1 ,
ZE ZWIERZEŃ DZIEWCZĘCYCH
PAMIĘTNIK
ZOFII Z MATUSZEWIpZÓW KICKIEJ 1796— 1822.
(Z 4 PO R TR E TA M I)
; a u f l i, Vi£NSIS
’
Z O F I A M A T U S Z E W I C Z Ó W N A , n i o s ą c ą k w i a t y d o Ś w ią ty n i S y bi lli w P u ł a w a c h .
M i n i a t u r a n i e z n a n e g o artysty.
W ła s n o ś ć P . N a ta lii z lir . W e s s ló w D o b r z a ń s k ie j w K ra k o w ie .
ZE ZWIERZEŃ DZIEWCZĘCYCH
PAMIĘTNIK
ZOFII Z MATUSZEWICZÓW KICKIEJ 1796— 1822.
(Z 3 IL L U ST R A C Y A M I)
B ib lio te k a J a g ie llo ń s k a
1 0 0 1 9 5 4 7 3 6 1001954736
0 ()(j L
G R A C O V I E N S 1 S
Czyż takie rzeczy kw alifikują się do d ru k u ? — zauw a
żył ktoś, słysząc o zam iarze utkania szkicu na podstaw ie dziennika i listów Zofii M atuszewiczówny. I zapewne miał słuszność, bo cóż w naszych czasach masowych w alk społe
cznych i wynikłej z nich m assywnie ciężkiej literatu ry , zna
czą losy pojedynczej istoty, cierpienia pojedynczej duszy, choćby ta dusza m ieszkała w ciele cudnego ja k anioł dzie
w częcia? Co więcej, autorka nie je s t naw et historyczną po
s ta c ią — stoi tylko jak o łącznik między dwom a historycznym i ludźm i: Tadeuszem M atuszewiczem i jenerałem Ludwikiem Kickim. Pow iew na, urocza a sm utna, rysuje się delikatnie na barwnem tle Puław i Sieniawy, owych ognisk, z których wyszło lub przez które przeszło w szystko, co było znakomi- tem w Polsce w ostatnich latach X V III i pierw szych X IX wieku. W ydaje się kw iatem , wyrosłym z mogiły. P rzyszła istotnie na św iat w r. 1796 po dokonaniu rozbiorów, w chwili, g dy ludzie szaleli z boleści lub porzucali św iat, przyw dzie
w ając szaty duchowne, a inni, którym obowiązek dalej żyć kazał, obliczali szczątki narodowego dobytku, ja k i po utracie politycznego istnienia zostawał. Obowiązek ten nigdzie nie był gorliwiej i w ytrw ałej w prow adzony w czyn, ja k w domu ks. A dam a Czartoryskiego, Je n e ra ła Ziem Podolskich, czy to w pałacu B łękitnym w W arszaw ie, czy n a wsi w Sieniaw ie lub w Puław ach. B yły to istotnie ogniska miłości ojczyzny, prom ieniejące szeroko. Tu sm utny starzec dow iadyw ał się, że nie wszystko stracone, a młodzian uczył się co mu czynić przystoi. Młodzieży zaś tej było bardzo wiele, więcej daleko,
niż na zw ykłych m agnackich dw orach. Było to pięk n ą, dziś zapomnianą stroną owych gniazd możnowładczych, iż w nich nietyłko własne, ale i cudze przygarniano pisklęta, dając im opiek ę, naukę i wychowanie. Koło rodzinne rozszerzało się, a równocześnie rozszerzały się pojęcia i serca. P raw da, że z tego w ytw arzały się klasy, że daw ny pupil niechętnie prze
ciw swemu w ychow aw cy św iadczył lub głosował i że go ja k ojca ściskał za nogi, o czem ze zgrozą wspom inano w X IX wieku, a cóż dopiero w X X -y m ! Czyż jednak nie lepiej, nie zdrowiej i nie swobodniej było naszej młodzieży na takim dworze, niż dziś po kancelaryach często żydow skich lub w biu
rze pocztowem czy telefonicznem ? Ale niem a co gadać! Każdy krok „postępu11 wlecze za sobą ofiary — tylko, że w dzisiej
szych czasach je st ich trochę za wiele.
Zofia Matuszewiczówna nie należała do grona zwykłych rezydentek domu C zartoryskich. Była z nimi spokrew nioną ze strony m atki przez Przebendowskich. Ojciec zaś słynny poseł na Sejm Czteroletni, a następnie m inister za rządów K rólestw a Kongresowego, Tadeusz Matuszewicz, był jednym z gorących przyjaciół księcia Jen e rała i jego żony. Było to nieco dziwnem, zw ażywszy, iż ojciec Tadeusza, pan stolnik, a w końcu kasztelan brzeski lit., autor ciekaw ych pam ię
tników, Marcin Matuszewicz, należał przez niemal cały czas swojej politycznej k ary ery do „partyi hetm ańskiej11. Miał n a w et długi, a ciężki proces w celu rew indykow ania szlachec
twa, którego brak zarzucano inu z poręki księcia kanclerza C zartoryskiego, prawdopodobnie aby jego działalność pow strzy
mać. Zarzuty zostały w końcu odparte, stosunek zaś osobisty M atuszewicza do członków „fam ilii11 ulegał parokrotnie fluktua- cyom: toż w przerw ach w alki politycznej M atuszewicz dedy
kował w stępującem u na tron Poniatow skiem u tłómaczenie jednej z ód Horacego, a w r. 1765 na cześć księcia kancle
rza osobną odę napisał. Zdolny pisarz, skory do oracyi, sza
bli i kielicha, autor Pam iętników , tłómacz Horacyusza, M ar
cin, stanow i dziwny kontrast z postacią syna swego T ad e u sza. N adm iar życia, rozpryskujący się u ojca z rozrzutnością, niem al z m arnotraw stw em , koncentruje się u syna w siłę
konsekw entnego i użytecznego d ziałania: raniej iskier a w ię
cej ognia, mniej poetycznej fantazyi a więcej estetyki, w ię
cej wykwintności umysłu i obejścia. Inne czasy, inni ludzie.
Na przełomie X V III i X IX wieku nie było już m iejsca na tak „szerokie“ natury, ja k u kasztelana brzeskiego. Szkoda, że Pam iętnik jego zam yka się przed urodzeniem T adeusza, pozbaw iając nas szczegółów o dzieciństwie późniejszego mi
nistra. Ten ożenił się w r. 1790 z panną Przebendow ską, a żona jego, nieco od niego starsza, miała być wzorem doskonałości — ja k to, nie ujm ując czci pani Matuszewiczowej, mówią o w szyst
kich przedwcześnie zm arłych kobietach. N a nieszczęście ża
den m alarz postaci je j nie odtworzył. Jedyny jej portret, utkw iony w pamięci kochającego męża i przezeń po jej śmierci skreślony, zachował się w odpisie albumu córki. Oto, co T a deusz Matuszewicz pisze o historyi swego m ałżeństw a ł) :
„U rodziła się w r. 1765. Była długo Czekanem i jedy- nem rodziców swoich dziecięciem. Życzeniu ich powolna, za
d ała gw ałt własnem u sercu, wchodząc w r. 1787 w pierwsze m ałżeńskie śluby. W zw iązku tym los tak przyk ry znalazła, że w łasna męża jej m atka, ulitow ana jej cierpieniem , ośmie liła j ą rad ą swoją do rozpoczęcia rozwodu i pomocą przyło
żyła się do skutku. Dzień 7 listopada 1790 r. był z dni moich najświetniejszym i najszczęśliwszym. W dniu onym anioł cnoty i słodyczy stał się losu i życia mego wspólni
kiem, spoił duszę swoją z m o ją , oddał mi serce i wziął moje nawzajem . W r. 1791 śmierć ojca pierw szy cios zdrowiu jej zadała. W r. 1795 dnia 13 kw ietnia urodził się Adaś, a r . 1796 dnia 21 grudnia Zosia, 1799 r. 24 lipca urodził się Sewery- nek — lecz od dnia tego zaczął się okazyw ać stan niebezpieczny jej zdrowia. Oporna choroba gw ałtow nie i widocznie siły jej niszczyła; cierpliwości tylko i słodyczy anielskiej nadw erę
żyć nie potrafiła. Ósma godzina z poranku 9 w rześnia jej życiu i szczęściu memu położyła koniec".
') Pism o to Matuszewicza jest wyjątkowo po polsku — zre
sztą prawie wszystkie wyciągi z albumu Zofii M atusze- wiczówny trzeba było tłómaczyć z francuskiego.
W dalszym ciągu tego samego portretu Matuszewicz opisuje żonę ja k o dość niskiego ale kształtnego wzrostu blon
d y n k ę , o błękitnych oczach i okrąglaw ej tw arzy, łag o d n ą, w esołą, odznaczającą się raczej jasnością umysłu, aniżeli dowcipem. „W tedy naw et kiedyby gniew ać się m iała prawo, smucić się tylko umiała. Czas zdaw ał się bieg swój zwalniać dla niej, a raczej ona nie daw ała mu ulatyw ać darem nie;
powinności religii, nieustanna staranność o dzieci, rząd do
mowego gospodarstw a, regularne pisyw ania do osób, którym względy uszanow ania lub przyjaźni należały od niej, ćwicze
nie się w naukach, językach, talentach, roboty ręczne, które wśród zabawy i społeczności nosić z sobą była zw ykła — w szystko to mieściło się snadnie w ciasnym dla innych dnia jednego zakresie, w szystko szło szykownie i nie spychało się nie zaw adzając sobie i nic zaniedbanem , długo spóżnionem nie było. Gdziekolwiek przydłużej zabawić miała, naznaczała zaraz podział godzin i zatrudnień swoich; rzadko ją widziano tak z a ję tą , żeby się zabawie udzielić w zbraniała, owszem (co może je st najpew niejszym pracowitości dowodem) pospo
licie zbywało jej czasu na zabaw ę, a ta była tak łatw ą dla umiejącej się lada fraszką rozerw ać; nudzenie się było nie- podobnem dla nieum iejącej nigdy próżnować. Język francuski posiadała doskonale, niem iecki — ile go do potocznego użycia było potrzeba; włoskiego i angielskiego w łasną pracą i ćw i
czeniem się nabyła tyle, iż czytała i tłóm aczyla z łatwością.
K ilka ksiąg wypisów jej ręki z dzieł przez nią czytanych i gdzieniegdzie przyłączone jej własne uwagi św iadczą czy
stość jej gustu i trafność rozsądku. Liczne m iniatury widzieć d a ją , iż talent ten, nad inne od niej upodobany, dalej posu
w ała niż zw ykł byw ać u tych, co z niego zabawy tylko szu
k ają. W papierach i gracikach zupełny utrzym yw ała i zo
staw iła p o rz ą d e k ; w ydatki swoje zawsze do m iary sposobów stosować gotowa, nie znała wym ysłów kosztownych. Dom jej był domem pokoju. Strofowanie służących w iększą dla niej było p rzyk rością, niż dla nich k a r ą ; bojażni wiele nie w rażała; była przecież słuchaną, bo niekochaną być nie mo
gła. Serce jej nie znało wzburzeń gw ałtow nych — bez słod
kich uczuć obyćby się nie mogło. T a k ą była có rk ą, żoną, m a tk ą , przyjaciółką, iż dla osób temi związkam i z sobą spo
jonych nie było ofiary, którejby nie była gotowa, nie była ra d a uczynić1'.
„Czemuż powiedzieć tu nie mam ze spraw iedliw ą c h lu b ą , ze spraw iedliw szą jeszcze wdzięcznością myśleć mi się go
dzi, żem pierwsze w jej sercu posiadał m iejsce; obok ze m ną w temże sercu pomieszczone były Puław y, to cnoty, czułości, św iatła, przymiotów wszelkich siedlisko zamykało w sobie drogie składy i cele jej przyw iązania i szacunku, jej n a jd a wniejszej, najpoufalszej przyjaźni. Od dni dzieciństw a aż do dni ostatnich chwile tam spędzone między najm ilsze liczyła.
Tam nie inaczej jak córka i siostra w idziana by ła; tam imię jej nie zaginie pew nie i w każdem wspomnieniu z czułością
święcone być nie przestanie11.
O statni okres pism a M atuszewicza podaje nam klucz do zagadki, ja k ą przedstaw iają stosunki jeg o z Puław am i po wrogich zajściach jego ojca tak z Czartoryskim i, ja k i z pod
skarbim lit. Flem ingiem , ojcem księżny Izabelli. Z resztą było to już inne pokolenie i inni ludzie w bardzo odm ien
nych czasach. Zofia Matuszewiczówna przyszła tedy dnia 21 grudnia 1796 r. na św iat w Sieniaw ie; tam również p o grążony w żałobie ojciec złożył ją po zgonie m atki w o b ję cia Księżny. Było to snać wówczas rzeczą dość zw yczajną:
podobnie po śm ierci swej żony K aroliny z W odzickich k a sztelanie brzeski Ja n B ystry oddał córeczkę sw oją pani wo
jew odzinie ruskiej Józefie z Mniszchów Szczęsnowej Potoc
kiej, a sam za granicę w yjechał. Zw iązki pokrew ieństw a szerzej i nieco inaczej były pojmowane, niż dzisiaj. K się
żnej mógł ten przyrost troski w ydaw ać się ciężkim ; własne jej córki były już odchowane, starsza, M arya, już rozwie
dziona z księciem W irtemberskim, mąż przew ażnie bawił w W iedniu, ukochany syn Adam w Petersburgu, skąd m iał niebawem jak o poseł do Włoch wyruszyć. To je d n a k , co mo
gło być ciężarem, stało się w krótce źródłem pociechy. W i
dzimy to z listu, pisanego do syna w m arcu r. 1800. K się
żna skarży się w nim, że „z powodu zdrow ia i w ieku11 mało
może pracow ać, bezczynność zaś była istną m ęczarnią dla je j ognistej natury. „Jedna rzecz — dodaje — rozryw a mnie teraz, to m aleńka Zosia Matuszewiczówna. Prześliczne to dziecko, przytem zabaw ne i oryginalne. Jej myśli rozw ijają się staraniem mojem. Zresztą pamięć jej biednej m atki i w dzię
czność samego M atuszewicza przyw iązuje mnie do tego dziecka. Mówi do mnie często: „I j a pojadę do Włoch do twojego A dam a!"...
Zosia liczyła w tedy lat cztery. Czas jej w ychow ania trafił na drugą porozbiorową epokę Puław , podniesionych niemal z ruiny po burzy wojennej, epokę, gdy m ieszkańcy ich żyli bardziej umysłem i sercem, niż czynem. S tąd też różnica pomiędzy pierwotnem wykształceniem jej a córek księżny.
P . Zofia Zam oyska żali się mocno w swoich zapiskach na za
niedbanie, w jakiem w y ro sła— u Zosi przeciwnie, znać raczej przeciążenie nauką. Nie wiadomo czy dobra, ale ograniczona M-lle Rosę, o której pisze, była tą sam ą p. Petit, k tóra w y chow ała księżniczki; w raz z Zosią chow ała się wielce przez nią kochana Kamilla W ierzchow ska, panny Aniela Bisping i Liii (?), oraz starsze o parę lat Cecylia Beydal i M arya D zierżanow ska, zw ana pół żartem „królew ną" dlatego, że ojciec jej, w ędrując po dzikich krajach, panow ał był czas p e
wien nad ja k ą ś w ysepką. Znany jej rom ans, zakończony m ał
żeństwem z ks. Konstantym Czartoryskim , wzbudził zrazu gniew tegoż rodziców i wielkie zajęcie puławskich panienek.
Zosia umieszcza w swoim albumie jej pożegnalny bilecik z własnym charakterystycznym dopiskiem :
„Pauyre Marie! Całą jej w iną było, że zanadto kochała".
Album ten, opraw ny w ciemno-zieloną skórę ze złoci
stym napisem „Sophie", zaw iera na pierwszej stronie bardzo czułe w yrazy księżny Jenerałow ej, nakreślone w dzień im ie
nin M atuszewicza, 28 października 1812 r. w Sieniawie. Zo
sia je d n a k m usiała go ju ż daw niej posiadać, sądząc z treści k a rt pokrytych bardzo w yblakłem i bardzo drobnem pismem.
Rozpaczliwie złego atram entu musiano w Puław ach i Sienia
wie używ ać — toż mnogie rękopisy z XVII, a naw et XVI wieku, zachowały się lepiej.
Zrazu, przerzucając te strony m a się wrażenie, że się z nich nic nie dobędzie: wypisy literackie, parę rysunków, dużo zasuszonych kw iatów , niektóre opisy i dużo po francu
sku wyrażonych uczuć. Powoli je d n a k z tej wonnej a lek
kiej gm atw aniny w yłania się m oralna i fizyczna postać uro
czego dziewczęcia. Dalej jeszcze dochodzi się do p rzeko na
nia, że Zofia padła ofiarą swego w ychow ania — istnej anti tezy dzisiejszych studyów kobiecych. O ile bowiem nowo
czesny system, skierow any w yłącznie ku celom utylitarnym , zabija w kobiecie cechę poezyi, osłabia uczuciowość, w k tó rej m iejsce w kraczają nerw y i namiętności — o tyle ówczesne w ykształcenie potęgowało wyłącznie stronę uczuciow ą, ro
m antyczną, pielęgnowało niekiedy do zbytku estetykę um y
słu i serca. W ypisy w zielonym albumie w skazują na prze
rażającą ilość belletrystyki pochłoniętej przez wychowankę ks. Izabelli; głów ną tam rolę g ra oczywiście literatura fran cuska, ale jest i sporo niem ieckiej, nieco włoskiej i pewien zasób polskiej, bardzo żywotnej, bo złożonej ze świeżo pow
stałych utworów „p a n a“ Niemcewicza, Krupińskiego, ks. Iz a
belli, ks. W irtem berskiej i innych. Wśród tej powodzi zna- leść można dużo myśli głębszych, dużo uw ag poważnych lub bystrych spostrzeżeń, których sam wybór lub podkreślenie św iadczy o niezw ykłem wyrobieniu u 15- i 16-letuiej dzie
w czyny: dzisiejsza panienka, acz biegła w algebrze i fachowo- filozoficznym żargonie, nie zdołałaby zastanaw iać się nad po- dobnemi zagadnieniam i psychologii. Dziś je st za mało tego, czego naów czas było za wiele. W zapiskach własnych Zosi znać przeczulenie, przedelikacenie uczuć, ustaw iczną analizę swego rzecby można „nastroju11, gdyby tego w yrażenia nie używano na określenie mniej lub więcej sztucznego napręże
nia nerwów. P rzy końcu dnia Zosia rzadko kiedy opisuje co robiła, kto przyjechał i t, p. — ale zawsze, w jak iem była usposobieniu. T ożsam o dzieje się, gdy przy końcu roku reas- sumuje ubiegłe dw anaście miesięcy. Często ma się jej za złe, że nam nie więcej donosi z zewnętrznego świata. Co praw da zapominamy, że pisała dla siebie, a nie dla nas.
Tow arzyszki jej dzieliły z pew nością jej literackie zaję
cia; te jed n ak musiały inaczej w pływ ać n a mniej subtelne lub silniejsze fizycznie natury. Skutkiem tego była duchowa samotność, na k tó rą — zwłaszcza pod nieobecność Kamilli W ierzchowskiej — skarży się tak często Zosia. K siężnę ko
chała bardzo, tak, że każdy je j wyjazd był zm artw ieniem ; były to jed n ak zbyt odmienne natu ry : u starszej ognista w yobraźnia, gorączka ruchu, w ybujałość egzaltacyi w ylew a
ją c a się każdej chwili na zew nątrz i w yw ołująca podobną egzaltacyę w całem otoczeniu — u młodszej m isterna delika
tność myśli, głębokość uczucia, zasłaniająca się instynktow o przed wzrokiem ludzkim , krzepnąca wśród zgiełku hałaśli
wych objawów radości lub entuzjazm u. W całym, niemal 500 stronnic zaw ierającym tomie, nie ma praw ie śladu uczuć ' p atry o ty czn y ch : praw dopodobnie w sercu ich nie brakło, ale ich w yraz zmroził dem onstracyjny patryotyzm Puław , podo
bnie ja k u wielu młodych objaw y pobożności tłumi dem on
stracy jna religijność matek.
Prócz książek, jednem z głównych zajęć Zosi był r y sunek, którego kilka wcale udatnych próbek zostaw iła w a l
bumie, kreśląc piórem obrazki Puław i Sieniawy, drobną figurkę, w której możnaby się dopatrzeć podobieństwa do Księżny, a oprócz tego na osobnych kartkach różne humo
reski, o których jed n ak nie wiadomo czy z pod jej własnej pochodzą ręki. Je st mowa i o gospodarstwie, choć to pole
gało zapewne na nalew aniu herbaty, o robotach ręcznych nie ma również dokładnych szczegółów. Z a to spacery powozem lub konno, rzadko piechotą, dużo zajmowały miejsca w roz
kładzie dnia. Sam a Księżna większość czasu spędzała na dworze, pracując w swych ukochanych ogrodach, przyczem — ja k to często u naszych pań bywa, a nie zawsze je st dla drugich za b aw n em — brała sobie do tow arzystw a je d n ą z p a
nienek. One również uczestniczyły w jej stosunkach z ludno
ścią wsi okolicznych; być może, iż pierwszym początkiem ich była m oda — wynikiem jed n ak staw ały się niezliczone a osobiście w yśw iadczane dobrodziejstwa, zakładanie w Sie
niawie szkółek wiejskich i kas zaliczkowych, które wielu
mieni być w ynalazkiem dzisiejszej „pracy społecznej". Samo zaś zetknięcie z biedą ludzką mogło tylko korzystnie działać na wyrobienie młodych dusz. Oto, co pisze Zofia Matuszewi- czówna w swoim pierwszym datow anym zapisku:
„Sieniaicn, 18 m aja 1812 r. Pojechaliśm y na śniada
nie na drugi brzeg Sanu, Księżna, ja, Kam illa, Aniela, Lila, M-lle Rose, ks. Adam, p. Krupiński i kilku mężczyzn. P rz e praw iw szy się przez w od ę, przeszliśmy pieszo łąk ę okrytą kw iatam i. Stół był zastawiony pod cieniem drzew k w itn ą
cego sadu, wśród którego stała chata z gniazdem bocianiem na dachu. Zajadaliśm y smacznie i rozmawiali wesoło — ba
wiłam się wybornie. Ale wychodząc — co za odmienne w ra
żenie! — ujrzałam w iejską kobietę z dzieckiem u rę k i; po
wiedziała mi, że jej dwoje dzieci umarło z głodu i że ta ostatnia dziew czynka w krótce też podobnie zm arnieje. Z tw a
rzy kobiety w idniała rozpacz, a zbolała tw arzyczka dziecka zdała się błagać o litość. W tedy zrobiło mi się wstyd mego szczęścia i mojej z a b a w y ; cała radość była zw arzoną. To wrażenie różnicy między stanem owych biedaków a mojem szczęściem, nie zatrze się n i g d y " ...
Kto wie, czy powyższe zajście nie odbiło się istotnie w późniejszych latach na usposobieniu Zosi? Na razie od
zyskała szybko swobodę swoich lat p ię tn a stu ; dziwnem jest tylko, że podczas gdy inne dziew częta cieszą się nią bezw ie
dnie i niemal bezmyślnie, ona w i d z i a ł a się m łodziutką, le k k ą , sw obodną, czuła przejściowość tych chwil radosnych, patrzała na siebie sam ą i na swoje życie tak jak b y przez lunetę z okienka:
„ D nia 31 m aja 1812 r. Dziś ostatni dzień m aja -- przeżyłam go tak szczęśliw ie! Maj w ydaje mi się być w roku tern, czem rok piętnasty jest w ludzkiem życiu. Nic już pó
źniej nie je st tak świeżem aui w życiu, ani w naturze. Roz
sądek dojrzewa, kw iaty się rozw ijają, ale już brak tej swo
body, tej nadziei dni jasnych, już życie nie tak pachnie a urok marzeń o chwili obecnej i o chwilach przyszłych — zgaszony.
P ory roku w racają i zapewne niejedną jeszcze obaczę wio
snę, równie piękną ja k ta, którą przebyłam , ale czy i mnie te
wiosny ta k ą sam ą za sta n ą, ja k ą jestem dzisiaj? Będę m ędr
s z ą — ale czyż utrata złudzeń je st szczęściem ? W łasne do
świadczenie jeszcze mi na to odpowiedzi nie daje, ale serce jakoś szepce, że nie jest tak dobrze i wygodnie na świecie!
Chciałabym was zatrzym ać, moje piętnastoletnie majowe w ra
żenia — ale czy zdołam ? W moim wieku na nic liczyć nie można — trzeba iść w życie uzbrojonym w w iosnę, trzeba jej zaczerpnąć dużo i wziąć zapas na drogę. Zdaje mi się , że zapas wzięłam, ale być może, iż mi się tylko z d a je " . . .
Dziwnie od tych wonnych a zarazem zbyt poważnych myśli odbija bilet tuż przed tą stroną wklejony, nakreślony pismem większem, kształtnem i śmiałem, pochodzący zape
wne z dnia 15 m aja, imienin Zosi. Dzień ten obchodzonym był zazwyczaj gw arnie w domu Czartoryskich nietyle z po
wodu p. M atuszewiczówny, co młodszej ich córki, Zofii Z a
moyskiej. Tym razem jed n ak musiało być w grze uczczenie tylko młodszej Zosi:
B ile t za p raszający, k tó ry P apuga pow inna rozesłać.
Stara i wierna sługa, P anna Papuga,
Swojej Pani na wiązanie Dając dziś wielkie śniadanie, W dom swój na dziewiątą prosi Panny Kamilli, Anieli i Zosi.
Pochlebia sobie, że i książęta, Dla których czcią jest przejęta, Zaszczycą ją swoją laską
Wraz z Szczurkiem, Myszką i Maską.
Zapewne na takich śniadaniach w tow arzystw ie „Szczurka, Myszki i M aski" bywało dużo śmiechu, a „Papuga" nie je dnej Zosi imieniny święciła. Jasne dni Sieniawy miały wszakże tego roku wcześnie się zakończyć. Księżna w yjechała do W arszawy, a z nią bardzo żałośnie w yjechała i Zosia, nie
naw idząca od dzieciństw a pobytów w mieście. Ż yjąc w n a szych czasach, byłaby jak o piętnastoletnia panienka z w a r
koczem i k ró tk ą sukienką zerkała ciekaw ie przez uchylone drzwi na zabaw y starszych, wówczas pozwalano dziewczętom brać w nich otwarcie udział. A zabaw tych nigdy nie b ra
kło w W arszaw ie. K siężna Izabella jed n ak um iała je często zużytkow ać dla poważniejszych celów. Ona to głównie była inicyatorką sławnych po wsze wieki „k a rro t“ w arszaw skich, była zdania, że nie ma sensu zabaw a, z której nie korzystają ubodzy. I miała słuszność; były to bowiem czasy zbyt po
ważne na czcze rozrywki. Syn jej Adam złożył był właśnie ostatecznie dym isyę z piastow anych dotąd praw ie poniewoli urzędów, przyczem pisał do cesarza A le k sa n d ra 1):
„Polska uroczyście proklam ow aną została przez po
w szechną konfederacyę, na czele której stoi mój ojciec, a słowo „P olska11, wypow iedziane przez jego usta, je st dla mnie decydującem . Rozpoczęto już zastosow anie środków su
rowości, których dobroć W. C. Mości pew nie już nie po
w strzym a i zestarzała nienaw iść postaw i przeciw sobie dwie narodowości, które mogły były poczytać się za siostrzane.
K rw aw a w alka utrw ali byt mojej ojczyzny albo j ą zniszczy, okryje żałobą i nieszczęściami. Cała moja rodzina, przyja
ciele i bliżsi mi, stoją w pogotow iu11.
Po w ysłaniu dym isyi ks. Adam w yjechał do K arlsbadu, gdzie czekał długo zw lekanej odpowiedzi cesarza; książę J e nerał nosił tytuł m arszałka konfederacyi, m ającej za cel przy
wrócenie niepodległości o jczy zn y — można się więc domyślać, o czem mówiono na „codziennych licznych herbatach11 księżny Izabelli.
O ile ogólny entuzyazm działał na Zosię — nie wiem y jeżeli zaś w ogóle działał, to deprym ująco, ja k w idać z za
pisku datow anego:
„Pułaioy, 18 sierpnia 1812 r. — po dwóch m iesiącach nudnego i sm utnego pobytu w W arszaw ie. Jesteśm y tu od tygodnia. Dobrze mi je st i lepiej niż w W arszawie, ale ju ż nie tak bardzo dobrze. Już mi życie samo przez się nie wy-
') Pamiętniki Księcia Adama Czartoryskiego. Tom II, str. 167 Ustęp z listu ks. Adama z dnia 4 lipca 1812 r.
starcza do szczęścia, ja k starczyło w maju w Sieniawie. Ten kochany maj pozostanie mi zawsze w pamięci! Poprzednio nie umiałam tak się cieszyć, bo byłam zbyt dziecinną, a te raz już się nigdy ta k swobodnie cieszyć nie b ę d ę , bo już jestem za mało dziecinną. Pam iętam pewien czw artek: w y
biegłam na dziedziniec, gdzie wszyscy na mnie czekali. K ażdy był wesół, ale nikt nie mógł takiej pełni szczęścia używać, ja k ja , która wraz z swobodą dziecka posiadałam w szystkie dary młodości. P. K rupiński powiedział, że „rozweselam ja k zorza11.
Koniec tegoż 1812 r. przynosi nam jeszcze zapisek czu
łego a smutnego pożegnania z końmi, które były dotąd „przy
czyną i hasłem wszystkich uciech11 sieniaw skiej młodzieży.
Księżna sprzedała je dnia 9 grudnia dla „chwalebnych i szla
chetnych celów11, zapewne patryotycznych. Był to czas gdy dla tych samych „szlachetnych celów11 babki nasze sprzeda wały n a w a g ę najpyszniejsze koronki; w R ydzynie została pamięć o nadzwyczajnej koronce, której rysunek w yobrażał całe polowanie na jelenie, a którą ks. Antoniowa Sułkow ska poświęciła w ten sposób, nie bacząc, iż rzecz w a rtą była sto razy więcej od osiągniętej sumy '). Podobnie zapewne ks. Iz a
bella zmarnowała swoje ulubione konie; w takich chwilach je d n a k nie zastanaw iano się , każdy rzucał na ofiarę co tylko miał — najszczęśliw szy kto mógł rzucić siebie samego, ja k to uczynił był zięć Księżny, Zamoyski, który postawiwszy pułk własnym sumptem, pełnił w nim służbę prostego żoł
nierza. Dziwnem jest, że Zosia nie pisze w yraźnie o celach Księżny — czyżby j ą , w razie przypadkow ego odkrycia a l
bumu, krępow ała obaw a skom prom itow ania Sieniaw y w oczach austryackiego rz ąd u ? N iestety i to być może, bo dzieje uci
sku nie od dziś u nas się datują i tylko geograficzne pole repressyi od czasu do czasu się zmienia. W miejsce tego wy-
*) Podobnie w tak zw. »Skarbcu« w Chrząstowie koło K o niecpola znaleziono całą kupę puzderek od klejnotów, sprzedanych czy to w czasach Kościuszkowskich, czy za wojen napoleońskich.
jaśnienia mamy bilecik Księżny z morałami i życzeniami to
w arzyszący zegarowi podarowanem u wychow ance w dzień jej urodzin, mamy pióra Kamilli W ierzchowskiej odę n a cześć doniczki mirtu, która zdobiła stół jad aln y przy każdej uroczy
stości, a więc i przy uczcie wigilijnej r. 1812. Mamy w re
szcie „portret" Zosi, nakreślony przez Maryę — zapewne Dzier- ża n o w sk ą:
Portret Zofii M atuszew iczów ny (grudzień 1812 r.).
„Zosia ma szczęśliwy charakter, ja k i Bóg czasem w Swej dobroci sposobi, stworzony ku radości tych, co są przez nią kochani, a zdolny zarazem jej własne szczęście zapewnić.
Zda się, że w ystarczy na nią spojrzeć, aby być o jej przy
szłość spokojnym. Z jej tw arzy ta k a patrzy cisza i pogoda, że niepodobna sobie w ystaw ić, aby burze tego życia mogły kiedykolw iek zamącić ich świeżość. Może się m ylę, ale mi się zdaje, że w duszy Zosi zawsze panow ać będzie tak i sam lad, ta k a harm onia, ja k ą dziś w jej pokoju widzim y i ja k a kiedyś będzie w jej domu. W szystko tam będzie urządzone i uregulow ane: żadnych kontrastów i żadnych sprzeczności.
Jej zasady będą w zgodzie z jej uczuciami, a jej uczucia z jej losem. Zosia jest uczuciow ą, choć to mało objawia, rozsądną a nie chło dną, m yślącą ponad swój wiek, d y sk re
tn ą aż do najw iększej skrupulatności, nietylko bowiem nie je st zdolną zdradzić tajem nicę, ale naw et dać poznać, że jakąkolw iek posiada. Nie umiem orzec, czy Zosia je s t w e
so łą? W szakże chętnie się śmieje, z żyw ością bierze udział w rozryw kach, gdy jej się nastręczają i znów bez żalu opuszcza zabaw ę dla poważniejszych zajęć, których jej czynny umysł odczuwa potrzebę. Umysłu zaś jej m ożnaby pozazdrościć tak dla własnej korzyści, ja k i d la przyjem ności drug ich: je st prosty, łatw y i wykształcony. Zosia posiada jeszcze m iłą za
le tę : otwartość, z ja k ą przyznaje się do winy chętnie i ry chło, a z nią szczerość duszy stającej zawsze, bez względu na narażenie się , po stronie sprawiedliw ości i praw dy. Dys- sym ulacya jest dla niej w prost niem ożliw ą, gdyż tw arz jej zdradza w szystkie jej w rażenia. W yobraźnia jej je s t świeża
i żywa, ale bez egzaltacyi. Nakoniec, jeżeli Zosia m a ja k ą w a d ę, jest nią słabość, tow arzysząca zw ykle wielkiej słody
czy, poddająca ją bezbronnie wpływowi ukochanych przez nią osób. Ale i ta w ada może się tylko do jej szczęścia p rzy czynić, gdyż posiadając sąd jasn y i zdrowy, nie odda łatwo ani swej przyjaźni, ani zaufania. To też ja k młoda roślinka chw yta się podpory, tak Zosia odda kierunek swojej m ło
dości tej, k tóra była opiekunką jej lat dziecinnych1'.
„Jakże się stało, że skończyłam portret Zosi, nie czyniąc wzmianki o jej fizycznej postaci ? Być może, iż jej strona zew nętrzna ta k je st z m oralną złączona, iż pisząc o jednej, zapomniałam o drugiej. Zapomniałam, że Zosia nie będzie zawsze m iała 16 lat! Posiada ona piękne oczy, bardzo białe zęby, dużo świeżości i uroku, kibić nadzwyczaj z g r a b n ą , choć niezbyt w ysoką; w obejściu jej je s t w iele wykwintno- ści i wdzięku, a zarazem dużo prostoty pod osłoną skrom ności dziewiczej, słowem — jestem zawsze uderzoną harm onią tego, co w niej się widzi, z tem, co je s t w rzeczyw istości".
Zosia była bardzo zadowoloną z portretu — co się lu dziom rzadko zdarza. Cieszyło j ą zwłaszcza, że p. Dzierża- nowska, która zapew ne była w ypróbow ała jej w ielk ą, za
chw alaną w portrecie d yskrecyę, um iała odgadnąć uczuciową stronę jej duszy. Samo to zadowolenie świadczy jed n ak , ja k mało wówczas sam ą siebie poznała; czytając zapiski z je j lat następnych, niepodobna nie uśm iechnąć się wobec tw ier
dzenia o jej uleganiu cudzym wpływom, a zw łaszcza o nie
zdolności ukrycia sw ych wrażeń. Co praw da zm iany w uspo
sobieniu młodych przychodzą szybko tak, że Zosia, ja k ą od- rysow ała panna D zierżanow ska, mogła być odm ienną od tej, ja k ą wytworzyło życie i — snać niewesołe — okoliczności.
Ogólne nieszczęścia musiały przecież mimo woli i wiedzy n a usposobieniu każdego się odbić. Prócz tego Zosia przebyła długą chorobę i inne nieznane nam przykrości. Maj bowiem w r. 1813 nie był już dla niej św ietlanym snem, ja k po
przedniej wiosny. N a dniu 31 m aja spotykam y smutne po
równanie złotych chwil minionych z obecną. W r. 1811 licząc lat 14, była szczerze, zupełnie, ale bezwiednie szczęśliw ą,
w r. 1812 m ając lat 15, w idziała swoje szczęście, odczuwała je i w a ż y ła :
„Ale w tym r o k u . . . cóż mam pow iedzieć? Maj moich łat 16 źle się w yda wobec poprzednich. Niebo było wciąż zachmurzone, przez duszę moją również przechodziły chmury.
W czasie, który pomiędzy niemi upływał, serce moje było tak często zrażone (froisse), tak często zm artwione i smutne, że już się mniej łatwo wesołości otwiera, a przeciwnie częste przykrości powszednie i boleść sm utnych w ypadków ogólnych łatw iejszy doń przystęp znajdują. W praw dzie odczuwam to, co mi się przytrafi dobrego, ale gdy mam zmartwienie, o d czuwam je stokroć silniej. Odtąd każdy dzień przyniesie mi jak ieś nowe spostrzeżenie, a natom iast zniweczy jak ieś złu
dzenie, każdy — ja k ą ś nadzieję zastąpi wspomnieniem. W ię
cej je st urojeń, niż rzeczywistości. W szystkie moje sny szczęścia koncentrują się dzisiaj w jednym w yrazie: spokój.
Bodaj serce moje nie zaznało nigdy namiętności, któreby uwieść je m o g ły ; bodaj życie moje upłynęło spokojnie wśród jednostajności i c is z y !“
Jak ż e silnem musiało być uderzenie wichru, który złoty pyłek swobody otrząsł z rozw ijającego się kw iatu! Nie zła
mał go wprawdzie, ale zda się jako by w nim „sprężynę szczęścia" osłabił i to — na zawsze. O dtąd istotnie w zapi
skach Zosi coraz rzadziej odzyw a się n u ta wesela.
„Sieniaw a, 17 czerwca 1813 r. Nie pisuję już w mojej książce. Z każdym dniem trudniej mi przychodzi zdać sobie spraw ę ze w szystkich moich uczuć i w szystkie myśli przelać na papier. Nie mogę w szakże przepuścić miłego dnia lub naw et milej chwili, nie usiłując przedłużyć ich istnienia za
pisaniem szczegółowo ich wspomnień. O dtąd z tem wszyst- kiem książce mojej się zwierzę. D nia 7 tego m iesiąca m ie
liśmy w B ażantarni podwieczorek, który nazwę d o b r y m 1).
P iękny wieczór, ładn a miejscowość, m uzyka przypom inająca
*) Ten wyraz wyjątkowo po polsku. W ogóle Zosia mięsza zdania lub wyrazy polskie wtedy tylko, gdy chce na coś nacisk położyć.
mi Puław y i więcej serdeczności niż zw ykle ze strony tych, co mnie otaczali. T akim był podwieczorek 7-go. Dnia 13 zaś w szystkie dziew czynki z pensyi przyszły na dziedziniec się bawić. Miały wszystkie w ianki z bław atków i g rały w cerceau, tw orząc obraz tak ładny, że mnie rozweselił na cały dzień.
Wczoraj dnia 16 była rocznica wyboru Księcia posłem w W ar
szawie. Byłam moralnie i fizycznie literalnie zdław iona ota
czającym mnie tłumem gości, hałasem i zgiełkiem. Dziś o tej samej godzinie czytałam sam a w wielkim klombie lipowym.
Nie widziałam nic prócz zieleni, nie słyszałam nic prócz św ier
gotu ptasząt. Może przez porównanie poranek ten w ydał mi się tak cudnym ".
K siążę Jenerał, o którym tu mowa, baw ił od r. 1812 niemal stale w Sieniaw ie; w tedy jed n ak właśnie w ybierał się w drogę do swych ulubionych kąpiel, dziś zapomnianych, do Bardyowa, zabierając ze sobą najbliższą przyjaciółkę Zosi, Kamillę W ierzchowską. Żal z tego rozstania byl nieograni
czony :
„S ieniaw a, 25 czerwca 1813 r. K am illa pojechała. J a k mi bez niej sm utno! Jak ż e mi jej brak! Kocham j ą tak bar
dzo i dla tylu powodów. Gdybym przynajm niej m iała n a dzieję, że jej wody w Bardfeld (sio) pom ogą, ale w tej chwili czuję się bez niej tak osam otnioną, iż mi się zdaje, że i jej bezemnie nie będzie dobrze".
„Sieniaw a, 30 czerwca 1813 r. Jedliśm y kolacyę w Ba
żantarni i pragnę zaznaczyć miłe w rażenia powrotu. J e c h a łam na koźle koczyka, mogłam więc używać całej pełni pię
knego wieczoru. Śliczny lasek, któryśm y przejeżdżali, był cały oświetlony mnóstwem latających św iętojańskich robacz
ków. Blask ich rzucał łagodne światło n a ciemne tło św ier
ków, a w górze zdał się łączyć z niebem gęsto zasiauem gw iazdam i — I patrząc na to niebo tak piękne, spokojne i jasne, pomyślałam, że śmierć nie m iałaby dla mnie nic strasznego, że um ierając byłoby mi jedynie, pomimo mojej młodości, żal tych, których kocham, sm uciłabym się tylko zm artwieniem, jak ieb y im rozłączenie ze mną może sprawiło.
Życie, ta długa droga, k tó rą mam do przebycia, wzbudza
w e mnie daleko więcej obawy, niż nadziei i pragnień. Im dalej tym gościńcem id ę , tem mi się w ydaje trudniejszym i tem częściej po drodze stykam się z nieszczęściem 1'.
Zm iana otoczenia snać nie w pływ ała na bieg myśli dziew częcia. W pierwszych dniach lipca ks. Izabella wzięła j ą ze sobą do Ł ańcuta, w odwiedziny do ukochanej siostry sw ego męża, księżny M arszalkowej Lubomirskiej. Tu Zosia znalazła czas, aby robić wypisy ładnych myśli z powieści Kotzebue’go '), poczem przepisaw szy jeszcze powiedzenie bo
haterki, snać bardzo czemś w zruszonej: „Mieszam w szystkie jed w ab ie — róże haftuję zielonym et les pensees j e les brodę en noi>“, dodaje:
„Łańcut, 7 lipca 1813 r. P rzed przepisaniem tych słów zastanow iłam się nie wiem ile razy, dlaczego mi się ta k po
dobają. Nie mogłam znaleść przyczyny, ale — czyż jej po
trz e b a ? Po co? Czyż ta k siążk a nie jest dla mnie sam ej?
Jestem dość wesoła, a przecież to, co piszę, co przepisuję, co mi się podoba, je st praw ie zawsze sm utnem “.
I znów dalsze cytaty z K otzebue’go, opatrzone komen
tarzam i i datow ane z 12 lipca jeszcze z Łańcuta, a wreszcie ułożone artystycznie i przylepione na karcie listki i k w ia ty :
„ P u ła w y, 17 lipca 1813 r. Te kw iatki są z Łańcuta.
W łożyłam je do książki na pam iątkę ośmiu miłych dni, które tam spędziłam. T ak jest, były to mile i dobre dni, m iały d la mnie urok, który, gdy się z nim spotykam , dziw ną wo
nią napełnia mi życie. W Łańcucie doznałam przychylności o d w s z y s t k i c h . Dodało mi to odw agi, dodało ufności. Ani razu zaś nie doznałam owych długich chwil zniechęcenia, pod którem nieraz upadam, które tyle czarnego sm utku wlew a mi w serce. Było mi dobrze wśród życzliwych ludzi. Było mi również dobrze, gdy w racałam do mojej izdebki... (ustęp wymazany). B ratki pochodzą z ogródka, liść geraniow y z du-
') Istotnie ładnym jest następujący aforyzm: »Przyjaźń ze złymi — podobna do porannego zmroku, który z każdą chwilą zanika. Przyjaźń z dobrym i— jak zmrok wieczorny wzrasta z każdą chw ilą, aż słońce życia zagaś ni e«. (K o- t z e b u e : Leontine de Blondheim).
żego ogrodu, traw ka ze Szczygiełek (?), dokąd zrobiliśmy w odą śliczną przejażdżkę. Mój Boże, mój Boże! skądże w moim wieku to zniechęcenie, które mi ściera barw y z obecnego ży
cia i czarny cień rzuca na przyszłość? W podobnych chw i
lach takie mnie chw yta pragnienie rozstania się z życiem, tak w ielki strach przed przyszłością! A przecież życie ze
w sząd mi się uśmiecha, a przyszłość zapow iada się zewsząd szczęśliwą. Mam dobrego ojca, mam m atkę zastępującą mi tę , którą mi Bóg zabrał, mam zdrowie, m ajątek i lat 16!
Czegóż mogę więcej pragnąć i co to je st to c o ś , czego nie znam, a czego mi potrzeba, aby módz wszystkiem innem się cieszyć? Słusznie kochałam Ł ańcut za to, że w nim nie przeżyłam ani jednej z tych chwil, w których czuję się wprost nieszczęśliwą. Radabym się odmienić, pozbyć się tych n a padów trwogi, gdzie sobie powiadam: Mam dopiero 16 lat — wieleż to jeszcze lat do p rz e ż y c ia !" ...
„P u ła w y, 7 sierpnia 1813 r. Jesteśm y praw ie od mie
siąca w Puławach, gdzie czas szybko upłynął. Przyjeżdżając tu w pierwszej chwili ścisnęło mi się serce: ścieżki zaro
śnięte, okiennice zaw arte, wszędzie p u stka i cisza. Pokoik mój przypominał mi długą bolesną chorobę. K siężna jed nak zabrała mnie zaraz do ogrodu i sam jego widok w spaniały, wzbogacony dla mnie wspomnieniami z dzieciństw a, w y star
czył, aby mnie podnieść na duchu. Na drugi dzień również i pokoik mój, przystrojony kw iatam i, odzyskał swój poczciwy i wesoły w ygląd, a rozkład mego dnia został uregulow any w następujący sposób. Śniadanie, potem wielki spacer pie
szo lub powozem. W racam około 10-cj i aż do obiadu zostaję s a m a u siebie, czytam, robię robotę, zapisuję w mojej książce lub piszę do Kamilli, bez której nie może mi tu być całko
wicie dobrze. Po obiedzie gram na fortepianie i zajm uję się różnie aż do spaceru, który regularnie kończy się w Ju- linkacb, gdzie jem y podwieczorek; stąd jeszcze przejażdżka, poczem wieczorem czytuję głośno coś zabawnego. Od dwóch tygodni atołi mamy tu dużo osób z powodu przechodu wojsk rosyjskich. Na podwórzu znów rojno i gwarno, co mi p rzy pomina daw ne ludne i szczęśliwe Puławy. Dużo się tu obecnie
m uzykuje, a w tedy tak miło siąść przy oknie i pisać do K am ei! Wieczorami jeździm y do P archatki, Celejowa, Czer- daku, co wszystko mnie bawi. Również siedząc w . . . “ (wiersz wymazany).
„ P u ła w y, 11 sierpnia 1813 r. (nalepiony suchy liść krw aw nika). Ten listek pochodzi z grobu biednej pani Goltz, a ten drugi zerw any obok kam ienia, pod którym leży „anio
łek ". K ładę je tu na pam iątkę miłego wieczoru. Pojecha
liśmy do Blochowie łódką przez łach ę , kędy tak dobrze m a
rzyć pomiędzy zieloną k ęp ą a pięknym ogrodem. Jedliśm y podwieczorek u proboszcza, poczem poszłam do kościoła i na cm entarz. Obeszłam go dokoła, odczytując w szystkie napisy, w yryte ręką przyjaźni, wdzięczności lub żalu i m odląc się za dusze spoczywających tu ludzi. Najdłużej zatrzym ałam się przy „aniołku" i przy pani Goltz, k tó ra mi zawsze tyle o k a
zyw ała dobroci. W róciliśm y bardzo późno, piechotą. Nigdy wieczór nie w ydał mi się tak pięknym , bo też czułam się sm utną a zarazem szczęśliwą i tak spokojną!"
„Sieniaw a, 22 p a źd ziern ika 1813 r. W rzesień w r. 1813 był dobrym, był m iłym ; pozostaw ił mi słodkie wspomnienia, w rażenie radosnego spokoju, które mile zabarwiło w szystkie moje uczucia. Czemuż tu nie m iałam K am illi? W tedy to b y łabym m ogła pow iedzieć: T a k mi było dobrze, że mi lepiej być nie mogło! Dnie 1, 2, 11, 13, 15, 16, 20, 22, 26 w rze
śnia i 5 października były dniami niekoniecznie szczęśliw- szemi, ale gdzie się czułam szczęśliw szą, gdzie pogoda sil
niej działała, gdzie objaw iana mi przychylność szła mi g łę
biej do serca, gdzie żywiej odczuwałam w szystkie przyjem ności pobytu w Puławach. D nia 14 października wróciłam do Sieniaw y".
„Sieniawa, 28 p a źd zie rn ik a 1813 r. Dziś imieniny mego dobrego, mego ukochanego ojca; ten dzień mnie zasmucił, potęgując niepokój o niego, w niepewności gdzie jest, co się z nim dzieje, ja k znosi te kłopoty i troski. Jak ż e to boleśnie od tylu miesięcy nic o nim nie w iedzieć! Dziś także uro
dziny ks. Konstantego. Dziś również rozmówiłam się szcze
rze aż do głębi serca z Kamillą. Rozstanie, które nam się
wydało tak przykrem , miało dobrą stronę, bo wlało w naszą przyjaźń bardzo dużo słodyczy i poznałyśmy ja k wielce się kochamy. Było nam tego trzeba, bo ta zima, ta zła, ta smu
tna zima była nas rozdzieliła (avait mis de la gene entre nous).
W yłożyłam jej w szystko co czułam, opowiedziałam ja k mnie bolało gdym spostrzegła, że Księżna mnie posądza o oboję
tność i chłód. To mi odjęło odw agę, wprawiło w zniechęce
nie i apatyę. Przechodziłam w tedy bardzo bolesne chwile.
Jed y n a K am cia byłaby mogła mnie pocieszyć, ale była sama zbyt cierpiąca i sm utna; ja zaś nie umiałam okazać jej mo
jej przyjaźni, czego wynikiem było, iż czułam wobec niej nieśmiałość, zamiast ufności, której mi tyle było potrzeba.
Moje uczucia przez to nigdy nie oziębły, gdyż sobie samej przypisyw ałam w inę, gdy się mało czułam kochaną. Że je dnak mnie nie rozumiała, nie umiałam jej wyrazić mojego cierpienia. W ielkiem w ydarzeniem zdało się sercu memu, gdy się niekiedy przypadkiem myśli nasze spotkały. Ale po co do tych dawnych spraw pow racać? Czemu nie powiedzieć raczej, że K am cia od mego powrotu z Puław stokrotnie n a praw iła winy, których j a sama byłam przyczyną. Jakże była dla mnie poczciwą moja droga, moja dobra K am cia! P rzy rzekłyśm y nic sobie wzajemnie odtąd nie ukryw ać11.
„Sieniaw a, 1 listopada 1813 r. Co za straszna perspe
ktyw a! Przez całe sześć miesięcy będzie tak, ja k było wczo
raj — w szystkie wieczory spędzę przy tym zielonym stoliku, gdzie zda się do końca św iata zagnieździły się nudy w to
w arzystw ie monotonii, braku swobody (gene) i niezadowole
nia. Gdyby przynajm niej nudy m ieszkały tam same, bez tej nieznośnej kompanii, gdyby tylko na mnie działały, m ogła
bym się pocieszyć, ale widok tych znudzonych figur na tych tw ardych k rzesłach !“ . . .
„ Sieniaw a, 22 grudnia 1813 r. W czoraj skończyłam lat 17, nie jestem już dzieckiem — samabym to czuła naw et nie w iedząc wiele mam lat. Wyszłam z tego jedynego wieku, którego uciechy i szczęścia życie po raz drugi dać już nie może11. . .
N astępuje rekapitulacya całego ro k u : ' styczeń, luty, m a
rzec, a zwłaszcza kwiecień ogromnie smutne, pełne zniechę
cenia i nieufnego onieśmielenia, skłaniającego ją do zam knię
cia się w sobie. W maju dzielne wysiłki, aby się otrząsnąć i rnódz używ ać na otaczających pięknościach: „Chciałam się podżwignąć — pisze — ale mi nikt nie dopom ógł; udałam się do Boga i doznałam ukojenia". Miesiąc czerwiec raczej do
bry, niż zły: „Przy końcu w yjazd Kamei, który mi dowiódł, ile j ą kochałam ". W lipcu, jak widzieliśmy, m iła wizyta w Łańcucie, dnia 15 wyjazd do Puław , gdzie miano do 10 paź
dziernika pozostać. Tu 22 sierpnia przybycie ks. A dam a:
„Miesiąc wrzesień był najmilszym czasem, ja k i w życiu p a m iętam ". Dnia 17 października powrót do Sieniawy i przy
ja z d Kamilli:
„Miesiąc listopad pełen dni dla mnie jednostajnych i ci
chych, gdyby nie cierpienie, które u w szystkich otaczających mnie w idziałam ".
Księstwo Jenerałow ie C zartoryscy w przeciwieństwie do córki Zofii Zam oyskiej i syna K onstantego nie należeli do stron ników napoleońskich. Ks. Izabella, w padająca ta k łatwo w en- tuzyazm, nie entuzyazm owała się tryumfami pogromcy — a j e dnak widać, iż grzm oty, zapow iadające jego upadek, zgasiły w sercu jej uk ry tą nadzieję, że przecież z pośród tylu dziwów wyłoni się‘Polska lub przynajm niej coś dobrego dla Polski. B y
łaby zapewne mogła powiedzieć, ja k pew na dam a francuska, zażarta legitym istka, a przecież zalew ająca się łzam i po tra gicznej śmierci syna Napoleona I I I : Vous savez si j e les aime et pourtant, la, au fo n d du coeur fe s p e r a is que ce se- ra it lu i qni sauverait la F ra n ce! („W iecie c z y ic h kocham, a przecież tam, w głębi serca, miałam nadzieję, że on ura
tuje F ran cy ęl"). Dziw na rzecz, iż powrót „w ielkiej arm ii"
z nad Berezyny nie pozostawił śladu w dzienniku Zofii Ma- tuszew iczów ny; przecież i przez Puław y musiało się przew a
lić mnóstwo rannych, zm izerowanych, chorych bohaterów, ogrom na moc polskiej i obcej biedy, co zazwyczaj silne robi w rażenie na duszach dziewczęcych. Spotykam y je dopiero teraz po bitwie pod Lipskiem i to jed y n ie jak o refleks bo
leści drugich. A potem znów, dzięki świeżo rozpoczętej kam panii, nadzieje-, których sam a nie o dczuw a:
„D nia 1 stycznia 1814 r. Zakończył się wreszcie ten smutny rok 1813; nowy rok w zbudza we w szystkich nadzieje.
J a je d n a przew iduję w nim równie wiele przykrości, ja k w poprzednim. Czemuż te czarne myśli w mojej młodej gło
w ie? O Boże! jeżeli to przeczucia, niechże się nie spełnią!"
W tak smętnem usposobieniu przyszło Zosi wyjechać do K rakow a, gdzie pobyt, ja k zawsze z K siężną w mieście, był bardzo ruchliwy, a przeto dla nielubiącej św iata dzie
wczynki bardzo nieprzyjem ny. To też pierw szy jej zapisek krakow ski z 13 stycznia 1814 r. w yraża same żale i znie
chęcenie, z których powodu nie umie sobie sam a zdać sprawy.
D rugi nieco weselszy:
„Kraków, 23 stycznia 1814 r. W szyscy poszli na b al;
zostałam sam a. Miałam od trzech tygodni tyle przykrych chwil, iż chcę dobrze w ykorzystać ten pierwszy przyjem ny wieczór. Zostałam sam a — co za sm utna uciecha! Ale czasem przecież lepiej jest być sam ą w swoim pokoju, niż w św ię
cie. Gdy wyjechali, zasiadłam na kanapce i jednym ciągiem przeczytałam pow iastkę Charles et M a rie“ ...
Owe m ęczarnie krakow skie były już na ukończeniu. Po dokonaniu pośpiesznycłi wypisów z czułego Charles et M arie, trzeba było książkę schować do kuferka i wsiąść do karety, zdążającej z powrotem do ukochanej Sieniawy. Księżna Iz a bella nie mogła jed n ak długo w ytrzym ać w spokoju. Zosia pisze ju ż :
„Sieniaw a, 6 lutego 1814 r. Księżna W irtem berska w y jechała do L w ow a; Księżna, my trzy i p. K rupiński odpro
wadziliśmy ją do Oleszyc, gdzieśm y spędzili noc. Ja k iż tam miły, ja k i przedni mieliśmy wieczorek! P. K rupiński czytał nam opis swej podróży po Włoszech i opowiadał szczegóły.
Przez ten czas budowałam fantastyczne projekta własnych podróży w przyszłości. Potem gadali o Człeku (sic) : czem je st i czem będzie. Lubię podobne rozmowy, podające mi tem at do myśli. Od kilku dni wróciłam do Sieniaw y i tak jestem z tego rada, iż w szystko widzę w barw ach różowych.