wmflCYE
p o dnmoim
WRRŹEMIfl I ROTflTKI
Z CZTEROTYGODNIOWE]
WYCIECZKI SZKOLNEJ PO WSCHODMICh KRRPRTRCI1.
PRZEMYŚL.
ODBITO CZCIONKAMI DRUKRRMI JANR ŁRZORfi.
1912
.
Zamiast przedmowy,
^ ^ y c ie e z k a , ja k ą urządziłem w r. 1912 podczas w iel
kich feryj w akaoyjnych, była do pewnego s to pnia eksperym entem . Chciałem stw ierdzić do jak ic h m axym alnyoh w ysiłków fizyoznyoh z d o ln y je st uczeń norm alnie rozw inięty, a nadto, o ile zostaw iony s a m emu sobie, w ybrnie z tru dn y ch ozęsto sytuaoyj bez oglądania się na pomoo z zewnątrz. W doborze uczestników postanow iłem przestrzegać równości ma- tery ału przez w ybór z pomiędzy zgłaszających się tylko tyoh, k tórzy zdołali w ykazać się pewną ju ż zapraw ą turystyozną, lub też, należąc do g ru p sk au
tow ych lub będąc uozniami Sokoła, dawali pew ną rękojm ię, że wysiłki fizyozne nie są im oboe. No- wioyuszów nie brałem zupełnie, gdyż m ając w arunki m niej więcej równe, łatw iej m ogłem ryzykow ać w trudaoh i tem śmielej stw arzać w arunki, któreby
zmuszały tak do pow ażnych wysiłków fizyoznyoh, ja k o też do odnajdyw ania w sobie drzem iący oh gdzieś, niećwiozonyoh, a wielkich sił samopomooy.
To były zasadnicze teoretyozne założenia, k tó ry ch rozwiązanie m iała dać urządzona wycieczka.
Co do forsownych marszów nie miałem żadnej obawy. K ilkunastoletnie doświadczenie nauczyło mię, że jesteśm y wszyscy znakom itym i piechuram i.
W idocznie w krwi naszej istn ieją odziedziczone n a
stępstw a m aratońskich wysiłków naszych ojców i dziadów, którzy z narodow ego obowiązku staw ali jed en przeciwko stu, a zmożeni leoz niezwyciężeni, szukali swobodnego oddeohu po najdalszych k ra ń cach Europy.
Inaczej ma się rzecz ze zdolnością samopomocy.
P od tym względem mieliśmy zawsze wielkie braki.
D latego też postanowiłem w całej konstrukoyi wy- oieozki atakow ać przedew szystkiem tę najsłabszą stronę możliwie silnie i możliwie długo. M ieliśmy więc w zasadzie prowadzić życie ściśle obozowe, schodząo do zam ieszkałych okolio tylko w razie w y czerpania się zapasów żywności. Dlatego też te ren objęty wycieczką stanow iły najm niej zam iesz
kałe i najm niej zwiedzane łań cu chy górskie wsoho- dniego k ąta G-alioyi, B ukow iny i Siedmiogrodu. — B rak gościńców, dróg, a n a w e t śoieżek, ogromno,
4
siekierą n ietkn ięte lasy, którędy wiodła w ytyczona dla wyoieozki droga, daw ały od razu warunki, wy- m agająoe tw ardego człowieka i zmuszały, przez od
cięcie wszelkiej pom ocy z zew nątrz do wiary we własne siły, w łasny sp ry t i do staw iania m ałych oso
bistych w ym agań. Czas wycieczki oznaczono cztero
tygodniow y, najdłuższy więc, na ja k i w trudnym i nieznanym terenie górskim odw ażyły się urządzane dotychczas wogóle wycieczki szkolne.
■Wyposażenie ogólne składało się z dwóoh n a miotów płóciennych, rozkładanych n a połówki, tak że każda m ogła stanow ić oddzielny nam iot, w razie gdyby „brakło dostateoznie wielkiego m iejsca na rozbicie dwóch pełnych nam iotów ; dalej dwa topory do śoinania drzew a na opał, budowy kładek i t. p., dwie ło paty saperskie do okopyw ania namiotów, dwa kotły do gotow ania, woreczki na m ąkę i kaszę, składany dziesięciostrzałow y karabin M ausera, busola B ezarda, m apy generalne i speoyalue, a p a ra t foto- graficzny, trą b k a sygnałowa, apteczka podróżna. — K ażdy zaś z uczestników pow inien b y ł posiadać:
plecak 60 x 60 z bocznymi rzem ieniam i do p rzy troczenia ciepłego okrycia na noc, p rzybory do j e dzenia (gąrnuszek 1jl litrow y, lub m etalow y talerz,
;owe, (ręoznik. m ydło, szczo- sztuki bielizny do zm iany
5
tkę), pudełko wazeliny, nici, igły, gwoździe do b u tów , szydło, dratw ę, busolę, kij skautow y, lub silną laskę, wreszcie oiepłe filoowe pantofle na noo. Ple
cak wraz z bielizną i drobiazgam i nie mógł przeno
sić 2 klg. Jak o okryoie nocne brali jed n i zw roząjn ą pelerynę zakopiańską, inni lekkie lecz ciepłt, koce.
W aga całego osobistego ciężaru nie m ogła przekro- ozyć 4 klg.
W yposażenie osobiste każdego zostało dzień przedtem skontrolow ane i zważone.
j ^ n i a 8 lipca zebrała się na dw orcu przem yskim C, godzinie 4 rano „wybrana* trzynastka, a więc ilość, któ ra stanowozo zapew niała powodzenie. J a byłem czternasty. M ieliśmy koleją zajechać do J a - rem cza, ażeby następnie używ ając ju ż wyłącznie tylko natu raln y ch sposobów przenoszenia się z m iej
sca n a miejsce, przebiegać w ytyczoną na m apie linją mało odwiedzany, a tak piękny swą pierwotnośoią zakątek wschodnich K arpat.
Ostatni sygnał odjazdu, żyozenia powodzenia i pogody przybyłych n a dworzec przyjaciół, śpiew, w którym była m łodość i w szystko rw ąca siła i ro z poczęła się aw anturnicza na każdy sposób w yprawa.
W Jarem ozu m ieliśmy stanąć wieczorem, gdzie nad potokiem Żonki naznaczony b y ł pierw szy obóz.
D łużyła się więc nam jaz d a koleją coraz bardziej w miarę, ja k n a jedno miejsoe w przedziale p rzy padało coraz więcej podróżnyoh, a usłużny i dobrze wychow any konduktor, wciąż now ych zapraszał
uprzejm em zapewnieniem, że „wagon je s t próżny*.
"W końou i my — nie chcąc się narazić na zarzut niegościnności — zaczęliśmy na wyścigi wzywać przez okno zdenerw ow anych brakiem miejsoa po
dróżnych zapewnieniem , że nasza „sałonka“ chętnie ioh przyjm ie w swą otchłań, jeśli zgodzą się zrezygno
wać na m arnych kilka godzin z przyj emnośoi oddecha- nia. I wspólnymi siłami załadowaliśm y nasz wagon tak sumiennie, że w uznaniu naszych zasług po ło żonych w sztuce transportow ania grzecznych i na w szystko zgadzających się podróżnych, dostaliśmy we Lwowie dwa przedziały wyłącznie do naszego użytku. Ale, że wszystko na świecie się końozy, skończyła się też i nasza w ygoda ju ż na pierwszej staoyi (Kulparków), gdzie rów nie usłużny konduktor (widocznie rodzony b ra t tam tego) załadował nasz przedziałjakiem iś pensyonaryuszam i Zakładu, k tórzy tłum aozyli całkiem seryo, że tam, gdzie je s t m iejsce dla oz ter ech chudych, może siedzieć całkiem w ygo
dnie ośmiu tłustych. U w ierzyliśm y i przyjechaliśm y do Stanisław owa zgnieceni ja k „pufry4* po udałym karam bolu i ugotow ani na „pół twardo*. Ale to w szystko było jeszcze niozem wobec tego, oo nas czekało na przestrzeni Stanisławów- Jarem cze. Z rozu
mieliśmy tam dopiero, że nieprzenikliw ość ciał je s t głupim wymysłem uczonych, k tórzy m usieli mieć
ooś w sekow aniu c. k. kolei państw ow ych. Na m ie j' sou, które ju ż było zajęte przez jakiegoś poważnego obyw atela (może i radnego, bo spał całą drogę) Stanisławowa, um ieściła się zupełnie w ygodnie jakaś K rim hilda w. m. wraz z dwoma wrzeszczącym i bachoram i i koszem wiktuałów, w kury tarzy k u był tłum , k tó ry napróżno usiłował otaksow ać jak iś przy lepiony' do ściany podatkow iec, a na ławeczce w g ó rnych regionach, opatrzonej napisem „w yłącz
nie dla k o n d uktora" rozłożyła się obozem, zadowo*
łona ze zdobytego m iejsca jak a ś szanow na rodzina, złożona z ośmiu osób, nie licząc pakunków.
Około godziny 6 wieczorem wysiedliśm y w J a - rem czu w stanie takim , jakbyśm y conajm niej prze
szli z powodzeniem morze Czerwone. Ale już się zaczęła dla nas niczem nie krępow ana swoboda, więc ruszyliśm y ze śpiewem czem prędzej naprzód, tak spieszno nam było rozbić pierwszy obóz w lesie i ugotow ać pierw szy połowy posiłek.
Przeszliśm y więc szybko p rzestrzeń do w iadu
k tu nad Prutem , aby następnie iść ju ż brzegiem potoku Żonka, m ającego swe ujście tuż przy wia
dukcie. Ale ju ż przy zejściu z gościńoa na dobrze utrzym aną śoieżkę, zastąpił nam drogę praw dziw y bojko, dom agając się haraczu za prawo w stępu do lasu. Nie pom ogło tłum aczenie, że my przechodzi*
9
m y tylko, dążąc w góry, czemprędzej w ydarł wśród życzeń szczęśliwej drogi i zapewnień, że n ik t nas ju ż nagabyw ać nie będzie, czternaście kw itków z wyjętego z torby bloczka, żądając po 60 halerzy od głowy, z m iną kota, k tó ry nic nie je s t tem u w i
nien, że zniknęła śm ietanka z garnka. Ha... trudno pomyślałem, trzeba swobodę opłacić i pierwsza p o zy cy a w naszym rachunkow ym n o tatn ik u została zaintabulow ana na rzecz jarem czańskiego klubu. — I rzeozywiście doszliśmy spokojnie do m iejsca, gdzie p otok Jaw orneński wpada do Żonki. Tam u zbiegu obu potoków, znaleźliśm y idealne m iejsce na obóz, więc żwawo zabrano się do rozbicia nam iotów i ugotow ania wieczerzy, aby następnego dnia skoro św it ruszyć w górę Jaw orneńskiego potoku na J a wornik- Gorgan. Zrazu były pewne skrupuły z k ła dzeniem ognia, gdyż było to m iejsce jeszoze blizkie ludzkich osad, a o ja k ie BO kroków stały zabudo
w ania gajowego. Ale gdyśm y zobaczyli, że w szystko oo żyło na leśniczówce zajęte je s t uganianiem się za pow racającym i z wycieczek letnikam i, celem ob
darzenia ich kuponam i z bloczków po 60 hal. od głowy, z zapewnieniem ju ż świętego spokoju do w ieczora, zaczęliśmy gospodarow ać ja k na swojem.
W krótce zapłonął wesoły ogień, wyznaczeni n a pierwszy dzień kucharze, rozpoczęli swą pracę,
--- --- 10
a g d y gora uzbieranego na noc drzewa była dosta
teczną, usiedliśm y po raz pierwszy pod własnym namiotem , na którego szczyoie pow iew ała ohorągiew z w yszytym białym zygm untow skim orłem.
Było nam ogrom nie dobrze z tą świadomością, że na długie cztery tygodnie zryw am y wszelkie nici wiążące nas z cywilizacyą. Śmiechom i dowcipom nie było końca, a gd y i kucharz wywiązał się ze swego zadania znakomicie, syoi i rozbaw ieni, wśród zasypiającego już powoli lasu, snuliśm y coraz to b a r
dziej aw anturnicze projekty na przyszłość, wobeo których Don K iszot pozieleniałby z zazdrośoi. I tak wśród ogólnego śm iechu i żartów , pow stała viribus unitis piosenka ku czci pierwszego dnia naszej w łó c z ęg i:
Popod lasem nad potokiem Stoi nam iot sy...
Noc zapada ja k codziennie, A w namiocie my...
Przed nam iotem dwa kociołki, A w kociołkach czaj...
A ja j--- j a j --- ajaj.
Ogień rzuoa dookoła Ja k iś m arny błysk, Coraz oiemniej, ooraz ciem niej,
11 — ■■■ ■ -... ... .
Ciemno choć daj w p . . N aw et straszno,., może w lesie
Siedzi ja k i zboj.
J o j --- o j o j --- jo j.
Może nawet, któż zaręczy ? Może siedzi dwóch...
W ięc odważnie na pół z płaczem Natężam y słuch...
Pst... coś słychać... E... to w willi U jadają psi,
I h i . . . . h i . . . . ihi.
J u ż było dobrze po dziewiątej, g d y ucichły w reszcie śmiechy w nam iotach, a zmieniająoe się co dwie godziny straże nocne, rozpoozęły swą o p ie kuńczą czynność nad uśpionym obozem.
Chm ury, które zbierały się ju ż wieozór po dniu niezw ykle upalnym , sprow adziły w nocy burzę, ranek je d n a k w stał pogodny i odświeżony, a ponieważ poohód n a dzień pierw szy wyznaozony, przedstaw iał się woale pokaźnie, byliśm y n aw et radzi z ochło
dzenia się powietrza. Straże m iały w prawdzie noc m okrą, ale spokojną i obóz nie b y ł alarm ow any anj razu, a opróoz szmeru pobliskiego strum ienia, k tó ry czasem „napraw dę m ruozał bardzo nieprzyjem nie"
12
i wałęsających się po lasie cieni od ogniska, które .całkiem w yraźnie podkradały się ostrożnie pod na- mioty®, nio nie wystawiło na próbę determ inaoyi i odwagi naszych nocnych opiekunów.
M gły jeszcze walały się wszędzie, choć na świe- oie było ju ż biało, lecz do wschodu słońca daleko, gdy ostatnie straże zbudziły obóz do gotow ego już śniadania. Zaczęły się więo z nam iotów wysuwać zwolna rozespane postacie, ja k b y w pierwszej chwili zdziwione, skąd się tutaj znalazły tak rano po do
brze i smaoznie przespanej nocy, ale ostry chłód wczesnego ran ka nie bardzo zapraszał do opuszcze
nia ciepłego legowiska.
Od ogniska tym czasem dolatyw ały ju ż głośne rozm owy i śmiechy, a nachylony nad kotłem kuoharz ow inięty w jak ą ś pstrok atą kapę, pocukrow aną obficie popiołem, przysięgał uroczyście, o ile mu na to po
ran ny hym n, w ydzw aniany zębami pozwalał, że kto się nie pospieszy i nie stawi się zaraz ze swoim kubkiem , nie dostanie śniadania, bo mu tym czasem jego w łasna porcya w ystygnie. I rzuoał n a nią od ozasu do czasu spojrzenia takie, ja k b y je j chciał dodać otuchy, by jeszcze w ytrw ała kw adransik i niepozbyw ała się ożywczego oiepła tak prędko. Co- raz więo ludniej było przy ognisku, a g d y ju ż w re
szcie nadciągnęli i śpiochy, którzy chcieli choć chwil
k ilk a w ykorzystać wolne m iejsca w namiotach., k ie
row nik naszej intendan tu ry , wielki kraj czy i pierw szy śpiew ak w jed n ej osobie, poobdzielał karaw anę krom kam i, n a widok który ch rozw iązały się język i m il
czącej, a raczej dzwoniącej dotyohozas grom ady.
Podsycany wciąż ogień nie wiele wprawdzie daw ał oiepła, zato m nóstwo dym u z przem oczonych ulew ą gałęzi, ale dobry kubek gorącej h erb aty i ru ch zrobił niebawem swoje. Dopiero teraz zaczęły w ychodzić powoli na ja w tajem nice nocy. Ju ż była, dowiedzieliśmy się, i narada wojenna, ozy nie z a alarm ow ać obozu, gdy zaraz n a początku nocy jak iś spóźniony, lub ulewą na połoninie zatrzym any letnik przeohodził obok namiotów. (Ten się ju ż stanow czo w ym knął jarem czańskiem u klubowi). Przem ogło j e dnak zdanie biernej obserw acyi intruza. Środkowe zaś straże, pełniące służbę od jedenastej do pierwszej, nie m ogły w żaden sposób ustalić autora rzuoonej w nocy do rozstrzygnięcia kw estyi, ozy bardziej praw i
dłowo j e s t usadowić się stale przy ognisku, więo blisko w ejścia do namiotów, ozy też należy zajść i do n a szych worków, które złożone opodal pod drzewem i zabezpieczone przed zmoknięciem , były w z u p eł
nym cieniu. W ynik narady, bardzo zresztą nied łu
giej, był jasn y i prosty, że gdzie są w orki i co się w nich znajduje, to tylko my wiemy, n ik t więc ich
s - - = = = == = = = = = = = = = === 14
szukać nie będzie, a straże zawsze czuwają przy ogniu. G dyby zaś doszedł jakiś szmer z tam tej strony, to się zaalarm uje obóz i w tedy pójdą ju ż wszyscy razem, ja k należy. W obec tak jasn ej i naturalnej deoyzyi obaj ju ż do końca nie ruszyli się krokiem od ogniska ; obudziwszy zaś następców, przykazali im święcie, że powinni także od czasu do czasu zajrzeć i do naszych worków. Leoz ci przeszli ju ż samorzutnie jeszcze z wieczora ten sam syllogizm, a loszedłszy do tego samego wniosku, postanow ili 3zas do śniadania skróoić kubkiem h erb aty , w któ
rej posiadaniu byli, jak o w yznaczeni na drugi dzień luoharze. Leoz, gdy ju ż ogień był podłożony nale- iyoie i buchnąwszy wysokim slupem oświecił brzeg jotoku, przypom niano sobie, że oukier je s t w wor-
eu i to niewiedzieó czyim.
Z godnie jed n ak i bez zastrzeżeń zapewniali wszystkich pełniący służbę tej nocy, że się zacho
wali bez zarzutu i nie bali się „nic a nio“.
Dzień tym czasem robił się coraz większy, więo lagliłem do pospiechu. Po obm yciu się w zimnej, izystej wodzie potoku, zwinięto nam ioty, wym yto spakowano naczynia kuchenne,, a o godzinie piątej rąbka sygnałow a wezwała ju ż do pochodu.
D roga prowadziła zrazu brzegiem Jaw orneń- ikiego potoku nie bardzo stromo pod górę, pięknym
szpilkowym lasem, od którego szedł chłód jesz nocny i woń rozpalonej dnia poprzedniego żyw;
Całe pasmo Jaw ornika, rozciągające się przed nami osm iokilom etrowym grzebieniem o ostryoh, niespo
kojnych konturach, skryte jeszcze było i tylko śro d kowa, najw yższa jego część odsłoniła się zupełnie, gdyśm y po półgodzinnym m arszu wyszli na p ie r
wsze połoniny. Stąd, zw ykle uozęszozana przez ja - rem czańskich gości ścieżka, opuszcza potok Jaw o r- neński, dopływ Żonki i biegnąc następnie między obu Jaw orneńskim i potokami, (drugi na wsohód od pierwszego, w pada w prost do P ru tu ) dochodzi do pierwszego wklęśnięcia g rani na wschód od szczytu.
M yśmy postanow ili pożegnać się na połoninie z u - ozęszczaną ścieżką i idąc stale ku południowem u zachodowi, wejść grzbietem Bahrowca, stanow iącym dział w odny m iędy potokiem tej samej nazwy, a potokiem Jaw orneńskim , n a g rań Jaw ornika.
Niebawem więo zaszyliśmy się znów w las wil
gotny, postępując raźno pod górę, bo i siły były świeże, i oboiążenie nieznaozne, bo tylko na trzy dni dźwigaliśmy zapasy żywności. Dzień wydał się niezmiernie długi z powodu wcześnie rozpoczętego marszu, ta£, iż, gdy zgodnym chórem zaczęto się domagać jedzenia, nie chciało się oczom wierzyć, była dopiero dziewiąta. Zniknęły więo znowu dwa
= --- ' ■ = = 16
O bóz nad Ż o n k ą .
potężne bochenki chleba i pokaźna ilość słoniny pod czarodziej skiem dotknięciem k r ajczego, który wprawdzie drobny postaw ą, ale krajał krom ki bez zarzutu.
Po krótkim odpoczynku ruszam y dalej, wciąż lasem. Niebawem w ychodzim y na g rzbiet Bahrowca, a stąd docieram y pod samą grań Jaw ornika, gdzie łączym y się z opuszczoną na połoninie ścieżką. Na nieco wolniejszem m iejscu natrafiam y na stół skle- oony, od siekiery i dwie na wpół rozw alone ław e
czki. Jeszcze cyw ilizacya! W ięc g d y się m a dookoła cudny w onny las, pod nogami traw ę niem al wpas, ty cywilizowany ozłowiecze siadaj ostrożnie i według form na brudnych ław eczkach i tylko w tedy podzi
wiaj przyrodę, kiedy ci ręka barb arzy ń cy z dolin w ytnie kilka świerków „dla widoku".
Rzucam y się w trawę, w której pełno krzaków dojrzew ających borówek, i znów s ły s z ę : „jeśe“.
W ejście na sam szczyt nie wiele ju ż nam za
biera czasu. Stajem y na niem około godziny je d e nastej. Odświeżone burzą i ulewą w ym yte pow ie
trze było czyste i takie jasne, że naw et najdalsze widoczne szczyty w ystępow ały w niezw ykle ostrych konturaoh. Całe pasmo Czarnohorskie od P ietrosza aż do P o p a Iw ana, iskrzące się w słońcu bogato rozsianym i łatam i śniegu, leżało przed nami. A tuż...
17
tuż, iż zdawało się, że tylko ręk ą sięgnąć, wychy
lała się z koronki czarnych lasów łysina Ghomi&ka.
To nasza najbliższa droga, ten siny, poważny wał, k tó ry nas w itał z daleka w najpiękniejszych, jak ie miał, szataoh, nie zalotnie, lecz poważnie i z god
nością, ja k na ojca tych gór przystało. Znam y się ju ż od tak dawna. Jeszosse ja k o czternastoletni chłopiec pierwszą z nim zawarłem znajomość, a ile razy wracam do niego z dołów, zawsze mię w ita tą sam ą niezm ienioną tw arzą przyjaoieia, który dawne przypom ina losy i przygody z uśmiechem rozbaw io
nego dzieciaka.
— A pam iętasz ty... było was trzeoh w tedy...
e to ju ż dawno było... jag eście się to nocą darli od Zaroślaka, aby mi w tw arz zajrzeć pierwej niż słońce?
Albo tę noc nad Niesamowitem jeziorem , tak ą ogro
m nie ja sn ą i księżyoową..., albo tę burzę w Gradży- nie... w tedy było was ju ż więcej..., albo to koozowi- sko nad Iłcią, kiedy to wielkie w ody zam knęły dal
szy pochód . . . , albo ten beznadziejny m arsz z pod P opa-Iw ana lasami nad Czeremosz;, albo to drapanie się po w szystkich żebrach Szpyci... a źródła Cisy.,.
a w odospady Prutu... a....
....Pamiętam, w szystko pamiętam ... mój stary.
I długo by się tak stało jeszcze wobec daw nych w spom nień i daw nych wysiłków i żadnem u z nas nie
18
chciało się szczytu opuszczać, tak i przed nam i ro z taczał się św iat daleki i tak przepojony słońcem,
Ale przed wieczorem jeszcze m usieliśmy zejść nad potok Żeniec, gdzie w edług program u m iał być nasz najbliższy nocny obóz.
Zejście przeciwnym stokiem Ja w o rn ik a je s t ju ż zupełnie nieuczęszczane, a skakanie po olbrzy
mich, lecz ruchom ych głazach wym agało nie tyle turystycznej w prawy, ile cyrkow ych zdolności lin o skoczka. Południow e słońce zaczęło prażyć niemiło*
śiernie, a blask w ybielonych kam ieni drażnił bez
k arnie oozy, las bowiem rozpoczynał się dopiero u dołu, a wyżej rosły tylko na skąpej glebie sucho
tnicze świerki, lub kępy poszarpanej wiohrami i spie
czonej słońcem kosówki.
D roga nasza m iała prowadzić łukiem silnie w ygiętym ku wschodowi aż do gran icy lasów i dalej w tym samym kierunku nieznacznie się zniżając n a ę o to k Jaw ornik, a potem ju ż jeg o brzegiem nad Żeniec. Zaraz ze szczytu wyznaczyłem p u n k t oryen- tac y jn y na skraju lasów, wiedząc, że po ty ch k a m ieniskach grom adą iść nie będziemy.
I rzeczywiście rozsypaliśm y się niebaw em w dłu
g i sznur, a podczas g dy jed n i ju ż znikali w lesie naw ołując się i zbierając w umówionem miejscu, dru- 19 = = = = = :: = ---== = == = = = = = = = = =
2*
dzy, wysoko jeszcze w górze, w ykonyw ali ucieszne ruch y rownoważne, podobni do dyrygientów jak iejś niewidocznej kapeli... W ięo najpierw przysiad pełen gracyi, na dwa tak ty nie dłużej, potein energiczny rzu t naprzód na najbliższy upatrzony kam ień i przez chwilkę nieruohom a pozycya z ciałem lekko w łuk ku przodowi wygiętem, potem postawa prosta i s z ty w na przez m gnienie oka z rękam i rozłożonymi do poziomu, potem ostrożny krok naprzód i ruohy rąk zrazu mało widoczne, potem coraz gw ałtow niejsze, wreszoie głęboki ukłon w stronę reum atycznie w y kręconego świerka i... zniknięcie z kamiennej estrady w jak ą ś za późno dostrzeżoną szczelinę...
Nie dziw więc, że po takiej pracy zebrana nad potokiem drużyna sapała przez dobrą chwilę ja k rozw ydrzony automobil, zanirn ścieżką co chwila gubiącą się i zjaw iającą się znowu, poczęła sohodzić w dół starym i pięknym ju ż lasem. Niebawem j e dnak las się urwał, a je g o m iejsce zajął daw ny zrąb, zarosły krzewam i i pasa sięgająoą trawą. Oczywiście o ja k ie jś ścieżce nie mogło być tutaj mowy. S kiero
wałem się dlatego w najsilniejsze wgłębienie terenu, gdzie, ja k się spodziewałem, nastrafiłem na starą ryzę, k tó rą ju ż niby chodnikiem zeszliśm y nad Żeniec.
B yła godzina trzecia po południu, a po dzie- sięeiogodzinnym m arszu należał się nam ju ż i objad i spoczynek.
Z założeniem jed n a k obozu był kłopot.
Żeniec płynie, szczególnie w górnym swoim biegu, bardzo w ązką doliną, a strom e zbooza górskie po kryte m ięszanym lasem opadają niem al w prost w w o d ę ; z lewego brzegu nadto biegnie droga le śna, przeznaozona do zwózki drzewa, w znaoznej swojej częśoi zawalona butw iejąoym i kłodami, w szel
kie zaś w olniejsze i bardziej płaskie miejsoa są szu- trow iskiem , powstałem z wiosennych rozlewów. —■
D olina rozszerza się dopiero w dalszym biegu rze
czki u samego ju ż niemal ujścia, tam tędy jed n ak nie prow adziła nasza droga, więc koniecznie gdzieś w pobliżu musiało się znaleśó m iejsce możliwe do rozbicia nam iotów . Podzieliliśm y się więc na dwa oddziały i podczas, g d y jed n a część idąo w górę potoku przeszukiw ała oba jeg o brzegi, druga w od
ległości pół kilom etra czyniła to samo w dole. — W ynik jed n a k bardzo sumiennie robionych poszu
kiw ań był bardzo dla nas przykry, nigdzie bowiem nie znaleziono łączki, a jeśli tu i ówdzie natrafiono n a p ła t zielonej płaszczyzny, to pod ogrom nym i liść*
mi łopuoha, k tórym i b y ły oba brzegi obficie porosłe, kryło się ty le ostrych potężnych kam ieni, że naw et
21
najm niej z naszej grom ady w ybredni, robili na w i
dok takiej pierzyny m inę nosorożca, k tó ry m a za chwilą zaprodukowaó prysiudy.
Nie było rad y i trzeba było koniecznie znani ej szyć wym agania, zadow alając się nawet nieco tw a r
dszą pościelą, byle tylko równą, a rrzynajm niej do rów nej zbliżoną. Poczęto więc przeszukiw ać szufcro- wiska, lecz i tu taj nie bardzo się nam szczęściło.
W tem party a szukająca w dole potoku w raca z tryum fem , że je s t miejsc© n a obóz i to znakomi- oie zabezpieczone, iż naw et nocne straże będą nie
potrzebne. Idziem y więc we wskazanym k ierunku i spostrzegam y rzeczywiście dosyć obszerne, prawie zupełnie rów ne szutrowisko z drugiej strony rzeki, oddzielone od lesistego stoku w iosennym zale
wem rzeczki, pełnym kam ieni i butw iejących pni, k tó re dyskretnie usiłow ały zasłonić olbrzym ie liście łopianu.
N ie było wyboru. W dół rzeki nie pójdziem y, bo nałożylibyśm y niepotrzebnie drogi, a zresztą na
dzieja rychłego, ciepłego posiłku kazała nam widzieć w łysym , ja k grom adzki las, szutrow isku najideal- sze m iejsce na nocleg. P oto k b ył jed n a k w tym m iejsou dosyć głęboki i w artki, ale dookoła tyle było porozrzuoanyoh belek rozm aitej grubości, że
22
zbudowanie m ostu nie przedstaw iało żadnyoh t r u dów. W m ig więc powierzono kierow nictw o b u dowy jednem u z naszej grom ady, k tó ry wraz z do*
branym i tow arzyszam i miał dać dowód inżynierskich zdolności. R eszta zaś rozłożywszy się na belkach opodal, roztrząsała w ażną dla nas w obecnej chwili kwestyę, czy sm aczniejszą je s t zupa grzybow a, czy grzybow o-ryżowa. Jeszcze nie było pod tym wzglę
dem ustalonej deeyzyi, a zapas argum entów za i przeciw dalekim był jeszcze od wyczerpania., gdy nasz techniczny kierow nik budowy m ostów oznaj
mił, że ukończył ju ż powierzone mu dzieło. N a m i
sternie ułożonych podporach z dużych bloków k a
mieni, w spierały się trz y długie świerkowe krąglaki unieruchom ione kam iennym i przyczółkam i. Most był naw et w ygodny, bo półmetrowej szerokości i brakow ało mu tylko poręczy i tabliczki z napisem :
„ Jech ać stępo pod k a rą ‘% ażeby spraw iał wrażenie rzeczywistej kom unikacyi m iędzy obu brzegam i rzeczki.
W śród przeciągłego Aaa... w yniesiono natyoh- m iast jednogłośnie budowniczego do godności szla
checkiej z dodaniem p rzy d o m k a: „belik“. (Na ta r
czy, kształtu n akryw y od kociołka, we w ieńcu z li
ści łopianu, nadłam any krąglak),
23
Pozostało jeszcze oczyszczenie i zrów nanie szutrow iska, z ozem załatw iono się bardzo szybko.
J e d n i zbierali i odrzucali większe kamienie, drudzy skopyw ali saperskim i łopatam i nierów ności tak, iż w przeciągu pół godziny dostateczna'1 przestrzeń pod dwa nam ioty była gładką niem al ja k stół. N ie bawem obóz był gotów . W orki złożono razem i za
bezpieczono przed zmoknięciem w razie deszczu, a z boku stanęła kuchnia połowa. Drzewa naniesionego z gór wiosennym i jeszcze wodam i było wszędzie poddostatkiem , tak iż w ystarczyło zebranie tego co leżało pod i-ęką. K ucharze stanęli do swojej roboty, a reszta wyścielała nam ioty olbrzymimi liśćmi ło pianu i traw ą. Do godziny piątej było w szystko ju ż n a noc przygotow ane, a kucharz nie tylko nie po
trzebow ał zwoływać i zapraszać do obiadu, ale r a czej m usiał się opędzać pow agą swego wysokiego urzędu od natrętów , k tórzy co chwila kontrolow ali kotły, czy w re ju ż woda i ozy ju ż czas zasypać r o sół. To też, g d y zdjęto z oguia kociołki, odrazu ju ż dziesięć rąk z dziesięciu czarkam i wyciągnęło się ku nim niecierpliwie. Z biedą w ystarczyła ugotow ana ilość rosołu, k tó ry smakował w yśm ienicie i tylko ten i ów uskarżał się, że nie dostał ze spodu, gdzie gęsto osiadł ryż i przypraw y. Po rosole rozdano mięso i chleb, poczem zabrano się zaraz do czysz*
24
ozenia naczyń, by b yły gotow e n a w ieczorną h e r
batę.
Dzień b y ł jeszcze wielki, chociaż w kotliną, w której obozowaliśmy, padały już wieczorne cienie, ale dookoła gó ry i lasy kąpały sią w pełnym słońcu, które powoli bardzo zaczęło nabierać czerwonego odblasku zbliżającego się wieczoru.
U żyw ał więo każdy w ypoczynku n a swój sp o sób : Czysta i głęboka dosyć woda potoku znalazła zwolenników kąpieli, lecz zbyt niska jej tem peratura pozwalała raczej na dokładne obmycie się tylko niż na kąpiel.
Nie oddalano się jed n ak zb y t daleko od obozu, gdyż i zapow iedziany był w czesny spoczynek i n a pogodnem dotychczas niebie zaczęły się zbierać chmury, grożąc ulewą, a dalekie grzm oty nie wró
żyły zby t spokojnej nocy. G ęsto więo było na obo- zowem szutrowisku, gw arno i wesoło.
W tem najdosłowniej skamieniałem.
W ysoko, n a tle czarnego lasu, zobaczyłem w pow ietrzu piłkę footbalową. T ak dokładnie re widowałem każdego, w yrzucając z plecaków każdą najdrobniejszą rzecz wziętą niepotrzebnie, aby p o tem w drodze na potrzebne rzeczy nie zabrakło w nich miejsca, a mimo to przem ycono piłkę footbalo-
25
wą, k tó rą teraz puszczono w ruch wobec mojej ju ż bezradności. Nie zważano naw et na potok rozdzielają
cy grających i rozpaczliwe okrzyki kuoharza, dbałego o całość ogniska i h erbaty. Są, pomyślałem, rozm a
ite choroby nagm inne, uporczyw e i nieuleczalne, ale ta chyba niem a sobie rów nej. W y b ierać się na cztery tyg odn ie na włóczęgę po zupełnych bezludziach, być zm uszonym nosić na plecach po kilkanaście nieraz godzin dziennie ciężar niemal ponad siły, a mimo w szystko pam iętać o footbalow ym trenningu, do tego trzeba ju ż koniecznie być n ałogow ym ! Ale, jeżeli m iałem dotychczas jakieś obawy, czy wszyscy podołają trudom w yprawy, to prysły one z tą chwiłą Jeżeli po dziasięciogodz-innym m arszu górskim na przełaj, pomyślałem, możecie praw ie bez w ypoczynku g rać zaraz potem w piłkę nożną, na karkołom nym w dodatku terenie, to mogę ju ż spać spokojnie. — W ytrw acie do końca !...
I szła ju ż partya piłki i przed herbatą i pod
czas herb aty i po herbacie aż do zmroku. Straży postanow iliśm y nie rozstaw iać tej nocy, obóz był bowiem jak by warowny, odludzie zupełne, a zw ie
rzy n y w ty ch lasach nie wiele i nie szkodliwej zwłaszcza w lecie. Do ogniska tylko włożono kilka g ruby ch poian, aby się tliły przez noc i n a rano był ju ż gotow y żar do ugotow ania śniadania. Dolina
26
Żeńoa coraz bardziej otulała się w cień, a stoki górskie po obu jego brzegach zdaw ały się zbliżać ku sobie, zostaw iając tylko od wschodu szyję nieco szerszą i jaśniejszą. S/ońce napadało ju ż za ozarny wał lasu zam ykający dolinę od zachodu, ale z wol
nego jeszcze od chm ur skraw ka nieba, samo ju ż niewidzialne, kładło na czarnych ju ż u spodu szczy
tach, ostatnie plamy. Te na tle niespokojnie p rze
w alających się ciężkich ohinur płonęły zrazu pełnym szkarłatem , potem nabierały odcienia fioletu, posuną
wszy się nieco wyżej ku górze, potem w stal prze
szły, aż wreszcie zczerniały zupełnie ja k wszystko wokoło.
W nam iotach było ju ż ciemno i cicho.
Tylko obficie płonący ogień, szarpany wzma
gającym się wiatrem, w yginał fantastycznie płonące języ ki i raz pełzając po ziemi, to znowu strzelając ku górze, b y ł jed y n ie czemś widocznie żywem po
m iędzy wszystkiem , na co ju ż padło odrętw ienie nocy.
Groźne w arczenie burzy, k tóre ucichło z wie
czora dało się znów słyszeć, leoz znacznie bliżej ł w krótszych odstępach ozasu, w tow arzystw ie ciepłych podm uchów w iatru, k tóry stoczywszy się w dolinę napróżno szukał w yjścia w jakieś przestronne i otw arte 27
m iejsce. Niebawem wielkie krople deszczu zapow ie
działy zaczynającą się ulewę. D orzuciw szy do ognia jeszcze kilka suchych, szozap i upewniwszy się, czy worki są dobrze otulone przed deszczem, weszli pod nam ioty ostatni z grom ady, których więził do
tąd na wolnem powietrzu, ten pierwszy raz może odczuw any bezwzględny spokój w przyrodzie, u s y pianej w ytrw ale m onotonnym szmerem potoku, ja k b y n a przekór usiłującym j ą zbudzić grzm otom .
Coraz częstszy m iarow y odgłos płótna nam iotu w skazyw ał, że to, czego uniknęliśm y z w ieczora, czeka nas te ra z ; wreszcie w szystko zlało się w j e den nieprzerw any szum, w którym nie m ożna było odróżnić, ani jednostajnego woiąż pom ruku Żeńoa, ani podm uchów wiatru, ani szum u zadąsanego, bo z pierwszego snu zbudzonego lasu, ani uderzeń d e
szczu, ani odgłosu spływ ających w dół strum ieni....
Na dworze szalała ulewa....
Schroniska nasze nie były wprawdzie okopane, bo trud no było tego dokonać na szutrowisku, ale też było to zupełnie niepotrzebne. Przepuszczalny ja k gąbka teren, zabezpieczał zupełnie wnętrze nam iotów przed w targnięciem tam wody, a zresztą m iarowe oddeohy spiąoych wskazywały, że g d y b y naw et Żeniec mógł zmienić swój bieg i płynąć, ta k starannie pod n o
cleg przygotow anem szutrowiskiem, nie zdołałby przerw ać snu zapracow anego tak dobrze.
D ziesięciogodzinny marsz i p arty a footbalu zro
biły swoje.
Okryłem się i ja kocem i w tulony w k ąt n a m iotu nadsłuchiwałem zrazu zgiełku dooh.odząoego z zewnątrz, starając się zoryentow ać w poszczegól
nych odgłosaoh, straży bowiem nie było, a w iatr mógł zerwać płótno drugiego nam iotu. Ale zw olna zaczęły się mi w ygładzać wszystkie głosy i tracić z po- ozątku coraz rzadziej, potem częściej swą ciągłość...
zasnąłem.
Obudził mię przykry brak oddeohu i uczucie zimnej wilgoci na twarzy. Płótno nam iotu w ysm agane wiatrem i zwilżone deszczem stało się oiężkie, a nie dosyć silne n apięte obwisło mi na twarz. Nie chcąc budzić śpiących, wyrw ałem jed en kołek n ap in a jąc y płótno i wypełzłem na zew nątrz. Deszcz ju ż był ustał zupełnie, ogień jed n a k był zupełnie zalany i naw et w popiele nie mogłem się dogrzebać węgli.
Trzeba więo było rozpalić go na nowo, w yszukując w naniesionej z wieczora stercie oo suchsze gałęzie.
N am ioty trzym ały się dobrze i tylko tu i ówdzie trzeba było poprawić napięcie.
Była godzina trzecia rano.
(Ohmury, zagnane przez w iatr jeszcze z w ie
czora, nie mogąc się w ydostać z zam kniętej zewsząd k otliny, pokryły się zrazu po źlebaoh, sm agane sil
nym i podmuohami, a gdy się już nieco uciszyło na Rwiecie, wypełzły ostrożnie z bezpiecznych kom yszy n a lesiste zbocza i traw am i p okryte dawne zręby.
W ziąw szy je w wyłączne posiadanie, rozpierały się coraz pewniej i śmielej, aż wreszcie okryły wszystko ciężką w ilgotną zasłoną.
D latego też, pomimo rannej ju ż godziny, p a n o w ał wszędzie jeszcze m rok, praw ie że nocny i tylko tu i ówdzie w idniały z rzadka porozrzucane czarne plam y na blado-szarem ruchliwem tle, zm ieniając ustaw icznie swą wielkość i kontury. Tylko bliżej, sam otnie stojące na zrębie drzewa, czerniały scalę, chociaż niepew nym zarysem, a przysłaniane co chwila w ałęsającym i się wszędzie mgłami, cofały się w oczach raz bardziej wsteoz, to znowu zbiegały aż nad brzeg potoku, n iby topieleo napróżno w yglądająoy ratunku.
U góry tylko było nieco jaśniej, co wskazywało n a blizki ju ż ranek.
Dzień zatem nie zapow iadał się najlepiej. — W praw dzie nie długa czekała nas dzisiaj droga, bo tylko do Jabłonicy, ale część jej prow adziła n a przełaj lasem strom o pod górę, pod kopiec Cho-
30
miaka, więo wobeo spodziewanej m gły, d o sjó łatw a w norm aluyoh w arunkach orjentaoya, staw ała się wcale poważną. Ale od czegóż mamy precyzyjną bu solę B e z a rd a !
Do budzenia obozu było jeszcze za wcześnie, więc tą samą drogą, którą wydostałem się na z e wnątrz, wpełzłem znowu pod nam iot i przygnębiony nieco spodziewaną słotą i przym usową kąpielą, pełan żalu na jakiegoś dom niemanego referenta od pogody, którego względami nie będziemy w idocznie się cie
szyli, ułożyłem się na dawnem swsm miejscu. I już m yślałem nad jak ą ś hekatom bą, nie wiedzieć z czego złożoną, gdy pod wpływem przyjem nego ciepła i m onotonnego szm eru Żeńoa, usnąłem po raz drugi.
G dy się zbudziłem, byłem ju ż sam w namiocie, a przez odsłonięte wejście zaglądał dzień ju ż wielki i nie tak rozpaczliwie zadąsany, ja k się tego spo
dziewałem. Kooiołki stały ju ż na ogniu, który szczel
nie był otoczony, siedzącym i w kuczki, rozczochra
nym i postaciam i, owiniętym i w peleryny i koce. — Brakowało tylko kogucich ozy orlich piór we wło
sach i krążącej „fajki pokoju“, aby to w szystko sprawiało wrażenie obozowiska jakichś „bawolich ogonów“ lub „niedźwiedziej w ątroby14, bo „tom a- haw kiu były u boku, w postaci toporków , p rzy p ię tych do skautow ych pasów. W cisnąłem się i j a w t e n
31
żyw y wieniec, trochę dzisiaj senny, mimo niezbyt » ju ż wczesnej godziny, i mało gadatliw y. Brakow ało nam słońca i tego tysiąca wciąż zm ieniających śię barw , w k tó re przyroda stroi się co rana.
Go chwila któryś zadarłszy głowę do góry i goniąo oczyma przelewające się obłoki, mówił tonem lekarza, mającego również przedsiębiorstwo pogrze
bowe : „ może to się jak o ś przetrze".
— A może — odpowiedział ten lub ów, zie
wnąw szy przytem tak serdecznie, ja k nieboszczyk, nie m ogący się ju ż doozekać końoa pogrzebu,
Tymczasem zwolna zaczęło się przecierać rze
czy wiśoie. Chm ury opadały coraz niżej co cięższe, a szara powłoka dotychczas zasłaniająca słońce, b ie lała coraz bardziej. Czyniła wrażenie coraz to cień
szej zasłony, k tóra powoli zaczęła i żywszych do
staw ać kolorów, czerwieniąc się nieśmiało od wschodu.
Ju ż i otaczające kotlinę szczyty otrząsały po kolei swe łyse lub lesiste czuby z mgły, a wprawdzie tym drugim szło to nieco trudniej, bo w plątane w czu
p ry n y lasów chmury, strącone z jednego m iejsca starały się usadowić na drugiem, ale niebawem tylk o niewiele z nich świeciło kosm ykam i siwizny, które znikały szybko. — W reszcie ukazała się pierwsza przerw a na niebie, przez k tó rą zajrzał n a św iat po- rannem słońoem zaróżow iony błękit.
32
— Zdaje aię, że będziem y dziś przecież mieli pogodę — odezwał się m ilczący dotychozas, a świeżo uszlachcony „Belik“.
— Będzie ładn y dzień — popraw ił najm łodszy z naszej grom ady Adaś, zwany ogólnie „Bazylim*, jeden z tyoh nałogow ych, którzy brali najozynniej-
szy udział w przem yceniu piłki footbalowej.
— K to wie ja k będzie. To dopiero da s.ę widzieć wieczorem — zadysponow ał jed en z bystrzejszych astronomów, ubrauy w j^k ąś starą zarzutkę koloru zwietrzałej tabaki, przepasaną z wierzchu zwykłym paskiem, splunąw szy od nieohoenia przez zęby w sam środek ogniska.
Na przekór jed n ak tej uwadze m eteorologicz
nej ważnego członka w j prawy, Ceśka puszkarza, piastującego stałe u boku nasz karabin Mauserow- ski, po jednej przerwie na chmurnem dotychczas niebie, pojaw iła się druga i trzecia, a potem, to już rw ało się wszystko ja k pajęczyna, aż wreszcie dość ju ż wysoko stojące sło ń ie, rzuciło w kotlinę odrazu takie bogactwo św iatła i kolorów, że aż zbytek. — Mleczno białe dotychozas wody Żeńoa poczęły się iskrzyć jak roztopiony m etal, barw iąc równocześnie dziesiątkam i odoieni, bezładnie na dnie porozrzucane olbrzym ie złom y kam ieni. Ostatki mgieł, eznjąo, że nie m ają już co robić tu ’aj, gdzie ty le je s t barw
33
i światła, zabierały się niechętnie do odwrotu, dążąo długim , sennym korowodem w dół potoku. Z a trz y m yw ały się jed n ak oo chwila, jak b y wstecz oglą
dając, ozy może przecież nie uda im się pozojtaó w kotlinie. Ale słońce gnało ju ż przed sobą o sta t
nich, gdzieś po załom ach pokrytyoh m aruderów , więc posuw ał się ten pochód żałobny zwolna w p ra wdzie i niechętnie, lecz ustawicznie, aż wreszcie w szystko tak było zlane światłem i tak słońca p e ł
ne i tak rozweselone od razu, że i nasz obóz m a
rudzący i na pół senny dotychczas, zawrzał życiem od razu, g o tu jąc się szybko do pochodu.
J e d n i więc zwijali nam ioty, otrzepując je z n o cnej ulewy, drudzy porządkowali plecaki, przykra- czając do nich nocne okrycia, inni myli się po spie
sznie w potoku, bo śniadanie było ju ż gotowe i p o k ra ja n e racje chleba czekały na właścicieli. Niebawem ko
ciołki były ju ż próżne, a po wolnem ju ż szutrowi- sku snuły się wszędzie postaoie szukające sposobne
go m iejsca do spożyoia śniadania. Ten niósł o stro żnie kubek pełny gorąoej h erb aty i dm uchał na nią zawzięcie, próbująo od czasn do czasu napróżno dotknąć wargami w rzątku. G dy się to nie udawało zagryzał kilka uchw yconych kropli potężnym i kę
sami ohleba, trzym anego w drugiej ręce 5 ów ujął sw oją blaszankę palcami obu rąk za górną kraw ędź,
gdzie m etal był najm niej rozegrzany, a potężną krom kę ohleba niósł w braku trzeciej ręk i od r-azu ju ż w zębach. Leoz nie m ogąc w skutek tego dm u
chać równocześnie na ukrop, po kilku ju ż krokach staw ał bezradny, a oglądnąwszy się pospiesznie do
okoła, czy nie zawadzi o kogo, przysiadał powoli i ostrożnie staw iając swoje śniadanie na szutrow isku tam gdzie stał. P o tem prostow ał się pospiesznie, strzepując żar z palców, Bardziej pomysłowi pousta
wiali kubki do potoku, kończąc się tym czasem zbie
rać do drogi.
Było ju ż dobrze po szóstej, kiedy się rozległ pierw szy sygnał trąbki, wzyw ający do ukończenia ostatnich przygotow ań, a o godzinie pół do siódmej ruszyła w drogę oała karaw ana.
Postępow aliśm y zrazu w dół Ż eń ca, ja k ie pół kilom etra od m iejsca obozowania, aby następnie nie
daleko ujścia R oskilskiego potoku zboozyó na ozy- ste południe śoieżką znaczoną na m apie, a dążącą z dalszym swym ciągu na szczyt Chom iakowa (1340).
M yśmy jed n a k dali się nią zawieść zaledwie jak ie tysiąc kroków na niższe połoniny, a stąd darliśm y się dosłownie już na przełaj, nie zm ieniając k ieru n ku nad potok B,oskilski, aby go także m inąć w poprzek i ohwycić ostatnią serpentynę wygodnej i bardzo
.35 - ____ ■ ■ ---;
2*
przez letników uczęszczanej ścieżki od ujścia Żeńca n a Chomiak.
Ju ż zaraz z początku dawały się odczuwać n a stępstw a nocnej ulewy, T eren był u dołu grzązki, a przed rozpoczęciem pochodu w prost do góry, trzeb a było minąć nadto zuaczny szm at lasu sąjia dujący z połoniną i to w ybitą przez bydło drogą leśną. Ta część lasu ju ż z samego swego położenia dosyć mokra, teraz przedstaw iała jedno bagnisko.
"Wprawdzie gęsto przy sobie ułożone krąglaki miały odgryw ać rolę jak b y chodnika, ale mokre od deszczu i oślizłe, a spoczywające w dodatku na bardzo niesta łem podłożu dawały tylko sposobność do stw ierdzania pew nika, że w razie u tra ty równowagi i chęci upadku, chw ytanie się powietrza jako jedynej deski ratun k u , je s t zabiegiem nie zawsze prowfadzącym do oelu.
Z wielką więc ulgą poczęliśmy się drzeć na przełaj pod górę, zboczem zrazu nie bardzo s tr o mym, lecz zawaloaem butwiejącym i pniarni, na które trzeba się było wspinać oo chwila, Gzęsto j e dnak wysoki na kilka m etrów wykrot tak zagrodził drogę, że musiało się go obchodzić, nie mogąc ani przejść, ani podleśó pod zw ichrzone i po pląta ie ga łęzie i korzenie. D roga staw ała się ciężka. Oo k il
kadziesiąt kroków trzeba było dawać wypoczynek
36
zmęczonym płuoom, a ohooiaż oień był zupełny i w ilgotny chłód panował niepodzielnie, po godzinnym ju ż marszu byliśmy zlani potem zupełnie. Na d o miar, zbocze staw ało się ooraz bardziej strom e, że iśó można było zakosami tylko, lub bokiem, w tła czając silnie w ziemię oboas na ostro kutego buta.
Przed nami biegła w górę zw arta ściania lasu, nie przeświecająca nigdzie, więo niewiadom o ja k jeszcze wysoka. Minęła w ten sposób i druga godzina w sp i
nania się i trzeba było bardzo uważać, aby przy w ym ijaniu drzew i w ykrotów Die zboczyć zanadto na wschód lub zachód. Oo ohwila więc kontrolow a
łem kierunek busolą i powstrzym ywałem bardziej niecierpliw ych, którzy darli się w górę niem al baz w ytchnienia, aby dojść wreszcie do końca, lab z w olniejszego nieco m iejsca zobaczyć, ozy daleko j e szcze do podnóża pasma, na k t6rem usiadły w ień cem Gorgan, Syniak i Chomiak. Las jed n ak był woiąż jednakow o zw arty, zawalony zwłokami drzew, oślizły i w ilgotny,
Zewsząd słychać było przyspieszone i zmęczo
ne ju ż wspinaniem się oddechy. Plecaki, nie bardzo ju ż naładow ane zaczęły przecież zawadzać, n ie tyle swoim ciężarem, ile z powodu ustaw icznego zawadzania nim i o gałęzie przy podłażeniu pod p o wyw racane bezładnie pnie. Odpoczynki, w praw dzie
37
m inutow e zaledwie, m usiały być coraz częstsze, a k rw ią nabiegłe tw arze zlew ał pot coraz obficiej. — U cichły też rozm owy i śmiechy, ja k przy oiężkiej praoy, k tó rą się musi odrobić.
W tern idący najbardziej na przodzie daje znać tow arzyszom radosnym okrzykiem, że stanął już na ścieżce. Jeszcze kilka m inut w ysiłków i odpoczywa
m y ju ż wszyscy na w spaniałej, ja k b y parkowej dro
dze leśnej, któ ra nas zawiedzie pod sam ju ż kopiec Chomiaka. Kobim y też szybko ostatnią chwyconą serp en ty n ą i w dwadzieścia m inut jesteśm y na łączce, gdzie w ita nas gościnnie nowe schronisko oddziału Czarnohorskiego tow arzystw a tatrzańskiego, p osta
wione w miejsce starej, walącej się altany w d ro dze n a Syniak.
Stanęliśm y wreszcie u celu, ale rów nocześnie spostrzegam y z żalem, że pięknie zapowiadaiąoa się z ran a pogoda, zaozyna się psuć widocznie, bo przez sam Ohomiak sunęła poważnie oiężka ozarna chm ura.
Miał raoyę nasz puszkarz, utrzym ując przy śniadaniu, że ja k będzie dzisiaj z pogodą, da się n a j
lepiej widzieć dopiero wieczorem. — Zaledwie też pozrzuealiśm y plecaki i rozgościli się jak o tako w sohronisku, gdy lunął deszcz.
Zaczęło nas w yraźnie prześladow ać szczęście.
B yliśm y w praw dzie dopiero trzeci dzień w d r o dze, ale mimo wciąż niepew nej pogody nie zm okli- my dotychczas ani razu. Praw da, że to dopiero był początek naszej włóczęgi i to najlżejsza jej ozęść i że czekał nas jeszcze niejeden trud i wiele jeszcze dni niepew nych i trudniejsze w arunki terenowe, ale jakoś spoglądaliśm y już pewniej w przyszłość. — A może się nam będzie tak częściej udawało ! — Deszcz ja k b y czekał, abyśm y się znaleźli pod da
chem, bo obfitymi od razu strugam i, bez jak iejk o l
wiek zapowiedzi wylała się od razu oała zaw artość chm ur na nie oschłą jeszcze zupełnie ziemię z no- onej ulewy. Zrobiło się od razu przenikliw ie zimno, oo odczuwaliśmy tem wyraźniej, że byliśm y w szy
scy odbytą dopiero oo drogą porządnie spoceni.
W ięo, chociaż nie nadeszła jeszcze nasza zw y
kła pora obiadowa, była bowiem dopiero dw unasta, postanow iliśm y dziś odstąpić od zw yczaju przyjm o
wania głównego posiłku ju ż po ukończonym dzien
nym marszu, i zabrać się zaraz do gotow ania. Nie m inęła jeszcze dobrze pierwsza ulewa, gdy n a g ro m adzony żwawo stos 3uchyoh jak o tako gałęzi b u chnął jasnym płomieniem, k tó ry po długiej dopiero chwili zdołał się wydobyć z pod przygniatającego go ciężaru dymu. W net stanęły na ogniu oba k o ciołki, a cała drużyna, ozekając na kubek gorącego
39
rosołu, w braku innego zajęcia, dzwoniła zawzięció zębami.
Deazcz jed n ak naw alny, nie trw ał długo i w net ogrom na łąk a, rozścielająca s'ę przed schro
niskiem, poczęła lśnić tysiącem blasków, zapalonyoh przez odsłaniające się już słońce, w uczepionych traw y kroplach spadłego oo dopiero deszczu. Było właśnie południe, zrobiło się ted y od razu ciepło, więo u k ry ta po kątach schroniska nasza banda r o z biegła się dookoła, grzejąc się do słońca i obserw u
ją c kopiec Chomiaka, którego łysin a powoli otrząsała się z mgieł, gutow a ju ż na nasze przyjęcie. Uchwa
liliśm y jed n ak zjeść najpierw objad, k tó ry już nie
bawem miał być gotów, potem dopiero bez pleca
ków w^jść na szczyt, a po powrocie natychm iast udać się w dalszą drogę do Jabłonicy, aby w niej stan ąć jeszcze przed wieczorem.
K iedy więc z od krytych kotłów buchnęła para i rozeszła się miła woń soczewicowej zupy, stanęli w szyscy do apelu odrazu, ja k b y już z tydzień nio nie jedli, Chleba nie żałowaliśm y tym razem zupeł- nie, gdyż za kilka godzin mieliśmy stanąć ju ż w ludzkiej osadzie, gdyby tam niewiedzieć co było, bo droga prowadziła najpierw w ygodną śoieżką sześć kilom etrów w dół, lesistem zboczem, a potem drugie ty le gościńcem. Dwanaście tylko kilom etrów dzisiaj
: ... ... — ' = = ... - - - - . 40
przed nami jeszcze, toć to tak, jak by śm y ju ż byli u oelu ! Nie trzeba się więo było spieszyć zbytnio.
To też, gdy oba kociołki ju ż były próżne, p o sta wiono je znowu na ogień, gdyż ci, którzy dwa kubki wypili, objawili a p e ty t na trzeci, a ci, k tó rzy zdo
łali wlać w siebie ju ż trzy porcye w rzątku, w y ra
żali koleżańską gotow ość pom agania towarzyszom w w ypróżnieniu nowego kociołka nie ty le ile sił ja k raozej ile m iejsca starczy.
Zw alono więo w dogasające ognisko nowe na
ręcza chrustu, a tym czasem , ponieważ niebawem mieliśmy ju ż zejść na w ęgierską stronę, pow tarzano w kółko kilka, w yuczonych jeszcze podczas jazd y koleją, słów i zwrotów, z kupionego przed w y jaz
dem, w ęgierskiego rozm ównika. Popraw iał przytem wciąż jed en drugiego, wygłaszając coraz to nowe i bardziej zasadnioze praw idła wymowy węgierskiego języka, który, gdyby słyszał, ja k iś dokładnie sadłem wysm arow any Czikos, toby z pewnością zaczął wyć tak, ja k niczego nie przeczuw ający obyw atel z tej strony K arp at, po przełknięciu pierwszej łyżki, na papryce gotow anego, prawdziwie węgierskiego r o sołu.
N a kw estyę jed n ak porozum ienia się z obcymi, zasadniczo inaczej zapatryw ał się „m iędzynarodow y1*
41
członek naszej grom ady, Ja n e k , przedstaw iciel w ła dających m iędzynarodowym językiem „Ido“.
Chodził on od jednego do drugiego, pytając się wciąż w kółko, po dziesięć razy każdego : aesti- m ata signoro, k at tu com prenas Ido linquo ? !" oo w edług niego miało z n a c z y ć : „Czy mówisz pan po id o ń sk u ? “ Ale, że każdy odpowiadał mu na to mniej lub więcej dobitnie w swoim własnym m acierzy
stym języku, nabrał głębokiego przekonania, że w naszych dalszych w ędrówkach, będzie jed y nym tłum aczem między nami, a m adyaram i lub rum unam i, z którym i mieliśmy się odtąd wyłąoznie spotykać. Co do Sasów siedm iogrodzkich, to mniej był pewnym ich lingw istycznych pod tym względem zdolności, n a to m iast wspólnie z resztą tow arzysay wyraża! pewne uzasadnione obawy co do możności porozum ienia się w ogóle z tymi przybyszam i z zachodu.
Uzupełnienie obiadu było niebaw em gotow e, załatw iono się zaś z uiem tom pospieszniej, że m i
mo wciąż niepewnej pogody, — Chomiak odsłonił się ju ż zupełnie, i trzeba było ten czas w ykorzystać, aby mieć ze szczytu jak i taki przynajm niej widok.
W ycięta w kosówce ścieżka była wyraźna i bez żadnych zboczeń, pozostałem więc sam na straży złożonych w schronisku naszyoh pakunków, w k tó ry ch i tak ju ż nic nie było wobeo naszych a p e ty
42
tów, reszta zaś udała się ochoczo w górę długim wężem, k tó ry mi niebaw em zniknął w g ęstych za*
roślach.
Chm ury przew alały się wciąż niespokojnie, nie chcąc zejść zupełnie i m ocując się z rozganiająoym je wiatrem. T em peratura, która spadła nagle p od
czas deszczu, a potem znów się podniosła, u trzym y wała, się stale, mimo popołudniowej ju ż p o ry , co niezbyt dobrą było wróżbą.
Na pow rót tow arzyszy czekałem niezbyt długo*
W jak ie pół godziny po odejściu rozległy się krzykr i naw oływ ania w gąszczach, a niebawem zaczęli w y
biegać z nich jed n i po drugich, zmoozeni w praw dzie trochę od bujnych traw i rutego mchu, k tó ry sięga samego szczytu, ale zadowoleni ze zrobionej wycieczki i rozbaw ieni schodzeniem , k tó ry odbyw ał się w kangurow ych susach po m iękkiej i głębokiej wyściółce kamieni.
Ale ju ż czas był w dalszą drogę.
Pospiesznie więc porządkow ano plecaki i w k il
ka m inut była ju ż cała drużyna gotow a do drogi.
L as od stro n y południowej był znacznie m łodszy od tego, którym darliśm y się rano. W ięcej było krzew ów i miejso w olnych zupełnie, gleba też b y ła znacznie płytszą i nagi, jałow y kam ień n a znacznej nieraz przestrzeni wydzierał się na zew nątrz z p o
43
m iędzy m chu i krzaków borówek, Ścieżka, też ser
pentynam i przerzucająca się z jednej ściany ja ru n a drugą, nie była ani tak szeroką, ani tak dobrze utrzym aną, ja k od północnej strony. W idocznie t ę dy mniej często robiono na szczyt wycieczki. Z re sztą i teren w górnej swej ozęśoi przeważnie kam ie
n isty, większe przedstaw iał trudności w w yrobieniu ścieżki. Na każdy sposób zejście było bardzo w y
godne, posuwaliśmy się też szybko naprzód. Z po
czątku w ytrzym yw ało jak o ś bez deszozu, ale n ie d łu g o poczęło najpierw m rzyć dyskretnie, a upor- ozywie. ale ju ż w pół drogi z góry, m usieliśmy n a ciągać peleryny i co tam kto m iał z okrycia, aby nie zm oknąć zupełnie.
Z ja ru , k tó ry zbiegał aż do gościńca, zaczęło dym ić coraz bardziej i co chwila odryw ała się z dna olbrzym ia kula mgły, podnosiła się cięiko do góry, a targ an a następnie wiatrem w różne stro ny roz
pływ ała się zwolna, zasłaniając w szystko raz zupeł nie, że się szło w jak iejś mleczno białej masie, to znów ukazując tu i ówdzie poszozególne p artje zbo
czy dziwnie w ty ł cofnięte, lub wreszcie przysła
n iając cały widok lesk ą, na pół przejrzystą gazą.
Nie m ożna było widzieć, czy to zaozyna się dłuższa słota, czy o statki ju ż deszczu spadają n a ziemię. —
44
W niespełna godzinę byliśm y ju ż na gościńcu i po krótkim w ypoczynku ruszyliśm y w stronę Jabłon icy.
Powoli zaczęło się w yjaśniać i gdy m ijaliśm y ta rta k na rozdrożu gościńców do Tatarow a i Ja b ło nicy, deszcz u stał zupełnie, a naw et zaczęło się n ie śmiało pokazywać i słońce. Mieliśmy do zrobienia dzisiaj jeszcze jak ich sześć kilom etrów w szystkiego, a że była dopiero trzecia po południu, nie było po
wodu się spieszyć naw et wobec konieczności w y
szukania kw atery we wsi, gdyż zanadto uśm iechał nam się nocleg na suohem świeżem sianie, abyśm y rozbijali nam ioty gdzieś na uboczu na kilkugodzin
nym deszczem zmoczonej trawie. Z resztą worki n a sze były ju ż praw ie zupełnie puste, gdyż opócz h erb aty i konserw M aggiego nie było w nich nic w ięcej, więc trzeba było uzupełnić we wsi nasze zapasy przynajm niej jak o tako. D opiero bowiem ju tro na połuduie mogliśmy zdążyć do Kórosm ezo, gdzie nasze przenośne spiżarnie m iały być nałado
wane na nowo i to po same brzegi, na m arsz przez całą długość ozarnohorskiego pasma.
W obec tego został więo w mig p rzy jęty przez w szystkich projekt, z pełnem naw et uznaniem, ż e bynajm niej nie rozohorujem y się z przejedzenia, jeżeli wstąpim y do przydrożnej karozmy, k tó rą mie
liśm y minąć właśnie, na mleko i świeży ohleb, a
45 = . ■ - ...g
może... może... naw et szabasowe bułki, lub placki z cebulą... Ha... ja k bal to bał! Śniadanie, objad, pod
wieczorek, kolacya... Ż yjem y dzisiaj ja k k ró le . W ysunął się więc rychło naprzód Jan ek , wielki znaw ca Ido i w postawie pełnej graoyi, o ile mu n ato zabłocone kute bu ty i zmoczone po kolana ubranie pozwalały, zagadnął siedzącą n a progu w ła ścicielkę o silnie czerwonych oczach, zajętą właśnie
„podejm owaniem zgubionego oczka" w robionej p o ń czosze, słowami, które um ieliśm y ju ż wszyscy na p a m ię ć :
— A estim ata signoritta, k a t tu oom pranas Ido linquo ?...
...Chwila milczenia, potem zagadnięta tak znie nacka „signoritta opuściła powoli ręce z pończochą na kolana, i... w najczystszym żargonie dała się słyszeć jak aś odpowiedź od... „cholery"...
S konstern ow any tem Jan ek , zwątpiw szy w p o wszechność m iędzynarodowego języka, zrejterow ał ozemprędzej na flanki, a ju ż cała nasza grom ada w tłoczyła się do zastawionej gratam i izdebki, poro zum iawszy się wprzód od razu w zwykły sposób, że będziem y tu mogli dostać „wszystko".
P rędko jed n a k zabrakło słodkiego mleka, więo dolew ano k w aśn y m ; ohleba natom iasc i szabasówek było pod dostatkiem .
:--- ■■ = = = = = = = = 46
Pogoda robiła się tymczasem coraz piękniejsza, więo załatw iw szy się z podwieczorkiem , ruszyli
śmy niebaw em dalej, aby ju ż raozej odpocząć na m iejscu po cało dzienny oh trudach. C ztery kilom etry, które były jeszcze do zrobienia gościńcem, zajęły nam niespełna pół godziny czasu i jeszcze było d a leko do zachodu, gdy stanęliśm y w Jab ło n icy , d u żej wsi górskiej, o chałupach stojących częściowo przy gościńcu, częściowo rozrzuconych po okolicz
nych wzgórzach. T rzeba się było zabrać od razu do w yszukania kw atery. W ydzieliłem więo z drużyny czterech kw aterm istrzów , którym było polecone poob- chodzić zagrody i nie wracać bez zapew nionego noclegu. R eszta tymczasem usiadła na złożonych przy gościńcu belkach, obok plecaków, zabijając czas w ykupyw aniem zapasu czekolady w pobliskim sklepiku. Niezwykłe zjaw isko ukazania, się naszej d ru żyny we wsi, wywołało zbiegowisko najpierw dzieci, potem i starszych, k tórzy dopytyw ali się n atarczy
wie skąd idziemy i do jakiej b ranży robotników n a leżymy. Na objaśnienia zaś, że chodzim y dla przy
jem ności i będziemy tak chodzić blisko oztery ty godnie jeszcze, patrzyli najpierw po sobie, czy dobrze słySzą, a potem na n a s z ta k ie m politowaniem , jak b y nas brali za ludzi dotkniętych obłędem, k tórzy s ta nowczo źle skończą.
47
W iększem u jeszcze zbiegow isku przeszkodził ry ch ły pow rót kwaterm istrzów , k tó rzy wyw iązali się gładko z powierzonego im zadania. K w aterę m ieliśmy w chacie niedaleko we wsi, u miejsoowego kowala.
W nagrodę za tak gładko i prędko załatw ioną spraw ę, dostali wszyscy, z biorąoyoh udział w po
szukiwaniu kw atery, po tabliczce czekolady i ru sz y liśm y w drogę, za dum nym i z dokonanego dzieła, przewodnikami.
Obejśoie kowala było po lewej stronie gościńca pod cerkwią, na dużej łące z drugiej strony potoku P rutec, k tó ry w tem w łaśnie m iejscu przerzuca się z praw ej na lewą stronę drogi, wiodącej na „ ta ta r
ską przełęoz“. Składało się ono z zabudowań gos
podarskich i niew ielkiej. lecz czystej chaty, w której oprócz kuchni była kuźnia i duża izba. Gospodarz, wdowiec, m ieszkał z siedm ioletnim synkiem w k u chni, a nam odstąpił izbę. k tó rą wymościliśmy suto świeżem sianem z opodal stojącego brogu.
Przygotow aw szy w ten sposób na noc posłanie, rozpruszyli się wszyscy po wsi, korzystając z pogo*
dnego i ciepłego wieczora, pozostaw iając w chacie tylko tych, n a k tórych w ypadała kolej gotow ania.
Cicha i spokojna zawsze wieś, w tulona w w ą
wóz górskiego potoku, ożyw iła się na chwilę i za-
48
Na grani H ow erli.