludzi i maszyny na swoje UFO (Unidentified Flying Objects) czyli „latające spodki”. Przekonał nas o tym naocznie Steven Spielberg za pomocą filmu „Bilskie spotkania trzeciego stopnia…”.

Tymczasem dowiadujemy się z prasy, że z Polski wybiera się w rejon Trójkąta

Bermudzkiego specjalna ekspedycja prywatna „złożona ze specjalistów od radiestezji,

telepatii, telekinezy, hipnozy, prekognicji, bioenergetyki i innych dziedzin z pogranicza

(6)

nauki, by rozwiązać pasjonującą zagadkę słynnego Trójkąta. Podobno istnieje i działa w Polsce aktywnie Prywatne Biuro Informacyjne Programu Badawczego „The Monument in Bermuda Triangle”. Z bliższych zagadek istnieje jednak do rozwiązania tajemnica duszy Polaków.

Pierwodruk: „Kamena”, 1982, nr 19, s. 14.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ślad tych wierzeń można odnaleźć nawet w języku polskim, gdyż wyraz wilkołak (prawdopodobnie skrócona wersja od: wilko-dłak) oznacza dosłownie „mający

Również jeśli chodzi o pacjentki onkologiczne, które są w trakcie leczenia, to kobiety te absolutnie powinny się zaszczepić przeciw Covid-19A.

- Może Pinokio To szczęśliwe imię Znałem kiedyś całą familię Pinokiów matkę ojca i dzieci Wszystkim świetnie się powodziło Najbogatszy z nich był żebrakiem Kiedy

dzenia wyznaczają u nas granicę ubóstwa, w żadnym razie zaś nie zapewniają godnego życia. Jeżeli bowiem przyjąć, że przeciętne wy- nagrodzenie pod koniec ub. roku wynosiło

[r]

Ale Rudego nie udało się go już ocalić – ranny i wycieńczony zmarł 30 marca 1943 roku.. W tym samym dniu umarł Alek, ranny w brzuch

gdzie słońca złoty blask, unoszą ręce i poruszają nimi w nadgarstkach, gdzie ptaków leśny chór naśladują ruchy skrzydeł ptaków,!. swym śpiewem wita nas wykonują

Jana Miodka na temat imion i nazwisk Źródło: Contentplus.pl sp.. z o.o., licencja: CC