• Nie Znaleziono Wyników

Może już czas - Łukasz Hypiak - epub, mobi, pdf, ebook – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Może już czas - Łukasz Hypiak - epub, mobi, pdf, ebook – Ibuk.pl"

Copied!
15
0
0

Pełen tekst

(1)

1

(2)
(3)

© Copyright by Łukasz Hypiak & e-bookowo Projekt okładki: Łukasz Hypiak

Skład: Ilona Dobijańska ISBN: 978-83-8166-123-2

Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2020

(4)

„To wszystko przez te deszcze – powiedział Golem. – Od- dychamy wodą. Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stąd”.

Pora deszczów Arkadij i Borys Strugaccy

(5)

5

Telefony

Późnym latem dwa tysiące czwartego roku w moim stosun- kowo spokojnym, by nie rzec – przewidywalnym życiu, zaczęły zachodzić pewne zmiany.

Ledwie kilkanaście lat minęło od upadku komunizmu, a Kraj krzątał się już po podwórku Unii Europejskiej. Ludzie do sa- mego końca zdawali się temu nie dowierzać, jakby niepewni czy nie wkręca się ich czasem w kolejny, starannie zaplanowany żart.

A śmiano się przecież coraz mniej. Ostatni lewicowy rząd dogo- rywał w ławach Sejmu RP, niejako prorokując coraz silniejsze, konserwatywne sentymenty społeczeństwa. Mijały czasy prza- śnych, rozpitych do czerwoności twarzy, niemieckich gwiazd pop z nienagannymi, amerykańskimi akcentami oraz udanych filmów historycznych. Nawet Krzysztof Krawczyk powrócił z niebytu, wyczuwając nosem przejściowy okres chaosu.

Właśnie w takich czasach, wraz z ostatnim dniem sierpnia, odszedłem z pracy, w której spędziłem ostatnie osiem lat swoje- go życia. Trzy miesiące wcześniej, jednej z tych bezsennych nocy, kiedy człowiek rozlicza sobie w głowie rachunek sumienia z co- dzienności, zrozumiałem, że jeśli niedługo czegoś nie zmienię, to prawdopodobnie ugrzęznę w Agencji do samej emerytury. Nie miałem wtedy na oku żadnej innej oferty pracy, nie byłem skłóco- ny z kierownictwem, czy współpracownikami. Po prostu zrodziło

(6)

6

się we mnie pewne szczególne przekonanie, że koniecznie nale- ży przenieść swoje życie na inne tory. Nie odczuwałem w związku z nim żadnej wątpliwości, czy strachu przed przyszłością. Teraz gdy o tym myślę, wydaje mi się, że w ogóle rzadko zdarzało mi się jakoś dogłębnie analizować możliwe konsekwencje swoich decyzji.

Pracowałem wtedy jako, raczej podrzędny grafik, w lokalnej, katowickiej agencji reklamowej. Była to stabilna, nie najgorzej opłacana posada i znajomi raczej mi jej zazdrościli, toteż gdy dochodziło do sytuacji, gdy musiałem już kogoś poinformować, że rzucam pracę, i na dodatek nie czeka na mnie żaden inny pra- codawca, patrzano na mnie tym specyficznym wzrokiem, w któ- rym troska miesza się z niedowierzaniem. Zupełnie jakby ludzie z miejsca nabierali podejrzeń, że zmagam się z ciężką depresją, albo zapadłem na jakąś nieuleczalną chorobę. Oczywiście, nic z powyższych nie było prawdą.

Przez ostatnie lata zdołałem zaoszczędzić nieco pieniędzy, na których wydanie i tak nie miałem żadnego ekscytującego pomy- słu. Nie jestem typem osoby, która każdy kolejny urlop wypełnia sobie podróżami do obcych krajów, albo spłaca równocześnie kilka kredytów. Prowadziłem spokojne, raczej skromne życie w stolicy Górnego Śląska. Bez żony, dzieci, ani żadnych skon- kretyzowanych planów na dalszą przyszłość.

Pomysły takie jak ten o odejściu z Agencji, zwykle rozmywają się gdzieś pod przymkniętymi powiekami, przepadają w odmę- tach głębokiego snu i nazajutrz człowiekowi pozostaje już po nich tylko uśmiech politowania. Jednak tamtej nocy, owa kon- kretna chęć, towarzyszyła mi do samego rana, w ciągu kolejne- go kwartału utwierdzając się w mojej głowie, tak jak korzenie epipremnum utwierdzają się glebie ciasnej, parapetowej doniczki.

Minęły trzy miesiące okresu wypowiedzenia, minęły dziwne spojrzenia, natrętne pytania oraz nieliczne próby przemówienia mi do rozsądku, w których przodowali, jakże by inaczej, moi ro- dzice. Zostawiłem za sobą spory kawałek wcześniejszego życia, właściwie nie odczuwając z tego powodu żadnego żalu.

(7)

7

Pierwsze dni września spędziłem na odpoczynku.

Zazwyczaj przesiadywałem wtedy do późna przed kompute- rem, sącząc powoli piwo i słuchając muzyki. Budziłem się nieco przed południem, a potem wychodziłem na zakupy, albo, jeśli sprzyjała pogoda, wyciągałem z piwnicy rower i jeździłem po okolicach, dzień w dzień zapuszczając się w miejsca, których jakoś niedane mi było do tej pory odwiedzić.

Jako że zbliżała się powoli jesień, słońce coraz rzadziej wyglądało zza chmur i pod wieczór robiło się już nieco zimniej, co w pewnym stopniu sprzyjało takiemu mało wydajnemu trybowi życia.

Drugiego tygodnia mojego bezrobocia, wczesnym ponie- działkowym popołudniem, odezwał się domowy telefon.

Wstałem kilka godzin wcześniej, sprawdziłem w sieci wia- domości, a potem zjadłem lekkie śniadanie. Ledwie wszedłem pod prysznic, kiedy usłyszałem dochodzący z salonu, dzwonek połączenia. Zastygłem na moment w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w mydelniczce, ale ostatecznie postanowiłem zi- gnorować telefon. Wydawało mi się wątpliwe, żeby ktoś miał mi do przekazania o tej porze jakąś szczególnie ważną informację.

Telefon dzwonił przez pół minuty, a potem zamilkł i więcej się nie odezwał. Skończyłem się myć i starannie wytarłem ciało ręcznikiem. Stanąłem przed lustrem, ścierając zeń dłonią wil- goć, po czym zabrałem się za czyszczenie zębów.

Blada cera – to od pracy przy komputerze. Sine cienie pod głęboko osadzonymi oczami – to po matce. Trochę zbyt dłu- gi, szpiczasty nos – zwykła drwina genetyki. Wyplułem pianę, przepłukałem gardło, zakaszlałem i z łzami w oczach narzuci- łem na siebie bawełnianą koszulę.

Jakby w obawie, że zbliżanie się do aparatu, może ponownie zbudzić go do życia, przez pewien czas przekonywałem samego siebie, że zupełnie nie interesuje mnie, kto dzwonił. Oczywiście, długo w taki sposób żyć się nie da.

Na wyświetlaczu, zresztą tak jak w duchu podejrzewałem, widniał numer Nadii – zasadniczo jedynej koleżanki ze studiów,

(8)

8

z którą wciąż utrzymywałem kontakt. Wpatrywałem się przez moment w znajomy ciąg liczb, a potem westchnąłem i wcisną- łem przycisk połączenia zwrotnego.

– Konrad, czy naprawdę tak trudno jest odebrać, kiedy ktoś dzwoni? – przywitała mnie nieco zirytowanym głosem.

– Przecież oddzwaniam.

– Zawsze oddzwaniasz, ale nigdy nie odbierasz. Wiesz, jak takie rzeczy irytują ludzi?

– Brałem prysznic – odpadłem. Nie wydawało mi się, żeby poza Nadią, ludzie w ogóle przykładali uwagę do takich rzeczy.

Ja, w każdym razie, nie przykładałem. – Ale dobrze już, prze- praszam.

– Ech. – W słuchawce zaszumiało głębokie westchnienie.

– Dobrze, mniejsza z tym. Nie znalazłeś jeszcze żadnej pracy, prawda?

– Jezu – jęknąłem przeciągle. – Przecież zwolniłem się dopie- ro tydzień temu. Nie bój się, na razie nie głoduję.

– Właśnie, że się boję. Pracowałeś kiedyś w gazecie, prawda?

– W agencji reklamowej – poprawiłem ją. – Ostatnie osiem lat.

– Nie o tym mówię, głupku. Chodzi mi o tamtą gazetę, dla której pisałeś jakieś artykuły.

Zamilkłem na moment, zdziwiony, że w ogóle o tym pamięta.

Lata temu, żeby dorobić na studiach, parałem się najróżniejszy- mi, dorywczymi zajęciami, w tym również pisaniem, ale zdecy- dowanie nie można było nazwać tego prawdziwą pracą.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparłem poważnym głosem, choć wiedziałem, że Nadia nie da się tak łatwo zbyć.

Zaśmiała się lekko, niby w reakcji na żart.

– Wyobraź sobie, że kolega Damiana pracuje w redakcji jed- nej z lokalnych gazet. Któryś z ich pracowników odszedł chyba na emeryturę, nie pamiętam szczegółów, ale szukają kogoś na jego miejsce. Co prawda, na niepełny etat, ale lepsze to niż nic.

– Nadia – powiedziałem szybko, ucinając jej dalszy słowotok.

– Dziękuję za pamięć, ale wątpię, czy nadaję się do takich rzeczy.

(9)

9

Poza tym, ja naprawdę w tej chwili nie szukam pracy. Nie wiem, czemu nikt mnie nie słucha, kiedy o tym mówię.

– Ale przecież nic ci się nie stanie, jeśli do nich zadzwonisz, prawda? To żaden wysiłek, a może akurat by ci się tam spodobało.

– Nadia...

– Super – tym razem to ona nie dała mi dojść do słowa. – Człowiek się martwi o ciebie, pyta po ludziach o robotę, a tobie się nawet nie chce wykonać jednego, głupiego telefonu.

Zamilkłem na moment, wbijając zrezygnowany wzrok w sufit.

– Dobrze już – powiedziałem wreszcie, dodając ciszej: – Cholerna manipulantka.

– Udam, że nie słyszałam – rzuciła z weselszą nutą w głosie, po czym podyktowała mi numer telefonu, a ja zapisałem go na marginesie gazetki jednego z marketów. W końcu, jeśli miałbym o nim zapomnieć, byłaby to przynajmniej jakaś wymówka.

Gawędziliśmy jeszcze przez dwie, trzy minuty, po czym się pożegnaliśmy. Odłożyłem słuchawkę, mierząc ją ponurym spoj- rzeniem. Jednak telefon nie był niczemu winien.

Nadia przebywała od kilku tygodni na ciążowym zwolnieniu lekarskim. Jako że jej mąż pracował w tygodniu do późna, wraz z postępującą ciążą, stawała się coraz częściej elementem mo- jego codziennego życia. Dzwoniła do mnie o najróżniejszych porach, czasem nawet wpadała bez zapowiedzi, wypełniając to ciche mieszkanie własną niepohamowaną ruchliwością. Nie chciałbym być źle zrozumiany, lubiłem ją i zawsze dobrze mi się z nią przebywało, ale ostatnio odnosiłem wrażenie, że jest jej wokół mnie zbyt dużo.

Przebrałem się i wyszedłem na miasto, kupić coś do jedzenia, ale skoro zaszedłem już na rynek, to wstąpiłem też do Super- samu, porozglądać się za czymś do poczytania. Kiedy wróciłem do domu, było już wpół do trzeciej. Ugotowałem ryż z konser- wowanymi warzywami, a potem usiadłem na kanapie i jadłem niespiesznie, przeglądając kupiony w Empiku National Geo- graphic oraz słuchając „Wild mood swings” The Cure.

(10)

10

Nieco po siedemnastej wyszedłem pojeździć na rowerze. Jak zawsze, ruszyłem na południe, w stronę parku przy Mucho- wieckim aeroklubie, zostawiając za plecami nieprzyjazne dla rowerzystów zabudowania starego miasta. Chmury, jakby do- pasowując się do daty w kalendarzu, zaczęły barwić się szybko w niemal jednolity, jasnopopielaty kolor. Lekki, chłodny wiatr potrząsał wyblakłymi, wrześniowymi liśćmi przydrożnych kasz- tanów, musztrując je przed nieuchronnie nadciągającą jesienią.

Wkrótce pociemniało i z nieba lunął gęsty, zimny deszcz.

Schowałem się pod daszkiem samotnie stojącej wiaty dla spa- cerowiczów i czekając, aż ściana deszczu nieco się przerzedzi, podśpiewywałem pod nosem „Strange attraction”, naśladując manierę głosu Roberta Smitha. Gdzieś na wschodzie zagrzmia- ło pierwsze uderzenie pioruna.

Zakląłem pod nosem. Widocznie zbliżała się jedna z tych ostatnich, letnich burz. Po chwili namysłu wsiadłem na rower, a potem kuląc się pod naporem opadów, pojechałem do domu.

Kiedy dotarłem do mieszkania, zdjąłem mokre, zabłocone ciuchy i wrzuciłem je do pralki. Opłukałem się pod prysznicem, narzuciłem na siebie świeże ubranie, po czym położyłem się na sofie i przyglą- dając się burzy, omiatającej za oknem okoliczne drzewa, poczułem, jak spływa na mnie senność. Taka pogoda zawsze mnie uspokajała.

Przez kolejne trzy dni, niemal nie wychodziłem z domu.

Deszcz, jakby rozochocony minioną nawałnicą, lał codziennie, z niewielkimi przerwami, od rana do wieczora, czasem również po zmierzchu. Chcąc nie chcąc, coraz częściej zaczynał doku- czać mi brak ruchu. Znając siebie, podejrzewałem, że niedługo zacznie to wpływać na moje samopoczucie. Na samą myśl o wy- braniu się na siłownię, ogarniało mnie zniechęcenie, zacząłem więc ćwiczyć trochę w domu, ale to jednak nie było to samo, co ruch na świeżym powietrzu.

Wtedy też, ciemnego czwartkowego popołudnia, gdy rozcią- gałem się w próbie odgonienia bólu pleców, mój wzrok spoczął

(11)

11

na komodzie. „Pustka”, przemknęło mi przez myśl. „Dużo pust- ki”. Ludzie stawiali w takich miejscach wazony z pelargoniami, lampki pokojowe, albo ramki ze zdjęciami bliskich. „Czemu nie mam zdjęć z bliskimi? I kto w ogóle jest mi wystarczająco bliski, bym chciał trzymać go na komodzie?”. Zauważyłem leżącą przy krawędzi mebla gazetkę reklamową pobliskiego marketu. Prze- stałem ćwiczyć i chwyciłem ją w dłoń. Na marginesie widniał nagryzmolony przeze mnie kilka dni wcześniej numer telefonu.

Nadia dzwoniła od czasu do czasu i przypominała mi o nim, i choć zapewniałem ją, że wkrótce tam zadzwonię, to jednak na co dzień zupełnie o tym nie myślałem.

Odsunąłem gazetkę sprzed twarzy, ale jej nie odłożyłem.

Podszedłem do okna i przez kilka minut wpatrywałem się w po- dwórko pokryte czarnymi plamami kałuż. Wielkie, ciemnosza- re krople, raz po raz wstrząsały ich lustrami. Tak jak wczoraj i przedwczoraj. Było to pewnie niemądre – pozwalać pogodzie decydować o takich sprawach, ale przeszło mi nagle przez myśl, że może rzeczywiście powinienem tam zadzwonić. W końcu, jak wielki był to wysiłek? Z ociąganiem podszedłem do telefo- nu. Wystukałem numer i czekając na połączenie, rzuciłem ga- zetkę do kosza. „Jeśli nie odbiorą, to trudno”, pomyślałem.

Po czterech sygnałach, w słuchawce rozległ się kobiecy głos.

Wydawało się, że przerwałem komuś posiłek.

– Redakcja, w czym mogę pomóc?

– Dzień dobry – przywitałem się. Pomyślałem równocześnie, że dobrze byłoby wpierw dowiedzieć się, gdzie w ogóle mam starać się o tą pracę. – Przepraszam, mógłbym spytać do redakcji jakiej gazety się dodzwoniłem?

Zdawało się, że kobieta przełyka jedzenie, a potem bierze głęboki oddech.

– Dzwoni pan gdzieś i pyta się, co to za miejsce? To skąd pan wziął nasz numer?

Zamilkłem. Nie dlatego, że pytanie wydało mi się nieuprzejme, ale pomyślałem, że chyba rzeczywiście źle się do tego zabrałem.

(12)

12

– Widzi pani – powiedziałem, starannie dobierając słowa. – Pracuje u państwa mój dalszy znajomy. Dowiedziałem się od nie- go, że poszukują państwo pracownika, niestety nie dopytałem…

– A o kogo chodzi konkretnie? – weszła mi w słowo.

Podrapałem się po głowie. Ta rozmowa miała być łatwa, bo w końcu nie zależało mi na pracy, ale nagle znalazłem się w sytuacji, gdzie musiałem się tłumaczyć. Niespecjalnie mi się to uśmiechało.

– No dobrze, może nieprecyzyjnie się wyraziłem, chodziło mi o znajomego moich znajomych. Nie pamiętam, niestety, jego imienia, ani nazwiska. Ani nawet, zdaje się, numeru PESEL – dodałem głupio, sam nie wiem po co.

– Pan jest trochę taki żartowniś, tak?

„Jezu”, zamknąłem oczy i westchnąłem.

– Wie pani co? Nieważne.

„Miłego dnia”, chciałem dodać, ale nie dała mi dokończyć.

– Niech pan czeka. Przekieruję do Naczelnego.

W słuchawce coś trzasnęło, zgrzytnęło i po chwili w uchu zadźwięczał mi inny, tym razem męski, głos.

– Damian Błanik, w czym mogę pomóc?

„No”, pomyślałem, „Redaktora naczelnego już na pewno nie wypada pytać o takie rzeczy”.

– Dzień dobry, dzwonię w sprawie pracy, moje nazwisko Konrad...

– O, miło mi – rzucił, wchodząc mi w słowo. – Pan może z Tychów?

– Prawdę mówiąc, z Katowic – odparłem. – Ale znam trochę Tychy. Tyle że, byłem przekonany...

– Rozumiem. A mam takie niecodzienne pytanie – zna się pan może na stronach internetowych?

– Stronach internetowych? – powtórzyłem, zdziwiony. – Przepraszam, nie wiem, może źle mnie poinformowano, ale są- dziłem, że szukają państwo pracownika trochę innego typu.

– Owszem, szukamy dziennikarza, ale rozumie pan, nasi lu- dzie muszą cechować się wszechstronnością. W dzisiejszych

(13)

13

czasach, młoda osoba powinna być elastyczna. A po głosie po- znaję, że jest pan dość młody.

Na dźwięk tych słów, w głowie zapaliła mi się ostrzegająca lampka. Nie uśmiechała mi się specjalnie praca, jako „ten młody, od wszystkiego”.

– Jak bardzo elastyczna, jeśli mógłbym wiedzieć?

Westchnięcie.

– Chodzi mi o to, czy byłby pan w stanie, poza wypełnianiem swoich podstawowych obowiązków, prowadzić stronę interne- tową. Zapewniam, że to nie będzie zbyt absorbujące zajęcie. Ot, taki dodatek.

– Tak, myślę, że byłbym w stanie – odparłem po namyśle.

W poprzedniej pracy, siłą rzeczy, musiałem przyswoić trochę wiedzy z zakresu budowaniu stron, więc moderacja takowej nie powinna była sprawić mi zbyt wielu trudności. Jeśli, oczywiście, w grę wchodziła sama moderacja.

– Świetnie. Dałby pan radę przyjechać do nas jutro na roz- mowę? Powiedzmy o dziesiątej?

„Jutro o dziesiątej”, powtórzyłem w myślach. „I to w Tychach”.

Nie sądziłem, że to wszystko potoczy się tak szybko. Jednak mimo wszystko, Nadia miała chyba rację. Co mi szkodziło?

– Tak, myślę, że nie będzie to problemem.

– Bardzo dobrze. Już podaje panu adres. Albo wie pan co – powiedział szybko, jakby coś przyszło mu do głowy. – Mam jutro trochę spraw do załatwienia na mieście. Wie pan, gdzie jest w Tychach Park łabędzi?

– Park łabędzi? – spytałem, marszcząc brwi. – Obok Szpitala wojewódzkiego, prawda?

– Dokładnie, będę czekał niedaleko bramy. Zresztą, nawet je- śli nie, to jakoś się znajdziemy. A teraz przepraszam, mam kilka pilnych spraw. Do zobaczenia jutro – skończył i nie czekając na moją reakcję, rozłączył się.

Przez kilkanaście sekund stałem w bezruchu, ze słuchawką przyklejoną do ucha, zastanawiając się, czy dobrze wszystko zro-

(14)

14

zumiałem. Miałem przyjść na rozmowę kwalifikacyjną do parku?

Pierwszy raz w życiu o czymś takim słyszałem. W dodatku nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy była tam jakakolwiek brama.

Jednak prawdą było, że kilka lat minęło... Wreszcie odłożyłem telefon i usiadłem przed komputerem. Kolejne pół godziny stra- ciłem na wyszukiwaniu informacji o redakcjach tyskich gazet, ale żadna nie miała siedziby w pobliżu Parku łabędzi.

„No, przynajmniej będzie zabawnie”, pomyślałem nie bez ironii, wstając od komputera. Ubrałem się w kurtkę i z kapturem na głowie wyskoczyłem do pobliskiego sklepiku. W drodze po- wrotnej przemokły mi buty, więc resztę dnia spędziłem, grzejąc się przy farelce i grając na komputerze w Heroes’ów.

Choć w tamtych czasach dorośli ludzie nie zwykli byli się chwalić w towarzystwie zamiłowaniem do gier wideo, ja ni- gdy nie ukrywałem, że przedkładam tę rozrywkę nad ślęczenie przed telewizorem. Przedłużające się partie w strategiczne tu- rówki pokroju Cywilizacji, Panzer General czy Age of Wonders, zwłaszcza w takie nieprzyjemne, jesienne popołudnia, miały na mnie niemal terapeutyczny wpływ. Było coś uspokajającego w niespiesznym budowaniu imperium, planowaniu posunięć w historycznych bataliach, czy odkrywaniu zakątków kolejnych, przepełnionych magią krain. Bez presji rozgrywek w czasie rze- czywistym, bez oglądania się na innych graczy.

Jednak z zakupionymi przeze mnie ostatnio Heroes’ami, wią- zał się pewien problem, którego natury nie potrafiłem jeszcze zrozumieć. Zwykle, w późniejszych kampaniach, dochodziło do sytuacji, w której dostęp do dalszych, istotnych fabularnie obszarów mapy, zagradzały mi na tyle liczebne zgrupowania przeciwnika, że zupełnie nie potrafiłem sobie z nimi poradzić.

Choćbym wracał do gry ze świeżym pomysłem obejścia proble- mu, czy w ogóle planem na ponowne rozpoczęcie misji. Wszyst- ko kończyło się zawsze w ten sam, dramatyczny sposób. Nieraz zastanawiałem się, czy inni ludzie, grający w tę grę, natrafiali

(15)

na podobne przeszkody. Było to oczywiście wątpliwe. To raczej ja, będąc wciąż nie do końca świadomym drobnych niuansów rządzących mechaniką gry, popełniałem regularnie jakiś błąd.

Mimo wszystko wzbraniałem się, jak mogłem, przed zagląda- niem do poradników i próbowałem dalej. Sama gra dawała mi wystarczającą frajdę, bym nie starał się oszukiwać.

Położyłem się spać około północy, ale przyzwyczajony już nie- co do przesiadywania do późna przed komputerem, czy książ- ką, przez długi czas nie mogłem zmrużyć oka. Rozmowa, którą przeprowadziłem wcześniej tego dnia, sprawiła, że przypomnia- łem sobie nagle o kimś, o kim nie myślałem już od naprawdę długiego czasu – o dziewczynie, z którą rozstałem się ponad pięć lat temu. Mieszkała wtedy w Tychach – mieście, które mia- łem jutro odwiedzić. Wiedziałem, że powinienem wytrząsnąć z głowy te wspomnienia, bo inaczej nie dadzą mi zasnąć, ale jednak nie zrobiłem tego. Kolejny mój defekt – odnajdywałem często niezdrową przyjemność w takim, swego rodzaju, odkopy- waniu przeszłości. Nawet jeśli ta bywała bolesna.

Cytaty

Powiązane dokumenty

W szkole, w której pojawiłam się w drugim półroczu czwartej klasy, łapałam się na tym, że myślę wciąż po angielsku, a język polski krył w sobie tak wiele zasadzek, że bałam się

Pierwszym rektorem był profesor Tadeusz Kotarbiński; był nie- zwykle przystojny, z  sumiastym wąsem, szczupły i  bardzo wysoki, wtedy już siwy.. Na  naszym pierwszym balu,

Praca w hospicjum 101 Część VIII.

Zdarza się, że dusze czyśćcowe przychodzą, by podziękować za okazane wsparcie, a  także, by pomóc żywym, którzy się za nich modlą lub w ich intencji ofia- rowują

Budynek, w którym się znalazł, stawiał ktoś z pierw- szego kręgu, co dało się wyczuć już przy solidnych drzwiach wejściowych.. Przeczucie Sarana nie myliło,

Masz się rodzić, to się ródź, masz umierać, to umieraj, a jeśli chcesz być pochowanym, to zaraz, bo tam się już dziesięciu innych rodzi i umiera..  Wszystko

Nagle dostrzegł coś jeszcze – ciemną, niekształtną plamę, która w jakiś sposób przemieszczała się z miejsca w miejsce.. Przed oczy wypłynął mu zarys dłoni, a zaraz

Mówiono mi, że żyją tam ludożercy i roi się od drapieżnych zwierząt, a że każ- żyją tam ludożercy i roi się od drapieżnych zwierząt, a że każ- demu podróżnikowi