• Nie Znaleziono Wyników

Pionierzy: czasopismo społeczno - historyczne, R. 6, 2001, nr 2 (15)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pionierzy: czasopismo społeczno - historyczne, R. 6, 2001, nr 2 (15)"

Copied!
15
0
0

Pełen tekst

(1)

NR 2(15) 2001 ROK VI ZIELONA GÓRA Cena 2 zt

C Z A S O P I S M O S P O Ł E C Z N O - H I S T O R Y C Z N E

& Wybory do Sejmu w 1957 r. & Wspomnienia Pionierów

Zieleń zielonogórskiej starówki & Tajemniczy inkunabuł

(2)

1

*

j >D*t fatuas ¿Mr Üfrrrhwét. A x ^ r , . Kr. M / / f Z ^ r r A . . ?Y»rt*.

[1 _ ,,,,,,„.,.,,, SX {ftrfrff *"'¿f ~

Zielona Góra, panorama miasta - kopia sztychu B. Brühla.

\

3

P J J

I ł l H l I H I i i m W l B

1U i i i r ¿HZ¿ 7

l i i i i . i i i i i i ł i i H i i i i r m i i i J

Wydawca:

Sekcja Historyczna Stowarzyszenia Pionierów Zielonej Góry,

ul. Stary Rynek 1, Ratusz - Sala Wspomnień,

65-067 Zielona Góra.

Redakcja:

Redaguje Kolegium w składzie:

Maria Gołębiowska, Wiesław Nodzyński, Tomasz Nodzyński, Wojciech Strzyżewski.

Adres Redakcji:

ul. Stary Rynek 1, Ratusz - Sala Wspomnień,

65-067 Zielona Góra

Korekta:

Ewa Przygoda

Druk:

Drukarnia „EURODRUK"

Zielona Góra

Na okładce:

Zielona Góra, panorama miasta, 1786 r.

(kopia sztychu B. Bruhla)

Materiałów nie zamawianych redakcja nie zwraca.

W materiałach nadesłanych redakcja zastrzega sobie prawo dokonywania zmian redakcyjnych.

Za treść reklam redakcja nie odpowiada.

Od redakcji

Kolejny numer „Pionierów" zawiera jak zwykle sporo interesujących materiałów.

Otwiera go tekst Roberta Skobelskiego, który pisze o wyborach do Sejmu w styczniu 1957 r. Nie przypominały one wyborów wcze- śniejszych. Dały znać o sobie rozbudzone przemianami październikowymi nadzieje społeczeństwa na demokratyzację życia.

Małgorzata Twarowska rozmawia z Witol- dem Nowickim, znanym zielonogórskim pla- stykiem o jego karierze artystycznej.

Sekretarz Sekcji Historycznej SPZGJadwi- ga Kolibabka relacjonuje udaną wycieczkę Pionierów w okolice Zielonej Góry. Ona też przypomina ulicę, której nie ma - ul. Puła- skiego.

Ryszard Szymkowski prezentuje „Okrusz- ki Wspomnień".

Małgorzata Twarowska kończy cykl inte- resujących publikacji o zielonogórskich ne- kropoliach.

Dolinę Czarnej Strugi i Śląskiej Ochli przedstawia Jerzy Łatwiński. O zieleni zielo- nogórskiej pisze Leszek Jerzak.

Sylwetkę Kazimierza Rojowskiego, współ- twórcy zielonogórskiego środowiska plastycz- nego przedstawia Jan Muszyński.

%MmmM%mmmmmmMmm»mmmm

(3)

4 18 PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15)

•>"iP 11M!;!.»

Wybory do Sejmu w Zielonej Górze

I : Jgfth ^ f e m m jm jrn^ mmm m m mm

20 stycznia 1957 roku

I — ^ 'M

Zwiększenia rzeczywistej roli Sejmu i zdemokratyzowania ordynacji wyborczej do- magano się od wiosny 1956 r. zarówno na łamach prasy, jak i w rezolucjach uchwala- nych przez organizacje partyjne na fali politycznej odwilży, która nabrała rozmachu po XX Zjeździe KPZR i śmierci Bolesław Bieruta. Kierownictwo partii zdawało sobie sprawę, że w nowej sytuacji politycznej musi się zmienić zarówno sposób funkcjono- wania Sejmu, jak i tryb jego wyłaniania (ta ostatnia kwestia była szczególnie istotna wobec faktu, że konstytucyjna kadencja Sejmu kończyła się w grudniu 1956 r.).

P

ierwotnie datę w y b o r ó w w y z n a c z o n o na 16 grud- nia 1956 r. J e d n a k w r a z z n a r a s t a n i e m kryzysu politycznego i wrzenia społecznego coraz częściej za- częły się p o j a w i a ć głosy, p o s t u l u j ą c e odłożenie ter- minu głosowania. D a w a ł o b y to w i ę c e j czasu na opra- c o w a n i e n o w e j o r d y n a c j i w y b o r c z e j i p r z y g o t o w a - nie kampanii.

Zasadniczy zwrot p r z y n i o s ł o słynne VIII P l e n u m K C P Z P R , k t ó r e g o u c h w a ł a z 21 października 1956 r. zapowiadała, że „ S e j m m u s i w pełni korzystać ze s w y c h k o n s t y t u c y j n y c h p r a w w s z e c h s t r o n n e j pracy rządu (...) m u s i m i e ć m o ż n o ś ć w y p o w i a d a n i a się co do wszystkich istotnych z a m i e r z e ń rządu, aby tylko w w y j ą t k o w y c h w y p a d k a c h d e c y d o w a n o przy p o m o - cy dekretów R a d y P a ń s t w a o sprawach, które należą do k o m p e t e n c j i i z b y u s t a w o d a w c z e j (...) W y b o r y będą p r z e p r o w a d z o n e na takich zasadach, aby w y - borcy w y p o w i a d a l i się i d e c y d o w a l i nie tylko w spra- w i e p r o g r a m u w y b o r c z e g o , j a k to było dotychczas, lecz także mieli m o ż n o ś ć w y b o r u m i ę d z y k a n d y d a - tami, stanowienia o tym, kto i j a k będzie ten p r o g r a m w S e j m i e r e a l i z o w a ć (...)"• 24 p a ź d z i e r n i k a 1956 r.

S e j m uchwalił o r d y n a c j ę w y b o r c z ą , p r z e n o s z ą c j e d - n o c z e ś n i e termin w y b o r ó w na 2 0 stycznia 1957 r.

P r z e w i d y w a ł a ona, że liczba k a n d y d a t ó w na liście p o w i n n a p r z e w y ż s z a ć liczbę p o s ł ó w p r z y p a d a j ą c y c h na dany okręg, nie w i ę c e j j e d n a k , niż o d w i e trze- cie". Stwierdzała także, iż „w p r z y p a d k u gdy liczba nie skreślonych k a n d y d a t ó w p r z e w y ż s z a liczbę po- słów p r z y p a d a j ą c ą n a d a n y o k r ę g w y b o r c z y , głos u w a ż a się za o d d a n y na tych nie skreślonych k a n d y - datów, których n a z w i s k a z a m i e s z c z o n o na karcie do g ł o s o w a n i a w p i e r w s z e j k o l e j n o ś c i " . Jak się p ó ź n i e j

okazało, ten właśnie zapis stanowił dla władz głów- ny instrument k s z t a ł t o w a n i a składu przyszłego Sej- m u .

28 p a ź d z i e r n i k a 1956 r. w Z i e l o n e j G ó r z e powsta- ła W o j e w ó d z k a K o m i s j a P o r o z u m i e w a w c z a Stron- nictw P o l i t y c z n y c h i O r g a n i z a c j i S p o ł e c z n y c h , na czele której stanął I sekretarz K o m i t e t u W o j e w ó d z - kiego P Z P R Tadeusz Wieczorek. G ł ó w n y m zadaniem tejże Komisji był d o b ó r k a n d y d a t ó w na posłów, ogól- na organizacja k a m p a n i i w y b o r c z e j oraz s a m y c h wy- b o r ó w . D w a dni w c z e ś n i e j , czyli 26 p a ź d z i e r n i k a W o j e w ó d z k a R a d a N a r o d o w a p o w o ł a ł a o k r ę g o w e k o m i s j e w y b o r c z e ( O K W ) . W Z i e l o n e j G ó r z e znala- zła swoją siedzibę O K W dla okręgu nr 115 (w c a ł y m w o j e w ó d z t w i e z i e l o n o g ó r s k i m istniały j e s z c z e trzy okręgi), której p r z e w o d n i c z ą c y m został Józef Wolań- ski, z wykształcenia nauczyciel. N a j e g o zastępcę po- w o ł a n o H e n r y k a S t a w s k i e g o , zaś f u n k c j ę sekretarza pełnił Józef Obrębski.

K a m p a n i a w y b o r c z a w Z i e l o n e j Górze, p o d o b n i e j a k i w całym kraju, w n i c z y m nie przypominała wcze-

śniejszych akcji tego typu (chodzi o w y b o r y do Sej- m u z 1952 r. oraz p ó ź n i e j s z e w y b o r y do rad narodo- w y c h ) . D a w a ł y o sobie znać, r o z b u d z o n e przemia- nami p a ź d z i e r n i k o w y m i , n a d z i e j e społeczeństwa na d e m o k r a t y z a c j ę . Z n a j d o w a ł o to także odbicie w pra- sie, m n i e j s k r ę p o w a n e j w t y m okresie przez cenzurę.

W trakcie k a m p a n i i na ł a m a c h „Gazety Zielonogór- skiej" często p o j a w i a ł y się artykuły, b ę d ą c e odbiciem o c z e k i w a ń o b y w a t e l i w o b e c p r z y s z ł e g o S e j m u . Kry- t y k o w a n o d o t y c h c z a s o w e m e t o d y t y p o w a n i a kandy- d a t ó w n a p o s ł ó w oraz p r a c ę p a r l a m e n t u w ubiegłych latach. „Nie c h c e m y m i e ć S e j m u p o s ł u s z n e g o i pota-

PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15) 19

k u j ą c e g o - pisał j e d e n z d z i e n n i k a r z y - zamiast po- słusznej a f i r m a c j i w s z y s t k i c h p o c z y n a ń rządu - pra- cę p r z y s z ł e g o S e j m u p o w i n n a c e c h o w a ć dyskusja i polemika, która p o c z y n a n i a te uzupełni, rozwinie, a jeśli trzeba - z m i e n i w m y ś l i n t e r e s ó w wyborców (...)" I dalej: „Nie c h c e m y m i e ć S e j m u demokratycz- nej fasady dla n i e d e m o k r a t y c z n y c h metod rządzenia".

Coraz częściej p o j a w i a ł o się r ó w n i e ż hasło „by nie tylko głosować, ale r ó w n i e ż w y b i e r a ć " .

O z a i n t e r e s o w a n i u w y b o r a m i w ś r ó d ludności Zie- lonej G ó r y m o g ą ś w i a d c z y ć p r ó b y w y s u w a n i a przez różne organizacje, ś r o d o w i s k a czy n a w e t większe za- kłady pracy w ł a s n y c h k a n d y d a t ó w n a posłów. U j a w - niały się przy t y m j e d n o c z e ś n i e r ó ż n e konflikty, tar- cia m i ę d z y P Z P R i Z j e d n o c z o n y m Stronnictwem Lu- d o w y m oraz t e n d e n c j e p a r t y k u l a r n e („spojrzenie z pozycji m a ł e g o p a g ó r k a " ) .

Ostatecznie w z i e l o n o g ó r s k i m okręgu w y b o r c z y m w y t y p o w a n o pięć kandydatur, które, j a k wynika ze s p r a w o z d a ń p a r t y j n y c h , nie były zbyt szeroko kon- sultowane ze s p o ł e c z e ń s t w e m . J a k o pierwszy znala- zł się n a liście T a d e u s z W i e c z o r e k , I sekretarz Komi- tetu W o j e w ó d z k i e g o P Z P R w Z i e l o n e j Górze. Kolej- n y m k a n d y d a t e m b y ł M a r c e l i N a j d e r , p r a c o w n i k Centrali Aptek Społecznych, członek Stronnictwa De- m o k r a t y c z n e g o i r a d n y W R N . J a k o trzeci kandydo- wał Teofil Fleischer, c z ł o n e k P Z P R i rady robotni- czej w „Zastalu", gdzie p r a c o w a ł j a k o mistrz warsz- tatów elektrycznych. K a n d y d a t e m Z S L był natomiast A n d r z e j M a n i a , autochton, były w i ę z i e ń niemieckich o b o z ó w k o n c e n t r a c y j n y c h , k t ó r e g o p r z e d s t a w i a n o j a k o „ b o j o w n i k a o p o l s k o ś ć Z i e m Z a c h o d n i c h " . Wreszcie ostatnie m i e j s c e na liście kandydatów przy- padło Z d z i s ł a w o w i W a l i s z e w s k i e m u z PZPR.

W trakcie k a m p a n i i w y b o r c z e j kandydaci na po- słów odbyli szereg s p o t k a ń z w y b o r c a m i , w czasie których nieraz d o c h o d z i ł o do r z e c z o w e j dyskusji, a często krytyki s t o s u n k ó w j a k i e d o t y c h c z a s panowa- ły w k r a j u . P r z y s z l i p o s ł o w i e o b i e c y w a l i p r z e d e w s z y s t k i m w a l k ę z n i e p r a w i d ł o w o ś c i a m i poprzed- niego systemu i stale deklarowali s w o j e poparcie dla uchwał w s p o m n i a n e g o w y ż e j VIII P l e n u m KC PZPR.

N a przykład M . N a j d e r i T. Fleischer na spotkaniu z p r a c o w n i k a m i zielonogórskiej P K P przekonywali, że dołożą wszelkich starań do r o z w o j u podupadłego rze- miosła, u r e g u l o w a n i a kwestii rent starczych i inwa- lidzkich oraz a k t y w i z a c j i g o s p o d a r c z e j miasta i wo- j e w ó d z t w a . N a t o m i a s t p o d c z a s spotkania wyborcze- go w „ Z g r z e b l a r k a c h " d o m a g a n o się od kandydatów na posłów, p o ich w y b o r z e , systematycznych spo-

tkań z robotnikami, którzy m o g l i b y i n f o r m o w a ć na b i e ż ą c o o swoich b o l ą c z k a c h oraz lepszego zaopa- trzenia w artykuły p i e r w s z e j potrzeby. Pytano także o sprawę ostatecznego u r e g u l o w a n i a granicy na Od- rze i N y s i e Ł u ż y c k i e j , statusu w o j s k radzieckich w Polsce oraz m o ż l i w o ś c i d a l s z e g o z a g o s p o d a r o w a n i a terenów p o n i e m i e c k i c h .

Ó w c z e s n a a t m o s f e r a p o l i t y c z n a w k r a j u sprzyjała także z j a w i s k o m , z p u n k t u w i d z e n i a władz - nega- t y w n y m . B a r d z o często p o d c z a s zebrań w y b o r c z y c h dochodziło do w y s t ą p i e ń antyradzieckich, antykomu- nistycznych i antysemickich. P r ó b o w a n o dyskredy- tować niektórych k a n d y d a t ó w na posłów. N a przy- kład p o c h o d z ą c e g o ze Z b ą s z y n i a T. Fleischera, po- m a w i a n o , że p o d c z a s o k u p a c j i był f o l k s d o j c z e m , zaś M . N a j d e r a p o s ą d z a n o o p o c h o d z e n i e ż y d o w s k i e i rozsyłano i n f o r m u j ą c e o t y m karty pocztowe.

W nową fazę kampania wkroczyła w styczniu 1957 r. wraz z apelem W ł a d y s ł a w a G o m u ł k i o głosowanie w w y b o r a c h bez skreśleń, co oznaczało, że posłami zostaliby w większości k a n d y d a c i P Z P R , f i g u r u j ą c y z reguły na pierwszych m i e j s c a c h list. Ta j a w n a ma- nipulacja w y w o ł a ł a spory z a w ó d wśród znacznej czę- ści ludności i s p o w o d o w a ł a z a m i e s z a n i e w i tak im- p r o w i z o w a n e j k a m p a n i i w y b o r c z e j . Tym nie mniej, na w e z w a n i e G o m u ł k i , c i e s z ą c e g o się w c i ą ż d u ż y m p o p a r c i e m s p o ł e c z n y m , o d p o w i e d z i a ł a p o z y t y w n i e większość w y b o r c ó w . J e d n a ze starszych kobiet w Zielonej Górze, w r z u c a j ą c kartę do urny powiedzia- ła: „Ja głosuję tak, j a k n a m radzi G o m u ł k a , a on n a m dobrze radzi". N a i n n y c h kartach d o g ł o s o w a n i a zda- rzały się dopiski „za przyszłość", „za lepsze życie", itp.

W dniu 2 0 stycznia 1957 r. w w y b o r a c h wzięła udział w i ę k s z o ś ć spośród n i e o m a l 27 tys. u p r a w n i o - nych do g ł o s o w a n i a zielonogórzan, zaś w c a ł y m wo- j e w ó d z t w i e f r e k w e n c j a w lokalach w y b o r c z y c h wy- niosła 9 6 % . Z g o d n i e z p r z e w i d y w a n i a m i w okręgu nr 115 w y b r a n o trzech p i e r w s z y c h k a n d y d a t ó w z li- sty, tj. T. Wieczorka, M . N a j d e r a i T. Fleischera, któ- rzy wraz z d z i e w i ę c i o m a i n n y m i posłami mieli re- p r e z e n t o w a ć w o j e w ó d z t w o zielonogórskie w S e j m i e PRL.

Przyszłość pokazała, iż w y b o r y z 1957 r. wcale nie przyczyniły się do p o g ł ę b i e n i a p r o c e s ó w demo- k r a t y c z n y c h z a p o c z ą t k o w a n y c h p r z e m i a n a m i paź- d z i e r n i k o w y m i . W r ę c z przeciwnie, były j e d n y m ze środków h a m o w a n i a s p o ł e c z n y c h aspiracji i stabili- zacji n o w e j ekipy r z ą d z ą c e j .

Robert Skobelski

(4)

18 PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15)

Witold Nowicki, malarz, współtwórca zielonogórskiego okręgu Związku Polskich Artystów Plastyków (także odtwarzanego w 1989 r.), oddziału Pracowni Sztuk Plastycznych i Biura Wystaw Artystycznych, współorganizator sympozjów i plenerów „Złotego Grona".

Małgorzata Twarowska: Jakie zdarzenie z dzieciń- stwa, umieszczone w najwcześniejszej chronologii Pana życiorysu, utkwiło najbardziej Panu w pamięci?

Witold Nowicki: Pierwsze zdarzenie z dużym ładun- kiem emocjonalnym miało miejsce wówczas, gdy mia- łem dwa, może trzy lata. Pewnego razu mój ojciec i mój wuj wybrali się razem na ryby i zabrali mnie ze sobą.

Uważnie przyglądałem się połowom, gdy w pewnym momencie zobaczyłem jak wuj, warszawski mieszczuch, tak potężnie zaciął właśnie biorącą rybę, że z wody wyło- wił tylko jedną jej część, ponieważ zdobycz rozerwała się na pół.

Takie zdarzenie pozostawiłoby niezatarte wspomnie- nie chyba na każdym małym chłopcu.

M. T.: Jakiego siebie przypomina pan sobie jako dziec- ko i jako młodzieńca?

W. N.: Jako chłopiec przez całe swoje dzieciństwo byłem skłonny raczej do pewnych odchyleń od norm obo- wiązujących w dziecięcej społeczności. Prawie każda roz- mowa z kolegami przebiegała w mniej więcej taki oto sposób:

- „ Ale na ten słup to nie wejdziesz. - A właśnie, że wejdę!

- Ale nie skoczysz. - Skoczę!".

Oczywiście skakałem i do domu wracałem z zakrwa- wioną buzią.

W późniejszym okresie szkolnym zdarzało mi się wy- prowadzać klasę na wagary; takie eskapady posiadały zawsze jakiś ważny powód, dla którego warto było opu- ścić lekcje. Jednym z nich był np. lądujący niedaleko szko- ły sportowy samolot.

W mojej pamięci do dzisiaj tkwią niezapomniane ob- razy sytuacyjne z okresu szkolnego. Oto jeden z nich:

nauczyciel wydaje wszystkim chłopakom w klasie pre- dyspozycję, żeby ustawili się w szeregu pod tablicą. Wszy- scy wiedzieli, co to oznacza: będzie szukał korkowców.

Ponieważ o takie przyjemności było wówczas bardzo trud- no, więc padło hasło „Uciekamy!" i wszyscy jak jeden mąż, poderwali się z siedzeń, żeby przez klasowe okna salwować się ucieczką. Czasami na lekcjach gimnastyki w momencie wykonywania przysiadów zdarzało się, że któremuś z kolegów eksplodował w kieszeni korkowiec, więc wracał do domu zakrwawiony z bólem i płaczem.

M. T.: Kto i w jakim okresie wszczepił Panu zaintere- sowanie rysunkiem?

W. N.: Przygoda z rysunkiem rozpoczęła się w jednej z pierwszych klas szkoły podstawowej. Nauczyciel pla- styki ogłosił konkurs klasowy, w którym zdobyłem pierw- sze miejsce za najładniejszy rysunek. Moja praca przed- stawiała scenę ze szkolnego teatrzyku, a dokładniej kole- żankę z klasy, przebraną za królową w długiej sukni i z długimi włosami. Nagrodą w konkursie było opakowa- nie kolorowych kredek. W ten sposób zaczęło się moje zainteresowanie malowaniem.

Początek nauki w gimnazjum nie pozwalał na zainte- resowanie plastyką, co wiązało się z brakiem czasu: wię- cej nauki, harcerstwo, a od wiosny 1939 r. (po zajęciu Czechosłowacji przez Niemcy) pomocnicza służba w nasłuchu radiowym.

Wbrew pozorom natomiast lata wojny sprzyjały zain- teresowaniu rysunkiem. Powodem był przymus przeby- wania w jednym, małym mieście (w moim przypadku była to Mogielnica, położona niedaleko rzeki Pilicy), w któ- rym ludność w miarę spokojnie przetrwała ten ciężki okres handlując na rynkach Warszawy. Młodzież natomiast kontynuowała naukę na kompletach tajnego nauczania.

M. T.: W jaki sposób potoczyła się Pana edukacja szkolna?

W. N.: Szkołę podstawową skończyłem w Mogielni- cy. Naukę kontynuowałem w prywatnym gimnazjum w Grójcu położonym 40 km od Warszawy. Po ukończeniu pierwszej klasy wybucha wojna i dalsza nauka odbywa się na kompletach tajnego nauczania. Trzecia klasa gim- nazjum kończy się tzw. „małą maturą". W tym samym czasie odbywałem prywatnie naukę języka angielskiego (język niemiecki wówczas już umiałem) u genialnego pedagoga, który przed wojną był dyrektorem w jednym z lwowskich gimnazjów. Nauczyciel, którego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam, znał sześć języków. Ukrywał się u nas, bo był Żydem.

My domyślaliśmy się tylko, że pracował w wywiadzie, bo koleżanka pracująca na miejskiej poczcie odbierała od niego dziwne, mało logiczne telegramy. Nasze przypusz- czenia sprawdziły się, ponieważ nauczyciel pod koniec wojny zatrudnił się jako tłumacz przy wojsku niemiec- kim, przez co wykazał się ogromną odwagą. W niedłu- gim czasie Niemcy zdołali go zdemaskować i został roz- strzelany.

Angielskiego uczyliśmy się na pamięć, ponieważ nie mieliśmy żadnych podręczników. Do dziś pamiętam czy-

PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15) 19

tankę, której się wówczas nauczyłem. Zdarzało się, że podczas nauki angielskiego mieliśmy niespodziewane kontrole żandarmów niemieckich, jednak przed sobą za- wsze mieliśmy niemieckie podręczniki, więc niczego nie podejrzewali. Gimnazjum skończyłem w czasie wojny, w 1944 r.

M. T.: W jaki sposób przetrwał Pan wojnę?

W. N.: W momencie wybuchu wojny powinienem za- czynać drugą klasę szkoły gimnazjalnej. Jak wspomnia- łem wcześniej, młodzież w czasie wojny kontynuowała naukę na kompletach tajnego nauczania. Po zaprzysięże- niu w szeregach Armii Krajowej rozpoczęła się żołnier- ska działalność szkoleniowa, później udział w akcjach w ramach działań AK. Zajmowaliśmy się zwalczaniem ban- dytyzmu, wykonywaliśmy także wyroki, począwszy od tych najłagodniejszych, czyli obcinanie kobietom włosów za spotykanie się z Niemcami czy wymierzanie batów bykowcem Polakom, którzy wyróżniali się nadgorliwym zachowaniem w stosunku do Niemców. Większość mło- dych nauczycieli z naszego gimnazjum, byli to ucznio- wie ostatnich klas z warszawskich liceów, a także wielu moich kolegów z gimnazjum, należało do AK. W rolni- czej szkole średniej, której dyrektor był głównodowodzą- cym kampanii AK, był główny skład broni, tam też od- bywały się szkolenia. Ja pełniłem funkcję łącznika batalii w Grójcu.

Kiedy miała rozpocząć się akcja „Burza", domyśla- łem się, że ma być przeprowadzona, bo widziałem star- sze koleżanki, które szły z opatrunkami. Poszedłem tak- że. Komendant potrzebował trzech ochotników do obro- ny kuchni, więc zgłosiłem się. W czasie akcji wszyscy nosiliśmy opaski z napisem „WP", a nie „AK". W poło- wie sierpnia, kiedy minęły już dwa tygodnie powstania, staliśmy w lesie w połowie drogi do Warszawy, przygo- towani do zrzutów. Było nas około dwustu kilkudziesię- ciu osób. W tym czasie w miasteczku pojawiały się na ścianach domów tajne komunikaty, bo wszyscy żandar- mi powołani zostali do walki z warszawskimi powstań- cami. Po powstaniu, kiedy żandarmów skierowano po- nownie na stanowiska, nasza działalność znów była za- konspirowana.

W momencie, kiedy trwało jeszcze powstanie, zosta- łem skierowany do batalionu nasłuchu radiowego, 30 km od Warszawy. Żal było patrzeć na dym i łuny unoszące się nad płonącą Warszawą. Mieliśmy zniszczyć lotnisko koło Grójca, rozkaz jednak nie nadchodził.

Z końcem powstania zawieszone zostało nauczanie na tajnych kompletach. Zaczęte niedawno liceum musiałem przerwać.

Początek stycznia następnego roku przyniósł tzw. wy- zwolenie przez Armię Radziecką, na które wszyscy pa- trzyli z większym strachem i osłupieniem, niż na to, kie- dy wkraczali Niemcy. Również w styczniu AK uległo samorozwiązaniu. Wiosną rozpoczęły się stopniowe, po- wolne aresztowania sowieckie. Nasz dowódca ukrywał się w lesie, był gajowym. Nie wiedzieliśmy, co robić w

związku z aresztowaniami, więc dowódca zalecił rozpro- szenie.

Ja, po pożegnaniu się z najbliższymi, w święta Wiel- kiej Nocy wyjechałem do Jarocina w województwie po- znańskim. Tam zatrzymałem się u znajomych, gdzie prze- bywałem kilka miesięcy. Miasto pozostało prawie nie naruszone działaniami wojennymi, było czyste i ładne.

Na miejscu wyuczyłem się zawodu piekarza, werkowa- łem bułeczki. Dla Niemców miałem zaświadczenie, że jestem instruktorem zbieraczy ziół (zbieraczami były dzie-

ci).

Po przyjeździe do kraju Mikołajczyka, kiedy sytuacja nieco ustabilizowała się i ogłoszono ogólną amnestię, wróciłem do domu.

Znaczna część rodaków nie chciała zaakceptować ów- czesnej władzy, w biernym sprzeciwie przeciwko niej nie robiło się zupełnie nic, nie podejmowano pracy, nastąpiła pewnego rodzaju stagnacja i oczekiwanie na inne wyzwo- lenie, to właściwe.

M. T.: Wiele osób wyemigrowało wówczas z kraju.

Pan także miał takie plany.

W. N.: Tak. Jesienią 1945 r. postanowiliśmy z dwoma kolegami „przebić się" na zachód, do Anglii. Koledzy mieli tam kuzynów, ja znałem język angielski. Po nieuda- nej próbie przebicia się przez granicę polsko-czeską, po- stanowiliśmy pojechać do Szczecina. Przebywszy długą i wyczerpującą drogę z wieloma przesiadkami, między innymi we Wrocławiu, który był bardzo zniszczony, do- tarliśmy wreszcie do celu. Był początek grudnia, na dwo- rze bardzo zimno, grasowało wówczas wielu szabrowni- ków i złodziei. Wiedzieliśmy, że przypływają tu trans- porty z zachodu z polskimi repatriantami, więc mogliby- śmy ukryć się na tych statkach i przedostać się na zachód.

W Szczecinie zaczepiłem Anglika i zapytałem, czy nie mógłby przemycić nas do Anglii. Mówił, że w ten spo- sób pomogli już wielu ludziom, ale któregoś razu gra- nicznicy zorientowali się i od tego czasu sprawdzają bar- dzo dokładnie wszystkie wypływające statki. Postanowi- liśmy spróbować jaszcze raz, tym razem w Gdańsku.

Mieliśmy tam trzech znajomych z AK, którzy służyli w armii Kamińskiego. Jeden ze znajomych zaprowadził nas do portu i tam umówiliśmy się z kapitanem jednego ze statków przywożących repatriantów z zachodu, że następ- nego dnia będziemy mogli ukryć się na jego statku. Sta- tek miał odpłynąć o 12.00. Następnego dnia rano idzie- my do portu, i tak jak poprzedniego dnia w porcie było zupełnie pusto, tak w dniu naszej przeprawy port gdański otoczony był przez kordon milicji. Statek odpłynął bez nas. Po trzymiesięcznej tułaczce po zachodniej części kra- ju, wiosną 1946 r. wróciliśmy do domu.

W Warszawie spotkałem kolegę, który zapisał się na naukę do liceum. Poszedłem jego śladem i również zapi- sałem się do prywatnego Liceum Administracyjno-Han- dlowego przy ul. Nowogrodzkiej, było to jednoroczne li- ceum dla dorosłych.

M. T.: Kiedy ponownie wraca Pan do malarstwa?

(5)

8 PIONIERZY • WRZESIEŃ 2 0 0 1 • NR 2(15)

W. N.: Początek okresu związanego z malarstwem, o którym zacząłem myśleć już bardzo poważnie, był zupe- łnie przypadkowy. Pewnego dnia spotkałem w Warsza- wie kolegę, z którym w czasie wojny kopiowałem obrazy różnych malarzy. Kupiliśmy poranną gazetę, w której wyczytaliśmy, że dziś w gmachu „Zachęty" o godz. 10.00 odbędą się egzaminy na Akademię Sztuk Pięknych. W momencie, kiedy czytaliśmy to ogłoszenie, była godz.

9.15. Kolega powiedział, że kwestura jest przy Olean- drach, zupełnie niedaleko, więc idziemy zapytać. Sekre- tarka poinformowała nas, że jeżeli się pospieszymy, w sklepie na dole kupimy po dwa arkusze brystolu, ołówki i gumki, to jeszcze zdążymy.

Na pierwszy semestr, próbny, przyjęto wszystkich ubie- gających się. Do wakacji miało odbyć się rozpoznanie i ewentualna korekta po wakacjach. Po zdanych egzami- nach zapisaliśmy się do pracowni malarskich. Ja zgłosi- łem się do pracowni Jana Cybisa, znanego polskiego ko- lorysty. Pod jego okiem kształciliśmy się przez pięć i pół roku, często wyjeżdżaliśmy do pałacyku koło Otwocka, gdzie odbywały się zajęcia w pracowniach i plenery. Wiele razy w pracowniach, także w „Zachęcie" odbywały się gorące dyskusje do białego rana, które często dawały wię- cej wiedzy i doświadczeń życiowych, niż klasyczne zaję- cia na wykładach.

M. T.: Nadchodzi rok 1951. Zostaje Pan absolwen- tem Akademii Sztuk Pięknych.

W. N.: Tak. Jest to także okres wprowadzania socjali- zmu, okres szybki i nagły, którego obecność dawała się odczuć także na wyższych uczelniach. My, koloryści, wychowankowie Jana Cybisa, nie mieściliśmy się w tej

nowej konwencji. Nasz profesor został urlopowany, po czym zatrudniono go w Muzeum Narodowym w War- szawie. My natomiast otrzymaliśmy absolutoria i rozpro- szyliśmy się.

Po studiach otrzymywałem drobne zlecenia zarobkowe.

Wakacje spędziłem jako jeden z pierwszych odkryw- ców jezior mazurskich. Wówczas jeszcze rejony te od- wiedzało niewielu turystów, na brzegach jezior i rzek gdzieniegdzie tylko można było spotkać rybaka. Tamten okres to niezapomniane wspomnienia. Razem z kolega- mi uszyliśmy namiot z przydziałowego płótna do malo- wania obrazów. Ponieważ nasz nowy nabytek przecie- kał, oddaliśmy go do wulkanizatora, żeby pokrył go czar- ną, rzadką gumą. Przed deszczem hotel „De Mont Par- nas" (tak go nazwaliśmy) zdał egzamin, gorzej było na- tomiast ze słońcem, bo już o piątej rano uciekaliśmy z namiotu, który okropnie śmierdział paloną gumą i nagrze- wał się.

Pierwszy wyjazd na Mazury miał miejsce w 1946 r., od tego czasu regularnie, aż do 1957 r. odwiedzałem la- tem te rejony. Także w późniejszych latach, choć już nie co roku. Pierwsze wyjazdy wakacyjne po latach zniewo- lenia były niesamowitym kontrastem z okropnościami wojny; wszyscy mieli dosyć złych wspomnień, ideologii politycznych, teraz liczył się tylko zwykły okres wspó- łżycia między ludźmi.

M . T.: W 1953 r. Ministerstwo Kultury wystosowało apel do warszawskich artystów plastyków z propozycją utworzenia środowiska plastycznego w Zielonej Górze.

W tym roku zaczyna się nowy etap w Pana życiu.

W. N.: Tak. Postanowiłem wyjechać.

wycieczkę

A i

Ubiegłoroczna wycieczka Pionierów Zielonej Góry miała takie powodzenie, że dwa udostępnione busy były przepełnione. Dlatego w tym roku przewodnicząca Sek- cji Historycznej p. Maria Gołębiowska czyniła usilne sta- rania o pozyskanie autobusu. Udało się to dzięki przy- chylności władz miejskich, a szczególnie prezydenta Zyg- munta Listowskiego, zawsze życzliwego dla seniorów- Pionierów.

Dyrektor zielonogórskiego MPK p. Barbara Lange po- informowała pismem Sekcję Historyczną SPZG, że bez- płatnie podstawi do dyspozycji Pionierów, 33-osobowy, niskopodłogowy autobus. Taki właśnie pojazd czekał na Pionierów 3 sierpnia 2001 r. o godz. 1100 przy alei Woj- ska Polskiego, obok sklepu „Biedronka".

Po godzinie 10 zaczęli się zbierać wycieczkowicze,

autobus podjechał przed czasem. Ochoczo zajmowano wygodne fotele, z 33 miejsc zajętych zostało 31. Jeszcze 10 minut czekano na kogoś z mediów, które tym razem nie dopisały i wycieczka ruszyła.

Jak i poprzednio, przewodnikiem turystycznym był p. Jerzy Łatwiński, a kierownikiem wycieczki p. Maria Gołębiowska, której (ze względu na ostatnie kłopoty zdrowotne) dzielnie sekundowała Naczelnik Wydziału Budżetowo-Gospodarczego Urzędu Miejskiego p. Ma- ria Słaba, podkreślając tym troskę naszych władz miej- skich o Pionierów. Dla uczestników w autobusie były cukierki orzeźwiające i kartoniki napojów.

Pierwszym zwiedzanym obiektem była noclegownia dla bezdomnych przy ul. Bema. Wzbudziła ogólne zain- teresowanie, gdyż poprzednią, mieszczącą się w starym

PIONIERZY • WRZESIEŃ 2 0 0 1 • NR 2(15)

baraku, strawił pożar. Obecnie w tym miejscu postawio- no nowy, funkcjonalny i okazały budynek, otoczenie bu- dynku też ładnie zagospodarowano. Oprowadzenia i wy- jaśnień podjęła się kierowniczka noclegowni. Cieszy, że obecnie ludzie tak ciężko doświadczeni przez los, mają godne warunki bytowe.

Kolejnym zwiedzanym obiektem był nowoczesny Za- kład Utylizacji Odpadów Komunalnych w Raculi. Jak dotychczas w Polsce jest tylko 5 obiektów tego typu. Co uderzające, to wzorowa czystość i porządek panujący w tym zakładzie, gdzie znalazły zatrudnienie 74 osoby. Po- segregowane i sprasowane odpady sprzedawane są do dalszego przerobu, nawet do Niemiec. Pionierzy byli za- dowoleni, że znikną pamiętane jeszcze przez nich okrop- ne wysypiska śmieci, a do tego przynoszą zysk. Po obiek- cie oprowadzał i wszystko tłumaczył kierownik zakładu.

Zakład Utylizacji Odpadów Komunalnych w Raculi

Ze względu na wzrost temperatury nowe, kolorowe osiedla mieszkaniowe STS-ów oglądano z autobusu, po- dziwiając architekturę i wesołe kolory bloków, tak inne od szarych bloków sprzed lat.

Następnie Pionierzy pojechali do Przylepu na lotni- sko sportowe Aeroklubu Ziemi Lubuskiej, gdzie pod pa- rasolami, na tarasie kawiarenki, mogli się ochłodzić, potem zwiedzać otaczający teren, wykonać sobie zdję- cia z samolotami w tle oraz oglądać je z bliska. Tu wiele ciekawych informacji przekazał p. Jerzy Łatwiński.

Pałac w Przy toku - front

Przytok - pałac od strony parku

Ostatnim zwiedzanym obiektem była pałac i jego oto- czenie w Przytoku, gdzie mieści się specjalny Ośrodek Szkoleniowo-Wychowawczy dla dzieci, latem również w grupach międzynarodowych. Wiekowy pałac i park oraz pozostałe obiekty są odremontowane i dobrze utrzy- mane. Pionierzy byli bardzo zainteresowani obecną dzia- łalnością pałacu, co cierpliwie wyjaśniała oprowadzają- ca szefowa obiektu. Po zwiedzaniu przyjemnie było zjeść obiad na wolnym powietrzu w altanie parkowej. Był barszczyk, krokiety i pierogi, na deser napoje i ciastecz- ka. Po obiedzie odpoczywano w alejkach parku.

Przed godziną 1600 dotlenieni i pełni wrażeń Pionie- rzy przesiadali się do miejskich autobusów MPK na przy- stanku przy „Centrum" i przy „Gazowni", udając się do domu mile wspominali wycieczkę, która była też sym- patycznym spotkaniem towarzyskim.

Władzom miasta i dyrekcji MPK Pionierzy serdecz- nie dziękują za umożliwienie zwiedzania miasta i okolic i naocznego przekonania się, że zapoczątkowana przez nich od 1945 r. rozbudowa Zielonej Góry jest nadal z powodzeniem kontynuowana, a ukochane miasto jest coraz piękniejsze.

Sekretarz Sekcji Historycznej SPZG Jadwiga Kolibabka

(6)

10 PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15)

Wspomnienia i relacje

ULICA, KTÓREJ NIE MA - UL. PUŁASKIEGO

W latach 1945-1980 w Zielonej Górze istniała ulica Puła- skiego. Początkowo napis głosił, że jest to „ul. Puławskiego", jednak już jesienią 1945 r. ktoś zauważył błąd i zmieniono na- pis na „ul. Pułaskiego". Poprawiając nazwisko nie dodano imie- nia - Kazimierz - i tak zostało przez 35 lat.

Ulica Pułaskiego była równoległa do ul. Łużyckiej i ul.

Wiśniowej, a przebiegała między nimi. Rozpoczynała się od ul. 1 Maja przy nieistniejącej już fabryce marmolady (obecnie stoi tam wieżowiec, ul. 1 Maja 19 A), a kończyła się pod la- sem, gdzie obecnie stoją garaże przy ul. Zachodniej. Na po- czątku ulicy, do torów, były „kocie łby", a dalej polna droga.

Patrząc od centrum miasta, po lewej parzystej stronie stały tylko trzy domy, które stoją do dziś przy ul. Powstańców War- szawy nr 6 A, 8 A i 16 C. Przy czym, nr 8 A (administracja osiedla) był całkowicie wypalony (nazywaliśmy go „spalenia- kiem"), odbudowano go w latach pięćdziesiątych. Teren gdzie stoi sklep „mini MAL" i dalej, do byłego „Sportowca", był uprawnym polem, a bliżej lasu znajdowały się łąki.

Po prawej nieparzystej stronie stało kilkanaście domów, w tym trzy kamienice wielorodzinne. Obecnie z prawej strony ul.

Pułaskiego pozostał tylko jeden budynek (Dom Asystenta WSP, ul. Powstańców Warszawy 19 A), wybudowany w latach pięć- dziesiątych jako jeden z budynków administracyjnych filii aresztu z ul. Łużyckiej, wszystkie pozostałe rozebrano. Budynki przy ul. Pułaskiego były w 1945 r. w dobrym stanie, każdy miał pomieszczenia gospodarcze i ogród, ponadto było blisko do centrum miasta, więc chętnie zasiedlali je Polacy (Niemcy opuścili je wcześniej). Po parzystej stronie ulicy Pułaskiego pięć jednorodzinnych domów zajęli w lipcu 1945 r. Poleszucy z Pińska i Stolina, w tym nasi krewni. Rodzina Jerzego Gru- szewskiego zasiedliła dom w okolicy byłego „Sportowca", a Adama Gruszewskiego ostatni dom pod lasem, gdzie obecnie stoi szkoła nr 19 przy ul. Zachodniej.

Gdy 15 września 1945 r. z mamą i bratem przyjechaliśmy do Zielonej Góry wszystkie domy przy ul. Pułaskiego były za- jęte, pozostał tylko jeden wolny dom (obecnie przy ul. Powstań- ców Warszawy nr 17 C), wyszabrowany, ale ładny i nie znisz- czony. Zatrzymaliśmy się u kuzyna Jerzego i nie zdecydowali- śmy się zająć wyżej wymienionego pustego domu. W owym czasie w Zielonej Górze, samotne kobiety mieszkające w domu stojącym z dala od innych, były narażone na niebezpieczeń- stwo. Bardziej od szabrowników byli niebezpieczni czerwono- armiści, którzy nie przestrzegali dyscypliny wojskowej, uwa- żali, że wszystko, to ich „trofiejnoje" i pijani w nocy dobijali się do domów stojących na uboczu (w centrum już się bali swego dowództwa i nowych władz polskich). Mężczyźni zawsze trzy- mali w domu bimber i za pół litra pozbywali się natrętów. Bim- ber w owym czasie to była świetna waluta.

Pod lasem, naprzeciw domu Adama Gruszewskiego była łąka, kupił więc krowę, a jego rodzina i pozostali krewni mieli mleko. Któregoś popołudnia Adam wracał do domu i spotkał czerwonoarmistę z karabinem, prowadzącego jego krowę. Nie stracił głowy i z uśmiechem zapytał czy krowa jest na sprze- daż. Aby nie zdradzić się, że to jego krowa, wszedł do miesz- kających obok p. Strzałkowskich ze Stolina, pożyczył bimbru i wrócił do domu z krową.

Zamieszkaliśmy przy torach na rogu ul. Pułaskiego i ul. Mor- wowej w dwóch pokojach na II piętrze. Niezbędne sprzęty przy- wieźliśmy wózkiem z jeszcze pustych starych domów przy ul. Daszyńskiego (obecnie Moniuszki). Mieszkającemu w po- bliżu felczerowi ze Stolina p. Kopczewowi zaproponowano pra- cę i dom w Niedoradzu, a on zaproponował nam swój dom przy ul. Pułaskiego. Od 12 października 1945 r. zamieszkaliśmy w sześciopokojowym domu przy ul. Pułaskiego 3. Dwa pokoje z kuchnią odstąpiliśmy p. Heńkom z Pińska, potem jeden pokój zabrał nam kwaterunek. W trzech pokojach z kuchnią przemiesz- kaliśmy przy ul. Pułaskiego dwadzieścia pięć lat, do stycznia

1971 roku, kiedy rozpoczęła się likwidacja ulicy, domy rozbie- rano, przygotowując teren pod przyszłe Osiedle Słoneczne.

Fot. 1. Zielona Góra 1946 r., Poleszucy w ogrodzie przy ul.

Pułaskiego. Siedzą od lewej: Barbara Gruszewska i Ryszard Wolski, Michalina Wolska i Helena Gruszewska, po bokach Ge- nowefa Gruszewska, Jadwiga Wolska, stoją Bronisław Wolski, Adam Gruszewski, Włodzimierz Strzałkowski.

Fot. 2. 1960 r. Nasz dom - ul. Pułaskiego 3, od lewej Stefan Gruszewski i Jan Kaczanowski

Nasz dom długo był oznaczony jako nr 3, (w latach pięćdzie- siątych został numerem 11, gdyż do ul. Pułaskiego przyłączono pięć domów wzdłuż torów z ul. Morwowej) i jako pierwszy bu- dynek od torów rozpoczynał ul. Pułaskiego, natomiast dom He- leny i Adama Gruszewskich - ostatni pod lasem - ulicę zamykał i był narażony na różne nieprzewidziane przypadki.

Wiosną 1946 r. zjawił się u nich młody chłopak, syn po- przednich właścicieli - Niemców. Helena i Adam zapropono- wali mu, aby zamieszkał w pokoju na górce, odmówił, zainsta- lował się w altance w ogrodzie. Pewnego ranka zaprosili go na śniadanie wielkanocne i niespodziewanie weszło dwóch czer- wonoarmistów, których też poproszono do stołu. Gdy się zo- rientowali, że siedzą przy jednym stole z Niemcem, wyciągnę- li broń. Dzięki przytomności umysłu gospodarzy chłopcu uda- ło się uciec. Potem dziękując przyznał się, że posądzał ich o wykopanie skarbów w ogrodzie, ukrytych przez jego rodzi- ców, ale na mieście dowiedział się, że rodzice zdążyli je wyko- pać i zabrać, więc podziękował i pożegnał się.

Polacy zasiedlający domy, już po wyjeździe Niemców, za- stawali domy prawie puste. Czego nie mogli zabrać Niemcy, zabierali czeronoarmiści, szabrownicy lub ci, którzy osiedlali się wcześniej w innych domach, ale czasami w schowkach znaj- dowali coś cenniejszego.

Myśmy starali się zgromadzić jakieś zapasy żywnościowe i opał na zbliżającą się zimę. Z okolicznych ogrodów wykopy- waliśmy warzywa i ziemniaki, zbieraliśmy owoce i grzyby, któ- rych już na początku lasu było zatrzęsienie. Węgla było nie- wiele, więc zbieraliśmy drewno. Gdy mama z bratem zabierali z ogrodu ustawione grube tyczki, znaleźli zawinięte pod nimi niezłej klasy radio. Najbardziej cieszył się z niego tata, gdyż swego radia musiał się pozbyć w czasie wojny. Potem w domu słyszało się ściszone „bum, bum, bum, tu mówi Londyn".

Na jesieni 1945 r. żyło się trudno, pracę można było dostać, ale już z wynagrodzeniem za nią było gorzej, czasami było to coś w naturze. Dlatego każdy radził sobie jak mógł, wiele osób zajęło się handlem. Mama jeździła do Nowej Soli po proszki do prania, a pod Głogów po cukier, potem sprzedawała to na rynku pod kasztanami na placu Wielkopolskim, który był wte- dy centrum handlowym. Adam i Włodek jak przystało na Pole- szuków handlowali rybami. Jednak najlepszy pomysł miał teść Jerzego pan Butkiewicz, były główny mechanik tartaku księ- cia Karola Radziwiłła z Mankiewicz pod Stolinem. Skonstru- ował on maszynkę do cięcia gumy z rozbitych czołgów. Ścią- gali tę gumę z całej okolicy i pociętą na cienkie plastry sprze- dawali szewcom na zelówki.

Ja też starałam się pomóc mamie, zarabiając nieco szyciem.

Moje klientki przyprowadziły młodą Niemkę, która prosiła mnie o dokończenie szycia jej płaszcza, jako zapłatę przyniosła że- lazko. Zapamiętałam to, gdyż było to moje pierwsze elektrycz- ne żelazko.

Na jesieni 1945 r. szukaliśmy swoich znajomych, ale zda- rzały się też przypadki. Wchodząc do sklepu cukierniczego koło Ratusza (obecnie „Lubtour") zobaczyłam za ladą Jankę Rub- czewską (obecnie Hamaszkiewicz), która powiedziała, że na ul. Masarskiej mieszka też nasza koleżanka z Pińska - Irka Krajewska (obecnie Wielohorska). Drugie takie przypadkowe spotkanie miałam w 1963 r. u fryzjera na ul. Jaskółczej, gdy pewna blondynka zapytała mnie, czy czasem nie jestem jej koleżanką. Była to Tonią Szółomicka (obecnie Pawlik) z Piń- ska, która poznała mnie po dwudziestu latach.

Gdy 6 grudnia 1945 r. przyjechał z Pińska mój ojciec, po-

mimo że byliśmy daleko od rodzinnych stron, byliśmy szczę- śliwi, że wojna się skończyła i że znów jesteśmy razem. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy radośnie, a nawet w liczniej- szym gronie poszłam z ojcem na bal sylwestrowy. W Zielonej Górze w tę noc 1945/1946 tańczono do upadłego, a ja na balu w hotelu „Pod Białym Orłem" poznałam swego przyszłego męża, który przyszedł z rodziną i przyjaciółmi z browaru.

Wprawdzie Poleszucy mieli mi za złe, że to Poznaniak, ale gdy w październiku 1948 r. braliśmy ślub u św. Jadwigi te różnice już się zacierały.

Nasza sytuacja zaczęła się stabilizować po przyjeździe ojca, który z polecenia inspektora szkolnego Feliksa Tworzydły od stycznia do lipca 1946 r. organizował szkołę w Płotach. Potem po rocznej pracy w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym uczył w Państwowej Szkole Przysposobienia Przemysłowego przy ul. Botanicznej, gdzie dyrektorem był Władysław Nasiadek.

Brat Ryszard chodził do Szkoły Podstawowej nr 2 przy ul.

Długiej od jesieni 1945 r., od powstania tej szkoły, a ja rozpo- częłam naukę w styczniu 1946 r. w III klasie gimnazjum w Miejskim Gimnazjum i Liceum przy placu Słowiańskim.

Ponieważ nauczycielska pensja ojca była słaba (w PUR uzu- pełniano ją paczkami Unry), mama nadal zajmowała się han- dlem. Pracę państwową podjęła w 1948 r. w ZPW „Polska We- łna" kolejno w dziale rachuby, jako wychowawczyni interna- tu, kierownik produkcji ubocznej i na pół etatu jako nauczy- cielka w Zasadniczej Szkole Włókienniczej, gdzie dyrektorem był Józef Wolanin. Mama pracowała w „Polskiej Wełnie" do emerytury w 1960 r.

Ojciec emerytury niestety nie doczekał, zmarł w 1958 r. w wieku 57 lat. Już nie pamiętamy jak podniośle odbywały się w 1958 r. pogrzeby w Zielonej Górze.

Fot. 3. Zielona Góra, listopad 1958 r. Pogrzeb śp. Bronisława Wolskiego. Z lewej u góry - stoi nasz dom przy ul. Pułaskiego 3.

Fot. 4. Miejsce ze zdjęcia nr 3 w 2001 r.

(7)

1 2

PIONIERZY • WRZESIEŃ 2 0 0 1 • NR 2(15)

Zmarły leżał w domu, po trzech dniach był pogrzeb, w którym uczestniczyli niemal wszyscy mieszkańcy ulicy. Kondukt z kara- wanem szedł ulicami miasta do kościoła św. Jadwigi, gdzie odpra- wiano nabożeństwo i dalej ulicami miasta na nowy cmentarz przy ul. Wrocławskiej. Trumnę mego ojca przenosili i szli po bokach karawanu umundurowani uczniowie z ul. Botanicznej.

W 1972 r. nad trumną mojej mamy też odprawiano nabo- żeństwo w kościele św. Jadwigi, ale już z kaplicy szpitalnej i na cmentarz jechaliśmy specjalnym autobusem.

Od 1971 r. po nieparzystej stronie ul. Pułaskiego zaczęto rozbierać domy, powstawało osiedle „Słoneczne". Byli miesz- kańcy ul. Pułaskiego zamieszkali w większości przy ul. Ptasiej i ul. Zawadzkiego, a blokowiska zatarły dawne więzi sąsiedz- kie. Już nie można było wyjść do ogrodu i pogadać z każdym przechodzącym mieszkańcem ulicy. Naszej ulicy Pułaskiego już nie ma.

Jadwiga Kolibabka

^ K T Ź u ^ ^ K l {JJ^PćP/ylASl&AS

Do Zielonej Góry przyjechałem z Podlasia w 1947 roku jako 16-letni chłopiec. Więc chyba nie mogę uważać się za pioniera Ziem Odzyskanych, jak je wtedy nazywano. Miałem jednak szczęście pracować z ludźmi, którzy organizowali życie kultu- ralne Zielonej Góry. I o tych ludziach (choć nie tylko) chcę opowiedzieć. O sprawach zwykłych, codziennych, drobnych, bez tzw. „wielkiego zadęcia".

Moim pierwszym znaczącym zajęciem była praca w szkol- nictwie. Po powrocie z wojska w 1953 roku musiałem od nowa szukać sobie pracy, a miałem tylko i aż, 10 klas szkoły ogólno- kształcącej. Dzisiaj to jest „tylko", wtedy to było „aż". Posze- dłem do Wydziału Oświaty, zaproponowałem swoje usługi jako nauczyciel szkoły podstawowej, nie mając zielonego pojęcia o pracy w tym zawodzie. Trzeba tutaj powiedzieć, że w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dotkliwie odczuwano brak na- uczycieli.

Pan inspektor, do którego się zwróciłem, zmierzył mnie wzrokiem, jakby chciał prześwietlić wszystkie moje szare ko- mórki i polecił mi od ręki napisać podanie. Należy podkreślić

„od ręki". Zrozumiałem to, kiedy po kilku minutach oddawa- łem mu podanie z fragmentarycznymi danymi życiorysu. In- spektor bardzo uważnie przeanalizował nie tylko dane o moich predyspozycjach do zawodu, ale także moją ortografię i styl jakim podanie było napisane. Był to dla mnie poważny egza- min. Zdałem. I tak zacząłem pracować w Szkole Podstawowej Nr 1 na placu Słowiańskim.

Jeżeli mnie pamięć nie myli, dyrektorem był pan Piotrow- ski. Zaufał mi na tyle, że powierzył mi nauczanie języka pol- skiego i wychowawstwo w klasie czwartej. Dla dopełnienia etatu uczyłem także rysunków i śpiewu w klasie siódmej (wte- dy ostatniej klasie szkoły podstawowej). Sam nauczyłem się nut i odczytywania prostych melodii przy pomocy pianina. Z rysunkami nie było kłopotu, bo przed służbą wojskową praco- wałem jako dekorator w PSS. Metody nauczania musiałem wy- pracowywać sam.

Pamiętam miłą koleżankę, która uczyła polskiego w młod- szych klasach, a sama jeszcze dokształcała się w szkole wie- czorowej czy zaocznej; miała tzw. małą maturę, to jest tylko dziewięć klas szkoły ogólnokształcącej. Byłem kiedyś u niej na lekcji polskiego. W pewnym momencie zapytała mnie wsty- dliwym szeptem : - „Jak się pisze brzoza"?

Jeszcze tego samego roku zmieniłem pracę. Krewny mojej macochy, Eugeniusz Kowalski, pracował w Teatrze Ziemi Lu- buskiej jako magazynier. Wręcz namówił mnie, żebym podjął

Autoportret

tam pracę jako malarz dekoracji. Dotychczas malarzem był świetny fachowiec, znajomy naszej rodziny jeszcze z Podlasia, Antoni Puciłowski - Tosiek. Przed premierą sztuki, przez dwa - trzy tygodnie, stolarnia wykonywała dekoracje a prace ma- larskie i dekoratorskie były znikome. Jeśli jednak stolarnia już

„wypuszczała" dekoracje, należało je szybko pomalować, po- bejcować, polakierować itp. Trzeba było wtedy znaleźć pana Tośka, a nigdy nie wiedziano, w której knajpie doprowadza się do stanu nieużywalności. Kiedy pana Tośka już znaleziono, trze- ba go było do tej używalności doprowadzić. Zużywano na to sporo czasu, kawy i wysiłku. Było to zawsze związane z du- żym napięciem - zdąży czy nie zdąży? I jak te, nie zawsze całkiem suche, dekoracje ustawić na scenie.

I tak, za protekcją mojego prawie krewnego Eugeniusza Kowalskiego i wujka Ksawerego Szymkowskiego, który pra- cował w teatrze jako portier, zostałem przyjęty przez ówcze- snego dyrektora administracyjnego Andrzeja Romańczaka na rozmowę kwalifikacyjną. Nie powiem, żebym miał jakieś atu- ty w ręku, oprócz wujka i pana Kowalskiego, widocznie wy- czerpała się już cierpliwość dyrekcji, czy też zabrakło kawy.

Pamiętam, jak pan Andrzej powiedział: - „Na początek przy- uczy się pan przy tej Pannie Maliczewskiej, a dalej zobaczymy co z tego wyniknie. I tak nie możemy znaleźć pana Tośka...".

Ogarnął mnie lęk. Przecież ja nic nie umiałem; bałem się kom- promitacji przed tą panną Maliczewską a o jej powiązaniach z panią Zapolską, niestety nic nie wiedziałem.*

Scenografem był wtedy Adam Stańkowski, człowiek gołę- biego serca i anielskiej cierpliwości, której musiał mieć niewy- czerpane zasoby, żeby mnie do zawodu przyuczyć. Malowa- łem buty, bejcowałem i politurowałem meble, a jak potrzebna była sukienka Cyganki, nanosiłem na tkaninę odpowiednie wzory, wedle pomysłu scenografa. Kiedy teatr przygotowywał sztukę Howarda Fasta „Trzydzieści srebrników", potrzebne były trzy duże portrety prezydentów Stanów Zjednoczonych. Tak sobie umyślili dwaj, młodzi wtedy, scenografowie Witold No- wicki i Klemens Felchnerowski (Klem). Jak wspominam pracę nad tymi portretami, to myślę, że miałem wtedy więcej pewno- ści siebie, wręcz tupetu niż sprawności zawodowej, ale portre- ty były na czas.

Po zakończeniu pracy nad tą scenografią przyszli do mojej pracowni obaj scenografowie. Najpierw pojawił się w drzwiach Klem z jakimiś torbami (torbami, nie farbami) a za nim Nowic- ki.

- „ No, panie malarz, skończyliśmy prace nad dekoracjami, trzeba to oblać! - wykrzyknął radośnie Klem.

- Ja nie piję - powiedziałem speszony.

- Jak to, pan malarz i nie pije?!

- No, nie - bąkałem prawie zawstydzony.

- To nic tu po nas - uciął Klem". I zamknęli drzwi z drugiej strony. No bo po co mieli wchodzić?

Dyrektorem był wtedy Zbigniew Koczanowicz, który za- praszał kogo tylko mógł z Warszawy, aby ten nasz raczkujący teatr postawić na nogi. A więc po pewnym czasie kierowni- kiem pracowni malarskiej zamiast mnie został Waldemar Jod- ko wski, a na nie istniejącym przedtem etacie modelatora za- trudniono pana Rogowskiego. Oczywiście, obaj przybyli z Warszawy. Waldemar Jodkowski był fachowcem z prawdzi- wego zdarzenia, z odpowiednim wykształceniem. Byłem zdu- miony, kiedy on sam zaprojektował dekoracje do jednej ze sztuk.

Kiedy dyrektor Koczanowicz zarządził kompresję etatów i nie było miejsca dla drugiego malarza, zaproponowano mi etat organizatora widowni, którego nie przyjąłem i pożegnałem się z Teatrem Ziemi Lubuskiej.

Przez rok pracowałem (1956) w Wojewódzkiej Księgarni Wysyłkowej „ Domu Książki" przy ulicy Żeromskiego, gdzie kierownikiem był Alfons Bogaczyk. W tamtych czasach świę- to Winobrania obchodzono szumnie i barwnie. Alfons Boga- czyk był zwykle jednym z organizatorów tych obchodów. Za- proponował mi kiedyś zaprojektowanie zakładki do książki, z motywami winobraniowymi i lubuskimi. Narysowałem mię- dzy innymi zielonogórski ratusz miękką kreską, co pan Alfons określił jako „szopę a nie ratusz". Kiedy oddano projekt do druku, ratusz mi wyprostowano od linijki. Pan Bogaczyk był zadowolony. Ja nie.

Dzisiaj nie każdy zdaje sobie sprawę, jakie były naciski w werbowaniu ludzi do organizacji młodzieżowych i partyjnej, jaki był lęk przed narażeniem się władzom komunistycznym w razie odmowy wstąpienia do tych organizacji. Mam dziś pe- wien niesmak na wspomnienie o tym jak „wstępowałem" do ZMP Były to późne lata czterdzieste, lata powstania tego związ- ku. Uczyłem się wtedy w liceum ogólnokształcącym przy uli- cy Licealnej. Pewnego dnia przyszedł do klasy ówczesny dy- rektor szkoły Łabuda i ogłosił radośnie, że powstała piękna patriotyczna organizacja młodzieżowa - Związek Młodzieży Polskiej - i że powinniśmy się do niej zapisać. Wyglądało to tak:

- „ Proszę podnieść rękę, kto się zapisuje - nie podniosła się ani jedna ręka.

- Postawmy sprawę inaczej, kto jest przeciw? - nie podnio- sła się ani jedna ręka".

Poczuliśmy lęk.

- „Wiecie co, to jest tak, jeżeli nikt nie jest przeciw, to znaczy że wszyscy są za. Zapisuję was wszystkich według dziennika".

„Wstąpiliśmy" do ZMP.

Z sympatią wspominam profesorów mojego Liceum: prof.

biologii i rysunku Wyganowskiego, jego żonę - prof. fizyki, prof. matematyki Filarskiego, prof. geografii Pachuckiego, prof.

łaciny Przykuckiego i prof. chemii Magalasa.

Byłem słabeuszem z fizyki, której solidnie i rzeczowo uczyła prof. Wyganowska, natomiast uchodziłem za orła z rysunków i wykonywałem dla szkoły mnóstwo prac plastycznych w mod- nej wtedy papieroplastyce. To powodowało, że na radach pe- dagogicznych małżeństwo Wyganowscy toczyli o mnie boje:

pani profesor chciała mi postawić uczciwie zasłużoną dwóję (niedostatecznie), a pan profesor bohatersko mnie bronił.

Stosunek prof. Wyganowskiego do ZMP był zdecydowanie negatywny, ale dekoracje ideologiczne w szkole robiliśmy ra- zem z nim. Pewnego razu miałem bardzo twardy podkład z tektury, na której upinałem ten nawet ładny, ale nie lubiany przez nas znaczek ZMP. Moje dzieło tym razem wyglądało jak- by co nieco przymięte. Profesor powiedział:

- „Wiesz Szymkowski, szkoda kompromitować twoją po- rządną firmę (tu przydepnął znaczek nogą), my tego nie po- wiesimy".

Zdrętwiałem. Bałem się że takie potraktowanie symbolu postępowej organizacji może profesorowi zaszkodzić. Na szczę- ście nie znalazł się nikt, kto by chciał na pana Wyganowskiego donieść.

Prawdziwym erudytą był prof. Filarski. Krążyła o nim aneg- dota, że kiedyś, zapytany jaką trawkę posiać pod oknem, za- czął wykład od rodzajów gleby, na której taka lub inna trawka najlepiej rośnie. Grał dobrze na fortepianie i kiedyś przyznał mi się, że żałuje, że nie został pianistą, tak jak jego brat.

Profesor nie miał dobrej opinii o naszych umiejętnościach matematycznych. Któregoś dnia, mocno podenerwowany z powodu naszej kiepskiej percepcji, powiedział tym swoim śpiewnym wschodnim akcentem: - „Ot, ja już Turków uczy- łem, nu i to plemię Kamanów tam w Rosji uczyłem, ale takich tumanów to jeszcze nie widziałem".

Profesor Magalas zadawał mi pod koniec semestru te same łatwe pytania, żeby mi, broń Boże, nie postawić dwói. Czułem z jego strony jakąś niezrozumiałą sympatię. A może po prostu tolerancję. Pewnie widział we mnie jakąś artystyczną duszę, której obce są wzory i formuły chemiczne.

Profesorowie liceum to były postacie barwne, nietuzinko- we. Sam byłem później nauczycielem szkoły średniej, a po la- tach nauczycielem akademickim w kraju i w Stanach Zjedno- czonych. Spotkałem wielu ciekawych ludzi, ale oni jednak nie dorównują naszym profesorom z I Liceum w Zielonej Górze.

Po spisaniu tych okruchów wspomnień postawiłem sobie pytanie: a może byłem ociupinę pionierem Ziem Odzyskanych?

Eee tam...

Ryszard Szymkowski

* „Panna Maliczewska" - tytuł dramatu Gabrieli Zapolskiej.

(8)

18 PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15)

F

O

statnią, omawianą w cyklu Współczesne zielonogór- skie nekropolie funkcjonującą do dzisiaj nekropo- lią, jest cmentarz komunalny przy ulicy Wrocławskiej.

Jest to nekropolia najmłodsza, powstała na obszarze la- sów miejskich w 1954 roku. Pierwsze nazwisko, jakie pojawiło się w księgach pogrzebowych przechowywanych w Zakładzie Pogrzebowym przy ul. Masarskiej w Zielo- nej Górze, to Franciszek Domarecki, którego zwłoki eks- humowano na ten cmentarz; natomiast pierwszą osobę zmarłą w 1954 roku pochowano tutaj w ostatnich dniach czerwca - był nią Stanisław Hybki. Cmentarz przy ulicy Wrocławskiej podzielony jest na starą i nową część, a te z kolei mają powydzielane kwatery, następnie zaś rzędy i grupy oraz oznaczenia poszczególnych grobów. Na cmen- tarz prowadzi główne wejście, wjazd i cztery wejścia boczne.

Główne wejścia na cmentarz prowadzą do domu po- grzebowego, w którym znajduje się kaplica cmentarna oraz biura obsługi klientów.

Plan sytuacyjny pomieszczenia kwater grzebalnych w starej części cmentarza.

} n „jX-n/'> \

4f

u t C Ł N G A ; 1. CtCWNC WOSSsL HA CMENTARZ ? . w j M t f o «A. C M . m m .

¡. ecw mztmncmmam

* • »GC2xt îha

Plan sytuacyjny pomieszczenia kwater grzebalnych w nowej części cmentarza.

Nieopodal domu pogrzebowego znajduje się wzoro- wo utrzymana nekropolia - miejsce pamięci ofiar komu- nizmu i faszyzmu. Pomniki powstały w latach dziewięć-

Dom pogrzebowy na cmentarzu przy ul. Wrocławskiej.

PIONIERZY • WRZESIEŃ 2001 • NR 2(15) 19

Fot. Nekropolia na cmentarzu przy ul. Wrocławskiej - pomnik ofiar pomordowanych w obozach koncentracyjnych

w latach 1939-1945.

dziesiątych naszego stulecia, poświęcone zostały m.in.:

mieszkańcom Wileńszczyzny pomordowanym w latach 1939-1945 (w pięćdziesiątą rocznicę wyzwolenia), żo- łnierzom AK i Szarych Szeregów, ofiarom Katynia, po- mordowanym Sybirakom.

Oprócz pojedynczych grobów znajdują się tam rów- nież grobowce rodzinne oraz Aleja Zasłużonych położo- na w starej części cmentarza (na planie kwatera numer 1). Cmentarz rozmieszczony jest na malowniczych wzgó- rzach, zatopiony w zieleni z zachowanymi fragmentami lasu i wzorowo utrzymanymi alejami.

Miejsce wiecznego spoczynku znalazło tutaj wiele osób, które swą działalnością społeczną i kulturalną przy- czyniły się do rozwoju Zielonej Góry. W Alei Zasłużo- nych pochowano m. in.:

- Halinę Kirszke-Lubicz, zmarłą w 1991 roku, aktor- kę i społeczniczkę;

- Józefa Markiewicza, zm. w 1984 r., działacza kultu- ry i społecznika;

- Mariana Szpakowskiego, zm. w 1983 r., malarza, twórcę „Złotego Grona";

- Józefa Wolanina, zm. w 1983 r., nauczyciela i spo- łecznika.

Ponadto spoczęli na tym cmentarzu:

- Klemens Felchnerowski, zm. w 1980 r., artysta ma- larz, działacz społeczny (kwatera nr 1);

15

- Stanisław Cynarski, zm. w 1970 r., aktor z powoła- nia (kwatera nr 34);

- Alfons Bogaczyk, zm. w 1986 r., księgarz i wydaw- ca (kwatera nr 8);

- Lech Birgfellner, zm. w 1986 r., pedagog, działacz sportowy (kwatera nr 3);

- Jan Klementowski, zm. w 1973 r., pierwszy polski starosta w Zielonej Górze (kwatera nr 13);

- Roman Mazurkiewicz, zm. w 1969 r., muzykolog, wicestarosta (stara kwatera nr 10);

- Zbigniew Pieniężny, zm. w 1973 r., doktor chirurgii, ordynator Oddziału Chirurgicznego Szpitala Powiatowe- go w Zielonej Górze, społecznik i laureat wielu odzna- czeń (kwatera nr 7);

- Henryk Pochanke, zm. w 1986 r., nauczyciel i uczo- ny (kwatera nr 7A);

- Stefan Słocki, zm. w 1990 r., artysta-malarz (kwate- ra nr 26)

oraz wielu innych.

Zakończenie

Badanie dziejów zielonogórskich cmentarzy okazało się zajęciem bardzo interesującym, dzięki czemu - przy okazji wgłębiania się w historię - można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o naszym mieście jak i jego mieszkańcach z poprzednich stuleci, twórcach Zielonej Góry. Przykładem może być ród Forsterów, który swój grobowiec rodzinny miał na cmentarzu św. Trójcy oraz ród Beucheltów mający swoją mogiłę na cmentarzu Zie- lonokrzyżowym.

Interesujące także były dzieje Żydów zielonogórskich, którzy będąc w tym mieście od wczesnego średniowie- cza, mogli utworzyć własny cmentarz dopiero w 1814 roku. Większość obywateli naszego miasta zapewne na- wet nie wie, że w Zielonej Górze była synagoga żydow- ska (nie tak dawno, bo jeszcze w 1938 roku), która sku- tecznie zniszczona pozostawiła po sobie jedynie repro- dukcję zdjęcia.

Swoją nietuzinkową historię posiada także nabot znaj- dujący się na Osiedlu Pomorskim. Jest to ślad jaki pozo- stawiła po sobie zaraza morowa zwana „czarną śmier- cią".

Na obszarze miasta znajdowało się od XIII wieku do dzisiaj dwanaście cmentarzy, w tym jedno miejsce kre- macji na ówczesnym kisielińskim przedmieściu, a więc niezupełnie cmentarz, jeden cmentarz wojskowy, jeden wyznania mojżeszowego i trzy cmentarze, które funkcjo- nują obecnie.

Jednym ze smutniejszych rozdziałów historii Zielonej Góry jest fakt istnienia w poprzednich stuleciach budow- li sakralnych, po których do dzisiaj zachowały się tylko wzmianki w źródłach historycznych. Do tych budowli na- leży kościółek pw. św. Jana, kościół polski Św. Trójcy i wspominana synagoga żydowska.

(9)

16 PIONIERZY • WRZESIEŃ 2 0 0 1 • NR 2(15)

W przeważającej części tereny dawnych cmentarzy utrzymane są w dobrym stanie. Cmentarze: Nowej Sw.

Trójcy, Jakubowy i Zielonokrzyżowy to obecnie park osie- dlowy (im. Trzydziestolecia), skwer miejski (przy pl. Pi- łsudskiego) oraz park miejski (im. Tysiąclecia). Na tere- nie cmentarza Św. Trójcy i cmentarza żołnierzy radziec- kich znajdują się dziś dobrze utrzymane place: pl. Sło- wiański i Zwycięstwa. Teren dawnego cmentarza kościel- nego św. Jadwigi jest wybrukowany i również dobrze utrzymany. W odosobnieniu stoi kapliczka ofiar ospy z XVII wieku, narażona na młodzieżowe graffiti, jednak teren dawnego obozu kwarantanny utrzymany jest w do- brym stanie, porośnięty zielenią.

Najgorzej przedstawia się sytuacja na dawnym cmen- tarzu żydowskim, którego obszar porośnięty jest gęstym podszytem, spod którego gdzieniegdzie wystaje pojedyn- czy relikt. Teren jest podzielony i bardzo zaniedbany. Przy- kro oglądać miejsce o tak ciekawej historii, zapomniane i zagubione między osiedlami, zwłaszcza że pozostały do-

brze zachowane fragmenty ogrodzenia oraz kaplica cmen- tarna.

Ostatnim miejscem pocmentarnym, o którym trzeba wspomnieć, jest najstarsza zielonogórska nekropolia z I połowy XIII wieku pw. św. Jana. Do czasów obecnych zachował się tylko fragment ogrodzenia - kamienny mur.

Patrząc od strony ulicy, za murem znajduje się pięknie wypielęgnowany ogródek, którego właścicielem jest p. Jan Stępski, zamieszkały od 1946 roku przy ul. Ku- pieckiej 3. Z jego relacji wynika, że kilka lat temu w mu- rze dawnego cmentarza powstała dziura, na zamurowa- nie której nie mógł on otrzymać zgody ani żadnych fun- duszy. Wreszcie, znając historię tego ogrodzenia, przeja- wił własną inicjatywę, czego wynikiem jest naprawione ogrodzenie. Chyba warto byłoby wmurować we fragment tego ogrodzenia chociaż niewielką tablicę pamiątkową dawnego cmentarza, zwłaszcza że mur jest zagłębiony w budynki i prawie niewidoczny.

Małgorzato Twarowska

1 1 lipca 1775 roku położono kamień węgielny pod pleba- nię ewangelicką w oddalonym 17 km na północny wschód od Zielonej Góry Przy toku. Prace budowlane, wspierane przez ówczesnego właściciela wsi Maximiiiana Adolpha von Stentsch (1725-1783), postępowały stosunkowo szybko. Z perspektywy lat ich efekt tak ocenił pastor Oswald Früh- buß, autor wydanej w 1841 roku w Zielonej Górze Geschich- te der Parochie Prittag (Historia parafii Przytok) - nieoce- nionego źródła do dziejów wsi i miejscowej parafii ewan- gelickiej: (...) przytocka plebania, otoczona przyjemnym ogródkiem, należy do najbardziej gustownych i przytulnych w całej okolicy. Wkrótce w pobliżu probostwa stanął rów- nież kościół, którego konsekracja odbyła się 15 listopada

1778 roku. Obydwa obiekty wzniesiono na parceli należą- cej uprzednio do miejscowego ogrodnika, Johanna Georga Henschke. W 1781 roku Georg Abraham baron von Stosch, właściciel Czernej koło Głogowa i patron tamtejszego ko- ścioła, przekazał parafianom z Przytoku organy. Instrument, poddany na koszt darczyńcy gruntownej naprawie, służył przytockiej gminie ewangelickiej jeszcze ponad pięćdzie- siąt lat. Ołtarz i ambona wykonane przez pochodzącego z Zielonej Góry mistrza stolarskiego Floriana Nippe oraz rzeź- biarza Romanusa Laurentiusa Dorazilla ze Świdnicy, po- wstały z fundacji wspomnianego już Maximiiiana Adolpha von Stentsch. W uroczystości ich poświęcenia uczestniczył adoptowany syn i następca zmarłego w roku 1783 fundato- ra - Hanst Ernst von Stentsch.

1 lipca 1814 roku na wakujące stanowisko pastora w Przytoku wybrany został pochodzący z Sulechowa Karl

Christian Herzlieb. 13 lipca w Legnicy miała miejsce uro- czystość jego ordynacji, a 20 listopada - wprowadzenie na urząd przez ówczesnego superintendenta powiatu zielono- górskiego Christiana Gottlieba Schwarzera.

Urodzony w 1785 roku w Sulechowie Karl Christian Herzlieb był synem Christiana Friedricha Karla Herzlieba, protestanckiego duchownego, który w latach 1788-1794 pełnił funkcję inspektora (superintendenta) przy miejsco- wym kościele parafialnym, zasłynął również jako wydaw- ca dzieł Horacego. Karl Christian osierocony w wieku dzie- więciu lat, został usynowiony przez sulechowskiego radcę powiatu i domen o nazwisku Papritz. Swoją edukację, roz- poczętą w Królewskim Pedagogium w Sulechowie, w la- tach 1802-1805 kontynuował w Berlinie, a następnie na uniwersytecie we Frankfurcie nad Odrą, który ukończył w roku 1808. Początkowo pracował na Pomorzu jako prywat- ny nauczyciel. Do rodzinnego Sulechowa powrócił w 1813 roku, by objąć posadę nauczyciela we wspomnianym Peda- gogium.

Urzędowanie w Przytoku pastor Karl Christian Herzlieb rozpoczął od gruntownego remontu budynku plebanii oraz dachu miejscowego kościoła - łączna suma wydatkowana na ten cel wyniosła ponad 150 talarów. W 1816 roku z jego inicjatywy ołtarz, ambona i chrzcielnica w przytockiej świą- tyni otrzymały nowe obicie. Ta dość kosztowna inwestycja, hojnie wsparta przez miejscowych parafian, zgodnie z in- tencją Herzlieba miała upamiętnić tzw. święto pokoju ob- chodzone uroczyście w całych Prusach łącznie z przypada- jącą 18 stycznia wspomnianego roku 115 rocznicą ustano-

PIONIERZY • WRZESIEŃ 2 0 0 1 • NR 2 0 5 ) 1 7

wienia pruskiej monarchii. Na okres duszpasterskiej posłu- gi Karla Christiana Herzlieba przypadł również jubileusz 300-lecia wystąpienia Lutra (31 października - 1 listopada 1817 roku). Uroczystości, na których zgromadziła się cała parafia, tj. mieszkańcy Przytoku, Janów, Starego Kisielina i Nowego Kisielina, stały się dla pastora z Przytoku impul- sem do wystąpienia z kolejną inicjatywą - zamiarem roz- budowy miejscowej świątyni. Plan ten nie doczekał się jed- nakże realizacji, bowiem wystosowany przez Herzlieba wniosek do Rządu Królewskiego w Legnicy w sprawie wezwania przez władze przedstawicieli przytockiej gminy wyznaniowej do składania ofiar na rzecz prac budowlanych, został dnia 12 września 1820 roku rozpatrzony negatywnie z uwagi na fakt, że tutejsi wierni nie chcieli partycypować w kosztach przedsięwzięcia. Uważali oni, że proponowane składki są zbyt wysokie. W 1823 roku za sprawą pastora Herzlieba przeprowadzono naprawę kościelnych organów, jak się miało okazać ostatnią w ich dziejach, bowiem trzy- naście lat później oddano do użytku nowy instrument, zbu- dowany przez pochodzącego z Jeleniej Góry mistrza na- zwiskiem Bucków.

Gruntownie wykształcony i przedsiębiorczy pastor z Przytoku był niewątpliwie postacią nietuzinkową, z czego zdawało sobie sprawę wielu jemu współczesnych: Jego szyb- ka zdolność pojmowania, jasny sposób obrazowania, nie- zmordowana pilność - pisał o Herzliebie cytowany już pa- stor FriihbuB - bardzo szybko zwróciły szczególną uwagę wyższych władz, do tego stopnia, że po śmierci Schwarzera uważano, iż sprawy superintendentury powiatu zielonogór- skiego nie można powierzyć w bardziej odpowiednie ręce, niż właśnie jego. Funkcję superintendenta Karl Christian Herzlieb objął w roku 1819 i mimo postępującej choroby do końca sprawował ją z równie wielką roztropnością, jak nieustanną gorliwością.

W latach dwudziestych XIX w. na plebanii w Przytoku zamieszkała Wilhelmine Walch z domu Herzlieb, siostra pastora. Młodsza od Karla Christiana o cztery lata, po śmierci ojca przyjęta została do zaprzyjaźnionej rodziny Karla Frie- dricha Ernsta Frommanna, znanego sulechowskiego księ- garza. W 1798 roku Frommannowie przenieśli swój dom wydawniczy z Sulechowa do Jeny, oddalonej zaledwie 17 km od Weimaru, jednego z centrów kulturalnych ówcze- snej Europy. O silnej pozycji Frommannów na rynku wy- dawniczym, jak również aspiracjach intelektualnych tej ro- dziny świadczy fakt, że ich dom przyciągał wybitnych przedstawicieli świata nauki i kultury (bywali tam m.in.

Wieland, Hegel, Schelling, Schopenhauer, Zelter, Seebeck i Ritter). W takim środowisku wzrastała Wilhelmine Herz- lieb, a ponieważ Karl Friedrich Ernst Frommann był także wydawcą utworów Johanna Wolfganga Goethego i nawią- zał z nim osobiste kontakty niemalże od momentu swego osiedlenia się w Turyngii, również jego przybrana córka, będąc ówcześnie jeszcze w wieku dziecięcym, miała oka- zję poznać wielkiego pisarza.

Do ponownego spotkania Wilhelmine Herzlieb z Johan- nem Wolfgangiem Goethe doszło kilka lat później, tj. pod koniec 1807 roku. Jak się miało wkrótce okazać, następ- stwa tego wydarzenia były dla Goethego niezwykle poważ-

ne - młodziutka wychowanka Frommannów obudziła w 58- letnim wówczas pisarzu prawdziwą namiętność. Afekt ten opiekunowie Minny uznali za niestosowny, sam Goethe zresztą był świadomy tego faktu, czemu dał wyraz w napi- sanym w pierwszej połowie grudnia 1807 roku cyklu sone- tów, zatytułowanym Szarada (Scharade). W tworzących wspomniany cykl siedemnastu utworach, których motywem przewodnim jest miłość wiekowego poety do młodej dziew- czyny, pobrzmiewa ton rezygnacji w obliczu niemożności spełnienia uczucia skierowanego ku adresatce sonetów: (...) Teraz muszę o Tobie myśleć jak o księżnej: stoisz przede mną tak stromo wzniesiona; chylę się przed Twym wido- kiem, przed którym uciekam. Niebawem Goethe powrócił do Weimaru, wyrzekając się na zawsze tej, której tak bar- dzo pragnął. Wymownym świadectwem, że jego uczucie do Minny Herzlieb było głębsze niż mogłoby się na pozór wydawać, jest powieść Powinowactwa z wyboru (Die Wah- lverwandtschaften), której pierwsze rozdziały powstały wio- sną 1808 roku. Już 30 lipca dzieło zostało ukończone, a w roku 1809 - opublikowane w Tybindze.

Wychodząc od zjawiska nazwanego przez XVIII-wiecz- nego szwedzkiego chemika Torberna Olafa Bergmana „po- winowactwem z wyboru", Goethe ukazał skomplikowane związki uczuciowe między czterema głównymi postaciami powieści: baronem Edwardem, jego żoną Charlottą, kapita- nem - przyjacielem Edwarda oraz Otylią - krewną Charlot- ty. Bohaterowie, przyjmując początkowo sceptycznie moż-

XVIII-wieczna plebania w Przytoku - stan z 1966 roku.

liwość odnoszenia zjawisk z dziedziny chemii do stosun- ków międzyludzkich, stopniowo poddają się przemożnemu działaniu prawa natury - tak m.in. rodzi się wzajemna na- miętność Edwarda i Otylii, w sposób nieodwracalny burzą- ca dotychczasową harmonię między dwojgiem małżonków.

Właśnie młodziutka Otylia, która stanowi uosobienie za- równo zmysłowego piękna, jak i czystości, wydaje się być kluczową postacią utworu. Darząca wielkim uczuciem, sama będąca jednocześnie obiektem namiętności graniczącej nie- omal z opętaniem, w imię norm moralnych wyrzeka się własnego szczęścia. Owo wyrzeczenie, które Goethe, jak pisze Thomas Mann wlał w duszę stworzonej przez siebie postaci, było jakoby jego własnym, przywodzącym na myśl ofiarę, którą złożył kilka miesięcy wcześniej, opuszczając

Cytaty

Powiązane dokumenty

Podobną in- skrypcję zawierał również ostatni, najmniejszy z dzwo- nów, który został ufundowany przez ojca i syna: Abra- hama i Dawida Mlihle, a jego inskrypcja rozpoczyna się

Sczaniecki był autorem rozdziałów historycznych przedstawiających przeszłość poszczególnych krain Ziemi Lubuskiej: krainy międzyrzeckiej, torzymskiej oraz krośnień- skiej

• przy wale obelisk ku czci żołnierzy Wojsk Ochro- ny Pogranicza. Dalej do ujścia po lewej stronie Odry są tereny Niemiec. Brak mostów i przepraw uniemożliwia wza-

Szwagier Jóźwiak (mąż najmłod- szej siostry mojej mamy Janiny) naliczył, że miał czternaście ran. Ja tylko to zauważyłam, że miał wargę wyrwaną tak, że mu było widać

osobową grupę znanych w mieście Polaków jako zakładników, grożąc ich rozstrzelaniem. Pomimo akcji dywersyjnych w oko- licy, Komitet utrzymywał się do końca roku. Niedaleko

Powody mojego „lania" według Matki były zawsze bar- dzo istotne, bo: jednego roku podpaliłem papiery za sza- fą, kiedy chodziłem po mieszkaniu ze świecą choinko- wą,

przez Włodawę na pomoc Warszawie. brali udział w bitwie z Niemcami, ostat- niej bitwie tej wojny. była skazana na klęskę, jednak przegrana nie oznaczała końca walki, ani

Na półkuli północnej wiosna zaczyna się wówczas, gdy Słoń- ce, widziane z Ziemi znajduje się w punkcie Barana, to jest 21 marca, lato zaczyna się, gdy Słońce widoczne jest