R. 15:2006, Nr 1 (57), ISSN 1230-1493
Stanisław Obirek
Wiara a religia
Dla Shoshi
W powszechnym odczuciu wiara dość często bywa utożsamiana z religią, a człowiek wierzący równie często bywa kojarzony z takączy innąreligią. Nie jest to zapewne pozbawione racji, istniejejednak poważnie uzasadnione podej
rzenie, iż takie ujęcie nie do końca wyczerpuje istotę wiary i religii. Uzmysłowi łem to sobie, gdy przed kilku lat zająłem siędialogiem międzyreligijnym i eku menicznym. Zwłaszcza jednak tym pierwszym,gdyż dialog ekumeniczny wydaje misię sprawą zamkniętą wtym sensie, iż już samfakt przyznawania siędo wiary w Jezusa Chrystusa jesttak niesłychanyi w swej racjonalnej absurdalnościwy jątkowy, iż nie ma potrzeby zastanawiać sięnad różnicami w pojmowaniu tego samego skandalu -wejścia Boga w historię i przybranie przez niego ludzkiego kształtu. Inaczej mówiąc, ekumenizm jestdlamnie rodzinną rozmową,a niedia logiem wymagającymdalszychuściśleń.
Inaczej, choćniedo końca, doczego wrócę podkoniec moichrozważań,rzecz przedstawia się z dialogiem międzyreligijnym. Tutaj różnice pomiędzy wyznaw cami poszczególnych religii są tak znaczne, iż ustalenie jakiegoś wspólnego sta nowiska wymaga poważnego namysłu i równiepoważnejweryfikacji pojęć uży wanych w tym dialogu. Jestjeszcze jedna sprawa,o której trzeba wspomnieć. Cho
dzimianowicie o ludziniewierzących, dla których moje inklinacjereligijnesąwi dziane z sympatią, ale też z pewnym niedowierzaniem, że coś takiego jak dialog (czy spór) między religiami ma sens. Dla nich już samo istnienie religii jest pro blematyczne. Podobnie zresztądla wielu ludzi wierzących ateizm jawi się jako zjawisko niezrozumiałeiwymagające szczególnych uzasadnień. Przyznam od razu, że właśnie sceptycyzm moich niewierzących przyjaciółzachęcamnie do dalszych dookreśleń wymienionychw tytule pojęć wiary i religii.
Samotność człowieka wiary
Obserwatorowi wielości religii postrzeganych przez rzesze ich wyznawców i zwerbalizowanych, czy to w formie przekazywanych zpokolenia na pokolenie
zapisów,czy określonych zachowań rytualnych, systemów wierzeń, niepomiernie trudno dostrzec ich początek,zwykle zasadnie łączony z Założycielem bądź wy darzeniemdaną religięfundującym.Pouczającymjestwszakrzutoka na te, zwy kleniepozorne i przez kroniki odnotowujące„ważnewydarzenia”dlaswychcza sów rzadko zauważane, zjawiska. To wierni uczniowie i entuzjaści przydająim właściwego splendoru i „decydującego o losach ludzkości” ciężaru.Nierzadko ów entuzjazm nielicznych bywaz upływem lat wspomaganyprzez system politycz
ny, dla którego dana religia okazuje się wielce wymiernym sprzymierzeńcem w niekoniecznie religijnych zamierzeniach. Klasycznymprzykłademjest rzymski cesarzKonstantyn, który zaczął tolerować chrześcijaństwo, przezswych zwolen ników zwalczane jako źródło niepokojów społecznych,następnie uznane jako je dyna religia państwowa. O tymwszak sami wyznawcy niechętnie wspominają.
Owszem podobne uwagi historyków bywają lekceważone bądź wręcz odrzucane jako obrazoburcze i pozbawioneznaczenia. Prawdziwe „rozumienie” bywa rezer
wowanedla wtajemniczonych wyznawców.
Tymczasem „założyciel” zwykle bywał SAM,jeśli już - to zadowalał sięto warzystwemBoga samego. Owa samotność przed Bogiem wielkich postaci zhi
storiireligiilub, jak je nazywał WilliamJames, geniuszy religijnych jest jednym znajbardziej poruszających aspektówposzczególnych systemów religijnych, któ ryznowubywaprzemilczany bądźlekceważony.Zasadniczo miarą wartości i siły danej religiijest „ilość” czy to wyznawców, czy ośrodków kultu. Najlepiej, gdy liczne świątynie bywają nawiedzane przez jaknajliczniejszerzesze wiernych.Dość szybko samotność założyciela bywazastępowanaprzez„wspólnotęwiernych”, im liczniejszą, tym głośniej domagającąsię uznania własnych praw. Nie trzeba do
dawać, iż owa uprzywilejowanapozycjagrupy dominującej prowadzi domargi
nalizacji, a nawet dyskryminacjitych, którzy jej poglądównie podzielają. Dlasy metrii trzebaodrazudodać, iżpodobne tendencje można zaobserwować również pośródniewierzących,którzy, stając się grupą dominującą zwykle odmawiająpraw wierzącym, a nawet ich prześladują - jak to się działo w XX-wiecznych syste
mach totalitarnych.
Tak było z Buddą któryz sobietylko wiadomych powodówporzucił rodzinę i dostatni książęcydwór, by w samotności, przez długie lata rozmyślać nad sen semżycia. Tak było, wcześniej nieco,z ojcem wiary aż trzech religii - Abraha mem,który nie tylko rodzinne stronyporzucił, ale i syna umiłowanego gotów był Bogu ofiarować, zamierzając własnoręcznie go zamordować. To trudna, a nawet okrutna wiedza,z którą przez lata zmagał się wielki duński filozof, ojciec wielu innych niespokojnych umysłów, SoerenKierkegaard. Nie w smak misą zachwy ty Duńczykanad wiarą patriarchy, porażająmnie resztkitych dziwacznych prze
konań Abrahama, który gotówbył składać daninę ze swego syna, niepomny na jego odczucia ani uczucia Sary, swej żony i matki Izaaka. A jednak to z tego absurdui z tychzmagań z ciemną stroną religijnych przekonań Abrahama czer
pią do dzisiaj trzy wielkie systemy monoteistyczne judaizmu, chrześcijaństwa iislamu.
A Jezus- założyciel chrześcijaństwa, który, sam chrześcijaninem nie będąc, całąduszą, ciałem i umysłemoddany był Bogu objawionemu w Biblii Hebraj
skiej. Owszem, spierał się ze współwyznawcami, ale był to spór w rodzinie, to Żydzi najlepiej go rozumieli, gdyż Jezus posługiwałsię ich językiem i nigdy reli
gijnych kategorii judaizmu nie opuścił. Nie mnieosądzać, czy dobrze się stało, iż jeden z asymilowanych w kulturze hellenistycznej Żydów, znany dziś jako św.Pa
weł, właśnieGrekom wołał prawdę o Jezusie Chrystusie głosić. Czy jedynym po wodem był spór z mniej wykształconymśw. Piotrem, niezdolnym do porzucenia kulturowych i religijnych kategorii własnej wiary, czyteż, jak uczytegochrześci jańska teologia, była to decyzjaopatrznościowa - realizacja zamysłu planu Boże
go. Nie wiem,ale zawielkimmyślicielem żydowskim XXwiekuAbrahamemJo shuaHeschlem (on myślałojudaizmie rabinicznym) powiem: inaczejpotoczyły
by się dziejeJezusowej religii, gdyby nie Ateny inie Rzym stały się ośrodkami jej rozwoju, ale Benarez.
A Mohamed? Kto kazał mu poświęcać noce i miesiące na wpatrywanie się w gwieździste niebo zamiast cieszyć się szczęśliwym iintratnymożenkiem? Skłon
ny jestem wierzyć, wraz zwyznawcami wielkiego proroka, żeto sam aniołGa
briel szeptał mu do ucha tajemne prawdy pozwalającezobaczyćułomności zasta
nych religii- zarówno judaizmu,jak i chrześcijaństwa. Stąd zapewnetak głębo
ko wpisany w Koran szacunek dla wyznawców religii opartejna innych Księgach, ale połączone zpoczuciem wyższości, iż to właśnie wiarawAllacha pomaga prze zwyciężyć bałwochwalcze naleciałości zarówno judaizmu, jak i chrześcijaństwa.
Samotnośćwiary niebyła tylko udziałem nielicznych geniuszy religijnych. Na tę wąską,krętą i rzadko rozświetlanąpromykami światła ścieżkęwkraczalimi
stycy. Tenrodzaj doświadczenia jestwspólny wszystkim religiom.Mistyków zna hinduizm, buddyzm i innereligieDalekiego Wschodu,oni łączą również trzy wiel kie religie monoteistyczne- judaizm, chrześcijaństwoi islam. To oni właśnie spra
wiają, żepodzielone religie w błyskach intuicji mistyków zdają siębyćjednym, jak to genialnie i prosto powiedział jeden z nich: „istnieje tylko jednareligia
wróżnorodności rytów” (Mikołaj z Kuzy).To właśnie ichdoświadczeniapozwa lają przeczuć wyznawcom wszystkich religii, iż tak naprawdę, jak to wyraził autor czwartej Ewangelii,„Jest światłość prawdziwa, która oświeca każdegoczło
wieka, gdyna świat przychodzi”(J 1, 9). Awięcsam fakt urodzinjest łaską, jest darem, który winienbyćprzyjęty jako taki bez dodatkowych dystynkcji religij nych czy światopoglądowych. Historia zna takie momenty człowieczejwspólno
ty. Są one rzadkie, zwykle związaneze szczególnymnasileniem zła - prześlado
wani zapominają o różnicach, łączy ichpragnienie ocalenia życia bądź ludzkiej godności. W okresach stabilizacji różnice stają sięważniejsze, a nawet decydują
ce. Poza okresem XX-wiecznych totalitaryzmów, a zwłaszczaprogramowo ate
istycznegokomunizmu i niemieckiego nazizmu, usiłującego wymordować w imię oszalałej ideologii cały naród żydowski, to religie troszczą się o zdefiniowanie różnic. Tak więc, niezależnie odtego, jak paradoksalnietomoże zabrzmieć, na przeszkodzie doświadczeniu jedności rodzajuludzkiegostoi sama religia.
Doświadczenie tego paradoksu (religiajako przeszkoda w realizacji intuicji wiary) niejesttylkoudziałem wspomnianychgeniuszy religijnych. Bywająchwi le, gdy każdy wierzący zmaga się z „ciemnąnocą wiary”, o którejtakprzejmują co pisał w XVI-wiecznej Hiszpanii św. Jan od Krzyża. Powiemwięcej, owo sa
modzielne i dojrzałe przedzieranie się ku światłu jest istotą wiary uwolnionej od zinstytucjonalizowanej religii,a więc religii nie szukającej wsparcia w struk
turach,ale znajdującej swoje źródło w czystym doświadczeniu wewnętrznym.
Religie w stanie oskarżenia
PrzedlatyAbraham Joshua Heschel napisał zastanawiającesłowa, którepóź niej wielokrotnie powtarzał:
Zwykło obwiniać się naukę i antyreligijną filozofię za upadek religii we współczesnym społeczeństwie. Znacznie uczciwsze byłoby obciążenie samej religii za jej klęski. Reli
gia upadła nie dlatego, że została odrzucona, ale dlatego, iż straciła znaczenie i stała się mętna i mdła i zaczęła być postrzegana jako źródło zniewolenia.
Dalej wyliczał powody, dla których to sięstało:
Kiedy miejsce wiary zajmuje wyznanie, miejsce pobożności - dyscyplina, a miłości - przyzwyczajenie; kiedy ze względu na miniony splendor lekceważy się obecny kryzys;
wiara z żywego źródła zmienia się w klejnot rodowy; religia zaczyna przemawiać w imię autorytetu, a nie w imię współczucia - wówczas jej przesłanie staje się niezrozumiałe.
Przyznam, że ta diagnoza żydowskiegomyśliciela przemawiado mnie z wy
jątkową siłą. Mniemam, iż odnajdują się w niej wyznawcy wielu religii, którzy dla swych współwyznawców stali się problemem. Jakniegdyś prorocy dla religii starożytnego Izraela. Czyżto nie właśnie w ich przesłaniuHeschel nie odnalazł diagnozy pozwalającej mu z takąprzenikliwością oceniać czasy, w jakich przy szło mu żyć? Albo inaczej, czyż to nie dzisiejsi fundamentaliści różnych religii uzurpujący sobie prawo do określania prawdziwości danej religii stali się przy czyną rosnących polaryzacji? Pisała o tymprzejmującoKarenArmstrongwksiążce poświęconej właśnie ożywającym w ostatnich latach fundamentalizmom w róż
nych religiach. Czyż to nie one właśnie potwierdzają zasadność,jakże błędnej w swych niebezpiecznych uproszczeniach, tezySamuela Huntingtona o zderze
niucywilizacji (awięcrównieżireligii)?
Na te,wcale nieretoryczne pytania, obserwacjadzisiejszego świata każę od
powiedzieć twierdząco. Ale tak nie musi być. Tak przez stulecia nie było. Wy
starczy wspomnieć twórcze oddziaływanie na siebie trzech religii monoteistycz
nych-judaizmu, chrześcijaństwa i islamu - wAfryce Północnej i na Półwyspie Pirenejskim, czy równie inspirującą współobecność różnych religiina Półwyspie Indyjskim. Przykładymożna mnożyć. Niebrak ich i współcześnie. Dialog mię- dzyreligijnyniejesttylko postulatem,jest rzeczywistością, któradzieje się na na
szych oczach. Jest to rzeczywistość jednak przez przywódcówreligijnychmargi nalizowana, lekceważona, a nawetzwalczana. I tych przykładówjest sporo.
Nie muszę dodawać, iż każda próba zredukowaniareligii do przekazukate chizmowego wpisuje się właśnie w owo fatalne dziedzictwo redukujące religię do infantylnych formuł,którychwyznawcy winni się nauczyć i je zapamiętać. Kry
tyczne myślenie przy tak pojętym przekazietradycji religijnejjestnie tylko zbęd
ne, alewręcz niepożądane, może bowiem prowokować pytania, na które zwięzłe formuły nie przewidziałyodpowiedzi. Listę takich „obowiązujących przekonań”
łatwo sporządzić, czytając różnego rodzaju kompendia wiary. Do takiego dzie
dzictwa należy zaliczyć równieżkatechizmy obecne w chrześcijaństwieod XVI- wiecznego rozłamu. Sama idea była zapewne szlachetna - dostarczyć swoistego elementarza religijnego, który pozwalał na orientację w ogólnym zamęcie. Nie uwalnia jednakże ten nobliwy zamysł od zgubnych konsekwencji - nie to,co łą czy,jest ważne, ale decyduje różnica. Warto więc pamiętać, iż były pisane nie tylko z myślą o „wyznawcach”, ale i o „heretykach”, którzy byli wykluczeni z obszaruzbawieniawyznaczonego przez „prawowierny katechizm”. Najnowszy Katechizm Kościoła Katolickiego w niczymnie odbiega od swoich wcześniejszych wcieleń. Uroszczenie posiadania Prawdy przeziera z każdej stronicy tego kom
pendium. Wątpliwość iznakizapytanianie są potrzebne. Sam fakt,iż podstawo
we sformułowania dogmatyczne są uwikłane w system filozoficzny, który dlawięk szości wyznawcówjest nieczytelny, nie stanowi dla ich autorów najmniejszego problemu. Przedłużenie jego żywotności w tzw. lekcjach religii czy w przeróż
nych formach katechez tylko potwierdza pierworodnygrzechtegorodzaju prze
kaźników religijnych przekonań - całkowity niemal rozdźwiękopanowanych pa
mięciowo formuł z codziennym doświadczeniemegzystencjalnym.
Dyskusjateologów chrześcijańskich stanowi godnąpodziwu próbę przezwy ciężenia języka katechizmowego. Jednymz najwybitniejszychreprezentantówtego nowego, niekatechizmowegomyślenia jest Karl Rahner, próbujący odczytać tra
dycję teologicznąw języku współczesnej humanistyki. Niemniej jednak to właś nieon jest autorem niezbyt fortunnego wyrażenia „chrześcijanie anonimowi”, które zawiera w sobie poczucie wyższości (nawet jeśli inni robią coś dobrego,totylko dlatego, że czynią to jako „nieświadomi chrześcijańskich inspiracji”). Jego intu icjetwórczo rozwinąłJacquesDupuis, dopominając się wswoich ostatnichksiąż kach teologicznego„równouprawnienia”innych religii.Szczególnie interesująco brzmi propozycja Raimundo Pannikara, który zaproponował zmianę pojęcia dia logu interreligijnego na dialog intrareligijny, wskazując na wzajemne oddziały
wanie na siebie religiii na proces przekształcenia, jakiemuuczestniczący w tym dialogu ulegają.Dotyczy torównież chrześcijaństwa. W tym samym nurcie miesz cząsię intuicje Johna Hicka. W moim jednakprzekonaniu całata teologiczna de
bata jest znowu „sporem rodzinnym”,w pewnym sensie podobnym do wspomnia nego na początkumoichrozważań dialogu ekumenicznego.
Prawdziwy problempojawia się, gdy do dialogu przystępują z jednej strony ludzie wierzący, a z drugiej niewierzący. Zderzenie tych dwóch, głęboko zako
rzenionych whistoriiludzkości, intuicji określi jej przyszłość. To, cojako ludzie mamy wspólnego, zarówno wierzący,jak i niewierzący, tozdolność dopodejmo wania wolnej decyzji, która określa jakość naszego człowieczeństwa. Dlatego w ostatnim punkcie mego namysłu chciałbym sięzatrzymaćnadproblememwol ności.
Wolność wierzącego i niewierzącego
Próbując zgłębić,a przynajmniej zbliżyć się do tajemnicy wolności człowie ka wierzącego, a za takiego sięuważam,nie mogęnie myśleć o sposobach prze żywaniatej samej tajemnicy przez człowieka niewierzącego. Oczywiście niemam dostępu do świadomości drugiego człowieka, mogę jedynie przeczuwać, iż spo
sobyprzeżywaniawolności przez kogoś,kto nie został obdarzony łaską wiary, są radykalnie odmienne. Wszak nie jestem skazanyna całkowitą niewiedzę. Mam niejaki przystęp do wolnościdrugiego (zarówno wierzącego, jak i niewierzące go), obserwując i doświadczając skutków jego wolności, czyli konkretnych za
chowań ikonkretnych decyzji. Próbowałem sięnad tym zastanawiaćrazem z in nymi w książce Co nas łączy? Dialog z niewierzącymi, dla którejbezpośrednim impulsem była książka W co wierzy ten, kto niewierzy? opublikowana kilka lat wcześniej we Włoszech przez Umberto Eco i Carlo Maria Martiniego.
Własną wolność wywodzę z wiary w Boga osobowego, a zwłaszcza Jego szczególne objawienie w Jezusie Chrystusie, którego obecności doświadczam w moim życiu w różnych formach i przejawach, które teologiachrześcijańskatra dycyjnie nazywa natchnieniami Ducha Świętego, nie zagłębiając się w to, co to określenie tak naprawdę znaczy. Jest dla mnie rzeczą istotną doświadczanie tej obecności jako wyzwalającej,a nieograniczającej. Przywołam tutaj łacińskie ada- giumprzypisywane (niesłusznie zresztą) św. Ignacemu Loyoli, założycielowi za konu jezuitów. Owo powiedzenie fascynowało swego czasu romantycznego po
etę niemieckiego Hoelderlina. Oto ono: Non coercere maximo, contineri tamen a minimodivinumest, które w dość swobodnym tłumaczeniu możnaoddaćjako:
„Nie dać się ograniczyć przez to, co największe, zmieścić sięjednak w tym, co najmniejsze, to rzecz boska”.
Traktuję tenłacińskizwrot jakoswoistą mantręrzucającąświatło na meandry mojej wolności i sposobyjej przeżywania tu i teraz. Można w tym dopatrywać
siętropionego kiedyś przez przewrażliwionych moralistów sytuacjonizmu -do
stosowuję siędo zmiennych okoliczności i reaguję w zależnościod równie zmien
nych bodźców. Gdzie miejsce więc na wierność absolutnej iniezmiennej praw
dzie? Otóż szkopuł poleganatym, iż w istnienie takiej absolutnej i niezmiennej prawdy nie wierzę. Jedynym kryterium w poszukiwaniu Prawdyjesttwarz dru giego. To drugi człowiek,zwłaszcza słaby i prześladowany,mówi mi, czyw mo
ichposzukiwaniachjestem na właściwej drodze. Totwarz ukochanej osobymówi mi, czyjestemwiemy deklarowanej miłości czy też poświęcam ją doraźnym ko rzyściomzmiłością niemającym wiele wspólnego.Więcej nawet, podobną wiarę w istnienie absolutnejprawdy uznajęzaniebezpieczną ułudę prowadzącą w spo
sób nieunikniony do konfliktówi napięć,zwłaszczanatury religijnej.A w konse kwencjidodeptania godności drugiego człowieka tylko dlatego,że nie podziela moich przekonań czyprzekonań mojej grupy. Historiaw sposób nader naoczny dostarczadowodówtakiego obrotu spraw.
Inaczej mówiąc, postrzegam swoje życie jako dynamiczny projekt, w którego realizacji wielce pomocnym jest bliźni stojący na mojej życiowej drodze. Tak się składa, iż odkilku lat spotykamcoraz więcejbliźnich, dlaktórych moje religijne przekonania są zagadkowe albo wręcz niepojęte. Dla nichbowiem natura ludzka, niezależnieod obecnych w niej ciemnych stron,jest wystarczająco czytelna bez transcendentnych odniesień.A nawetwięcej - dlawieluz nich odwoływanie się do Boga jest powodem zamazywania międzyludzkich relacji. Nawetjeśli takra dykalny poglądjestmi obcy, to jest on dlamnieźródłem twórczego niepokoju.
Zapewne nic w tym dziwnego. Zawszebyli ludzie religijni i zawsze istnieli tacy, dla których religijne odniesienie było zbędne. Problem więc nie w ustale
niu, kto ma rację, a kto jestw błędzie, ale w skutkach odmiennych odsiebieprze konań. To prawda,iż akurat minionyXXwiek dostarczył dowodównamacalnych, do czego prowadzi absolutyzacja człowieka: zarówno faszyzm, jak i komunizm ludzie wierzącychętnie postrzegająjako diabelskieowoceodejściaod Boga.Szko
puł w tym, iż zarówno w faszyzm,jak iwkomunizmwielu wierzących i przeko
nanych chrześcijan byłouwikłanych.Zwłaszcza w faszyzm, który wielu wierzą
cym, w tym również wielu hierarchom kościelnym, jawił się jako antidotumna bezbożny komunizm. Aptekarskiejmiarynie sposób tuzastosować. Archiwa skry wają zaskakujące i, co tu ukrywać, zawstydzające dane dla wielu Kościołów, anietylko wyznawców innychreligii (tak chętnie zwykłosięwspominać żydów przyokazjikomunizmu, zapominając, iżgłówną rolę w nim odegralijednak chrze ścijanie, nawet jeśli ich określić wygodnym mianem byłych... Jest przy tym rze czą zastanawiającą, iż komunistówpochodzeniażydowskiego zwykło się pamię
tać jako żydów, anie jako byłych...). Książka Andrzeja Grajewskiego Kompleks Judasza zasługuje na uważnąlekturętych wszystkich, którzy domagają sięener gicznego rozliczeniazezbrodniczejprzeszłości byłych komunistów. Księża, ana wet biskupi mają równie intrygującą kartę w swej komunistycznej przeszłości.
Chcę być dobrze zrozumiany, nie zamazuję różnicy pomiędzy katem iofiarą,chcę tylkowskazać na konieczność indywidualnego spojrzeniana przeszłość i na po trzebę unikania wygodnej zasady zbiorowej odpowiedzialności tak często poja
wiającej się w naszych„rozliczeniowych” debatach. Nie wspominając jużo brat nich duchownych z Kościoła prawosławnego, jakżeaktywnie obecnego we wpro
wadzaniu nowego systemu władzy w krajach do niedawna komunistycznych. Nie chodzi tu tylko o Rosję, ale i Rumunię, Ukrainę,Litwę czy Białoruś. Chiny ze swoją„rewolucją kulturalną” wniosły tutaj nowąkartę. Wielce pouczająca jest Czarna księga komunizmu, która powinna być lekturą obowiązkową dla wszyst kich, których zachwycał wiekXXze swymi, w samej rzeczy przyprawiającymi ozawrótgłowy, osiągnięciami technologicznymi. Acopowiedzieć o krajachAme ryki Łacińskiej, w której duchowni katoliccy nie wahali się popieraćprawicowych rządów zbrodniczych tylkodlatego, żebyły jakoby antykomunistyczne, choć nie zabardzo było wiadomo, co to taknaprawdę znaczyło. A nie wszyscy zdeklaro
wanikomuniścizbrodniarzami byli. Owszem, wieluznichpłaciło życiem zaswe przekonania i za obronę praw prześladowanych. Wielce pouczający jest stosunek Kościoła katolickiego do teologii wyzwolenia, inkryminowanejtylkodlatego, iż odwoływała się do narzędzi analitycznych wypracowanych na gruncie filozofii marksistowskiej. „Czarnaksięga faszyzmu” czeka jeszcze na swegoautora, wszak faszyzm niemieckich nazistów to tylkojedno z jego imion, tak jak komunizmmiał onwiele twarzy...
Na własnyużytek ukułem wyrażenie,które akceptują również moi niewierzą cy przyjaciele:łaska wiary, łaska niewiary. W tymdośćzaskakującym zapewne kontekście łaskajestrodzajem poczucia wdzięczności wobec Boga(dla wierzą cych) i wobec naturyludzkiej(dlaniewierzących) zadoświadczane poczucie wier
ności wobecwłasnego projektu życiowego. Wierności opłaconej nierzadkokon fliktemz inaczej myślącym otoczeniem. Wydaje mi się, że takie spojrzenie na problem wolności stwarza przestrzeń, w której zarówno wierzący, jak i niewie
rzący mogą się spotkać bez poczucia wyższości czy niższości. Krótko mówiąc, najważniejszą sprawą jestegzamin z conditionhumane, która czyni nas pielgrzy mami w drodze do wciąż nieznanego celu. Przy tym mam świadomość proble- matyczności takich pojęć jak Bógczynaturaludzka. Przecieżnie można tychdwu wielkości rozpatrywać jako rzeczywistości całkowicie rozdzielnych. Bo i dlawie rzącego Bógnie przestaje być Niepojętym i Nienazwanym,a kontakt z Nim rze czywistością tajemniczą i nierzadko budzącą lęk.Podobnie rzeczywistość wyzna
czana nieostrym przecież pojęciem natury ludzkiej niejestczymś bezproblemo
wym dlaczłowieka niewierzącego. Być może więc na nowo należałoby zdefinio wać pojęcie agnostycyzmu, zwykle odnoszonego do człowieka niewierzącego.
Wtymnowym kontekście (łaski wiary i łaskiniewiary) można to pojęcieodnieść zarówno do osób wierzących, jak i niewierzących (MariuszAgnosiewicz, twórca portaluracjonalista, określa moje poglądy jako agnostycyzmreligijny), wprowa
dzając je w szersze pole semantyczne - niepoznawalność bez dodatkowych do- określeń.
Poza tym sądzę, że w taki otosposób nierozwiązywalny pozornie dylemat(po godzenie wiary i niewiary), przynajmniej nateoretycznympoziomie, znajduje roz
wiązanie. Nie tyle źródła przekonań są ważne (co nie znaczy,iżnie są czymśnaj ważniejszym dlaposzczególnego człowieka),ile konkretne, społecznie uchwytne skutki tychże.
I dochodzę do konkluzji tego krótkiegoćwiczenia z wolności. Obcowanie ze sobąludzi oróżnych przekonaniach nie musigenerować przemożnej chęci prze
konania do swoich racji, ale może budzić rosnący podziw dla integralności in
nychdrógżyciowych.Moje odejście od potrzeby nawracania i przyjęcie postawy zaciekawienia innością wiążę ze zmianą paradygmatu religijnego w chrześcijań
stwie, która to zmiana dokonała się za sprawą między innymi takich teologów jak John Hick. Jej konsekwencje dostrzegamwtoczącej się obecnie debacie teo logicznej, głównie w dialogumiędzyreligijnym. Nie wszyscy są skłonni dostrze
gać w tym dialogu istotny wymiar chrześcijaństwa.Jaki będzie ostateczny wynik tej debaty, trudno dociec.
Na zakończenie pozwolę sobie przywołać bliskie mistwierdzenie Leszka Ko
łakowskiego, który we wprowadzającym eseju „Wiaradobra, niewiara dobra” do wspomnianej książki Co nas łączy?Dialog z niewierzącyminapisał:
Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna. Nie są to jednak dwa sprzeczne wza
jem korpusy doktrynalne, dwa zbiory twierdzeń, ale raczej przeciwstawne postawy umy
słowe i moralne. Mniemam, że obie są potrzebne naszej kulturze.
Ja mniemam podobnie.