• Nie Znaleziono Wyników

Myśl : tygodnik literacki, artystyczny i naukowy.1894, nr 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Myśl : tygodnik literacki, artystyczny i naukowy.1894, nr 1"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

N r . 1 . Lwów, 15. Lutego 1894. B ok IV .

m y s l

T ~ y c 3 r 0 3 z > 3 s r i K ; W ychodzi raz na tydzień.

Prenum erata w yn osi w e L i t o w i e : Rocznie . . 6 z i. — ct.

Półrocznie . 3 » — >

Kwartalnie . 1 » 60 » Miesięcznie —• » 60 » Za odnoszenie do domu dopłaca

się miesięcznie 5 ct.

Numer pojedynczy kosztuje 20 c t

Rękopisów drobnych nie zwraca się,

Lislów r s : ; ; Redakcyj l i t e r a c k i, a r t y s t y c z n y i n a u k o w y.

Prenumerata na prowincyi i w całej Austro-W ęgierskiej

monarchii w ynosi:

Rocznie . . . 6 zł. 50 ct.

Kwartalnie . . 1 » 65 » W Niemczech: rocznie 14 marek półrocznie 7 m. kwartalnie 3'50.

• We Francyi:

Rocznie 16 IV. — kwartalnie 4 fr.

Ogłoszenia i reklamy przyj­

muje Administracya »Myśli« po 10 ct. za wiersz petitem lub jego miejsce za pierwszy raz , a po 5 ct. za następny.

Redakcya i Administracya znajdują się w e L w o w i e w Rynku 1. 37, gdzie też uprasza się o nadsyłanie wszelkich przekazów i pism. — Prenumeratę przyjmują również we Lwowie wszystkie księgarnie. — W K r a k o w i e : księgarnie Gebetnera i Spółki, Spółki wydawniczej, Zwolińskiego i Spółki i J. A. Krzyżanowskiego. — W P o z n a n i u : księgarnia Cybulskiego. — Numera pojedyncze do nabycia

we L w o w i e w biurach dzienników: P I o h n a i O l s z e w s k i e g o .

O ćL I R e d a k c y i. <

M

Y Ś L , o rg an pośw ięcony lite r a tu r z e , nauce i s z tu c e , rozpoczynając czwarty rok istnienia, wchodzi na now e tory, skutkiem r e o r g a n i z a c y i, k tó ra p rz e p ro w a d z o n ą zo s ta ła w celu n adan ia ja k największej żyw otności pismu.

„Myśl" pojawiać się b ędzie ja k o ty g o d n ik , dzięki czemu silniejszy, niż d o t ą d , nacisk p o ło ż y ć będzie w niej można na ak tu aln o ść sp raw poruszanych.

Pismo nasze chcielibyśm y uczynić p rzedew szystkiem z w ie r c ia d łe m , wiernie rep ro d u k u ją - cem wszelkie drg n ien ia życia u m y sło w eg o . Z grom adziw szy d o k o ła R e d a k c y i najwybitniejsze siły literackie i a r ty s t y c z n e , zapew niw szy n a d to pismu e g z y s te n c y ę m a te r y a ln ą , m am y niepłonną n ad zieję , iż zadaniu potrafim y sprostać.

N o to w ać skrzętnie objaw y życia u m y s ł o w e g o , podnosić d o d a t n i e , a walczyć przeciw miernocie i obłudzie na polu nauki, literatu ry i sztu k i, przeciw wszelkim zboczeniom od szlaków e s te ty k ą i^ e ty k ą w skazanych — oto j e d e n z g ł ó w n y c h c e l ó w n a s z e g o p i s m a . Zw ra­

cam y p rzy te m u w ag ę na dział „ W o l n y c h m y ś l i " , specyalnie temu zadaniu poświęcony, k tó ry stale u trzym y w ać będziem y, a w któ ry m b e z w z g l ę d n e j k r y t y c e p o d d a m y w s z y s t k o , co na nią zasłuży.

Idzie je d n a k nam nietylko o t o , b y obfitym działem sp raw ozdaw czym u trzym yw ać łączn o ść ro zp ro szo ny ch u nas ognisk umysłowości. „Myśl" radzibyśm y uczynić g o d n ą swej nazwy — ch cem y b y ć pionierami myśli, zwłaszcza myśli n a r o d o w e j, chcem y stać na jej straży i wierni wielkim h a s ł o m , stawić z ap o ry zm ateryalizow anem u s p o ł e c z e ń s t w u , — chcemy, o ile stać nas na t o , sprow adzić literatu rę znowu na szlaki u d u ch o w ien ia, od k tóry ch ostatniem i czasy zbaczać p o czę ła

W iem y, że tr u d n e g o podjęliśm y się z a d a n ia , ale i to wiemy, że sp o łeczeń stw o nasze n ig d y nie odm aw iało p o p arcia usiłowaniom, skierow anym ku j e g o d o b ru

S pieszym y więc do celu, zbrojni nietylko w y tr w a ło ś c ią , nietylko p o m o c ą przyjacielską, lecz także wiarą w życzliwość tych w arstw szerokich, k tó ry ch pamięci „Myśl." polecam y.

Zapewniliśmy sobie w spółpracow nictw o najwybitniejszych pisarzy w każdym dziale n a ­ s z eg o pisma.

Nie pójdziem y za p rzy k ła d em tych, którzy wiele zapow iadają, a mało dotrzym ują. P r z e ­ ciwnie, chcielibyśm y zap o czątk o w ać odm ienną m e to d ę , w brew oklepankom p ro sp ek to w y m , szu m ­ nym w form ie, a płytkim w treści.

W tece redakcyjnej p o siad am y już b o g a t y zap as prac, oraz zapewniliśmy sobie we L w o ­ wie w sp ó łu d ział literacki pp. Woj. hr. D zied u szy c k ieg o , Dr. Br. Ł o z iń s k ie g o , W ł. Bełzy, M. Ro- docia, A u re le g o U r b a ń s k ie g o , prof. Finkla, A b g a r a - S o ł t a n a , D r. Kubali, prof. D unikow skiego,

H S T u m e r n a © t e a - z — " b e z p ł a t n y . “^BSS

(2)

2 M Y Ś L Nr . 1

Jana S ty k i, J. Starkla, Jan a Zdory, R. P olinskiego, D r. B ieg eleisen a, T. Z adurow icza;- T. Czapel- s k ie g o , Jan a Kaz. Zielińskiego, K. J. N ittm ana, Izyd. Kuncew icza, T. R y b k o w skieg o , Dr. J. B łe ­ szyńskiego, St. N iew iad o m sk ieg o , J. Nikorow icza i w. i.

M ożem y liczyć na s ta łe w sp ó łp raco w n ictw o : Ely. ..e g o , M. K on o p n ickiej, W.. M arrene, K. B arto szew icza, Dr. P io tra Chm ielow skiego, M iria m a , K lem en sa Junoszy, M. Gawalewicza ■ K o sia k ie w ic z a , K T e t m a j e r a , Dr. M o n a t a , Z. P a rw ie g o i w. i.

M A R Y A K ONOPNICKA.

Ze wspomnień o Teofilu Lenartowiczu.

F lo ren ck ie m ieszkanie L en arto w icza skro m n e było i niem al ubogie: m ów iło w szakże raczej o prostocie gustów poety, niżeli o braku.

S tanow iły to m ieszkanie dw a pokoje, odsądzone od siebie n a całą szerokość dom u, tak, że je d e n m iał okna od ulicy, drugi od p o d w ó rz a ; p o k o je te połączone były ko ry tarzem niezbyt ja sn y m , k tó ry p rzechodząc słyszałeś św iergot szczyglika. P ierw szy był sypialnią, p raco w n ią i sa lo n e m ; d ru g i rzeźb iarsk im w arsztatem .

T rzy rzeczy uderzyły m nie od p r o g a : C zarny krzyż i sodalisow ski w izeru n ek z C zęstochow y n ad Żelaznem łóżkiem , w ielki pęk an em o n ó w n a stół rzucony i szcze­

rozłoty p ro m ień słońca od o k n a po podłodze bijący.

Ulica M ontebello, przy której p o eta odw ielu lat m ieszkał, leży w stro n ie m iasta w sc h o d n iej, n a lewym brzeg u A rn a , niedaleko ogrodów P ra to . i w połow ie p rze­

strze n i pom iędzy p o n te Jospeso a ponte C a rra ia tw orzy z ulic ą Borgo Ogni S an ti k ą t ostry, którego w ierzchołek o p ie ra się o cichy plac D aniela M anina.

Ulica ta ani piękna, ani ożyw iona, a n i bogata, n a ­ w et pow iem m ało w łoska, m a coś ja k b y żołnierskiego w sobie.

Dom y proste, surow e, w dw a jed n o stajn e szeregi zró w n an e zd ają się iść, iść ...

N araz — szczerba. Mur to ja k iś poklasztorny, z sy g n a tu rk ą ch w iejącą się jeszcze u b ram y , w głębi o cieniona zielonością d zw o n n iczk a, czy też o ra to riu m sta re , a z poza m u ru ak ac ja sypie k w iat biały, w onny.

N a co j a p a trz ą c z d a le k a , z araz pom yślałam sobie, że w p ro st tej szczerby w łaśnie o kna p o ety być m uszą. J a ­ koż były. X niej też rzu c ała się i ow a stru g a św iatła tak żyw a, ja k b y kto w ięź kłosów pszenicznych, złotem po izbie słał.

J a k ta m co było, gdzie i k tó ry m kształtem stało, nie objęłam tego pam ięcią, m oże n aw et nie objęłam w zrokiem . Ale ogólne w rażen ie zdaw ało się m ów ić, że upływ a tu w półzakonne życie.

P rzedew szystkiem b ra k wszelkiego literackiego kram u. W ażkie biu rk o z tw a rd y m stołkiem nie świeciło żadnym z ty ch w yszukanych przyborów , w ja k ie się u n as la d a pism aczek funduje. P ap ieró w n a niem tak ja k b y nic, m ały k ałam arz, p a rę listów, w y ta rta tek a — i tyle. Owego ro zp o ście ran ia się, owej w ystaw y, ow ych to elegancyj szyldow ych literackiego z a w o d u , ow ych w m aw iań w ludzkie oko i w siebie, że się je s t po uszy pogrążo n y m w poezyi p o etą,— ani n a lekarstw o. W ielka p ro sto ta niecodziennej duszy w e w szystkiem . A potem w atm osferze całej izby czuć było ja k b y pogotow ie dłu­

goletniego w ę d ro w c a ; jak iś kufer je d e n i drugi, ja k a ś p a k a z książkam i, ja k a ś to rb a p o d ró żn a ja k iś płaszcz, n a poręcz rzucony. Coś ja k b y ztąd człow iek zaraz chciał w stać i iść, nie zahaczony o n ic , nie zatrzy m y w an y niczem .

W y d ał m i się L enartow icz m łodszym n ad w iek swój istotny. P atrząc n a jego ja sn e i w ym ow ne oko, n a żyw ość jego ru ch ó w , n a tw a rz nerw o w ą, sm agław ą, n a piękny w ąs m ęski, nikłby m u nie dał i lat sześć­

dziesięciu. Także i głos p ełen silnie w ib ru ją c y c h tonów , o niezw ykle bogatej skali, m łodszym był od w ieku poety.

Nie um iem i nie kuszę się opisać tego se rd e -

| cznego czaru , tego ciepła, k tó re zd aw ały się p ro m ie ­ niow ać z całej postaci jego. Nie czas też i nie p o ra m ówić, o czem się potoczyła »ta n ag ła rozm ow a, w k tó ­ rej dzieje la t w ielu chciano zam k n ąć w sło w a.«

Tyle tylko pow iem , że takiej żyw ości uczuć, ta ­ kiego ognia w sądach, takich szczerych u n iesień i obu­

rz e ń gorących. nie spotkałam an i p rz e d te m , an i p o ­ tem u ludzi, k tó ry ch ia ta i p rzestrzeń oddzieliły od ogni­

ska bezpośrednich w rażeń. Tu znać było, że z ogniska tego u n iesio n a iskra, płom ieniem pali sie w p iersi i że z życiem dopiero zagaśnie. T rąciliśm y w tych rozm o­

w ach stru n wiele, i w ydały w iele h arm onii, a i w iele zgrzytu. L enartow icz pochylony przez stół, z p o d p a rtą n a obu ręk ach głową, rozgorączkow any, z pociem niałym w zrokiem , słuchał i m ów ił z tą chciw ością duszną, z ja - kąby głodny chleb jad ł, albo pił p rag n ący ; a w tein słuchaniu, w tem pochyleniu się sam em , b y ła ta k a w y­

m ow a, taka żarliw ość czucia, jakiej też nie w idziałam ni p rzedtem , ni potem .

C harakterystycznym ry sem rozm ow y poety to m i się wydało, iż zatoczyw szy z razu szeroki w idnokrąg, n a ­ gle u d erzał słow em w p u n k t ja k iś drobny, w szczegół, zb ierał w nim pro m ien ie duszy, ja k w soczew ce, i z tego ziarna, p iasku czynił d ja m e n t, ro z tę c z o n y -w szy stk ie m i b arw am i.

D aw ało to m ow ie jego i w idzeniu rzeczy og ro m n ą dotkliw ość i bardzo żyw y koloryt, św iadcząc z a r a z e m , iż um ysł ten w sferze abstrakcyi, u o g ó ln ień , czuł się niesw ojsko, i długo w niej p rzebyw ać nie naw ykł. Owe słoneczne kłosy d aw no ju ż przygasły, a w oń ak aćy i pły­

n ęła szeroko przez o tw arte okna, kiedy L enartow icz po tekę sięgnął, i dał mi poznać »N ieszczęsnych« sw oich.

D ram at te n jeszcze w 86 ro k u był gotów : — »N a­

pisałem rzecz p. t. »Nieszczęsni« — donosi mi L en ar­

tow icz w lutym ow ego ro k u — k tó rą w y d ru k u ję , i — a d d io ! S ą tam gorzkości Ano tru d n o . Nie zaw sze m ożna być m iodow ym . Rzecz ta stan ie się głośniejszą, a w ielu powie, że to nie ja pisałem . N iech idzie. Od sfer »Błogosław ionej* odbiegłem w cienie!*

W m a rc u tegoż ro k u pisze: — »P roszę o now y adrtes« a przeszłe m oże coś z m oich »N ieszczęsnych» —•

p o n u re to m a lo w id e łk o !« —

(3)

Nr. 1 S L 3

W m a ju zaś d o d a je: — » Moi »Nieszczęśni« je s t to coś bard zo drastycznego, n a co ed y to ra pew niebym nie z n a la z ł; a poniew aż w łasn a kieszeń w iecznie pusta, pozostanie to zatem , ja k i »Sokrates* ad feliciora tem - p o ra w tece autora. I m ożelepiej, bo zakończę żyw ot pod sz a rą su k m a n ą lirnika, a nie w płaszczu z iskier i płom ieni, w k tó re m nie m oja dziw aczna p ro teo w a n a ­ tu r a przestrajała.«

P oela nam yślał się, czekał, w ahał, i tak zeszło do 92 roku.

— »Moje poczciw e k ac ap y jad ą. — p isał do m nie 0 ^N ieszczęsnych* w tym czasie — Obliczyłem w łaśnie ileby to kosztow ało. D użo! Ej, m oże i nie pojadą!«

—■ A było to przed sa m ą lw ow ską zam ierzoną p o d ró żą, której nie doczekał. I tak,nie m iał pociechy og ląd an ia w książce dzieła, k tó re m u ulubionem było, 1 w k tó rem m iał nadzieję dużego rozgłosu.

»Co w y o m nie w ie cie? pisał mi kiedyś. — L iren k a, i L iren k a!

Ale n ajżw aw sze m oje ptaki nie w yleciały jeszcze w słońce — i m oże nie w ylecą n igdy.»

»Czy się w te m określeniu poeta nie mylił*, Sąd zaw czesny. To pew na, że z swojej n a tu ry lirn ik a w d ra ­ m acie w yzuć się nie zdołał, i że najpiękniejsze fragm enty

^■Nieszczęsnych« są w łaśnie fragm entam i lirycznem i.

W ięc, kiedyśm y się tak, k a rtk a po k artce, w czytanie owo wgłębili, przyszła kolej i na drobne, ostatniem i czasy pisane, a pełne jakiegoś bolesnego czucia rzeczy, o k tó ry ch tu nie zam ierzam mówić. W ym ienię tylko Odę, przeznaczoną do m iędzynarodow ej księgi, k tó rą de G ubernatis ku czci K olum ba złożył. Miał L e n a rto ­ w icz w ielki d a r czytania. Jego giętki, p o d atn y ulotnym odcieniom głos, w y raz ista m im ika ruchliw ej tw arzy, gest m ów iący, w strzem ięźliw y, skrom ny, składały się n a p rze­

W O J C I E C H D Z I E D U S Z Y C K I .

LED W O GO.

P O W I E Ś Ć O B Y C Z A J O W A .

T O M I.

I.

icho było n a drodze. Słychać było tylko od czasu do czasu z daleka chłopa idącego za pługiem i naw ołującego w oły głosem przeciągłym , a m ogło się w ydać, że to n aw o ły w an ie nie przeryw ało jesiennego m ilczenia n atury, bo było ja k ie ś jed n o stajn e, tęskne, głuche, ze w szystkiem p o d o b n e do jesien i zalegającej kraj cały. Ziem ia c z a rn a p o o ran a, spoglądała n a niebo szare, o ło w ia n e , n is k ie , po k ry te b ru d n y m płaszczem niew yraźnych obłoków. Choć słońce nie zaszło, było takie św iatło ja k gdyby się ju ż m iało zm ierzch ać; ale to św iatło trw ało od ra n a i m iało trw a ć do w ieczora.

Oko w idziało w szędzie dokoła step tylko płaski i n a nim w ielkie, m nogie sterty zboża, a zaledw o jak b y u w idnokręgu spoczyw ało n a ja k ic h ś czarn y ch p lam ach i sm ugach, w y o b rażający ch lasy i wsie. Ale żyw a istota, p o ru sz ają ca się po tym stepie, nie szła nigdy po rów ninie, bo ziem ia tw o rzy ła w szędzie, niby ja k ie ś ogrom ne bałw any, czarnego, skrzepłego m orza.

Jeździec sam o tn y po su w ał się po czarnej rów ninie, gdzieniegdzie znaczonej przygłuszoną ru n ią łanów z a­

sian y c h ozim iną. Był to m ężczyzna bard zo m łody, u b ra n y w su k m an k ę i b a ra n ią czapkę. Biały ja k mleko

dziw ne zo b razow anie poezyj ow ych przed duszą słucha­

cza. Czytał zcicha, m ało co p o m agając sobie ru ch em pięknej ręki, a nie było, rzec m ożna, w yrazu, któryby w y razu nie m iał.

P rzy czy tan ia ow em zauw ażyłam je d n a k znaczne zdenerw ow anie poety. Głos chw ilam i się łam ał, drżał i łkaniem nabrzm iew ał, a ręce tak się trzęsły, że p ap ier w nich szeleścił, ja k n a w ietrze, co w tej w ielkiej ciszy przedzachodniej, k tó ra n as otaczała, dziw nie dotkliw em było. C hcąc tedy p rz e rw a ć to o c z aro w an ie, k tó re w y­

czerpyw ało poetę, zw róciłam uw agę jego n a stojący w pobliżu posążek ks. A d am a C zartoryskiego, i to n as przerzuciło w św iat inny.

(Dalszy ciąg nastąpi).

S T A N I S Ł A W ROSSOWSKI.

W U P A D K U .

W głębie upadku niemocą izucony, Biadał człowieczy duch. .

, Był bez ochrony I bez otuchy, jak bezsterna n a w a .. . Z ran mu posoka sączyła się krw aw a, Na usta pianę wydobyły zgrzyty — Leżał bez ruchu, winą swą przybity.

Lecz w skardze ducha, ponad bagna męty Nie lęk o pomstę z piersi biegł ściśniętej;

Nie rozpacz czarna, jeno wstyd, — ten szary Pokutnik, mściciel, wykonawca kary.

koń a rab sk i stąp ał pod nim w sp an iale, n ad y m ając n o zd rza ta k jak b y w ą c h a ł pow ietrze i ziemię. Mimo stro ju znać było po jeźdźcu, że nie był ani chłopem , an i dw orskim słu g ą , że b y ł sam p a n e m ; znać to było po ru c h a c h i po tw arzy b ard zo przystojnej, m ającej w sobie coś orlego czy sokolego raczej, a je d n a k n ad w y raz ludzkiego, tęsknego i łagodnego. Oczy błękitne p atrzyły ciągle w dal, ale ta k ja k oczy człow ieka, k tó ry nie w idzi tego n a co p atrzy i k tó ry p rz e b y w a m yślą gdzieś daleko od ziem i i od rzeczyw istości. Nos był orli, a n ad forem nem i, n ad w y raz w yrazistem i ustam i, rozp o ścierał się płowy, bardzo piękny wąs.

Jeźdźcow i n a im ię było Ja n , n a nazw isko W ielo- ho rsk i, pieczętow ał się K orabiem i używ ał au stryackiego ty tu łu hrabiego. Miał lat dw adzieścia cztery w łaśnie ukończonych, b y ł synem m łodszym p a n a S ylw ana W ie- iohorskiego, zm arłego p rzed kilkom a laty i p an i Idalii z O szm iańskich W ieloborskiej, k tó ra go w łaściw ie w y­

chow yw ała i k tó ra go aż dotąd strzegła ja k o ka w gło­

wie, jeżdżąc w ślad za nim do różnych k rajo w y ch i zag ran iczn y ch u niw ersytetów , w k tó ry ch dość późno ukończył sw oje studya. Z apisyw ał się zgodnie z w olą ro d zin y n a praw o, ale w sam ej rzcczy uczęszczał n a filozofię, k tó ra go pociągała bez p o ró w n a n ia więcej od su ch y ch p arag rafó w . M atka strzegła go je d n a k tylko z daleka, nie b ro n iąc m u w olności, a on stro n ił w szę­

dzie od w ielkiego św iata i ra d przeb y w ał z u bogą m ło­

dzieżą, u której zn ajdyw ał daleko więcej zapału i chęci do nauk, ja k u bog aty ch tow arzyszy.

Mimo w zględnej w olności, której używ ał, a sza­

cunku i p rzy w iązan ia o kazyw anych niezm iennie m atce, niecierpliw ił go cichy n a d zó r kobiety starszej, której

(4)

4 M Y Ś L Nr. 1.

A z wstydem, bratnie zawarta przymierze Pamięć, jątrząca ciągle rany świeże, Jakby potworny ząb P rom eteusza...

Ostatek siły, co sercem porusza, One wyżarły i głucho, bezwiednie, Jako ta gwiazda, która naraz blednie, Jako liść, wiatru oderwany ręką.

Duch runął . . .

Nagle uczuł, jak ktoś mięką Dłoń mu podaje, jak z grzęskiej topieli Wpół już martwego dobywa — i ścieli Posłanie z kwiatów, a potem skrwawioną Duszę układa na niem, wlewa w łono Nowy sił zapas i rany um yw a. . . I głos usłyszał z dali: »Jam prawdziwa Miłość. — Ja spajam znów, co wina zrywa.

Widziałam ból twój. wstydu twego bladość:

Dziełu pokuty, stało się już zadość.

Na mojem łonie wypłacz żal dziecięcy

I wstań — i w życie idź —■ i nie grzesz więcej!«

A. C Z E C H O W S K I .

P O C Z Ą T K I

POLSKIEGO MESYANIZMU

S ądząc z bard zo licznych śladów w lite ra tu rz e, b y ła szczególnie silną u naszych przodków w ia ra w n a d ­ zw y czajną opiekę niebios n ad polskim narodem . S ą one

nie ro zu m iał i o której m yślał, że jego nie rozum ie.

Myślał, że ro z u m ia ła dosłow nie chrz eścijań stw o i że je m u w ierzy ła ślepo, że b y ła p rzy w iązan a do form cy­

w ilizacyjnych, w ytw o rzo n y ch przez społeczeństw o a ry sto ­ k raty czn e i m o n arch iczn e i że im przy p isy w ała śm ie­

sznie w ielkie znaczenie. On m iał in n e w yo b rażen ie o Bogu i św iecie i nie śm iał z niem i w y raźn ie w y- stępyw ać p rzed p a n ią M atką, nie śm iał jej robić tej przykrości, aby nie chodził do kościoła i n a w e t do spow iedzi, i uw ażał siebie za rodzaj niew olnika bezro- zum nej m acierzyńskiej m iłości, za o b łudnika z p rzy ­ m usu. Był tedy w tej chw ili u rad o w an y m , bo z dniem pełnoletności, sta n ą ł n a w łasn y ch nogach.

Stryj jego zm arły od la t dw udziestu, także im ie­

niem Jan , zap isał był bard zo zn aczny choć zadłużony m a jątek n a Podolu, synow cow i sw ojem u i im iennikow i, pod tym i w aru n k a m i, a b y dochody służyły aż do jego p ełnoletności n a spłatę długów, aby się po ro k u zrzekł n a korzyść starszeg o b r a ta A ugusta sw ojego udziału w dziedzictw ie po ojcu, i a b y osiadł zara z po o sią­

gnięciu j)ełnoletności w C zarnej i tam gospodarow ał.

S tało się zad o ść w szystkim tym w aru n k o m i m łody W ielo h o rsk i był te ra z nie tylko w łasnym panem , ale także p an em o g ro m n y ch włości, objętych w posiadanie po dzierżaw cy, którego te n u ta w łaśnie w schodziła.

Tego d n ia ra n o , n a z a ju trz po sw oich dw udziestych czw arty ch urodzinach, zajechał był do C zarnej, ch ło p ­ skim w ozem najęty m n a najbliższej stacyi kolejow ej.

T aki przyjazd baw ił go n iezm iernie i p a trz a ł ciekaw ie n a swój m a jątek now o nabyty, do którego d o ta rł po ośm iogodzinnej jeżdzie. Z a sta ł w ieś p o b u d o w an ą w jarze, z a so b n ą, p ełn ą sadów i zam ieszkałą przez lud p rzy -

w p raw dzie z n a tu ry rzeczy p raw ie w szystkie naw iasow e tylko i niew yraźne, ale w y sta rc z a ją zupełnie, aby dać n am w y o b rażen ie o p an u jącem w społeczeństw ie przekonaniu.

W y stęp u je ono najjaśniej u M iaskowskiego, i p rzy taczam go tu taj n a pierw szem m iejscu, bo je s t on łiietylko j e ­ d nym z naj pierw szych n aszy ch pisarzy, u k tó ry ch m yśl ta w ystępuje w y raźn ie, ale że zam k n ął j ą zarazem w krótkiej i jasn ej form ułce, k tó ra uniem ożliw ia w szelkie n ieporozum ienie i m ogłaby służyć za m otto, położone n a czele całej historyi polskiej. P ost n eb u la Phoebus.

»Bóg Orła stróżem białego! Bóg broni Na żartkim koniu, przytomnej pogoni!*

Oto słow a ta k ja s n e , że nie p o trzeb u ją żadnego k om entarza. M ożnaby tylko zarzucić, że to frazes, przy k tó ry m p o e ta m oże nic sobie nie m yślał, um ieszczony tylko dla zapełnienia m iejsca i okrągłości strofki. Cho­

ciażby je d n a k ta k było rzeczyw iście, nie tra e i pow yższy u stęp w cale sw ego zn aczen ia ja k o w ygodna i k ró tk a fo rm u łk a, streszczająca m yśl w y rażo n ą w innych za­

b y tk a c h starszej naszej lite ra tu ry w iele obszerniej, a m im o to nie w yraźniej. W y stęp u je o n a ju ż o pół w ieku p rze­

dtem w p ism ach M ikołaja Reja. Mówi on pom iędzy in- n em i: »Żaden n aró d , żad n a h orda, a s n a d ź i cygańska nie je s t w takiej niedbałości, a snadź je s t w lepszem opatrzeniu, niźli tak sław ne, a zacn e p ań stw o n a sz e .« ...

» A c z b y n i e P a n B ó g s t r z e g ł z m i ł o s i e r d z i a s w e g o , a c o w i e d z i e ć n a c z b y n a m j u ż d a w n o w y s z ł y t e o p a t r z n e n i e d b a ł o ś c i n a s z e . » (Z w ierciadło §. 8.).

R ubaszne te i ironiczne p raw ie słow a p o tw ie rd z a zupełnie o w iele później Ł ukasz G órnicki w »D ziejach K orony P o lsk iej«, kład ąc w u sta P io tra B oratyńskiego w przem ow ie do Z ygm unta A ug u sta prośbę,- ab y zrzekł

sto jn y i u b ie ra ją c y się m alow niczo, k tó ry się an i nie dom yślał dziedzica w m łodzieńcu, ja d ą c y m n a chłopskim w ózku w szarej b u rc e . U koń ca w si w znosił s ię dw ór m u ro w an y , piętrow y, sto jący pom iędzy dziedzińcem a ogrodem . Ja ś W ielohorski kazał zajech ać p rzed ganek, o p a rty n a kilku m u ro w a n y c h słu p ach i obejrzaw szy się po dziedzińcu, nie m ógł sobie ja sn o zdać sp ra w y z tego, czy te n dziedziniec był istotnie sm u tn y m z z a ­ niedbania, czy się w y d aw ał sm u tn y m dlatego, że listo­

p ad kładł sw e piętno p o n u re i żało b n e n a cały św iat.

Z apłaciw szy hojnie chłopow i, k tó ry go przyw iózł i p rzekonaw szy się, że drzw i głów ne dom u były szczel­

nie zam knięte, puścił się w zdłuż m urów , szukając ja k ic h drzw i pobocznych. W ielki k udłaty k u n d y s. w yskoczył w tedy z poza jak ieg o ś ro g u i szczekając głośno, dał m ieszkańcom d w o ru z na ć , że ktoś się nieznajom y zjaw ił. Po chw ili pok azała się m łoda k u c h e n n a dziew ka, k tó ra się w y p atrzy ła n a now ego dziedzica ogłupiałym w zrokiem .

J a ś się spytał:

— Czy je s t p a n Czeczot w do m u ?

— Jest.

— Z ap ro w ad ź m nie do niego.

D ziew ka zrozum iała, że to ktoś, k tó ry m a p ra w o rozkazyw ać i zap ro w ad ziła m łodego dziedzica przez ja k ą ś sień bo czn ą do dw u bard zo p o rząd n y ch pokoi, zam ieszkałych przez p a n a Czeczota, nie m łodego ju ż człow ieka, a starego kaw alera, tytułującego się kom i­

sarzem d ó b r w C zarnej.

(G. d. n.)

(5)

Nr. 1 M Y

się B a rb a ry dla d o b ra k raju. »A ta k — m ów i p r z e z t e g o B o g a , k t ó r y K o r o n ę P o l s k ą , z o w y c h m a ­ l u c z k i c h p o c z ą t k ó w u c z y n i ł t a k w i e l k ą , a m o ­ ż n ą : k t ó r e j w o l n o ś c i , m a j ę t n o ś c i , d o m y n a s z e d o " d z is ie js z e j g o d z i n y , z a c h o w a ł n i e z g w a ł c o n e ; k t ó r y n i e r o z u m e m n a s z y m , n i e d z i e l n o ś c i ą , n i e s p r a w ą a l e ł a s k ą a m i ł o s i e r d z i e m s w o j e m u c h o ­ w a ł n a s o d t e g o o g n i a , k tó ry m się F ra n cu sk a, W ę­

g iersk a, A ngielska i in n e ziem ie palą, prosim y cię f a ­ nie !« etc.

P odczas gdy w ielkiej części n a ro d u schlebiało p rze­

k o n an ie o nadzw yczajnej opiece boskiej n ad P olską, i w nieograniczonej ufności w pom oc niebios zap o ­ m n ian o o sm utnych sto su n k ac h R zeczypospolitej, da­

w ały się także słyszeć sk arg i n a to łudzenie się sa­

m o w o ln e, odzyw ały się głosy p rzestro g i i n ap o m in an ia, a b y b u d o w ać raczej n a w łasn y ch siłach, niż poruczać Bogu o bronę k ra ju i z założonem i ręk o m a zdaw ać się n a jeg o łaskę.

Szczególnie ostro p rzeb ija się ta myśl w sa ty ra c h O palińskiego. O beznany dokładnie z położeniem k ra ju i dbały o h o n o r R zeczypospolitej, u w a ża on za niego­

d ne , aby n a ró d w ielki i potężny, nie ufając sam sobie, zd aw ał się n a łaskę nieba, i ja k błazen w y staw iał się n a n ajro zm aitsze nieprzyjem ności i niebezpieczeństw a w nadziei, że w ostatecznej chw ili Bóg go od nieprzy­

jació ł w ybaw i. U w aża to za sam ow olne uw łaczanie go­

dności narodow ej, ro zum iejąc, że błazen, choćby n ajw ię­

kszego p a n a był u lu b ień ce m , pozostaje zaw sze tylko błaznem , w zg ard zo n y m , w y śm iew anym i krzyw dzonym p rzy każdej sposobności. Nie przeczy o n , że P olska w iele zaw dzięczała Bogu i cieszyła się jego nad zw y ­ c za jn ą laską, ale w idząc nierząd, szerzący się coraz w ię­

cej i zag raż ając y wolności, zdaje się przypuszczać — podobnie ja k Rej to uczynił — że m ogłaby nadejść chw ila, kiedyby Bogu sprzykrzyło się czuw ać n ad n a ro ­ dem i pozostaw ił go w łasnym jego siłom. Dlatego też ra d z i, póki czas jeszcze o trz ą sn ą ć się ze sw oich p rzy ­ w a r, w zm ocnić fu n d a m en ta Rzeczypospolitej i sta ra ć się 0 to, aby o w łasn y ch siłach staw ić m ogła czoło n ie­

p rzy jacielo w i, i odzyw a się do w spółobyw ateli pełen goryczy i żalu:

»Nierządepi Polska stoi, nie źle ktoś powiedział;

Lecz drugi odpowiedział, że nierządem zginie.

Pan Bóg nas ma jak błaznów. I to prawdy blisko, Ze między ludźmi Polak, jest Boże igrzysko.

K i e d y b y n a s w s z e c h m o c n a b o s k a ni e t r z y m a ł a R ę k a , j u ż b y ś m y d a w n o r ą k n i e p r z y j a c i e l s k i c h Ni e u s z l i , a że p r z y d a m i o s t a t n i e j zguby.

T e n n a s t r z y m a , t e n s a m n a s z a k r y w a i szczyci . (Satyry kś. III. 6.) W liczbie p isarzy n asz y c h , w k tó ry c h u tw o rach odbiła się m niej lub więcej ja sn o m yśl n a ro d o w a z a j­

m u je zupełnie o d ręb n e stanow isko mąż, u którego za u ­ w ażono ju ż o d d aw n a w y raźne ślady m istycyzm u, sp o k re­

w nionego z m esyanizm em polskim pierw szej połow y tego stu lecia: W e s p a z y a n K o c h o w s k i . D ziwna, że od­

kry cie to nie n ap row adziło n a dom ysł, iż m yśli w ypo­

w iedziane w »Psalm odyi« i in n y c h u tw o ra c h K ocho- w skiego nie m ogły p o w stać w głowie sam ego au to ra, lecz m usiały być w łasnością całego ów czesnego społe­

czeństw a, w y razem tego co m yślał lub czuł p rzynajm niej cały n aród, chociażby dla tego tylko, że nie doznały ża­

dnego zaprzeczenia, nie w yw ołały żadnego zdziw ienia naw et, jakiegoby trz e b a było się spodziew ać, gdyby nie odpow iadały ogólnym z a p a try w a n io m , były oryginalne 1 sk ąd in ą d nieznane.

K ochow ski sam je d e n bodaj zdaw ał sobie sp raw ę z uczucia, leżącego n a dnie se rca n a ro d u , sam je d e n n ad niem się zastanaw iał, i dla tego też sam je d e n uczynił je m yślą przew o d n ią niektórych sw oich utw orów . S ilną snaó była w sercu jego w ia ra w n ad zw y czajn ą opiekę niebios i potężn ą m y śl, k tó ra zdołała w ydobyć z lu tn i jego tony ta k dźw ięczne i pełne, ja k rzadko gdzie tylko w starszej naszej lite ra tu rz e; a choć nie w szędzie um iał się p o eta u trzy m ać n a w ysokości praw dziw ej poe- zyi, zn ajd u jem y je d n a k w »Psalm odyi« u stęp y ta k silne i pełne, że m oglibyśm y je bez w a h a n ia położyć obok p o k rew n y ch m yślą »K siąg Pielgrzym stw a* największego*

z naszych wieszczów.

(Ciąg dalszy nastąpi).

W O L N E M Y Ś L I .

Hr. W ojciech Dzieduszycki pod n ió sł w jed n y m z sw ych odczytów , iż w społeczeństw ie naszem n ad ­ m iern ie rozpanoszyła się krytyka. Z danie to m ieści w sobie niezaw odnie w iele praw dy, ale — niech nam czcigodny a u lo r »A n io ła« w ybaczy — je s t w gruncie p aradoksem . W ytw orzyło się u nas m an iactw o k ry ­ tyczne, k ry ty k i je d n a k b ra k ta k sam o, ja k jej brakow ało, dajm y n a to, przed pięćdziesięciu laty. L ubim y »w szystko- krytykow ać*; sp ra w ia n am zadow olenie, jeśli m ożna, g arść b ło ta rzu cić w tw arz słońcu, jak g d y b y ono m iało n a tem co u cierp ieć; cieszym y się, m ogąc najlepszym zam ia ro m i czynom p o dsuw ać pry w atę, odstępstw o od zasad, egoizm — ale czyż w tem polega k ry ty k a ? Owszem, n am się zdaje, że ow a prz y w ara, n u rtu ją c a u n as z całą siłą -pierw otnych instynktów , m a źródło sw e w bezkrytyczności.

W p ro w ad źm y kry ty k ę o p a rtą n a zasad ach rozum u,, p raw d y i słuszności, a w ów czas n au czym y się nietylko w ady i w ystępki piętnow ać, lecz także oceniać należycie- każdy objaw dodatni, k ażd ą zasługę, każdy pożyteczny dorobek.

M yśl nie je s t po w o łan ą do roli bociana, oczyszcza­

jącego staw z żabiej inw azyi. N iem niej je d n a k po­

stanow iliśm y p rzynajm niej objaw y życia um ysłow ego śledzić z całą uw agą i p o d d aw ać je owej k ry ty c e sp ra ­ w iedliw ej a rozum nej, której b ra k u n as d aje się od­

czuw ać tak dotkliw ie. O bjektyw nie, ale z całą su ro ­ w ością w ytykać będziem y ujem n e objaw y, a choć zadanie to p rzy k re i tru d n e , w y trw am y w niem przekonani, że je stto obow iązek publicystyczny, że p ię tn u ją c zdro- żności i śm ieszności, przyczynim y się w edle najlepszych sił do u to ro w a n ia drogi tem u, co czyste, piękne, zdrow e.

* *

*

W ątpliw ej bard zo w a rto ści zasada »de m o rtu is nil nisi bene« sto so w an ą je s t w p rak ty ce życiowrej sub- jek ty w n ie i bezw zględnie.

T ragiczny w ypadek zaszły w K rakow ie n asu w a n a m p a rę u w a g , k tó re z p ew n y m niesm akiem n a tem m iejscu ro zw in ąć m usim y.

Młody zapaleniec, fantasta, chłopiec dobry, uczci­

w y, b ru d a m i i kałem pow szednim n iezatruty, w p rz y ­ stępie sz ału , obłędu erotycznego strzelił do flirtującej go a rty stk i i położyw szy ją tru p e m , sam sobie w ym ie­

rzy ł spraw iedliw ość.

W y p ad ek w n asz y c h sto su n k ach rz a d k i, n a za­

chodzie n o to w ań y niem al codziennie w kronice poli­

cyjnej.

(6)

6 M Y Nr. 1.

S zaleniec sn ać nie p o jm o w ał życia bez uk o ch an ej przez siebie kobiety.

W napadzie gorączki patologicznej w y ro zu m o w ał śm ierć o b o jg a:

»Nie chcesz być m o ją — dobrze, ale nie będziesz niczyją*. W p ozostaw ionym liście prosił o w spólny grób, o zag ran ie n a pogrzebie m a rsz a C hopinow skiego.

Tyle faktu. Jakże go ośw ietliła n asza p r a s a ? K ażdy p rzy zn a, że bezlitośnie, nieetycznie. P ozw olono rzucić zw łoki nieszczęśliw ego o b łąk a ń ca w e w spólne . . . ale z o statn im i w yrzutkam i społeczeństw a grobow isko, n a ­ piętn o w an o go m ian em zb ro d n iarza, a drugiej ofierze w y p raw io n o dw a pogrzeby, n akadzono jej w sposób — pow iedzm y szczerze — śm ieszny i brzydki.

Kto posiadał ta le n t sceniczny, kto ro zu m iał i sto ­ sow ał sztukę zd o b y w an ia sobie la u ró w — ten jeszcze te m sam em nie zasłużył po śm ierci n a cześć pow szechną, n a apologię bezw zględną.

Podobnie, człow iek o szlach etn y ch p obudkach, n ie ­ skażony, choć m niej u talen to w an y , jeśli go do czynu szalonego pop ch n ie nie cel poziom y, lecz obłęd, ch o ro ­ bliw y n a p a d — nie pow inien być jeszcze a u to k raty czn ie potępiony, zw łaszcza w tedy, gcly z wła.snej w oli pozb a­

w ia się p ra w a o b ro n y i u sp raw ied liw ien ia

N ależało się n ad tem głębiej i uw ażniej z a sta ­ now ić, zanim p ad ły w yroki absolutne.

* *

*

N a innem m iejscu om ów iliśm y w sw oim czasie, doniosłe znaczenie tegorocznej P o w s z e c h n e j W y ­ s t a w y k r a j o w e j , dla sp o tęg o w an ia naszej ek onom i­

cznej i społecznej żyw otności p rzed E uropą, dla z o b ra ­ zow ania przed oczam i św ia ta ow oców naszej k u ltu ry , n au k i i sztuki.

Z ajęcie się w ielką ekspozycyą polską, je s t duże, choć stanow czo nie ta k wielkie, jakiegobyśm y się m o­

gli i m ieli p raw o spodziew ać.

D yrekcya W ystaw y, re p re z en to w a n a przez czło­

w ieka tak dzielnego, takiej niezm o rd o w an ej pracy, en e rg ii i w ytrw ałości, ja k im je s t p. dr. Zdzisław M ar­

chw icki, czyni p rzy pom ocy sp rężystych i pełnych za p ału sek retarzy pp. S ta rk la i Zielińskiego, stanow czo więcej dla sp ra w y w ystaw ow ej, większe n a jej o łtarzu sk ład a dow ody pośw ięcenia i zapobiegliw ości, niż np.

dy rek cy a czeskiej W ystaw y z r. 1891.

W P rad z e p raco w an o społem , zap aln ie; w sp an iałe g m ach y rosły, ja k b y za dotknięciem laski czarodziej­

skiej całego narodu.

U nas pod tym w zględem nieco inaczej. D yrekcya nietylko organizuje, tw orzy, w ydaje inśtru k cy e, ale n ad to zniew oloną je s t do zach ęty urzędow ej, do przy ­ p o m in a n ia niejako, czem będzie W y sta w a szerszem u ogółowi, k tó ry je s t ta k apatyczny i bezm yślny, że nie chce sobie n a w e t zadać tru d u o d e rw a n ia się od co­

dziennych, pow szednich in teresó w i przejęcia się całą d uszą sp ra w ą tak ogólnej, doniosłej natury.

Nasze d ziennikarstw o m ogłoby się ró w n ież p o ­ w ażniej zająć W y sta w ą i nie o g raniczać się n a su ch y ch in fo rm ae y ach b iu ra prasow ego, które, dzięki sta ra n io m dyrekcyi, istnieje po to, aby sp raw o zd aw cy d zien n ik ar­

scy m ieli zad an ie ułatw ione, inform acye pew n e i ścisłe, ale nie w ty m celu, by rep rezen to w ało generalnego referenta, w szystkich pism .

P raw d a, że n a plac w y staw y tro ch ę daleko, a na ul. Ja g iello ń sk ą bliżej, w obec faktu je d n ak , że przecież coś zro b ić dla W y staw y i jej publicystycznego uzm y­

słow ienia w arto, m ogłyby nasze red ak ey e częściej w y­

syłać sw oich p ełnom ocników na m iejsce niedalekich naszych tryum fów .

S poro w olnych m yśli n a su w a się nam jeszcze pod pióro, odkładam y je je d n a k dla b ra k u m iejsca do przyszłych num erów , dzieląc się n a zakończenie z n a ­ szym i czytelnikam i w iad o m o śc ią, iż re fe ra t d z i a ł u s z t u k i n a W ystaw ie krajow ej objął w naszem piśm ie d o c e n t e s t e t y k i i h i s t o r y i f i l o z o f i i n a W s z e c h n i c y l w o w s k i e j : W o j c i e c h hr . D z i e - d u s z y c k i .

* *

-i'

— P ro szę ciebie, co sądzisz o m oich p o e z y a c h ? sp y tał m nie w czoraj je d e n z ty ch w ielkiej odw agi a u to ­ rów , którzy nie w a h a ją się używ ać do w y rażen ia sw ych m yśli form y w ierszow anej.

— Co ja są d z ę ? odparłem . Z abaw nyś! Cóż to ? T ak g w ałtow na ze b ra ła cię o ch o ta słu ch an ia kom pli- m e n tó w ? W szak nosisz nazw isko ^zaszczytnie znane«, a w szystko, co w yjdzie z pod twego p ió ra celuje co n a jm n ie j »w y b itn y m ta le n te m «.

— D o p raw d y ?

— Mój kochany, czy ty kpisz, czy o drogę p ytasz ? N a to p o eta p o m u sk ał się po długich kęd zio rach i w estch n ął głęboko.

— Gdzie m n ie ta m kpiny w głow ie! zapew niał.

Ale w idzisz; człow iekiem je ste m i n ih il h u m a n u m a m e esse p u to . P ochw yciła m nie ta n ieszczęsna żyłka po e­

tycka, oddałem się jej w ięc całkow icie. O tem , żeby mi była dojną krow ą, n iem a m ow y, a n i tego nie żądałem od niej. Ależ, do licha, kto tyle pośw ięcił p racy m ózgu i nerw ów , jeśli ju ż niczego w ięcej, sw em u zaw odow i-—

kto przy tem , ja k łaskaw ie stw ierdziłeś, nie dał się ze­

p c h n ąć gdzieś pom iędzy ciurów — ra d b y czasem usły­

szeć sk ro m n e ja k ie słów ko uznania, zachęty; ra d b y m ieć czarno n a białem dow ód, że ludzie nie p u szczają słów jego m im o uszu, że n a coś ta p ra c a zd ała się przecie.

Ot, n iedaw no — dostałeś przecie egzem plarz — i co m yślisz — czy pies przynajm niej szczeknął?

— W a ry a t, w a ry a t z m o k rą głow ą! zaw ołałem . Czego je m u się zachciew a! A- św ieciłeś po red ak cy ach o c zy m a? P ra w d a , że n ie ? A m asz głos decydujący, w której z in sty tu cy i fin an so w y ch ? P raw d a, że n ie ? Czy zobow iązałeś sobie bodaj innem i przysługam i tych, k tó rzy o tobie p isaćby m ogli? Także nie! I ty chcesz, ab y w p ism ach p o d d an o ro z trząśn ięciu tw e u tw o ry ? Publiczność poezye p rzeczy ta — nie bój się — ale że ty nie przeczy tasz nigdzie godnej ich oceny, za to głow ę daję.

—■ Ale je d n a k b y w ają recenzye i w naszych p i­

sm ach, an i p ro tek c y ą nie zdobyte, an i też zobow iąza­

niam i nie w ym uszone.

— A tak, b y w ają! Ale w tym celu trz e b a inaczej zaw inąć się około in teresu . W y d aw aj k ilk u n astu k a rt­

kow e broszurki, naszpikow ane idyotyzm am i, a la P rzo d k a, czy ja k się ta m n azy w a ów facet, a cel osiągniesz.

Znajdzie się z p ew n o ścią ktoś, kto m a ch n ie ci o ty ch nonsensach, sp raw o zd an ie n a 500 w ierszy. R ecenzya nie będzie w p raw d zie m ą d ra ; od zgrzytów w ym uszo­

nego dow cipu w yginie połow a m ysiego rodu, a b rz e ­ m ię p s e u d o -h u m o ru p. re c e n z e n ta gotow o cię zm iaż­

dżyć n a b ezkształtną m asę sw ym ciężarem — ale o trzy ­ m asz, czego p ra g n ie sz : recenzyę obszerniejszą, niżby się należała sam em u A snykow i!

* *

*

P o w iad ają i to nie bez racyi, że społeczeństw o nasze tra c i coraz bardziej zaufanie do p ra sy , że się ta nib y p o tęg a m o carstw o w a w oczach publiczności po­

niża, dyskredytuje.

Jeśli to praw d a, to cały ciężar w iny sp a d a n a sam ą p rasę.

(7)

Nr. 1. M;« Y /

Z ag ra n ic ą d ziennikarstw o przeobraziło się w ge- szefciarstw o niskiego rodzaju, ssące z każdej afery po­

litycznej lub g ry n d ersk o - g ield z iarsk iej, tuczące się w strę tn ie i bezw stydnie. T am istn ieją p r i x fixe n a fej- łetony, w zm ianki, dłuższe lub krótsze oceny. Z a w szystko trz e b a gotów ką płacić.

U nas, dzięki Bogu, zgnilizna ta nie w siąkła do­

tychczas w organizm prasy. Pojm ujem y w ogóle jak o tako zadanie i cele dzien n ik arstw a, dążym y w zasadzie do jed n ej m ety, je n o gryziem y się ja k b ry ta n y po d rodze, n a o tw arty m trakcie, przed forum czytelników .

Czy ta k być p o w in n o ? Czy naczelnicy — re d a- kto ro w ie pism nie m ogliby załatw iać sw oich o sobistych anim ozyj i sporów in tr a m u ro s, bez udziału publicznego i nie n a benefis falangi k o m e n tato ró w ?

Czy nie m ożnaby utw orzyć jakiegoś try b u n a łu dziennikarskiego, k tó ry b y dyskrecyonałnie ro z p atry w ał sp ra w y n a tu ry czysto p ry w a tn e j? W ów czas dzienniki nie kruszyłyby kopij w obronie sw oich szefów, lecz w o b ro n ie in teresó w w ażn iejsy ch , k raj cały obcho­

dzących.

U w agi pow yższe są — zdaniem naszem — w tej ch w ili bard zo n a czasie.

IZYD O R KUNCEWICZ.

"W L E S IE .

(N O W ELA J.

O na w a h a ją c a się, lękliw a, on, poru szo n y g w ał­

tow nie, d rżący od n am iętności, w eszli pod zielone sklepienie.

B yłato ich p ierw sza schadzka w e dwójkę, zdała o d ludzi. Dotychczas, chociaż sto su n ek ich trw a ł już k ilk a m iesięcy i chociaż o n nalegał i błagał, o n a , o p ie rała się; w y n ajd y w ała przeszkody, zw lekała, ja k b y c zu jąc, że b ro n i ostatniej reduty, oblężonej przez nie­

przyjaciela fortecy. W reszcie gorące zaklęcia osłabiły jej opór, przysięgi i zap e w n ie n ia dozgonnej w ierności zażegnały trw o g ę ; p oddała się n a łaskę i niełaskę.

S erce ośm nastoletniej dziew czyny, gdy kocha, w ierzy w szakże ta k ch ętn ie w szczerą i w ieczną miłość!..

W yniosłe dęby i buki, roztoczyły n a d ich gło­

w am i sw oje k onary, ja k b y ra m io n a opiekuńcze, a z głę­

bi lasu w ybiegł n a spotkanie lekki w ietrzy k i ow ionął im rozpalone od słońca i w zru szen ia policzki chłodem o rz eź w iający m ... Kosy, ziem by i w ilgi ozw ały się gło­

śn iej, w ita ją c przybyszów .

Szli, trz y m a ją c się za ręce, przyczem dłoń jego d rg ała nerw ow o, a jej oczy, u n ik a ją c jego spojrzenia, w dół były spuszczone.

M iękka m uraw a, po której stąpali, p strzy ła się ró ż n em i b a rw y od kw iecia. Liliowe storczyki, czerw one ogniki, blado-żółte lw ie pyszczki, białe stokrotki i dzw onki fioletowe, rozsiadły się gęstą ła w ą n a sk raju lasu, a p o m ięszane ze sobą, tw orzyły ja k b y deseń fan­

tasty czn y n a tle zielonem .

W śró d nich stą p a ła dziew czyna ostrożnie, o b a ­ w ia ją c się zgnieść lekką sto p ą kw iecisty kobierzec;

m ężczyzna n atom iast, d e p tał go bez m iłosierdzia i uw agi.

Cóż m ogły znaczyć dla niego w szystkie inne k w iaty n a ziem i, gdy czuł, że ów najcudniejszy, je s t je g o w łasn o ścią i kielich sw ój św ieży k u niem u po­

chyla !..

Las sta w a ł się coraz gęściejszy. P odszyw ały go szeroko rozrosłe k rzak i leszczyny i dzikich bzów, między którym i, kępam i w ystrzelała p ierz asta paproć, a gdzieniegdzie, koło pni zręb an y ch drzew , czerw ieniły się niby k rw aw e płatki, tru ją c e m uchom ory.

Dwa rów no u góry ścięte pnie, sterczały tuż obok siebie z ziem i i tw orzyły ja k gdyby dw a niskie sto ­ łeczki, um yślnie dla w ygody przechodniów w lesie zostaw ione.

— P atrz! to ja k b y dla nas! — rzekła dziew czy­

n a — w szakże usiądziem y tutaj ? ...

— Nie, n i e ! — odparł m ężczyzna żyw o — Te pnie sto ją ta k daleko je d e n od d ru g ieg o ... nie m ógł­

bym cię n a w e t uściskać !..

— Ależ one są tuż obok s ie b ie . . .

— J a k a ś ty n ie d o b ra ! Dla m nie są one d a le k o !..

J a chciałbym być tak błizko przy to b ie ... tak zaw ­ sze b liz k o !..

O bjął ram ien iem jej kibić i schyliw szy się, p rzy ­ tulił tw arz do jej szyi.

Poszli dalej. Gałęzie leszczyny zagradzały im je ­ d n ak coraz bardziej drogę, gąszcz sta w a ła się coraz w iększa. P rzez z w a rtą m asę zieleni u góry, p rzed zie­

ra ły się tylko blade p rom yki i choć daleko było je sz ­ cze do w ieczora, p raw ie m rok p an o w ał u dołu. W tym m roku, nie rosły ju ż n aw et kw iaty; zaledw ie m chy gd zien ieg d zie... Ziem ię p o k ry w ała w a rstw a zżółkłycb liści zeszłorocznych i zeschłych gałązek, k tó re łam iąc się, ch ru p ały pod stopam i kochanków .

M iejscami, przejście zdaw ało się niem ożliw e.

W ów czas m ężczyzna całą siłą rozchylał gałęzie, i znow u szli naprzód, w m ilczen iu , w tajem niczym m ro k u leśnym p o g rą ż e n i...

N araz z pom iędzy gw ałtow nie rozchylonych g a­

łęzi, b u c h n ą ł p otężny słup słonecznego św iatła, a w raz za tem , oboje w ydostali się n a niew ielką polankę, sk ą­

p a n ą w b la sk a ch , z trzech stro n o to czo n ą borem , z czw artej zaś w ybiegającą w ydłużoną gardzielą ku obłokom i polom rozległym .

N a tej p o lan ce drzem ało okrągłe jeziorko. Po b rzeg ach z a ra sta ły je gęsto dziew an n a i sito w ie; za sitow iem ró sł jeszcze żółty jask ier, lecz i on nie do­

c ierał daleko — i p o ś r o d k u , św ieciło jeziorko g ład k ą i czystą p o w ierzch n ią, n a k tó r ą , tylko las naokół po­

lanki stojący, nierów ne i chybotliw e kładł cienie.

D ziew czyna sta n ę ła n a sk ra ju gęstw iny w niem ym zachw ycie.

— Ach, ja k tu ła d n ie ! ja k ja sn o ! . . . Nie idźm y ju ż dalej, m nie lęk czegoś zb iera tam , w tym m roku...

M ężczyzna zaśm iał się z przym usem .

— Lęk ? . . . czego lęk ? . . . przecież m nie się nie boisz ? . . .

P o trzęsła przecząco głów ką, lecz nic nie odpow ie­

działa.

Idąc k ra je m lasu, zw olna okrążali jeziorko. Gdy ju ż znaleźli się po stro n ie p rz e c iw n e j, p rzed n o w ą śc ia n ą zieleni, dziew czyna rzekła ra z jeszcze:

— Z ostańm y t u t a j . . .

Było tyle nieśm iałej prośby, a zarazem ta k a ule­

głość v,’ jej głosie, że m ężczyzna p rzy stan ął, w idocznie zaw ah ał się n a chwilę.

Ale rów nocześnie, od stro n y obłogów i pól do­

biegły n aw o ły w an ia ludzkie i klek o tan ie dzw onków j a ­ kie zw ykle n a szyjach k ró w zaw ieszają. Z nać nieopo­

dal p a sła się liczna trz o d a bydła.

W a h a n ie się m ężczyzny zniknęło n a ty ch m iast bez śladu.

— Nie, nie, tu nie m ożem y zo stać! Tu m ógłby którykolw iek z p astu ch ó w p o d p atrzeć każdy nasz

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jakże w tych warunkach myśleć o zwiększeniu formatu, które koszt zwiększy; z drugiej strony, jakże uciekać się, dla ulepszenia pisma, do podniesienia ceny,

Prócz tego istnieje jednak jeszcze inna wciąż wzrastająca dziedzina walki klasowej proletarjatu; dziedzina, w której dojść można do zadawal- niających wyników

Wszędzie zaś stara się związek tworzyć organizacje:.. tworzy grupy, zakłada biura, mianuje mężów

stępnie liczy się dalej aż znowu wypełni się druga część, do trzeciej części—należą wszyscy pozostali

ją same zająć się zorganizowaniem dla członków oddziałów odczytów i nauczania, ale przedlym winny się porozumieć z Zarządem Związku i o ile można

nego i nie dokonawszy wyborów nowych członków Zarządu i Komitetu Naukowego, co było rzeczą bardzo pilną, gdyż organy te, dzięki ustąpieniu znacznej ilości

miast nie chcą nic słyszeć o uznaniu związku i ten punkt staje się owym gwoździem, koło którego obraca się w tej chwili ten nader zajmujący akt ruchu

szech jest liczące 20,000 mieszkańców miasteczko Reggio-Emilio- (Redżio-Emiljo), położone w prowincji Emilji, gdzie proletarjacki ruch współdzielczy krzewi się