• Nie Znaleziono Wyników

Rywale : powieść - Biblioteka UMCS

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rywale : powieść - Biblioteka UMCS"

Copied!
246
0
0

Pełen tekst

(1)

R Y W A L E

f

(2)
(3)

R Y W A L

P O W I E Ś Ć

Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie

--- _ — 1 9 0 4 =

(4)

ilBLWTEA

LuajN UMCS

Drukarnia „Czasu® w K rakowie.

(5)

^ a - w i

(StnriAe

p o a tm g c a

Ć L u t o z .

(6)
(7)

1%K? — Co?

<f/oś tatkowi mam powiedzieć.

I.

— N ow inę.

— N o, słucham tej now iny.

R ozm ow a ta toczyła się pom iędzy panem A ntonim K orym ow iczem ojcem i je g o synem dw udziesto sześcio­

letnim panem Sam uelem .

Ojciec widocznie b y ł zaniepokojony zapow iedzianą

»nowiną«, a syn jeg o m iał pew ną obaw ę z nią w y stą ­ pić. Z niejakiem więc w ahaniem odpow iedział na p y ta ­ nie ojca :

— P rz y ja d ą do nas archeologow ie.

— Co? J a k ! — zaw ołał p a n A ntoni z przeraże­

niem. — Co to znowu będzie now ego? P ew no ja k a ś kom isya.

S yn uśm iechnął się trochę ironicznie i śm ielej już o d r z e k ł:

— N ie kom isya.

— W ię c cóż?

— W id zi ojciec, to są tacy uczeni, k tó rzy szukają w ziemi starożytności.

— S kądże ty się do nich p rzy p y ta ł?

3 — Przecież jestem płacącym członkiem to w arzy ­ stw a przyjaciół nau k — odpow iedział sy n z dum ą.

(8)

— No, to dobrze, płacisz tę w k ła d k ę , nic nie mam przeciw te m u , ale sk ą d znowu przyszła ci m yśl tych archeologów sprow adzać i jeszcze teraz... Czyś do nich p isa ł? S k ą d się oni tu w ezm ą?

— Cała historya, ojcze... Zaraz opowiem.

Lecz nie spieszył się widocznie z opow iadaniem , p ra g n ą ł, żeby się ojciec przyzw yczaił do samej m yśli goszczenia uczonych mężów, sięgnął więc n iedbale do kam iennej p u szk i, gdzie znajdow ał się tu re c k i tytoń, k tó ry ojciec palił w fajce, skręcił zeń p ap iero sa i sp o ­ kojnie ulokow ał się n a trzcinow em krześle. Puszczając k łę b y w onnego dym u, sp o g lą d a ł z zadow oleniem na p ię ­ k n y k rajo b raz , w idzialny z dużej w eran d y K ołom ier- skiego dw oru. W id o k b y ł w rzeczy samej Cudowny.

T uż obok w spaniałe stuletnie św ierki i całe g ru p y róż i krzew ów o g ro d o w y c h , poza tem jasn e zw ierciadło ogro m n eg o staw u, na dalszym planie w spaniałe bud y n k i gospodarcze, sm ukły kom in gorzelni, ro zległe pola b u j­

nym plonem o k ry te , z poza k tó ry c h w idniały w dali g ę sto rozrzucone m o g iły i kurhany. W szy stk o to okalał las o grom ny, stary , pełen p o w ag i, zam ykający w idno­

k r ą g ze wszech stron, dodający mu niezw ykłego uroku.

J a k daleko w zrok m ó g ł zasięgnąć, w szystko należało do w ielkiego państw a K o ło m ie rsk ie g o , więc pan Sam uel m y śla ł, że m ógł sobie pozw olić n a zaproszenie dwóch gości w osobie archeologów ; w K ołom ierzu było podo- statkiem w szystkiego, a b y ich przyjąć.

N ie dłu g o jed n a k m ó g ł się oddaw ać tym rozm yśla­

niom , bo w krótce ojciec znowu zap y ta ł n iecierpliw ie:

— Pow iedzże mi, co to za now y koncept?

— N ic stra szn e g o , ta tk u — odpow iedział p o k o r­

nym tonem syn. — B yłem wczoraj na obiedzie u pana U niskiego w P rzybyło wie.

“ Znowii w P rzy b y ło w ie! — w ybu ch n ął g w a łto ­ w nie pan A ntoni. — N ie wiem, poco tam jeździsz?... P o ­

(9)

trz e b a ci pchać się do ty c h półpanków ... Ot, kosza w e­

źmiesz jeszcze, śm iać się będą...

— A leż ta tk u , to inna spraw a. Jeżeli mi ojciec b ę ­ dzie p rzery w ał, to chyba nie skończę o... archeologach.

— T o więc mów, s łu c h a m !

Zastałem tam dw óch panów z K rakow a. P rz y je ­ chali oni do p ana U niskiego w celu poszukiw ania s ta ­ rożytności... Chcieli kopać.

— I pew no U niski nie pozw olił ryć po polach!

— E h ! On b y im nie pozwolił... Gdzież tam , tylko P rz y b y łó w już cały przekopany wzdłuż i wszerz. P isa ł on do h rab ieg o w Żarnow ie i do księcia w Ołtarzow ie, ale jeden i d ru g i odpow iedzieli, że nie m ają gdzie a r­

cheologów pom ieścić.

— W ię c ty myślisz — przerw ał mu ojciec gw ałto ­ wnie — że jeżeli hrabiow ie i książęta nie m ają gdzie ty ch panów pomieścić, to mam ich m ieścić ja... J a Ko- rymowicz... S k ąd data?... Co orm ianom do archeologii?

Słow a te widocznie boleśnie d o tk n ęły p. Sam uela, bo cała je g o śniada lecz piękna tw arz pok ry ła się r u ­ m ieńcem , a z czarnych, błyszczących oczu isk ry się po­

sypały, lecz um iał się w idocznie w czas poham ow ać, bó po chwili odpow iedział spokojnym i pokornym g ło sem :

— Ojciec zawsze z tem orm iaństw em Wyjeżdża.

— P e w n o ! N ie mam się czego w stydzić — zaw ołał poryw czo. — N ie zapom inaj, że w tenczas, g d y p rzo d k o ­ wie nasi w szkarłacie i w złotogłow iu chodzili, g d y w iarę św iętą w yznaw ali i za nią krew przelew ali, to a n te n a ty tw oich hrabiów i książąt ledw ie na skórę wilczą m ogli się zdobyć i ofiary składali bałw anom ... O t co.

— J a wiem przecież — p rzerw ał mu pok o rn ie syn — ale w łaśnie dlatego zaprosiłem ty ch panów.

S tarszy K orym ow icz szeroko otw orzył oczy n a to rozum ow anie syna i ta k b y ł zdziwiony, że nie m ó g ł się zdobyć na żadne słowo. W reszcie W yszeptał:

(10)

— J a k ? J a k ty to rozum iesz?

— A widzi tatk o , żem znowu nie ta k i głupi... M y­

ślę sobie tak , jeżeli książę sk n era a h rab ia je g o kolega, to K orym ow iczow i nie m ożna iść w ich ślady... Czyi przodkow ie przed dw om a tysiącam i lat w szk arłat i złoto się odziewali, ten tern mniej może m ieć p raw a być sk ą ­ pcem , ale m usi sp lendor dom u podtrzym ać, szczególniej g d y jest z czego...

S p ry tn y b y ł pan S am uel i um iał szarpnąć w ojcu czułą s tru n ę , to też n a te słow a pan A n toni rozchm u­

rzy ł się zupełnie i r z e k ł :

— K ie d y ta k , to dobrze, żeś ty ch profesorów tu zaprosił i oni będą kontenci, bo dostaną zam iast kaszy jęczmiennej i zacierki, tłu ste k a p ło n y i konfiturow e le- gom iny. T y lk o mi nie zajeżdżaj do tego P rzy b y ło w a i nie zaw racaj sobie g ło w y p anną J a d w ig ą , bo z teg o nic nie będzie.. Dać ci jej nie dadzą, a choćby dali, to niem a się do czego spieszyć... Szlachcianka jest m arno­

tra w n a i g ospodynią po naszem u nie będzie.

Syn na te słow a uśm iechnął się ja k o ś figlarnie i odpow iedział ta k szczerze, że w um yśle ojca ani cienia w ątpliw ości nie zostało:

— N iech mi ta tk o wierzy, że naw et najm niejszej ochoty nie m iałem sta ra ć się o pannę Jadw igę... Znam fum y U n is k ie g o ; nasłuchałem się tyle o kasztelanach i biskupach, że mi się to uszami przelało... N ie chciałbym całe życie słuchać, o ile wyższym b y ł kasztelan od k u pca lub tłum acza rzeczypospolitej... W szak najw yższy d y g n i­

tarz w naszej rodzinie b y ł tłum aczem ... drogom anem .

— T ak, ta k w P o lsce — o d p a rł pow ażnie ojciec — ale tam w naszej daw nej ojczyźnie, przed w iekam i p rzo d ­ kow ie nasi b y li rycerzam i, wodzami i biskupam i... T u nas do niczego nie dopuszczali... J a nie rozum iem , d la ­ czego właściwie Ormianie ta k się do tej ziemi p rzy w ią­

zali, jak do w łasnego kraju.

(11)

— Ojcze I T o sta ra piosnka, ale niespraw iedliw a — zaw ołał syn z zapałem... T u znaleźliśm y spokój i pole do skrom nej, ale korzystnej pracy... A teraz jakaż się nam krzyw da dzieje?... Że czasem ja k i g łu p i pyszałek w ym yśla nam cichaczem od pieprzu i »k oziny«, to nam to wcale nie ubliża. G łupich jest, było i będzie zawsze w ielu na świecie.

R ozm ow ę t ę , k tó ra w rozm aitych form ach i kom- binacyach pow tarzała się m iędzy ojcem a synem już p e ­ wno z tysiąc razy, p rzerw ało n a g łe wejście pani K le ­ m entyny, drugiej żony p a n a A n to n ieg o , a przybranej m atki Sam uela.

Szła pospiesznie, w idocznie poruszona jak ąś w ie­

śc ią , bo silne rum ieńce w y stąp iły na jej piękną tw a rz ; w ręk u niosła rozpieczętow any list. Przyw itaw szy się uprzejm ie z pasierbem zw róciła się do męża.

— W iesz Toniu, nowina.

— Znowu jak aś nowina.

, — W łaściw ie to nie now ina — odrzekła zdziw iona żona — bo jeszcze w zimie ułożyłyśm y się z E lż b ie tą , że się to odbędzie w czasie w akacyi.

— Ależ pow iedz, K lim u siu , co się m a odbyć — zaw ołał mąż, odstaw iając fajkę na bok i z w ielkim n ie­

pokojem spoglądając na żonę i syna.

— Masz c z y ta j! — rze k ła podając mu list — E l­

żbieta pisze, że ju tro przyjadą jej dwie panienki... a po p an a D onnć, m etra tańców , trzeba posłać konie do sta- cyi... Ona tak a d o b ra, że sam a się zajęła w yszukaniem i zgodzeniem teg o nauczyciela... m a mu się dać za w a­

k a c ie sto guldenów , ale koszta poniesiem y w spólnie.

" — K oniec św iata 1 — zaw ołał nagle pan A ntoni i zerw ał się z krzesła, odrzucając fajkę dąleko, że ty to ń się z niej w ysypał i tla ł n a kam iennych p ły tach w erandy.

— Cóż to strasznego? — odpow iedziała uspakaja­

jącym głosem pani K lem entyna. — Dom obszerny, g o ­

(12)

spodarstw o w p o rz ą d k u , to jeden m etr i dwoje obcych dzieci nie zrobią znow u ta k w ielkiego am barasu, a dzie- w czątka muszą się j u t uczyć tańczyć, bo czas uchodzi.

Tu pan A ntoni złożył ręce w ten sp o s ó b , jak b y ch ciał liczyć na palcach i r z e k ł:

— K o b ie to rachuj tylko... D w ie panienki Elżbiety, te n jakiś Donnć — pew no pijak... K a z ik z nauczycielem .

— K azikow i tak że się przydadzą lekcye tańca, ma ju ż dw anaście lat.

—* K lim uniu, proszę mi nie przeryw ać... W ięc K a ­ z ik z nauczycielem to pięć osób, teraz dwóch a rc h e o lo ­ gó w z K rakow a.

P rz y ostatnich słow ach w yraz zdziwienia i niepo­

koju w y stąpił na pięknej tw arzy pani A ntoniow ej.

— D w óch panów z K rakow a... Jak ich dw óch? — zap y tała pani A ntoniow a. »

— Ależ dwóch archeologów , profesorów , doktorów , uczonych... Licho ich wie, co za jedni, co w ziemi g rzeb ią, szukając starych zabytków , przyjeżdża do nas jutro.

— K tó ż ich p ro sił? Zawsze się coś robi bez mej wiedzy, gdzież ich pom ieścim y?

P a n A n to n i, widząc niezadow olenie żony, zapo­

m n ia ł, że przed chw ilą sam się zgniew ał na sy n a ; nie c h c ia ł, żeby pom iędzy panem Sam uelem a d ru g ą żoną w ynikały scysye, więc p rag n ą c obronić syna, rz e k ł uspa­

kajająco :

— E h! głupstw o, K lim ciu... U niski prosił, żebyśm y pozwolili szukać tu na polach i w lasach K ołom ierskich...

S ą tu m ogiły, a u nieg o już w szystko przekopano...

— To już pew no Sam uel m usiał zaprosić tych p a ­ nów — p rzerw ała pani, ham ując zły hum or.

— J a sam K lim uniu, ja sam ! — p o p ełnił pan A n­

toni bogobojne kłam stw o. — Co praw da, tak się to n a ­ g le stało, nie m iałem ci czasu powiedzieć... Dziś w nocy, to je s t rano dowiedziałem się o tem.

(13)

— W jak i sposób się T onio dow iedział ? — b a d a ła dalej pani.

— T o jest... ta k dow iedziałem się... Choć i przed ­ tem mi U niski w spom niał, coś ta k nie jasno — tłóm a- czył, jąkając się mąż, g d y nagle błysnęła mu szczęśliwa m yśl, bo tryum fującym głosem zaw ołał: — W idzi K li- m unia, U niski p o w iad a, że tu o h o n o r naszej okolicy chodzi... Chciał ich um ieścić u h rab ieg o w Żarnow ie lub u księcia w O łtarzow ie, ale się później rozm yślił... K li- m unią wie co tam za gospodarstw o, ja k gościom jeść d a ją ... U niski p o w iada: mam ich posłać n a zacierkę i klu sk i do ary stokratów , to lepiej niech sp ró b u ją , ja k u nas Ormianie gości przyjm ują... W idzisz tacy uczeni, to czasem i na cesarskich pokojach b y w a ją , m oże się k ied y ś i przydać ta k a znajomość. N ie m ogłem odm ówić.

P a n i K lem en ty n a, k tó ra m iała w swej naturze dw ie ty lk o w ygórow ane choć nieszkodliw e am bicye, żeby jej dzieci b y ły dobrze w ychow ane i starannie ubrane, i żeby n ik t w jej dom u nie b y ł gło d n y , n a wieść, że sław a jej gościnności b y ła przyczyną przybycia niespodziew anych panów, uspokoiła się z u p ełn ie, i w praktycznej swej głow ie zaczęła już u kładać w jaki sposób ty le osób w y­

godnie ulokuje.

W tej zadum ie prześlicznie w yglądała. Jej k sz ta ł­

tna, piękna g ło w a , p o k ry ta zwojami ciem no - złocistych w łosów, pochyliła się trochę na piersi, a cała jej dość p e łn a , lecz gibka, kibić o k ry ta szlafroczkiem ze w scho­

dniej jedw abnej tk a n in y ; niedbałym ruchem o p a rła się o kam ienną p ły tę ogrom nego sto łu , na k tó ry m poroz­

kładane b y ły przy b o ry do śniadania.

D ługo m yśleć nie m iała czasu. P rz erw a ł jej ja k iś g w a r zmieszanych dziecięcych głosów , w ydobyw ający się z g łę b i obszernego dworu.

Za chw ilę cała w eran d a rozbrzm iew ała szczebiotem dziecięcym . T rzy dziew czynki od sześciu do dziesięciu

(14)

lat w ieku w podskokach i pląsach w padły na ganek.

B y ły w szystkie bardzo ładne, w szystkie czyściutko w y ­ m yte i starannie uczesane, ną^ w szystkich sukienki b y ły nowe i doskonale zrobione, choć nie zbytkow ne. M atka z dum ą m ogła na nie patrzyć.

Ola, Żula i N ela ja k ptaszki p rzeb ieg ły przez cały duży g a n e k i odrazu zaw iesiły się na szyi ojca. On je po kolei ściskał i cało w ał, p rzy g ład zał ich św iecące, starannie przyczesane w łosy i przy p atry w ał się z uw agą każdej z osobna. W ^ ^ łz r o k u teg o starszego już i b a r ­ dzo pow ażneg§ człow ieka, m ieściło się całe m orze bez­

granicznego przyw iązania, ślepej m iłości do ty ch śli­

cznych dziew czątek.

N apieściw szy się z dziećmi do syta, zaw o łał:

— B ąki, puście m nie wreszcie, bo możecie we trzy s ojca udusić... B ierzcie się do śn ia d a n ia, k tó re na was

już z godzinę tu czeka... Pozw ólcie mi przyw itać się z panną W andą.

M ówiąc to , p o u staw iał dziew czynki na ziemi rzę­

dem i w y ciąg n ął ręk ę do zbliżającej się lekkim krokiem m łodej nauczycielki.

— D o b ry dzień, pani! — przem ów ił przyjaźnie, podając jej rękę.

P a n n a W a n d a ru ch e m , zdradzającym d y sty n g o ­ w any układ i najlepsze w ychow anie, przy w itała pana d o m u , tro c h ę cerem onialnie, lecz z głębokim szacun­

kiem u k łoniła się pani K lem en ty n ie i przyjaźnie uści­

sn ę ła dło ń pana Sam uela. P otem usiadła na swoim zw ykłem m iejscu i w skazała obok siebie k rzesełka trzem uczenniczkom . B yła to niezw ykle urocza, p ięk n a dzie­

w czyna; w ysoka i sm u k ła ja k topola. S zatynka o sza­

firow ych cudnych oczach i jasnej cerze, m iała na tw arzy błęk itn aw o - b iałe odcienie barw kw iatów i zdaw ać się m o g ło , że z jej całej p o staci ulatuje w oń lilii i bzów ; usposobienie duchow e i poziom um ysłu odpow iadały

(15)

zupełnie jej zew nętrznej p o staci, to też otaczała ją ży­

czliwość całego dom u, ta k państw a, ja k i służby. N a­

w et dzieci w iejskie przep ad ały za p anną »gubernantką«

i g d y się ukazała na przechadzce to b ie g ły za n i ą , p ra ­ g n ąc koniecznie w ręk ę ją pocałow ać.

Całe tow arzystw o zajęło się spożywaniem śn iada­

n ia , przyczem toczyła się już zupełnie spokojna i oży­

w iona rozm ow a na te m a t, w jak i sposób um ieścić w y­

godnie w szystkich gości. W ciągu gaw ędki, rzekł pan A ntoni ż a rtu ją c :

— A le już teraz m usim y koniecznie® w ydać pannę W andę.

— N ie mam zam iaru za mąż w ychodzić — odrze­

k ła rezolutnie panna W an d a.

— T eraz już pani musi raz w ybrać — p rzerw ał jej gospodarz. — P ierw ej to każdy m łodzieniec w naszej okolicy w ydaw ał się p a n i za m ało w ykształcony, źle ułożony, tępy. J a k ^ ja d ą ci archeologow ie, to ci nie będą już ani pospolici, ani za m ało uczeni; rozum u p e ­ wno w nich ta k a m assa, że się aż przelew a ja k m leko z pełnego garn k a.

— Ale zato pew no starzy, ły si i nudni — zaw o­

ła ła pan n a W anda.

— Jacyż ci panow ie, S am uelu? — sp y ta ł ojciec.

— O d gadła pani — szepnął niechętnie m łody czło­

w iek, spuściw szy oczy w talerz, pilnie zaczął okraw ać skrzy d ełk o z kaczki naffzimno.

W szyscy pili kaw ^. lub h e rb a tę , on jeden h o łd o ­ w a ł »nowomodnym« obyczajom i ja d a ł coś »pożywniej- szego* przy rannem śniadaniu. M ając dużo ruchu, m ó g ł

‘m ieć d o b ry ap ety t, p raw ie angielski.

Tym czasem m ałe dziew czynki, w ypiwszy pospie­

sznie lekką h e rb a tę , zapraw ioną przez połow ę m lekiem , pozryw ały się ze sw ych krzeseł i obsiadły znow u ojca, ja k m uchy k roplę m iodu.

(16)

Ś re d n ia w iek iem , ale najw yższa, czarnooka Znla, usadow iła się na praw em k o lan ie , najm łodsza, zło to ­ w łosa N ela, w y gram oliła się z trudem na lewe, a naj­

starsza O la , najbardziej do m atki p o d o b n a , w skoczyła na krzesło i objąwszy ojca za szyję szeptała m u coś do ucha sekretnie.

— D zieci, co w y ra b ia c ie , zadusicie ta tk a — upo­

m inała p a n i K lem entyna. "

— N iech K lim unia* pozwoli się dzieciom napieścić

— p rzerw ał jej pan ^ a to n i — przyjedzie m etr tańca, to się bąki namęczą. O h , będzie te ra z : raz dw a trz y , raz dw a trzy.

— N ic się nie boję tych tańców — zaw ołała rezo­

lutnie Żula i zeskoczywszy lekko z kolan o jca , ujęła dwom a palcam i sw ą sukienkę z obu stron i zaczęła w y­

konyw ać ja k iś im prow izow any, l ^ z dziw nie fan ta sty ­ czny taniec, niby gitanę.

— J a już i bez pana D onnć tfcniem tańczyć — w o­

łała, przeginając z g ra c y ą sw ą cie n k ą , szczupłą figurkę n a w szystkie strony.

— J a będę lepiej tańczyć niż Żula — w o łała z za pleców ojcow skich Ola. — J a muszę lepiej tańczyć, bo jestem sta rszą , nic n a ślepo nie robię... Żula już cały m iesiąc jak ie ś sobie sam a figur) w ym yśla, a ja będę tańczyć ty lk o k a d ry la , w alca, polkę... i... i... i tego, te g o la n sie ra , ale w te d y ^ g d y mi pokaże p a n m etr ja k to się robi.

— A ja będę tańczyć niż O la i gorzej niż Żula — szepnęła pokornie maiła Nela — bo one i s ta r­

sze, i m ądrzejsze, i zgrabniejszej^ a N ela to praw dziw y kopciuszek.

— N ela nie kopciuszek — p rzerw ała jej Ż ula, ca­

łu ją c m ałą siostrzyczkę w rum ianą buzię. — N ela nie je s t kopciuszek, ty lk o siostrzyczka. N ela będzie tańco­

w ać jak aniołek.

(17)

— P a n ie n k i, czas już do lekcyi — zaw yrokow ała panna W an d a, w stając od stołu.

Dzieci z pew nem ociąganiem zabierały się do sp e ł­

nienia teg o polecenia i zw racając błag aln e spojrzenia w stronę ojca, widocznie oczekiw ały stam tąd pom ocy.

— M oże pani pozw oli dzieciom trochę jeszcze p o ­ baw ić się — rzek ł z pew nem zakłopotaniem pan A ntoni, spoglądając ukradkiem na żonę, jak b y chciał uzyskać jej przyzw olenie.

— Ależ niech Toni o nie przeszkadza w nauce dzie­

ciom — przerw ała mu tro c h ę n ie c ierp liw ie 1 pani Kle^

m entyna.

— Na zabaw y m ają czas przeznaczony i w tedy niech się bawią... a lekcye muszą się odbyw ać re g u la r­

nie, bo inaczej nic nie skorzystają...

Po k rótkim przestan k u d o d a ła :

— Idźcie już dzieci uczyć s ię , teraz tak i św iat, że um ieć dużo trzeba, k to m a w ykształcenie, to g o ludzie poszanują, a nieuki nie m ają co robić na świecie.

P o odejściu dzieci rozpoczęła się pow ażna rozmowa, w ja k i sposób ostatecznie najw ygodniej ulokow ać zapo­

wiedzianych gości.

P a n Sam uel nie bardzo chętnie uczestniczył w tej naradzie, to też skorzystał z p rete k stu nadejścia g azet z poczty i wziąwszy cały plik najrozm aitszych pism, p o ­ szedł do oficyny i tam w swoim pokoju zajął się pilnem studyow aniem najnow szych wiadomości.

Państw o K orym ow iczow ie zaś, posprzeczaw szy się tr o c h ę , postanow ili w re szc ie , że K azik z nauczycielem zamieszka w oficynie obok Sam uela. A rcheologom p o ­ stanow iono oddać narożny gościnny pokój w dużym dworze, z wyjściem przez boczne sionki do ogrodu. Zaś dwie m ałe D erkałow iczów ny m uszą sypiać w pokoiku, łączącym dziecinny pokój z g a rd e ro b ą , w k tó ry m w zi­

mie zazwyczaj przygotow ują kąpiel dla dzieci.

Abgar * Soltan. »Rywale«.

(18)

Zrobiwszy te p o s ta n o w ie n ia , m ałżonkow ie milczeli przez ch w ilę , wreszcie pani K le m e n ty n a zagadnęła m ę ż a :

— Co T onio m yśli o Sam uelu?

— A no nic! P o m a g a mi w gospodarstw ie — o d ­ pow iedział mąż dość niechętnie.

— Nie w ielka pom oc.

— Zapewne, ale k tó ry m łody człow iek w naszych czasach więcej pracuje.

I zam ilkł, pogrążyw szy się w zadum ę, z ostatnich słów jeg o znać b yło, że niechętnie o tej kw estyi z żoną rozm awia. Lecz pani K lem entyna nie b yła k o b ie tą , któ- rąb y m ożna było zbyć byle czem, jeżeli postanow iła so ­ bie jak ąś spraw ę jasno po staw ić, więc nie zwróciwszy uw agi n a niechętny ton słów męża, p y tała dalej:

— Czy nie m yślisz go w reszcie osadzić w Toczy skach? Przecież to je g o własność po matce, niechby już sam n a siebie pracow ał.

— Co on tam napracuje!... O t z g ry z o ta, boję się g o sam ego puścić, teraz takie zepsucie, każdy z tych pa niczów to trzym a sobie zaraz jakąś m arm ozelę.

— To niech się żeni! — przerw ała pani K lem en ­ tyna mężowi. — M a już lat dwadzieścia sześć, najstoso­

w niejsza pora! T onio przecież pierw szy raz ożenił się m ając dw adzieścia trzy lata.

— A z kim że g o ożenić?

— Niech dobija ta rg u w P rzybyłow ie.

— U niski córki m u nie da! — rze k ł poryw czo mąż. — A choćby i dał, to niew ielka pociecha.

— D a ć , to m y ślę , że d a — tw ierdziła pani K le ­ m entyna — szczególniej jeżeli do T oczysk dodasz mu od siebie sąsiednią T opolów kę. W iem , że oni tam w P rz y ­ byłow ie cienko p rzę d ą i córkę koniecznie chcieliby już wydać... Czy to już jed n a ub o g a szlachcianka i to lepsza niż U niska, poszła za b o g a te g o O rm ianina... To się już u nas uciera, choć g łu p i ludzie uważają to za mezalians.

(19)

— A le czy będzie do b rą żo n ą , gosp o d y n ią?

— Może i będzie, bp w biedzie chow ana.

P a n A ntoni p o p atrzy ł uważnie na żonę i zapytał po c h w ili:

— N iech mi K lim u n ia powie, co ci tak bardzo na tem zależy, żeby S am uela ta k zaraz żenić, przecież się nie pali. Dziś ludzie w starszym w ieku się żenią.

M łoda pani p o trzęsła sw ą p ięk n ą gło w ą k ilk a razy i ja k b y nie chcąc w yrazić sw ych obaw, odrzekła w y­

m ijająco :

— J a mam swoje instynkta... W olałabym , żeby się coprędzej ożenił...

— W ie m , że T onio chciałby mieć synow ą z o r ­ m iańskiej rodziny, ale ja k niem a stosow nej O rm ianki, niech się żeni z P o lk ą , przecież to obyw atelska córka.

— M oże się lepiej ożenić.

— No, no! Zobaczymy, żeby ty lk o nie gorzej... Ja zrobiłam to, co mi nakazuje obowiązek... — M ówiąc to, w zięła do rą k koszyczek z kluczam i i w yszła do g o ­ spodarstw a.

P a n A ntoni zaś w krótce w siadł do dorożki objeż­

dżać ro zległe gospodarstw o, a dzień b y ł ważny, bo roz­

poczęto żąć ż y to ; b y ł to pierw szy dzień żniwa.

» * *

T egoż sam ego dnia popo łu d n iu nadjechała pani D erk ało w iczo w a, dalek a k rew na p ana A n to n ieg o , ze swem i dw iem a, w cale ład n e m i, ale dziwnie drobnem i i czam em i córeczkam i.

W ie c z ó r, już około dziesiątej godziny nadjechali końnfi z P rzy b y ło w a obaj archeologow ie. P rzyjm ow ał ich sam pan Sam uel w pokoju dla nich przeznaczonym sutą w ieczerzą, k tó ra m iała być dla nich zapow iedzią tej gościnności, k tó ra ich czekała w dom u państw a K o- rym ow iczów.

(20)

Po północy ze stacyi kolejow ej nadjechał syn p a ń ­ stw a A ntoniostw a, m ały K azik, wraz z nauczycielem , p a ­ nem Łuczykiem , m łodzieńcem b ieg ły m w grece, łacinie i m atem atyce, ale zacofanym bardzo pod względem to ­ w arzyskich form i zachow ania się w salonie.

P an a D onnć, k tó ry m iał przybyć tym sam ym p o ­ ciągiem , nie m ógł n ik t odszukać na stacyi... Nie zginął jed n a k , bo n ad ciąg n ął chłopską furm anką około godziny siódm ej rano na d ru g i dzień, w stanie zostaw iającym p od względem trzeźw ości bardzo dużo do życzenia.

Przez tę więc dobę dw ór państw a A ntoniostw a za­

lu d n ił się obcym i przybyszam i.

Ś niadanie wszycy g o ście pili u siebie. Później pan D onnę, tw ierdząc, że jest znużony, położył się^spać, a archeologow ie nie m ogąc się zobaczyć z panem domu, zajętym pracą w polu, w ybrali się z panem Sam uelem n a oględziny terenów, na których mieli prow adzić swe poszukiw ania.

P anienki z K azik iem , pod opieką panny W a n d y baw ili się w p ark u , a pan Ł uczyk poszedł do ru sk ieg o k siędza proboszcza, dow iedzieć się , czy przypadkiem n ie znajdzie W nim krew nego.

U roczysta chwila rozpoczęcia obiadu b y ła rów no­

cześnie m om entem w zajem nego zapoznania się.

P ierw si ukazali się w sali jadalnej archeologow ie.

W p ro w ad ził ich pan Sam uel. Jed en b y ł w ysoki, chudy, w o k u larach ; m iał łysą czaszkę, otoczoną niby w ian­

kiem siw ych włosów, i chłodny flegm atyczny w yraz tw arzy... D ru g i o czarnych, praw ie kruczych włosach, nizki, krępy, szeroki w ram ionach, m uskularny, chociaż nie zbyt k o rp u le n tn y , m iał cerę m iedziano - b ru n atn ą i dużą bro d aw k ę iia praw ym policzku.

P a n i K lem entyna i jej córki z ciekaw ością p rz y ­ p a try w a ły się tym nie codziennym gościom . P a n A n ­ toni podszedł k u nim. N astąpiło w zajem ne zapoznanie.

(21)

W y so k i, łysy przestaw ił się:

— D r Schuster,

K rę p y b ru n e t jako p ro fe so r G rabiec.

P an i dom u, gościnnie i uprzejm ie zaprosiła panów na w ódkę przed zupą.

P ro feso r G rab iec, rzuciwszy okiem na p rzy g o to ­ w aną p rzek ąsk ę, k lasn ął radośnie w dłonie.

— Ależ łask aw a p a n i, przedziw nie! — z a w o ła ł, zw racając się do pani K lem en ty n y — taż to przysm ak), praw dziw ie litew skie przysm aki... H o , ho, ho! Czegóż tu niem a! S ta rk a znakom ita litew ska i półgąski i wę- dlinki w yborne.

P an A ntoni gestem zapraszał i pił w ręce pana profesora.

W tej chwili w szedł w niezw ykłych podrygach i lansadach dziw ny człowiek. B y ł chudy, ale ta k chudy, że d r S ch uster m ógł przy nim uchodzić za H erkulesa, włosy przerzedzone, b y ły szpakow ate na sk ro n ia c h , ty lk o brw i i wąsy czerniły się b arw ą doskonałego k o ­ sm etyku. W y so k i, szpiczasty kołnierzyk otaczała b iała jed w ab n a ch u stk a , w ^której tk w iła szpilka, opatrzona dużym kam ykiem , naśladującym b ry lan t. Podszedł do pani dom u i kłaniając się z przesadną g ra c y ą , w yre­

cytow ał :

— Moje uszanow anie. W itam piękna dam a — je ­ stem D onnć, sław ny m aitre od dansu i elegancyi.

P an u A ntoniem u widocznie p o d o b ał się »m etr od elegancyi«, bo zaw ołał doń w e so ło :

— P an ie tancm ajster, proszę do nas, może się pan z nam i wódki napije?

B iednem u Francuzow i oczy się zaśw ieciły, z po­

śpiechem odpow iedział:

— R ekom enduję się i pan dobrodzieju... Choć ja szadne tru n k i nie przyjm uję, ale że jestem smęczona...

to m asiupeńku szklaneczku likier przyjm ie.

(22)

P an A ntoni spojrzał z uśm iechem na czerwono- gran ato w y szpiczasty nos Franzuza i zaw ołał doń kor- dyalnym tonem :

— L ik ieru napije się pan po obiedzie, a teraz p ro ­ szę z nam i w ychylić kieliszek dobrej stark i kołom ier- skiej, leży w piw nicy la t trzydzieści z o k ład e m , lepsza niż każdy likier.

— P raw da, że lepsza! — rzekł pan G rabiec — ta ­ kiej w ódki nie piłem w Galicyi... P a m ię ta m , ta k ą d a­

w ali w dom u moich krew nych W ęgorzów w oszmiań- skim powiecie.

I zw racając się do F rancuza z pełnym kieliszkiem w ręku rz e k ł:

— Nalej pan so b ie , panie kolego... Bo to widzi pan, ja pro feso r i pan profesor, ja od archeologii, a pan od tańca... więc m ożem y się trącić kieliszkam i, ty lk o , że archeologia ważniejsza nau k a niż taniec, więc ja piję d ru g i k ieliszek , a pan dopiero pierwszy.

W ciągu tej rozm ow y w suńął się z jednej strony pokoju, drzwiam i od k redensu, pan Ł uczyk i, rzuciwszy oczyma na w szystkich z p o dełba ja k w ilk , u k ło n ił się niezgrabnie i rozstaw iając nogi szero k o , m ruczał coś niezrozum iałego.

P an D onnę spojrzał nań ze zdum ieniem i wy­

k rzy k n ą ł :

— K tó je s t ten m łody człow iek?

P an A ntoni, śm iejąc się już całem sercem , r z e k ł:

— To jest także profesor, nauczyciel m ego m łod­

szego syna, pan Łuczyk.

— To nie może być szadna profesor — w o łał F ra n ­ cuz, nalew ając sobie d ru g i kielich sta rk i — bardzo prze­

praszam , p a n nauczyciel, ale pan dla m nie nie może być profesor, pan będzie mój elłve, ja pana nauczy, ja k w edle grace i eligance w itać piękna damę. Bez m aniera distin-

gow ana m łoda człowiek jest nieszczęśliw a w salonie.

(23)

O statnia do pokoju w eszła panna W a n d a i wszyscy zebrani m ężczyźni spojrzeli n a nią z n iekłam anym za­

chw ytem . W szarej lekkiej su k n i, ozdobionej o ry g in a l­

nym ruskim haftem , ze sznurem g ru b y ch k o rali na szyi w y g ląd ała zachwycająco.

P a n A ntoni po kolei przedstaw ił jej w szystkich przybyłych panów.

Tym czasem podano zupę i całe tow arzystw o za­

siadło do stołu.

P ro fe so r G rabiec przyniósł z bufetu tale rz y k z pół­

gęskam i i w ędliną i przeg ry zał tern po każdej łyżce zupy, tłum acząc pani K lem entynie, że tak ich specyałów nie sp o tk a ł już daw no, tylko pam ięta, że p o d obne ja d a ł u swej c io tk i, pani Rozdziałowipzowej, w pow iecie no­

w ogrodzkim .

P o zupie podano olbrzym iego szczupaka w m ajo­

nezie. P a n profesor n a b ra ł porządną p o rcy ę i zaczął cze­

goś szukać w zrokiem na stole.

— Czem można panu służyć? — sp y tała troskliw ie gospodyni domu.

P an G rabiec rze k ł z w yszukaną grzecznością:

— W y b aczy p a n i, że ja przy ta k sutym posiłku, jeszcze czegoś p ra g n ę , ale to przyzw yczajenie z da- wnyfch, bardzo daw nych czasów, jeszcze g d y m b y ł na S y b ery i, to jadaliśm y tam zawsze ry b y z pieprzem ...

— W ojciechu proszę podać pieprzu panu profeso­

row i — rzekła p ani K le m e n ty n a do usługującego sta­

re g o lokaja, i ro b iła sobie w duszy w yrzuty, że zapo­

m niała kazać podać odrazu tę ostrą przypraw ę.

P ieprz za chw ilę b y ł na stole, a pan pro feso r tak się nim ucieszył, że używ ał nietylko do ry b y , ale i do rostbifu i indyka, ty lk o kom pot i słodką legom inę spo­

żyw ał bez tej przypraw y. H ojnie też z a k ra p ia ł każdy praw ie k ąsek kieliszkam i d o skonałego w ęgrzyna. A p e ­ ty t bowiem m iał praw dziw ie litew ski. P a n D o n n ś na-

(24)

Śladowa! g o . niew olniczo z tym dodatkiem , że co chw ila w znosił to asty rozm aitej tr e ś c i, k tó re jed n a k m iały za­

zwyczaj mniej więcej cel podo b n y »zdrowie któ rejś z p ię ­ k n y c h dam«, a że i <dziew czynki do nich zaliczał, więc n a w e t i m ała N ela została w ten sposób uczczona.

P anienki coś bezustannie ze sobą po cichu szeptały i tylko surow y w zrok m atki i uw aga panny W a n d y zw rócona ciągle w ich stro n ę spraw iały, że nie ro b iły g ło śn y c h u w ag i nie w ybuchały śm iechem po każdym toaście cudackiego Francuza.

Pan d r S chuster znów , milcząco spożyw ał dary boże i raz ty lk o odezw ał się do siedzącego obok pana Sam uela, że nie rozumie, w ja k i sposób m ożna pić ty le w in a , bo on w oli piwo przy obiedzie, k tó re je s t sm a­

czniejsze i zdrowsze. S k u te k teg o odezwania się d o k to ra b y ł taki, że zaraz po obiedzie pani K lem en ty n a w ysłała do sąsiedniego m iasta um yślną furę i k azała przyw ieźć dwieście b u tele k pilzneńskiego piwa, żeby go już nie zabrakło.

P an Ł uczyk p ił za dwóch, ja d ł za trzech, sk ła d a ł pow alane sosem w idelce i noże na czysty o b ru s , i od czasu do czasu trą c a ł łokciem K azika w b ok i w skazy­

w a ł palcem drugiej ręk i na F ran cu za, k tó ry w yrabiał dziw ne grym asy, rozm aw iając swym rodow itym języ­

kiem z panną W an d ą.

— Hrancuz sw ynia! — szepnął wreszcie półgłosem chłopakow i do ucha i obaj w ybuchnęli spazm atycznym śmiechem.

K rew uderzyła do tw arzy pani K lem en ty n y , p o ­ ciem niało jej w oczach, lecz nie tracąc ani na chw ilę przytom ności z a w o ła ła :

— W id ać, że K a z ik w szkole zapom niał przyzw oi­

te g o zachow ania się przy stole... Zaraz mi w stań i wyjdź z p okoju, a jeżeli się to jeszcze raz pow tórzy, to b ę­

dziesz jad ał z panem Ł uczykiem w oficynie.

(25)

C hłopak z płaczem w stał i odszedł bez w ielkich ceregieli do d ru g ie g o pokoju. Nic nie pom ogły instan- cye pana D onnę, k tó ry i po polsku i po francusku p ro ­ sił »piękną damę«, żeby raczyła chłopakow i przebaczyć.

S p o tk a ł się ze stanow czą odpow iedzią:

— Dzieci m uszą od najm łodszych lat przyzw yczajać się do grzeczności i przyzw oitego zachow ania, bo później w yrosłyby na nieokrzesanych gburów .

P rz y ostatnich słow ach spojrzała bardzo w ym ow nie na pana Łuczyk?..

T en tym czasem g n ió tł w palcach g a łk ę z chleba i mówił sobie w du ch u : /p r z e k lę ta baba, czort ją bierz*.

Zaledwie to pobożne życzenie pan Ł uczyk w du­

szy dom ów ił, pani K le m e n ty n a lekkiem podniesieniem się d a ła znak do pow stania. P ro feso r G rabiec ruchem św iatow ego byw alca p o d a ł jej ram ię. P a n A ntoni o d ­ prow adził cichą, m ilczącą, trochę przestraszoną i o g łu ­ szoną, panią D erkałow iczow ą. D o k to r S ch u ster i pan D onnć posunęli się do p a n n y W andy, ale uprzedził ich już tymczasem pan Sam uel. A pan Ł uczyk w stał pow oli od s to łu , w ypił pospiesznie dwa kieliszki w in a, k tó re nadpite zaledwie pozostaw iły pani domu i pani D erka- łowiczowa, i zakląw szy coś z cicha, m achnął filozoficznie rę k ą i p o ciąg n ął za innym i do dużego salonu na czarną kaw ę i przyobiecany likier.

P rzy czarnej kaw ie pokazało się , że pan pro feso r G rabiec pali zw ykle tylko prasow ane w łoskie cy g a ra

»V irginia«; pan dom u w yszukał więc ten g a tu n e k cy ­ g a r, archeolog dopiero g d y zaciągnął się tym m ocnym dym em , uczuł się zupełnie zadow olonym , w p ad ł w do­

skonały hum or i zaczął o p o w iad ać, jak ie sobie robi nadzieje z odkryć naukow ych n a p a g ó rk ach i w lasach kołom ierskich.

— Jeszcze tam tego ro k u — m ów ił z zapałem — kiedyśm y kopali u pana U niskiego, to już mi przycho-

(26)

d ziła myśl, że w P rzybyłow ie b y ły podstołeczne osady, a stolica teg o przedhistorycznego państw a b y ła w K o - łom ierzu.

T ak jest, panie profesorze — odezw ała się n ie­

śm iało pani D erkałow iczow a — to się pan nie pom ylił, rzeczyw iście stolicą całej naszej fam ilii to K ołom ierz.

P ro feso r ze zdziwieniem spojrzał na cichą ko b ie­

cinę i już chciał dalej snuć sw e naukow e w yw ody, g d y znow u przerw ał mu d o k to r S ch u ster:

— Panie profesorze, pozwolę sobie zaznaczyć, że co do postaw ienia hipotezy, że w P rzybyłow ie m ieściły się podstołeczne osady, a w okolicy na południow y w schód od P rzy b y ło w a należy szukać głów nej stolicy, to ja byłem pierw szy, k tó ry m yśl tej hipotezy podnio­

słem i udzieliłem ją panu profesorow i...

— Pan,: pan, panie ko leg o ?! — zaw ołał poryw czo profesor. — N ie pojmuję tej zarozumiałości... W y Niem cy zaw sze m ylnie m niem acie, że 'ty lk o wy jesteście zdolni Coś m ądrego wymyślić... W k ró tc e pan pow ie może, że w pańskiej głow ie urodziła się myśl mej książki o k u r­

hanach na północnych stokach K aukazu.

— Do K au k azu nie mam żadnej pretensyi — o d ­ rz e k ł flegm atycznie d o k to r — ale co do o d kryć w K o- ło m ierz u , to m uszę w spraw ozdaniu dla A kadem ii za­

znaczyć, że to b y ła w łaściw ie m oja pierwsza myśl. Ża­

łu ję bardzo, że już w bardzo dokładnem przeszłorocznem spraw ozdaniu nie postaw iłem m ojego votum separatum.

G rabiec p o p atrzy ł n a d o k to ra w zrokiem rozw ście­

czonym , ale poham ow ał się i rz e k ł:

— Zostaw m y te sp o ry do posiedzeń A kadem ii, p a­

nie kolego. J a w olałbym dow iedzieć się od państw a, czy

■tu już kto k ied y nie szukał starożytności, czy k to przed , nam i nie ko p ał?

N a to odpow iedział pan A n to n i, że o ile m u je s t w iadom em , to od siedm dziesięciu la t, to je st od kiedy

(27)

K ółom ierż je s t własnością je g o rodżiny, n ik t podobnych poszukiw ań nie czynił.

A pani K lem en ty n a dodała, że lud tw ierdzi, Iż K ó- łom ierz leży na daw nym »czarnym szlaku* i że chłopi tu i ówdzie znajdow ali m onety srebrne i z ło te , k tó re najczęściej do dw oru przynosili na sprzedaż, wiedząc, że pan A ntoni lepiej im za nie zapłaci, niż żydzi w nieda- lekiem m iasteczku.

P a n n a W a n d a zawsze chętna i uprzejm a, chcąc za­

stąpić p anią d o m u , po b ieg ła do dalszych pokoi i w net przyniosła sz k atu łk ę, w której znajdow ało się k ilk a n a ­ ście m onet srebrnych i złotych z najrozm aitszych epok, duże ta la ry i dukaty, należące do różnych państw.

Całe więc m ęskie g ro n o otoczyło czarującą dzie­

wczynę i zrazu rozm aw iano o num izm atyce, później o d ­ łożono szkatułkę z m onetam i a rozm ow a zeszła na inne przedm ioty, lecz zawsze urocza i niezw ykle in telig en tn a m łoda nauczycielka pozośtała owem centrum , przy któ- rem g ru p o w ało się całe m ęskie tow arzystw o, jak ćm y około św iatła.

W reszcie pan D onnę zaw y ro k o w ał, że w szystkie m onety św iata są niczem w obec tych skarbów , jakiem i są dla niego »piękne damy*.

A pan Ł uczyk pożądliw y w zrok przenosił ze szka­

tu łk i, zaw ierającej drogocenne num izm aty, na hożą p o ­ stać panny W a n d y i nie b y ł w stanie zdecydow ać s ię , co b y w danym razie w ybrać wolał.

W ręczcie panią D erkałow iczow ą zawiadom iono, że jej konie zajechały, zaczęła się żegnać, to było w ska­

zów ką dla w szystkich do opuszczenia salonu.

G dy w p ó ł godziny później pan A ntoni znalazł się sam na sam z żoną, w estchnął ciężko i rze k ł:

— K rzyż pański!

— W szy stk o b y uszło — odpow iedziała p a n i---- ale ten Duczyk niemożliwy.

(28)

W tej chw ili uk azała się w drzw iach siw a głow a s ta r e g o W ojciecha, k tó ry widocznie pod drzw iam i p rz y ­ padkiem się znalazł, bo odrazu zaczął mówić o tym s a ­ m ym przedm iocie:

— P roszę wielmożnej p a n i, ja matn coś ważnego pow iedzieć o tym profesorze... o tym od panicza K a ­ zia... Bardzo paskudny człow iek.

— Cóż on W ojciecha obchodzi? — odpow iedziała p a n i K lem entyna.

— K ie d y bo w łaśnie, że rnam do niego... T ak p a ­ nicze nie robią.

— Cóż znowu?

— Bo to widzi w ielm ożna p a n i, ja , choć to niby n a nic nie patrzę a w szystko widzę... T ak było i ż tern w inem ... Zauważyłem sobie d o k u m entnie, że ani więl m ożna pani, ani pani z H aw ry łó w k i w ina nie piły... w y ­ noszę półm isek do k re d e n su , w racam , patrzę oba k ie ­ liszk i próżne, nib y w ylane. M yślę so b ie: psiakrew' — uczciwszy uszy wielmożnej pani — W ik to r P ie ch o ta za k r a d ł się i w ypił. Dalejże do kredensu i bez gadania p a l g o z jednej strony, pal z drugiej. On g w a łt! J a mu m ó w ię: za w ino! za wino z przed wielmożnej pani!...

O n dopiero krzyżuje się rękam i, przeklina się na w szyst­

k ie św iętości, że to nie on. Mówi.: praw da, że m iał na to wino sm ak i już podłaził pod drzwi, ale przez szparę zo b a cz y ł, że ten profesor od panicza ły k jeden kieli szek, ły k d rugi i hajda coprędzej za państw em w ielm o­

żnym do salonu.

— W id ać posm akow ałp m u, W ojciechu — p rze ­ rw a ł starem u pan Antoni.

— Niechże g o takim sm akiem zadław i? — w ybu c h n ą ł W ojciech. — Jeszczem tego pom iędzy państw em nie sp o tkał, przecież to lo k ajsk a rzecz dopijać kieliszki...

T y lk o u jaśnie pani z H robow a jest tak ie postanow ienie, że po obiedzie g u w ern an tk a zlew a niedopite kieliszki do

(29)

b u te lk i, u nas chw ała B ogu z dziada pradziada tak ie j m ody nigdy nie było.

P ani dom u ze zniecierpliw ieniem słuchała słów s ta ­ rego sługi, wreszcie przerw ała jeg o gd eran ie, m ów iąc:

— Niechno W ojciech zostawi nauczyciela w spo­

koju... P roszę iść pościerać kurze w salonie.

W ojciech bez słow a opozycyi usłuchał rozkazu pani.

N astała chw ila m ilczenia. P ani zajęła się ja k ą ś szy­

dełkow ą r o b o tą , a pan A ntoni p a lił zawzięcie fajk ę i puszczał ogrom ne kłęb y d y m u , co oznaczało u niego zły hum or. W ypaliw szy fajkę do d n a , w ytrząsł p o p ió ł na um yślnie przeznaczoną do tego użytku ta c k ę , i po­

p atrzył z pew nym niepokojem na żo n ę, k tó ra ciągle milczała. Czuł całą kłopotliw ość teg o położenia, p o sta ­ now ił je zmienić, a m iał pew ną o b a w ę , żeby szorstkiem odezwaniem się nie rozdrażnić żony, dotkniętej niesto- sownem zachow aniem nauczyciela przy obiedzie. O state­

cznie zdecydow ał się na p y tan ie :

— Czego to K lim unia ta k rozdrażniona?

P ani K le m e n ty n a z pew nym żalem o d rzek ła:

— Czy nie m am stu pow odów do rozdrażnienia.

— Jak aż teg o w łaściw a przyczyna.

T w arz pani K lem en ty n y oblała się silnym rum ień­

cem i rzek ła pospiesznie:

— J a już sam a nie w iem , co m am robić... D om całkiem nie b y ł przygotow any na przyjęcie ty lu gości, a tu ciągle coś now ego przybyw a. W dod atk u i służba rozpuszczona. Żebym tych ludzi w k o rdach nie trzym ała, to by w końcu po głow ach nam zaczęli chodzić... T o nio nigdy nic nie zgani. W szy stk o na mnie. Choćby ten W ojciech, to już ta k go spoufaliłeś, że z nim tru d n o już do ładu dojść.

P a n A ntoni flegm atycznie n a k ła d a ł d ru g ą fajkę i ze spokojem słuchał słów żony. N ałożyw szy zapalił, 1 dopiero wtenczas odpow iedział:

(30)

— N o , W ojciech s ta ry sługa... T rochę on sobie pozw ala, ale lepszego nie znajdziem y. Co teraz z tem i sługam i się po świecie w yrabia.

— W ię c zostaw m y W ojciecha w sp o k o ju , już mu znoszę w szystkie jeg o dziwaczne k o n cepta — odpow ie­

d ziała pani — ależ co T onio najlepszego z tym jakim ś ł.uczykiem zrobił?... P rzecież on K azia w ykieruje na d zikiego człow ieka... P o p rostu do stołu nie podobna g o przypuszczać, bo jeszcze dziew czątka gotow e nabrać ty c h karczem nych m anier.

— E h! P an n a W a n d a nad niemi czuw a, wreszcie ty sam a z oka ich nie spuszczasz.

— Otóż to w łaśnie — zaw ołała — że mi już na w szystko czasu nie wystarcza... Czego sam a już. nie d o ­ p iln u ję , to b y poszło B óg wie po jakiem u... A wreszcie i m nie sił nie stanie o w szystkiem myśleć.

Podczas tych słów zasępiło się oblicze pana A n to ­ n ieg o , wokoło ust zarysow ał się cierpki uśmiech i n a j­

w yraźniej słow a żony ro b iły m u w ielką przykrość, pra g n a ł ją uspokoić ja k najprędzej. Zbliżył się więc do niej,

u jął ją za ręk ę i całując po k o rn ie, m ów ił:

— M oje dziecko, nie gniew aj się na męża. Jestem ju ż starszy człow iek, mam pełno interesów i kłopotów z dużem gospodarstw em . G łow a mi czasem od tego pę ka. Nie m ogę zająć się jeszcze tym i drobiazgam i, więc ju ż na ciebie te codzienne k ło p o ty spycham .

S łow a te zupełnie rozbroiły pan ią K lem entynę.

W szelki w yraz gniew u i rozdrażnienia znikł z jej tw a ­ rzy, uśm iechnęła się życzliw ie i wstając, rze k ła:

— W iem , że zawsze się tern kończy I Id ę tera z do sw oich obow iązków i ręc z ę , że mi najw iększy n iep rz y ­ ja c ie l nie z a rz u c i, żebym je w czem kolw iek zaniedby­

w ała. Do w idzenia T o n io w i!

Odeszła, spojrzawszy z pobłażliw ością w stronę za­

sm uconego męża.

(31)

On usiadł na krześle i g łęb o k o się zadum ał. P u ­ szczał obfite k łę b y dym u i rozm yślał nad tern, że w ła ­ ściwie jeg o dusza i jeg o serce obeszłyby się z ła tw o ­ ścią bez e le g a n c y i, bez sław nej na całą okolicę czysto­

ści i ład u w dom u, a w olałby w zam ian teg o znaleść w m łodej żonie więcej serdeczności i tego ciep ła, k tó ­ reg o ta k p ra g n ą ł w życiu. Dzieci b y ły jed y n ą je g o p o ­ ciechą, to też kochał je nadew szystko, ale i zato żona g o czasem strofow ała, m ówiąc, że niepedagogicznie p o ­ stępuje z niem i, rozpieszczając i dogadzając zanadto ich dziecinnym fantazyom .

W reszcie przed g a n e k zajechała dorożka i pan A n ­ toni pojechał w pole do gospodarstw a.

(32)

ego sam ego dnia wieczorem w k an celary i w łaści­

ciela K ołom ierza odbyw ała się zw ykła codzienna

»dyspo2ycya«.

P o w ysłuchaniu rap o rtu z dnia ubiegłego, po w y­

daniu rozporządzeń na dzień następny, pan Polkiew icz, stary rządca, zap y tał n a g le :

— A co mam robić, proszę w ielm ożnego dziedzica, w zględem tej dyspozycyi w ielm ożnego p an a Sam uela?

— Jakiej dyspozycyi?

— A w zględem tych dw udziestu ludzi z ryskalam i i czterech fur do w ożenia ziemi.

P an A ntoni słu ch ał z najwyższem zdziwieniem, naj­

wyraźniej nie m ó g ł tych słów zrozumieć.

— Coś się Polkiew iczow i w głow ie p o k ie łb a s iło ! — zaw ołał pan A ntoni.

— N ie , w ielm ożny p a n ie , ja już m y ślałem , że to pan Sam uel pom ylił się... P y ta łe m dw a razy, ale p o ­ w iedział najw y raźn iej: dw adzieścia chłopów do kopania i cztery fury... To teraz w żniwo, trz e b a będzie strasznie drogo zapłacić.

— Cóż on będzie k o p ał?

— A to dla ty ch »charkologów« podobnoś.

W tej chwili pan A ntoni u d erzy ł się w czoło, jak b y sobie coś nagle przypom inając i zaw ołał:

— P ro sić tu zaraz m łodszego pana.

(33)

Za chwilę b y ł syn w kancelaryi. Ojciec p rzy w itał go poryw czo, w o ła ją c :

— Sam uś, co ty w yrabiasz?

P a n Sam uel p o p a trz y ł na ojca sw ego ze zdziwie­

niem i s p y ta ł :

— Cóż ta tk o m a mi do zarzucenia?

— Bałam ucisz mi oficyalistów, dajesz dyspozycye sprzeczne z mojemi... N a co ci dw adzieścia ludzi z ło ­ patam i i cztery fury.

— J a k to na co? — rz e k ł najspokojniej syn — p rz e ­ cież dla archeologów . Siedzieć w pokoju z założonem i rękam i nie b ę d ą , m uszą kopać.

— M oże im dać J u rk a M oskala, stareg o Szym ona, ogrodniczka Iw asiaT p a rę taczek.

S yn zaczął się śm iać w esoło i d o d a ł:

IlllIflTm J eszcze m ożna dołączyć s ta rą , g a rb a tą Jew do- rn e . ^ /k rz y w e g o w iernika z gorzelni M ordka,

y j f i n ł T y mi tu kpin nie w ypraw iaj — zaw ołał n ie­

cierpliw ie ojciec. — J a ludzi teraz w czasie żniw nie mam. H ucułów oderw ać nie m ożna, bo by się wszyscy sąsiedzi z nas śmiali.

— Cóż zrobim y ojcze?

— N iech sobie ludzi z K ra k o w a sprow adzą... J a przecież anim ich zapraszał, ani nie obiecyw ałem im d a ­ wać w tej porze ty lu robotników .

— A leż ta tk o przyznał m i słuszność, żem ich za­

pro sił — o d p a rł pan Sam uel pokornie.

— Cóż m iałem zrobić... W ypędzić nikogo nie w y ­ pada, k a w a łk a chleba nie po żału ję, ale dziś dw udziestu chłopów i cztery fury, to mój paniczu nie żarty... T e g o się n ik t odem nie nie doczeka. Żniwa to św ięta p o r a , B óg chleb rodzi, a człow iek pod grzechem ciężkim ze­

b rać go pow inien i rą k od tej ro b o ty odryw ać się n ie godzi. R o z u m ie sz !

Abgar • So łta n . »Rywale«. 3

(34)

— R o z u m ie m ! A le zawsze m nie się zdaje, kochany tatk u , że nie m ożna z nimi ta k postąpić, bo śm iałaby się z nas cała okolica.

S ło w a te i p o k o rn y ton m ow y syna zm itygow ały trochę gniew p an a A n to n ieg o , bo u sp o k o ił się nieco i po chw ili zapytał.

— A mniej robotników nie można im dać?

— T rzeba się zapytać.

— No, to chodźm y do nich.

I skierow ali się w stronę gościnnego p o k o ju , w y­

chodząc zw rócił się dziedzic do Polkiew icza i d odał:

— Poczekajcie tu na mnie.

Przeszedłszy cały szereg p ok ‘ znaleźli się obaj panow ie w ogrom nej kom nacie, od nej na m ieszkanie i pracow nię dla uczonych. C iekaw y i niezw ykły w idok p rzedstaw ił się ich oczom :

P ro fe so r G rabiec siedział zadum any na kanapie i zam knąw szy oczy, przysłuchiw ał się z zajęciem jak iejś obcej piosnce, śpiew anej przez o ry g in aln eg o człow ieka, k tó ry przy k u cn ął p rze d nim na ziemi. Człowiek ten m iał szerokie kościste ram iona, głow ę dużą, p o k ry tą jasnym i lnianym i w łosam i, i tw arz ogrom ną czerw oną, w p ad a­

jącą w fioletowe cienie. Ś piew ał jakim ś dziwnym, rze­

wnym i pięknym jeszcze głosem żo łn iersk ą, trochę dziką , lecz m elodyjną ro sy jsk ą piosnkę. Słów jej tru d n o było dosłyszeć, treści niepodobna praw ie zrozum ieć, tylko w yraźnie w ym aw iał końcow e wiersze każdej zw rotki:

P o każdej zw rotce podnosił swe ja s n e , poczciwe oczy w stronę p rofesora, jak b y pytając czy m a śpiew ać dalej. W oczach ty ch m alow ała się jak a ś dziwna dzie­

cięca p raw ie m iękkość, zm ięszana z olbrzym ią dozą bez­

m iernej m elancholii.

Oj Tuła, Tuła, Tuła, ła, T uła rodina maja!

(35)

W drugim ko ń cu obszernego pokoju dr S chuster siedział przy biu rk u i p isa ł coś pospiesznie; z niecier­

pliw ością i gniew em zw racał głow ę w stro n ę profesora i śpiew aka, ja k b y chcąc pow iedzieć:

— Czy w takim h ałasie może uczony pracow ać?

C ały pokój zaw alony b y ł dość dużem i p ak am i, k tó re w o ry g in aln y sposób m ięszały się z w ytw ornym i m eblam i, zapełniającym i to mieszkanie.

P an A ntoni, ujrzaw szy ten niespodziany obraz, za­

trzy m ał się w drzw iach i w pierwszej chwili nie m ógł się zdecydow ać, co ma zrobić, czy cofnąć się , czy p rze­

rw ać popis śpiew akow i.

W reszcie p ro fe so r sp o strzeg ł obecność pana dom u i ja k b y budząc się ze snu, z a w o ła ł:

— Ma pan tu nadzw yczajnego człow ieka. M iło mi b y ło posłuchać p io sn e k , k tó re o b ijały się o m oje uszy w czasach mej pierw szej m łodości... widocznie on m u­

s ia ł być pierw szym śpiew akiem w pułku.

P a n A ntoni p a trz y ł nań ze zdum ieniem i nie m ó g ł słów jeg o zrozum ieć, on jed n a k o d g a d ł to i w net się zaczął tłu m a c z y ć :

— W idzi pan, w m łodości służyłem w arm ii ro sy j­

skiej w inżynierskim k o rp u sie , w ięc się tłu k ł człow iek po całej im p e ry i, a że m uzykę zawsze ogrom nie lu b i­

łem a śpiew przedew szystkiem , w ięc zawsze p rzy słu ch i­

w ałem się z przyjem nością piosnkom żołnierskim , w k tó ­ ry c h je s t ty le szczepowej słow iańskiej m elancholii i tyle w prost rasow ej oryginalności.

— N ie chciałem panom przeszkadzać — rz e k ł pan A n toni — ale muszę się porozum ieć, co do tych ro b o ­ tników na jutro. T ylu robotników , w ielu panow ie żąda­

cie, dać nie mogę.

— A cóż będzie?

—: M ożeby liczbę zmniejszyć na razie? — m ów ił błag aln y m głosem gospodarz. — Ja k długo trw ają żni­

(36)

w a, nie podobna dać więcej ja k sześciu lub ośm iu ludzi, a później, po żniwach dam wam . choćby czterdziestu.

— Dobrze, d o b rz e ! — zaw ołał pro feso r G rabiec — m nie w szystko jedno, żebyśm y tylko do w rześnia sk o ń ­ czyli zamierzone roboty.

Później, ja k b y żałując każdej nuty straconej, zwró­

cił się do owego dziwnego człow ieka, m ów iąc:

— No, J u ria śpiew aj dalej przy dziedzicu.

— Nielza! — odpow iedział śpiew ak i sk ry ł się ostrożnie za olbrzym ią pakę.

— S k ąd go pan d o stał? — zapytał profesor.

— P rzyw ędrow ał przed dziesięciu laty , p raw dopo­

dobnie z R osyi... N ie m ówił skąd idzie i dokąd... został przy dworze, to go się tu karm i i odziewa... B y łb y d o ­ b ry człowiek, ty lk o pijak... Lubię naw et tego g a łg a n a , od czasu do czasu każę go po ludzku przyodziać, ale m yśli pan że mu to na długo w ystarczy... gdzież tam , zaraz dostanie a ta k u p ija ń stw a , ucieka do m iasteczka i pow raca po k ilk u d n iach , g o ły i bosy. T a k a w nim już hajdam acka natu ra.

W tej chwili d r S chuster skończył p racow ać, zło­

żył system atycznie zapisane ćw iartki do te k i i zbliżając się do rozm aw iającej g ru p y , przem ów ił cierpkim to n e m :

— W id ziałem , że i panów zdziwił ten o ry g in a ln y sposób zabijania czasu, ja k i urządza sobie mój szanow ny kolega... N ie wiem co ja tam dziś popisałem , ale d o p ra ­ w dy przy akom paniam encie tak dzikiej m uzyki, tru d n o coś pow ażnego napisać.

P a n A ntoni i je g o syn zaczęli z pobłażaniem m ó­

wić o zam iłow aniu pro feso ra do żołnierskich piosnek, ale nie przekonali uczonego Niemca, bo słu ch ał ićh w y­

wodów z widoczną niech ęcią, a w ysłuchaw szy m achnął rę k ą i w róciw szy do sw ego b iu rk a , zasiadł w fotelu i zatopił się w studyow aniu jak ieg o ś niepom iernie g ru ­ bego niem ieckiego naukow ego dzieła.

(37)

P rz y wieczerzy z w yjątkiem pani D erkałow iczow ej zebrało się znowu całe tow arzystw o.

P a n ł.u czy k , przestrzeżony przez Sam uela, nie k r ę ­ cił już g a łe k z chleba, ale zato p a trz y ł na pannę W a n d ę jak w ół na słońce.

P ro feso r G rabiec p ra g n ą ł zrazu baw ić pięk n ą p a ­ nią domu, ale odbierając w zam ian za swe kom plem enta nadzwyczaj grzeczne, ale zupełnie obojętne i zim ne od­

powiedzi, zw rócił swe spojrzenia także w stronę pięknej nauczycielki.

D r S chuster, siedząc po lewej stronie pani dom u m ilczał zawzięcie i z zazdrości obserw ow ał ja k jeg o k o ­ lega baw ił m łodą pannę.

F rancuz Donnć nie zw racając uw agi na to, że p anna W a n d a z całem natężeniem uw agi słuchała słów p ro fe ­ sora, p rze ry w a ł im rozm ow ę rem iniscencyam i z dzisiej­

szej lekcyi tańca.

— W ie lk a szkoda, że pan profesor bal nie w idział, ja k piękna dam a, panna W a n d a, pokazyw ała m ała Żula, f a s od m azurka... P raw dziw a prim abalerina. N ie w idział w m oje szycie taka.

— A m nie dlaczego pan nie pochw ali? — zap y ta ła śmiejąc się najstarsza Ola.

— I panienka O la tańcow ał sublim e, ale panna Żula jest zdatniejsza w ru c h u , więcej elegante... a już panna W a n d a to nie może być nic śliczniejszego. M oja niebożczka szona ta k um iał tańcow ać, madame D onnć.

O na b y ł pierw szy, najpierw szy b aleryna w W arszaw ie.

Oficerowie od gw ardyi przed nią klękali, b u k iet co m i­

n uta jej rzucali, ale ona się nie p a trz y ła na nich, bo mnie kochała, mnie, m onsieur D onnć, son m ar i.

P a n A ntoni słuchając słów g ad atliw eg o F rancuza śm iał się bez przestanku, a zauważywszy z radością n a­

w et uśm iech na poważnej tw arzy pani K lem entyny; za­

w o ła ł w e so ło : *

(38)

— Jeżeli to ta k ład n ie w ygląda, to m ożeby po ko- lacyi pow tórzyć: są panicze, to b ęd ą się także uczyć, a m y się będziem y przypatryw ać.

P a n D onnó pop atrzy ł po zebranych, a zatrzym ując w zrok na Ł uczyku, rzekł:

— D obrze, pan d o b ro d ziej! M ożna zrobić m ałe lek- cye, ty lk o ja nie g w a ra n tu ję, czy pan metr od latin d a się n ak łonić do elegancki pas. On jest zanadto robust...

N iem a zwinne nogi.

P a n a Ł uczyka tak i gniew u n ió sł, że zapom niał o p rzestrogach Sam uela i w ybuchnął:

— Niech m nie pan da czysty spokój, ja nie do p a ­ nieńskich tańców ... O t widzieliście napaść francuską. Coś jem u Ł uczyk w inien!

P a n A ntoni zanosił się serdecznym śm iechem , a naw et p ani K le m e n ty n a nie potrafiła zachow ać zw ykłej swej pow agi i śm iejąc się uspokajała bardzo obrażo­

nego Ł u c z y k a :

— Niech się pan nie gniew a na pana D onnę. On nie um ie się w yraźnie w ysłow ić po polsku... Nie m iał zupełnie zam iaru obrazić pana.

Ł uczyk się nasrożył i w ydąw szy swe g ru b e, m ięsi­

ste usta, m ru k n ął:

— M iałbym się na kogo obrażać... O t zwyczajnie Francuz... K ażdy wie, co to znaczy.

N aprężoną s y tu a c y ę , k tó ra p o w sta ła po n ieparla­

m entarnych słow ach g b u ro w ateg o Ł u c z y k a, zażegnała pani dom u, pow stając od sto łu i zapraszając całe tow a­

rzystw o do salonu na im prow izow aną lekcyę tańców . Ł uczyk w yniósł się do oficyny, nie pożegnaw szy się z nikim . W ten sposób zem ścił się na Francuzie.

W salonie tym czasem odbyw ał się popis. M ałe n a­

turalnie nic jeszcze nie um iały, więc do czardasza za­

prosił pan Donnę pannę W an d ę i w rzeczy samej p a ra ta nadzw yczajnych tancerzy przykuła do siebie w szyst­

(39)

kich zgrom adzonych. G dy skończyli, m ała Żula z K a ­ zikiem pow tórzyli ten taniec i zyskali pok lask całego tow arzystw a, naw et p. D onnć, k tó ry z radością w o ła ł:

— Z tem i elew am i m ożna cud robić... P an ien k a Żula charmante. P ięk n a i zgrabna panienka...

Później podszedł do dużego bukietu, znajdującego się na stoliku pod lustrem i wyjąwszy zeń n ajpiękniej­

szą ró żę , podszedł do panny W an d y , podał jej kw iat, m ówiąc :

— N iech piękna dam a przyjm ie ta róża od sw ego oślepionego danser. P iękniejszy dam a niem a dla tej róży.

Z uderzeniem dziesiątej godziny, pan A n toni dał znak do rozejścia się na spoczynek. j

W szyscy w krótce spali, ty lk o pan Ł uczyk łaził po ogrodzie, d e p ta ł po kląbach p ięknych kw iatów i z g n ie ­ wem sp o g lą d a ł w okna pokoju panny W an d y , zupełnie ciem ne i w d o d atk u zasłonięte grubem i storam i.

(40)

lastę p n e dni b y ły zupełnie podobne jedne do d ru ­ gich. Dzieci odbyw ały lekcye tańców , pan Łu- czyk p isa ł jakieś wiersze, k tó re skrzętnie chow ał do d re ­ w nianego k u f e r k a , zapow iedziaw szy K a z ik o w i, że mu

»uszy poobryw a*, jeżeli waży się kiedy rzucić okiem n a te cenne rękopisy. A rcheologow ie kopali po całych dniach n a m ogiłach, oboje gospodarstw o byli pilnie za­

jęci codzienną p ra c ą , a pan Sam uel p o m ag a ł ojcu i a r ­ cheologom i panu D onnć, a w w olnych chw ilach czytał S łow ackiego i w zdychał ukradkiem .

T a k upłynęło dni k ilk a , aż w niedzielę po mszy rozległo się przed g ankiem silne >palenie« z b a ta , do­

skonała czw órka kasztanow atych p ó łk rw i arabów zatrzy­

m ała się ja k w ryta — państw o A rw ayow ie przyjechali z uroczystą w izytą do K ołom ierza.

Chociaż było to niedalekie sąsiedztwo, lecz sympa- ty a nie w ielka łączy ła te dom y, m iędzy paniam i było tro ch ę u k ry tej em ulacyi. Lecz pani K lem en ty n a dzięki hojności męża przyćm iew ała zawsze panią N u się, której mąż sły n ął z tego, że sk ą p ił na w szystko w dom u, ty lk o popisyw ał się końm i sw ego chowu. T e zawsze do stajni b r a ł m łode, a wyjeździwszy doskonale, d rogo do W ie ­ dnia sprzedaw ał.

P aństw o A ntoniow ie wyszli w itać przybyłych g o ­ ści aż na ganek.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Głos jego nie był zupełnie podobny do głosu, którym mówił przed chwilą. Możecie mi wierzyć, że w scenie tej było coś takiego, że ani Gomez, który trzymał już rękę

rzył, skoro ci nawet tak zacny miód, jako ten oto, nie może w głowie rozjaśnić. Juści o to cię pytać nie będą, a choćby nawet, to waści- na rzecz trzymać język

Wziął ją całą w duszę, stworzył raz jeszcze, nosił w sercu jak klejnot,ustawiał w tajnej kapliczce serca i, pędząc ku niej naoślep, nie zdawał sobie nawet sprawy, że

A, panie generale, możemy sobie powiedzieć z radością, że jeżeli te Prusy Wschodnie idą ku Polsce dzisiaj, jak baranek, pokorne, to my przyczyniliśmy się do tego w

Rozporządzając swobodną godziną po po ­ łudniu, zdecydował się ksiądz Wojciech pójść zba ­ dać, jak się rzeczy mają u Wołyńskich, Pana nie było w domu, wyjechał

Samej się tego nie robi — na to są przecież dziewczyny — ale wglądnąć we wszystko trzeba, ujadać się o każdą drobnostkę. Nie zawsze jedno słowo takiej

Kiedy odsłonięto część płóciennej zasłony, aby lepiej widzieć, gdzie umieścić chorego — oczom zebranych ukazało się wnętrze wozu, pełne róż ­ nego dobra,

Dlatego abderyci śmieją się nawet wtedy, kiedy śmiać się nie trzeba, lub kiedy!. śmiać się