1 I ł ‘ 2 >»• n . - L iC J f -
.'-V •
B ib lio te k a U n iw e r s y te c k a K U L
JÓZEF WEYSSENHOFF
JAN BEZ ZIEMI
R O M A N S
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
Zakłady Oraficzoe Straszewlczów, Warszawa, Leszno 112.
I.
Pałac Radomickich w Gdeczu wyszedł prawie obronnie z opałów wielkiej wojny. Wykosztował się na przyjęcia bohaterów rozmaitego kalibru, to jedno mających wspólnego, że wszyscy mieli dobry apetyt i nieugaszone pragnienie; osuszyły się znacznie piw nice pałacowe, przerzedło w stajniach i oborach, za podziały się niektóre dzieła sztuki, pozostawione na
widoku, a ponętne dla Niemców, namiętnych kolekcjo nerów. Ale ostatecznie, po przejściu huraganu, po kilku latach marnego dochodu, pałac stał nie spalony, ani zbombardowany, a tłuste role folwarków zaczęły znowu rodzić swym odwiecznym dziedzicom. W parę lat po pokoju wersalskim nie było już w Gdeczu śla dów wojny.
6
Pomimo kilku lat wspólnego pożycia państwo Rado- miccy nie mieli jeszcze dzieci.
Tryb życia w Gdeczu nie zadziwiał bliskich są siadów, którzy utrzymywali się w swoich dworach mniej więcej na tym samym poziomie, ale wprowadzał w zdumienie przybyszów z innych, spustoszonych ziem Rzeczypospolitej. Z tych jedni już zgodzili się na zredukowanie potrzeb i przywyknień, inni z przy musu dźwigali czarną nędzę i żałobę po życiu pań- skiem, niepowrotnie minionem. Tu zaś zastawali do statek obfity, pracę natężoną, maszyny w wartkim ruchu, obok przepychu życia dworskiego, w kraju kwitnącym, gdzie przyległe wsie były dostatnie i nie zazdrosne, a miasta pulsowały zdrowiem i siłą rozrostu.
Jan Skumin, chociaż gościł w Gdeczu już od paru miesięcy, nie ochłonął jeszcze z przejmującego wrażenia, które mu sprawiała Wielkopolska, pierwszy raz oglądana zbliska i przez czas dłuższy. Pochodził z Litwy, z możnej tam rodziny, dzisiaj ograbionej doszczętnie i wygnanej z dziedzicznych włości. Prze żył temi czasy okrutne losy tego nieszczęsnego po kolenia ziemian, które tłum bezmyślny wyzuł z od wiecznych siedzib, niszcząc przez to kwiat i chlubę i cywilizację swej rasy. Utraciwszy nadzieję pomyślnej zmiany, Skumin starał się zapomnieć o swej preegzy- stencji w kraju szczęśliwości, ale nie zdołał dotych czas znaleźć miejsca choćby spokojnego dobrobytu
w szerszej ojczyźnie.
7
rozstroju, w który go wprawiły ponure przemiany loso we. Tego rozstroju mało kto się domyślał. Janek do skonale nosił maskę beztroski i swobody, że zaś był ka walerem trzydziestopięcioletnim, przystojnym i raso wym, łatwo mu wszyscy przebaczali jego bezroboczość. Pod wieczór upalnego dnia sierpniowego Janek stał sam przed frontem głównym pałacu gdeckiego, który ogromną klamrą oficyn i atynencyj, połączonych arkadami, okalał podwórze. Wokoło podjazdowego kręgu, strojnego w kwietne floresy, służba stajenna oprowadzała konie. Nie czyniono tego dla Skumina; zwyczaj był stały w Gdeczu tej parady końskiej przed wieczorem. Ale Janek interesował się końmi, znał już wszystkie; pomimo to porozumiewał się z masztale rzem i pachołkami co do wyrabiania się takiego tam dwulatka, lub żartości źrebnej klaczy. Służba odpo wiadała grzecznie młodemu hrabiemu, wiedząc, że jest w kuzynostwie z „naszym hrabią", a sądząc też, że na wyjezdnem da grubsze napiwki tym, którzy go wozili, albo podawali mu konie wierzchowe. Nie wie dzieli zaś, że hrabia Skumin ma dzisiaj mniej pienię dzy, niż masztalerz w Gdeczu.
8
Janek pomyślał, że u niego, w Hołojsku, nie stawiali stert w polu, ale brali zboże na wozy i zwo zili do stodół. Po drogach wlokły się wozy, ciągnione przez krępe mierzyny żmudzkie, które przepadały, niby grube szczury, pod przygniatającym je ładunkiem zło tych snopów. Słoma czepiała się drzew przydrożnych, padała i na drogę, a zarazem rozsypywało się i trochę ziarna... Tu jest praktyczniej, ale tam było milej...
Pociągnął z lubością powietrza, które zdało mu się przynosić stamtąd, od dalekiej sterty, błogosła wioną woń chlebowego ziarna.
— Ale pachnie tak samo — rzekł głośno i oczy mgłą mu zaszły.
— A Janek komponuje tu pewno wiersze? — usłyszał głos pani Werci, która stanęła we drzwiach głównych pałacu, ubrana w kostjum myśliwski barwy leśnej, ze sztucerem, przerzuconym przez ramię.
Trochę zaskoczony, Janek nic nie odpowiedział, skłonił się tylko, jakby potwierdzał. Więc pani Rado- micka zaczęła znowu:
— Jedziemy za dziesięć minut na podjazd kozła. Chcę zobaczyć, jak strzelasz; pojedziesz ze mną. Śpiesz się.
Janek zrozumiał, że powinienby się przebrać do lasu, ale nie chciał się przyznać, że nie posiada wła ściwego stroju, ani rynsztunku myśliwskiego. Rzekł
więc wykrętnie:
9
— Więc zi ienię tylko trzewiki. Ale dajcie mi strzelbę.
— Dam ci sztucer od pary z tym moim. Po wiedz Antoniemu, żeby ci przyniósł sztucer Nr. 2.
Skumin znikł w pałacu, a tymczasem na podjazd wysypało się kilkanaście osób domowych i przyjezd nych. Trzej panowie przybrani byli do lasu, ze strzel bami. Oprócz pani Werci, którą liczono za Strzelca, trzy inne panie, w tualetach rozmaitych, wybierały się do lasu bez strzelb, dla przeszkadzania myśliwym. Zjawiła się i urocza staruszka, panna Radomicka, wy sokiego rodu, lecz drobnego wzrostu, którą z tego powodu nazywano „ciocią Figą". Nie pojedzie do lasu, lecz przyjrzy się odjazdowi, bierze bowiem udział
we wszystkich ruchach i zabawach towarzystwa, ku swojemu i powszechnemu zadowoleniu.
Tymczasem od stajen zbliżały się cztery bliźnia cze bryki „podjazdowe", niskie, wygodne do wsiada nia i wysiadania, z łożyskami na strzelby przed głów- nem siedzeniem, i miarowym kłusem pięknych koni zajeżdżały przed pałac.
Ale z innej strony dojeżdżał człowiek byle jak ubrany, na mizernym koniu, z pewnością nie dworski, odbijający prostactwem od wykwintnego towarzystwa. Zeskoczył z konia, dobył z zanadrza telegram i szu
kał przez chwilę oczyma:
— Do rąk własnych jaśnie hrabiego Radomic- kiego...
— 10 —
ź powodu sztywności karku i energji spojrzenia, ale po przeczytaniu depeszy zaklął iście po polsku:
— Psiakrewl Zawsze w ostatniej chwilil — Dla czego nie podano mi depeszy przez telefon do
Gdecza?..
Posłaniec nie wiedział. Ambroży zwrócił się do gości:
— Nie mogę jechać do lasu. Przed zmierzchem muszę się znaleźć w Poznaniu.
Posypały się protesty, typowe dla towarzystw rozbawionych: — Daj pokój! — Czy katastrofa? — Po znań nie ucieknie i t. p.
— Ludzie, których mam spotkać, wyjeżdżają dziś w nocy zagranicę. Wercia lepiej, niż ja, zaprowadzi was na dobre miejsca.
Protesty umilkły, wiedziano bowiem, że Ra- domicki nie poświęci dla polowania ważnych inte
resów.
Na pierwszej bryczce umieściła się pani Wercia ze Skuminem, na trzech następnych inne pary — i kompanja pomknęła wesoło do lasu.
Radomicki kazał sobie podać natychmiast samo chód, który za godzinę mógł dojechać do Poznania.
W oczekiwaniu samochodu usiadł w hall’u, obok drob nej cioci.
— Zabijasz się robotą, Broziu — mówiła troskli wie staruszka.
11
panów dosięgnę zaraz, mogę na wieczerzę być zpo- wrotem w domu.
Zabrzmiał przed frontem sygnał samochodu.
Nie była to kompanja łowiecka awanturnicza, pełna dzikiej ochoty i typów oryginalnych z usposo bienia i ubrania, najeżona strzelbami rozmaitemi, stło czona razem z psami, skomlącemi niecierpliwie do rozkoszy łowów, jak owe starożytne wyprawy z oga rami do wielkich lasów na kresach wschodnich. Ani
to metodycznie zorganizowana rzeź drobnej i średniej zwierzyny na polach wielkiej kultury, strzeleckich po pisów i zazdrosnych rekordów. Była sobie taka uzbro jona przejażdżka, pośrednia między kołysanką powo zową, sennym flirtem, a sportem myśliwskim. Nawet chłopi, zbierający zboże z pól, nie zdawali sobie od- razu sprawy, poco dziedzice z kumami wybrali się w pole; przywykli zresztą oglądać wałęsanie się pań stwa po drogach w paradnych cugach, że to ani lu dzie, ani konie nie mają nic lepszego do roboty.
12
przez odwiecznego pioniera, a wyjeżdżoną przez stada naśladowców.
Ucichały rozmowy i śmiechy w powozach, zbli żano się bowiem do dzisiejszego celu wyprawy, do
tak zwanej Winnej Góry. Była to rozległa wydma gruntu, pokryta lasem, tern bardziej ciągnąca oczy, że kraj był naokoło płaski. Po upale i lekkim kurzu rów
niny, wjeżdżało się z rozkoszą pod cienie sosnowe, przepojone wonią żywiczną, o tej porze dnia przed wieczornej. Na brzegu lasu zatrzymały się powozy, a pani Wercia, trzymająca dowództwo, zarządziła roz mieszczenie myśliwych, dając instrukcje woźnicom. Dwie bryczki wysłała o kilometr na prawo, do łączki podleśnej, na którą zwykł był wychodzić, między in- nemi, wspaniały szóstak z niepospolitem urożeniem. Trzecią bryczkę posłano na lewo, w niższe strefy lasu. Bryczka Werci miała się wspinać na samą Winną
Górę, zajmującą środek lasu.
— Pamiętajcie tylko — mówiła wesoło — że ja z Jankiem będę buszowała koło szczytu. Nie grzmijcie
w naszym kierunku.
— Wszystkie nasze kule uwięzną w kozłach — odpowiedział ktoś buńczucznie.
— No, no, już ja was znam. A teraz zwijajcie się, bo już sarny zaczynają się ruszać.
Naczelna bryczka podjazdowa wjeżdżała w las, pod górę nie stromą, lecz powoli, bo już w każdem miejscu można było spodziewać się spotkania z sar
13
— Patrz, patrz... na linji, na prawo, stoi jedna sztuka — szepnął Janek, zwieszając już nogę na sto pień bryczki.
Wercia chwyciła szybko za lornetkę:
— Ej, nic — stara koza jałowa — znam ją.
Jechali znowu bez słowa, wiercąc zarośla ba- dawczemi spojrzeniami. Nie zachodziła dla nich po trzeba żadnych porozumień. Bo, że las przyciemniał, stawał się coraz zawilszym i fantastyczniejszym, że do żywicznego zapachu mieszały się wonie coraz no
we jakichś ziół i kwiatów, szmery jakichś poników niewidzialnych, czarowne pobrzęki usypiającej lutni leśnej — o tern nie mówili młodzi, pochłonięci chwi
lowo przez zabawę łowiecką. Nasiąkali tylko pod świadomie pogodą i zdrowiem.
Droga zwężała się, dziczała i stawała się coraz bardziej stromą.
— Tu już musimy iść pieszo — rzekła Wer cia. — O podjeżdżaniu kozła nie może być mowy. Gąszcz i wąwóz będzie zaraz. Gąsior! — zwróciła się do woźnicy — niech Gąsior podjedzie tam do dwóch dębów i czeka na nas.
Szczyt leśnego pagórka przedstawiał widok nie zwykły. Stok jego, wystawiony na południe, pokryty był rządkiem, wymierającem zadrzewieniem, w przeci
14
przetrzebione, skarlałe, rozpełzłe po ziemi, zadzi wiały jednak samem swem istnieniem pośród lasu.
— Co to? Zarzucona winnica?— zapytał Skumin. — A tak, stara winnica. Są w papierach ślady istnienia jej od 17-go wieku — odpowiedziała Wercia. — Dlatego cały ten kawał lasu nazywa się Winna Góra.
—• Ciekawy tu kraj i ślady odwiecznej kultu ry — zauważył Skumin. — Wino sadziliśmy niegdyś w polu. Bo nie widzę śladów dawnej osady mie szkalnej... Może są gdzie wpobliżu?
— Niema — odrzekła Wercia. — Są tu kozły, więc sprawiajmy się cicho.
Natrafili wkrótce na wąwóz, który trzeba było zgłębić do dna i wyleźć na odkos przeciwległy. Pani Wercia pokonywała te trudności zręcznie i technicz nie, czepiając się krzaków przy wspinaniu się w górę, a opierając się na obcasach przy schodzeniu. Zauwa żyła z przyjemnością, że Skumin radzi sobie niego- rzej od niej i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ceniła bowiem bardzo gimnastyczną sprawność i spor towe wyszkolenie. Zanim wyszli na skraj wąwozu, zakomenderowała szeptem:
— Wychylmy tylko głowy i patrzmy. Tu co- dzień wychodzi tęgi kozieł.
15
— Widzisz? Koza ogląda się za nim. Nie bój się, on zaraz przyjdzie do niej.
Przyklękli u brzegu wąwozu, zbliżeni do siebie twarzami. Gdy mówiła cichutko, Janek poczuł upaja jący powiew jej oddechu, niby lotną treść pocałunku. Ale ona wytężonem spojrzeniem wywoływała tylko
kozła, którego obiecała stanowczo. Jakoż zjawił się po minucie, niby wytresowany i posłuszny, kozieł- szóstak, na wygodny strzał o kilkadziesiąt kroków. Pani Wercia pociesznemi minami rozkazywała Jan kowi: — „Walże go, a prędzejl" — Skumin przyłożył nieznany sztucer do ramienia — i wystrzelił.
Koza prysnęła wyciągniętym cwałem i przepadła w krzakach, kozieł zaś wyprostował szyję i trwał na miejscu przez sekundę, jedną — drugą. Zanim minęła trzecia, huknął strzał Werci i kozieł padł rażony śmier telnie.
Chociaż pogromczyni nie wyglądała szyderczo, owszem radośnie, z rumieńcem na policzkach i bły skami w oczach, Skumin nie poczuwał się do wdzięcz ności za poprawkę jego strzału, raczej czuł się upo korzonym. Zaczął wydziwiać:
— Bo też sztucer jakiś... iedobrze leży w ręku
i nie ma wagi na przód...
— Para od mojego i wcale nie gorszy. Trzeba tylko brać na cienką muszkę.
— Nie wiedziałem. Mogłaś mnie uprzedzić.
16
Skumin poczuł naraz, że zewszechmiar niepo litycznie jest sprzeczać się z gościnną panią lasu i uroczą kuzynką. Rozpromienił twarz trochę sztucznie i rzekł:
— Zdarza się staremu nawet myśliwemu spudło wać kozła. A tu i strzelba nieznajoma, i ciągła twoja obecność tuż przy mnie...
— Przeszkadzałam ci? Pierwszy raz to słyszę! Wszyscy mi mówią, że przynoszę szczęście na polo
waniu.
— Nie wątpię, Werciu. Ale i odciągasz uwagę od zwierzyny ku sobie.
Błysnęła ku niemu szybkiem, badawczem spoj rzeniem i, uspokojona, że Janek nie ma już do niej urazy za strzał, mówiła:
— Zgórowałeś kozła, Janeczku. Widziałam, jak kula uderzyła w gałąź, tuż nad jego głową. Kozieł poczuł kontuzję i zgłupiał, a ty...
— Zgłupiałem także, chcesz powiedzieć?
— Jankul Nie chcę się kłócić, tylko ci tłumaczę. Widzę, że nie strzelasz z drugiej lufy, a kozieł zaraz uskoczy w krzaki... Cóż miałam począć? Sprzątnęłam go.
Tłumaczyła gorąco. Ożywienie jej twarzy mie niło się od łowieckiego do zalotnego. Rzucała Jankowi prosto w twarz wyrazy dobitne i pachnące. Aż on pozbył się wszelkiej ambicji strzeleckiej, chwycił obie jej ręce i rzekł mniej dorzecznie, niż namiętnie:
— Masz słuszność, Werciu. Dziękuję ci...
17
W oczach jej zaigrało niby zawstydzenie, bardzo podobne do bezwstydu. Usta były za blisko jedne dru gich. Janek pochylił się i chwycił krótki, lecz mocny pocałunek.
Cofnęła się, jednak po chwili przyzwolenia. Gdy zaś on, ośmielony, przymawiał się o powtórzenie, od sunęła się ruchem stanowczym:
— A niel Do razu sztuka.
1 zawołała: — hop! hop! na służbę, aby zabrała ubitego kozła.
Towarzystwo zjechało się wkrótce do kupy, bo już słońce zaszło. Cztery bryczki powracały do domu
w poprzednim ordynku. Janek i Wercia na przedzie. Skumin zdał sobie sprawę, że ta pozycja naczelna w szeregu wyłączała możliwość porozumień w stylu tamtych, nad wąwozem. Gdyby nawet jechali odo sobnieni i osłonięci tajemnicą lasu, Janek nie spo dziewałby się nowego wybuchu czułości. Wercia sie działa obok niego, nie okazując zbytniego wzruszenia, małomówna; nie spoglądała nawet na towarzysza. Jankowi zaś smak ust towarzyszki działał jeszcze na
mózg durem upajającym.
Pod wpływem tego duru wieczór, piękny sam przez się, wydawał się cudownym. Nad rozłogami pól złotych na rżyskach, amarantowych na koniczy nach nasiennych, szmaragdowych na łąkach, rozsnu
wały się opalowe mgiełki pozachodnie, gaszące lubym chłodem resztki dziennego upału. Kopuła niebios, pło
wiejąc i blednąc, zdawała się prowadzić w nieziemskie 2
18
zachwyty. A na prawo od drogi zawisł sierp nowego księżyca, zapalony już jasno.
Jankowi zebrało się na sentyment:
— Patrz, Werciu, nowy księżyc na prawo — to dobra wróżba.
— Dla kogo? — odezwała się Wercia, pierwszy raz w tej powrotnej jeździe zaglądając głęboko w oczy Janka.
— Może dla nas? — zaryzykował.
II.
Życie pałacowe szło swym trybem wystawnym, barwnym i wesołym, ale bez wybryków i szaleństw, jakby poruszane przez wybornie nastawiony aparat zegarowy. Treść główną tego życia, obowiązkową, stanowiło gromadzenie się przy stole biesiadnym, o ści śle oznaczonych godzinach; inne zajęcia, jak polowa nie, przejażdżki, tennis i t. p., zależały od pogody i od ochoty gości; niektórzy uprawiali też grę w bridge’a z godnym podziwu zapałem i nakładem inteligencji. Sam tylko gospodarz nie poczuwał się do obowiązku uczestniczenia w całym programie dziennym, opuszczał nawet czasami Gdecz dla sprostania swym zajęciom administratora wielkiej fortuny i czynnego w sprawach
publicznych obywatela.
20
Dawano jeść i pić wybornie. Sam^pan'Ambroży, choć mniej sybarytycznie usposobiony, niż wielu in nych, znał się na kuchni i dbał o nią, choćby dla tradycji rodzinnego pałacu, który oddawna podejmo wał zacnie swych gości. Dzisiaj nie była to już kuchnia staropolska; ledwie z niej zostało kilka potraw przed- niejszych. Kuchnia była zasadniczo francuska, trochę tylko obciążona naleciałościami niemieckiemi. W piw nicy, gdzie nie brakło starych węgrzynów i win reń skich, górowały wina francuskie, umiejętnie dobierane i sprowadzane z kraju ich urodzenia.
Nie wszyscy biesiadnicy umieli fachowo oceniać, co im podawano; ale w kalejdoskopie osób, które tu się zmieniły w ciągu lata, zdarzali się i niepospolici
znawcy.
Zjechał tu naprzykład pan Dymitr Chalecki, wy bitny obywatel z Rusi polskiej, niegdyś członek z wy borów rosyjskiej Rady Państwa, nazywany stąd do tychczas „senatorem", kierownik różnych instytucyj polskich, ziemianin dużej władzy moralnej w swojej prowincji i dużej fortuny, zagarniętej obecnie w cało ści przez Sowiety. Nie przeszkadzało mu to do świet nego humoru i wybornego apetytu, pomimo lat ośm- dziesięciu. Gadał na potęgę, z młodocianą werwą, jadł i pił ze znawstwem. Dawał z siebie wzór niepożytej rasy, fizycznej i duchowej. Perorował naczelnie, przy
21
w sobie powagę historycznego poniekąd męża z źar- tobliwością litewskiego facecjonisty, którego też miał charakterystyczną wymowę.
Nie mógł się uspokoić nad tym kwitnącym, ni uszkodzonym przepychem wielkopolskiego pałacu.
— Już to, przepraszam pana hrabiego — mówił do gospodarza przy obiedzie — widać, że was Niemcy oszczędzali, jak swoich. Niema ani szczerby w pałacu, ani śladu pustki, znaczy się, w piwnicy. Ręczę, że pijemy same wina przedwojenne — i to jakiel
— Zostało coś niecoś — odpowiadał pan Ambro ży. — Gorzej z wódką — całą mi wypili, a miałem i starkę litewską.
— O starce nie mów panu senatorowi — wtrącił podstarzały pan Straszyński, z wyrazem twarzy dogma tycznym — miał on najsłynniejszą na Litwie starkę; próbowałem jej niegdyś.
— Chowam we wdzięcznej pamięci — odrzekł Chalecki — łaskawe odwiedziny pana szambelana (Stra szyński był szambelanem papieskim) w moim dworku. Win tam takich nie mieliśmy, na Białorusi, ale starka była... była — ani kropli nie zostało. Tę starkę znał i cenił nawet, przepraszam pana, nieboszczyk cesarz Mikołaj...
— Lubił wódkę, co? — odezwał się ktoś z młod szych. — Podobno, gdy go aresztowano, był pijany do nieprzytomności.
— Ja tam tego nie wiem — odrzekł Chalecki, zni żając głos, ale zaraz dodał wesoło: — No i cóż? czło
22
— Podobno niezły był człowiek, gdy się go znało bliżej? — zapytała pani Radomicka, aby coś po wiedzieć, z obowiązku gospodyni.
Chalecki, siedząc przy niej, rozmawiał dotych czas głównie z panem Ambrożym, który siedział na przeciwko. Grawitował, jak zwykle, do najwybitniej szego w towarzystwie obywatela. Ale, zaczepiony przez piękną panią, przypomniał zaraz o innej, niewy gasłej skłonności do płci pięknej. Przechylił się dwor sko do swej sąsiadki:
— Pani hrabina znalazła łaskawsze słowo dla nieszczęsnego cesarza Mikołaja. Piękność jest zawsze łaskawa i wyrozumiała.
Pani Wercia spojrzała rozweselona na starego szarmanta, który, dostrzegłszy w jej spojrzeniu iskierkę ironji, jął tłumaczyć poważnie, przyciszonym głosem, jakie tu, w Wielkopolsce, słabe mają pojęcie o Rosji i o sprawach wschodnich. Zwierzał się jej niby wy jątkowo, jako niewieście bystrej i lepiej powiadomio nej, zakłopotał ją nieco, bo nie poczuwała się do przy pisywanej jej wyższości, ale pochlebił jej zarazem. Już też rozmowy przy stole rozpierzchły się i urosły
w gwar głośniejszy, bo podano właśnie szampana.
23
matek i córek: ta, która go posiądzie na męża, osią gnie triumf nad nim i nad szeregiem zwyciężonych rywalek. Miał nadto Kryś osobisty już, duży majątek ziemski, a to nie zawadzało ani matkom, ani córkom. Ramułtowski czuł się ze swego stanowiska towarzy skiego zupełnie zadowolonym, nie śpieszył się do za miany życia na osiadłe, rodzinne i obywatelskie. Ze Skuminem poznał się dopiero w tym roku i pokumał się z nim, bo i Jan nie stronił bynajmniej od Krysia. Choć różnych usposobień pod wielu względami, znaj dowali jeden w drugim pożyteczne i przyjemne do pełniacze: promieniejący wesołością Kryś umiał rozru szać poważniejszego i zamyślanego Janka. A znowu Janek miał dla Krysia jeden duży powab; choć obaj byli oczywiście „hrabiami", tego czy innego autora mentu, Skumin był stanowczo z większej szlachty, niż Ramułtowski, tradycje miał bardziej historyczne i świet niejsze koligacje. Przyjemnie było Ramułtowskiemu być ze Skuminem na stopie zażyłości i z nim się po kazywać. Różnica majątkowa między zasobnym Kry-
siem a świeżo zrujnowanym Jankiem była niejaką przeszkodą w ich porozumieniu, gdyż Skumin nie mógł towarzyszyć Ramułtowskiemu w wybujalszych zabawach i nie chciał przyjmować od niego kosztow nych uprzejmości. Ale dotychczas nie zdarzyła się po dobna zawiłość.
Zamieniali dzisiaj przy stole ciche uwagi o obec nych.
24
— Tak, niedzisiejszy człowiek — odrzekł^Sku- m in— ale wczoraj był większy u siebie, niż wy tutaj, to jest: grał większe role.
— Co też powiadaszl — Ach prawda, on jest z twoich stron. Znasz go dobrze?
— Znam od moich lat najmłodszych. Był przy jacielem mojego dziadka. Dzisiaj — kresowiec obrabo wany, tak jak ja. Ale jak się trzyma, co? To nie łatwo po Hiobowych klęskach i w tym wieku. Praw dziwa ilustracja do maksymy „Aequam memento rebus in arduis servare mentem".
— Czyli jak po polsku? Bo wiesz, ja mam gim nazjum realne, potem agronomja...
— Wszystko jedno. Dość, że to jest tęgi typ arystokracji żywej.
— Doprawdy? Czy to wielka rodzina, Chaleccy? — Jeden z nich był podskarbim wielkim litew skim pod koniec 16-go wieku — i inni byli dygnita rzami. Ale to nie wystarcza. Trzeba dzisiaj coś zna czyć i coś większego robić w swoim narodzie. Ten przez całe życie robił historję, choćby tylko swej pro
wincji.
Ramułtowskiemu nie podobał się ten zwrot roz mowy. Uciekł się do żartu.
— Powiedz, dlaczego on nas ciągle przepra sza?— Przepraszam pana i przepraszam pana.— Za co?
— Takie ma już przysłowie. Można mu to wy baczyć.
25
się przerzedziła. — Pani Wercia nie wystarczy dla wszystkich — dodał, zaglądając poufale w oczy Ja nowi.
Skumin nie oddał mu spojrzenia, ie drgnął
twarzą, a pomyślawszy chwilę, ogłosił:
— Przyjeżdża tu dzisiaj z Warszawy pierwszy sekretarz poselstwa włoskiego, Canevari, z żoną, piękną podobno.
— Co mówisz?l — Kryś aż skoczył na krześle: — Skąd wiesz?
— Była depesza przed obiadem. Mają tu być na podwieczorek.
— Ależ to kapitalniel Nie znasz jej? — Nie.
— Ja ją widziałem parę razy w Warszawie. Nie wiem, ile ma lat, może trzydzieści pięć, sześć. Ale niewiasta z pięknemi chodami, z dużą rutyną.
— Rutyną dyplomatyczną?
— Nie wiem. Co mi po tern? Ale z doświadcze niem w rzeczach lżejszych.
— To widzę, żeś ją już poznał bliżej?
— Nie miałem okazji w mieście, w tłumie. Na wsi przypatrzymy się jej lepiej.
— Włoszka?
26
— Rozumiem: zaczepia głosem lub wzrokiem wszystkich obecnych mężczyzn. Ostrzysz sobie na nią zęby?
— Zęby, jak zęby. — W każdym razie niewiasta bardzo interesująca, taka... można powiedzieć: generalna.
— Czyżbyś chciał powiedzieć: do wszystkiego? — Może i do wszystkiego.
— Wiesz co, Krysiu, jesteśmy cyniczni. Ty ją znasz zaledwie, ja wcale, a obmawiamy ją na potęgę.
— Cóż to szkodzi? Mówimy o niej między sobą, zgadujemy. Jeżeli okaże się inną, zmienimy o niej zdanie. Ale chciałbym wiedzieć, kto tych cudzoziem ców zaprosił do Gdecza? Zapewne pani Wercia? — bo do Ambrożego to nie podobne.
— O ich przyjeździe dzisiaj mówiła mi rzeczy wiście Wercia.
Po obiedzie oczekiwano ciekawie egzotycznych gości. Upał był srogi, trudno było nawet grać w ten- nisa. Cała kompanja skupiła się w stosunkowo chłod nym hall'u. Tylko pan Ambroży miał już coś do pi sania w swoim gabinecie, a ciocia Radomicka podążyła do siebie, aby odmówić obowiązkowe pacierze przed przyjazdem gości, których oglądania była zasadniczo ciekawa.
Gdy zatem o godzinie piątej zahuczała przed podjazdem pałacowa limuzyna, przybywająca od stacji kolei, ruszył ku drzwiom wchodowym duży zastęp ludzi.
2?
okutaną przejrzystym welonem. Przez te osłony widniała jednak piękna, długa postać kobieca i błyskały rozum
nie uśmiechnięte oczy. Modą nowożytną, nogi, widocz ne aż powyżej kolan, w róźowo-szarej pajęczynie pończoch, zdały chwalebnie egzamin formy i ponęty. Za nią postępował czarny, wielkooki małżonek, oczy wiście południowiec, lecz że nie okazywał włoskiej ruchliwości i fantazji, był owszem sztywny, i jakby zgorzkniały, posądzano go często o semickie pocho dzenie. Ale były to tylko pozory.
Po paru uściskach i shake-hands’ach, pani Berta «
rzuciła się w skórzany fotel przedpokojowy, jakby omdlewając.
— O! moje dzieci, co za upałl
Choć tu przybywała po raz pierwszy, czuła się już widocznie jak u siebie. Zaczem rzucono się do jej rozbierania. Mężczyźni zwłóczyli z niej jedwabną opoń czę, kapelusz z sążnistym welonem, niby jakiegoś mglistego smoka, zdjęła z niej pani Wercia. Ukazała się głowa krótko utrefiona, szaro-płowa, może nawet barwy przyrodzonej, twarz matowa, awanturnicza, piękne oczy, świeże usta i zęby.
Wszystkie te szczegóły badał i sumował z upo dobaniem Kryś Ramułtowski, doskonale usposobiony, gdyż pani Canevari poznała go i powitała radośnie:
— Ah, m o n s i e u r K r ic h e .
28
i, pocałowawszy prawą tylko rękę, szukał przez chwilę, coby powiedzieć.
— Mieliście państwo ciężką podróż w ten upał. Dalszej treści do rozmowy dostarczył pan Cha- lecki, który nadchodził, prosząc pana Ambrożego, aby zechciał go przedstawić pani Canevari. W kilku sło wach objaśnił Radomicki, że przedstawia dawnego dygnitarza i posesjonata, pozbawionego obecnie swych
majątków i urzędów przez Sowiety.
— E x c e ll e n c e ... — zaczął pan Dymitr.
— Nie jestem Ekscelencją — odrzekła pani Ber ta — a pan tak zapewne przywykł do swego tytułu i swych kolegów, że nie może od niego odwyknąć.
Stary ćwik nie zapomniał języka w gębie:
— Mój tytuł zapadł się już w nicość razem z całą epoką, w której coś znaczył. Pani zaś Eksce lencja jest jak gwiazda jeszcze niewidoczna, lecz już
przewidziana przez astronomów. Jutro wzejść musi. — Dziękuję za przepowiednię — odrzekła pani Canevari, zdziwiona nieco stylem uroczystym kompli- mentu, a zarazem upatrując w pooranej, lecz energicz nej twarzy starca, jakaby też z niego mogła być ko rzyść dla polityki włoskiej.
29
Gdy przedstawiono jej zkolei hrabiego Skumina, twarz jej ożywiła się jaskrawo i zalotnie. Pomyślała zapewne, że tego statecznego i rasowego młodzieńca dobrzeby mieć przy sobie dla rozmaitych użytków,
poważnych i zabawnych.
Ale służba oznajmiła, że podano podwieczorek na tarasie ogrodowym. Pani Canevari wymawiała się, że jest dotąd w sukni podróżnej. Uspokojono ją za pewnieniem, że nikt się tu nie przebiera przed wie czorem, więc poszła tylko na chwilę do pokojów pani domu, aby poprawić włosy.
Na tarasie, na którym cień już się rozpościerał, zastawiono mrożoną kawę, herbatę i owoce. Lekkie i chłodzące alimenty, ulga w upale i wzmożone przed wieczorem zapachy parku dawały ucztę harmonijną wszystkim zmysłom.
Siedziano długo na tym tarasie, rozkosznie i le niwie, bez wielkiego nawet nakładu dowcipu w kon wersacji, niby na posiedzeniu haszyszowem, a bez obawy złych skutków trucizny. Dopiero zbliżanie się zachodu słońca rozpędziło kompanję do pokojów, dla zmiany sukien na wieczorowe. Wieczerzę podano już przy oświetleniu elektrycznem.
Niezbyt długo zabawiono przy stole w sali ja dalnej. Gdy goście, po sumiennem obżarstwie dzien- nem, dali jeszcze radę dwom lekkim potrawom, za tęsknili wszyscy jednomyślnie do powrotu na taras, który musi być teraz jeszcze rozkoszniejszy, wśród zamroczonego parku. Jakoż czarną kawę podano zno
30
Noc letnia w parku pałacowym jest dziedziną mocnych upojeń i podnietą do rozigrania pożądań. Nie jest to atmosfera lasu, który w nocy potrafi osła niać wyuzdania i zbrodnie. W parku zaś podpałaco- wym widać stróżujące światła okienne, niby oczy su mienia, czuć wpobliżu stojące na straży prawa przy zwoitości. Nie słyszano nigdy, aby ktoś w uroczy stym stroju, poszedłszy do ciemnego parku po wie czerzy, popełnił zabójstwo bliźniego lub bliźniej. Je żeli się zdarzały kiedy uczynki, bojące się światła dziennego, to nie mordercze, i wynikały ze zgodnego porozumienia dwojga ludzi. W każdym razie park spo wity nocą letnią przyciąga do siebie mocno ludzi, zwłaszcza podnieconych romantycznie po wypiciu kil ku kieliszków wina.
Odczuwała to przyciąganie mniej więcej cała kompanja zgromadzona na tarasie. Ale nikt jakoś nie odważał się proponować przechadzki po parku zupeł nie już ciemnym, gęsto zarośniętym, oświetlonym tyl ko w małym odcinku przez latarnie i okna domu. Aż odezwała się najśmielsza z towarzystwa pani Ca- nevari:
— Chciałabym wiedzieć, co tak odurzająco pachnie w tym parku?
— Zdaje mi się — objaśnił właściciel parku — że najmocniej pachną tu kletry, które mamy rozstawio ne przy tarasie.
31
— Są tam krzewy i kwiaty, i ziółka mocno pachnące w nocy, ale trudno mi zgadnąć, która rośli na miała szczęście tak mile trafić zapachem do noska pani — zdobył się Radomicki na rzadki w jego ustach kompliment.
— Może... mandragora? — odezwał się wśród zaległej ciszy Chalecki.
Niepewne światła układały twarz starego w maskę fauna i oczy mu błyskały satyrycznie.
— Co to takiego? — zapytano z kilku stron. — Mandragora — ciągnął pan Dymitr — rośli ka cudowna, bajeczna, której korzeń ma własności magiczne..., o której pisał Machiavel.
Pani Canevari wpadła w istny zachwyt: — Tak, taki Mandragora Machiavelal
I rzuciła staremu graczowi spojrzenie prawie mi łosne.
— Chodźmy jej poszukać — rzekł Chalecki, po wstając z ochoczym gestem i podrygiem.
Na inicjatywę tak poważną nie było protestu. Zerwała się pierwsza pani Berta i chwyciła za ramię
Skumina.
— Pan zna park? — Wskaże mi pan drogę.
Powstała zaraz pani Wercia, udając równi
wesołość.
32
Chalecki nie omieszkał podać ramię jednej mę żatce, której mąż podążył bez pary. Poszło też jeszcze paru luźnych panów.
Reszta towarzystwa, stateczniejsza, pozostała na tarasie z gospodarzem, spoglądając pobłażliwie na wyprawę, w której treści nie było zresztą nic nad zwyczajnego.
Kawalerowie podali rękę damom tylko przy spro wadzaniu ich ze schodów tarasu. Szli następnie wpo- bliżu swych dam. Fraki i wieczorowe tualety kobiece, zapadając coraz głębiej w ciemność, sprawiały wraże nie romantyczne. Ale rozmowy, rozchichotane na ta rasie, ucichały w miarę zapadania w cień, a nawet nie kleiły się. Wreszcie na jednej dróżce zupełnie osło nionej i ciemnej gromadka zbiła się w kłębek i posu wała się ostrożnie, nie myśląc już o niczem innem, jak o namacaniu drogi pod stopami.
W pewnej chwili Wercia, znalazłszy się tuż obok Skumina, pociągnęła go na prawo. Spostrzegł się Jan niebawem, że postępują po innej dróżce, oddalając się od reszty towarzystwa. Odezwał się cicho:
— Ależ tamci gotowi się zabłąkać.
— Pal ich lichol — odrzekła Wercia — niech idą przed siebie, a dojdą znowu do światła i zobaczą
przecie, gdzie dom stoi.
Po chwili odezwała się innym tonem: — Nigdy już nie rozmawiamy z sobą... — Zależy to od ciebie, Werciu.
33
nie miałam chwili na rozmowę z tobą we dwoje. Jakże ci tu jest, w tym gwarze?
— Doskonale... ale pierwszy raz oddawna, w tej chwili — cudownie.
— Czy nie powiedziałeś tego samego Bercie, gdyście szli razem naprzód?
— Skądżeby?! Wiesz przecie, że nie jestem lek- koduchem i staram się nie kłamać.
— Wiem. Ale ona zarzuca na ciebie sieci.
— Nie zauważyłem... albo raczej — zauważyłem. Widzisz, jakim z tobą szczery. Ale te sieci mnie ni złapią.
— Nie podoba ci się?
— Jako typ, owszem, wydaje mi się ciekawą. — Ona jest bardzo ciekawa, Janku. To kobieta nowożytna, typ, o którym my jeszcze mało wiemy, szczególniej w naszych dworach wiejskich. Poznałam ją w przeszłym roku w Warszawie i dość często wi dywałam. Zaprosiłam ją teraz do Gdecza, żeby się lepiej jej przyjrzeć.
— Ach, to ty ją zaprosiłaś, nie Ambroży?
— Ambroży także, szczególniej męża. Ale mój był pomysł. Tylko zaprosiłam ją dla siebie, dla in nych... dla Krysia naprzykład — ale nie dla ciebie.
Skumin nie mógł w ciemności dojrzeć wyrazu twarzy pani Radomickiej, ale głos jej wydał mu się nietylko nakazującym, lecz cieplejszym niż zazwyczaj.
Pochlebiło mu to.
— Zakazujesz mi z nią rozmawiaćl
34
— Rozmawiać możesz, ale... ie tak, jak my
z sobą.
— Tego nie potrzebujesz mi przypominać, Wer- ciu. Rozmawiam z tobą inaczej, niż ze wszystkiemi
innemi.
Zaległo krótkie milczenie, znaczące więcej, niż sze reg słów oględnych i skrępowanych. Nareszcie Wercia, kończąc głośno nieme rozumowanie, odezwała się:
— Bo przecie każdy musi mieć kogoś takiego do specjalnej, serdecznej konwersacji.
— Bezwątpienia. Ale czy mówisz za mnie, czy za siebie?
— Za nas oboje. Przecie jesteśmy przyjaciółmi? Ręce ich spotkały się odrazu w ciemności, po ciągnięte ku sobie magnetycznie, uścisnęły się mocno
i długo.
— Jabym ci tyle miała do powiedzenia, Janku. A najprzód chciałabym znać twoje zdanie o jednej teorji, którą słyszałam od tej samej Berty Canevari.
— Ależ to zaciekawia mnie nadzwyczajnie)
— Tak — tylko już w tej chwili niema czasu. Musimy z cieniów wydobywać się na światło i lu dziom się pokazać.
— Otóż to! Ciągle to samo! W tern życiu pała- cowem tańczymy nieustannie menueta w kilka par i w otoczeniu jeszcze galerji. Tu trzeba się ukłonić, tam okazać wstrzemięźliwy sentyment, a zawsze zna leźć się na przepisanem miejscu i o właściwej porze.
35
razy chciałem z tobą, Werciu najmilsza, pomówić na osobnościl Zawsze niepodobieństwo. A gdyby nawet i była chwila sposobna, czy ja mogłem wiedzieć, że chcesz ze mną rozmawiać tak, od serca do serca?
— Jakto? nie czułeś?
— Nie śmiałem czuć. Nie otrzymałem widomego znaku, żadnego dowodu.
— Żadnego? Nie pamiętasz?
— Ach, tamten, gdy mi odstrzeliłaś kozła? Ale to był dowód taki żartobliwy, ukradziony...
— Masz lepszy — rzekła Wercia głosem zniżo nym, ochrypłym od namiętności.
Szybkim i celowym ruchem zbliżyła się do nie go, objęła za szyję nagiem ramieniem i podała mu usta pałające. On ją chwycił wpół, objął drugą ręką klejnot jej utrefionej głowy. Kilka sekund trwali w milczeniu upojonem.
Ta, która wywołała piorunowe spięcie, ocknęła się pierwsza.
— Uważaj, mój ty... targasz mi włosy... puść <nnie...
Puścił nareszcie. Ona zaś komenderowała dalej: — Nic nie mów... Idźmy obok siebie, ale bez żadnych już... Musimy ochłonąć. Już przebłyskują światła domu.
Naraz przystanęła i plan zmieniła:
36
przed pałacem. Tędy musi przejść każdy, kto powraca. Patrz, już tam jedna para do nas się zbliża — pewno Kryś z Bertą.
Wpatrywali się w dwa cienie wolno płynące, większy i mniejszy, męski i kobiecy.
— Ej, nie — rzekł Skumin, który odzyskał już zmysły, a wzrok miał doskonały — to Chalecki ze swoją damą. Wygląda jak Mefistofeles z Martą.
— A my jak wyglądamy? Czy ty nie jesteś Fa ustem?
— Ach niel My piszemy swój własny poemat. Wercia obdarzyła go czułem, lecz już uspokojo- nem spojrzeniem.
Poszli oboje na spotkanie i obie pary zeszły się. — Jakże, przepraszam państwa, mandragora? — dowcipkował pan Dymitr, wcale nie zmęczony i z nie wygasłym humorem — znaleźliście ją?)
— Nie! — A pan czy znalazł?
— Pachnie mi ciągle, ale uszczknąć ją — już się ie spodziewam.
Baraszkując wesoło, obie pary wróciły na taras, gdzie już znaleźli się inni poszukiwacze mandragory, oprócz pani Canevari i Krysia. Ci powrócili w dobry kwadrans później, roześmiani i świegotliwi. Pani Berta rozpoczęła energiczną sprzeczkę ze Skuminem i panią
Radomicką.
37
znamy parku. Błądziliśmy po strasznych, przepastnych drogach 1
— Zalega wątpliwość — bronił się Skumin — kto kogo opuścił. Poszliśmy jedną drogą, a państwo inną. Potem zwoływaliśmy się — no i powróciliśmy
razem z tern oto państwem.
— Hrabia Skumin ma, jak widzę, wybitne zdol ności dyplomatyczne. Czy pan był kiedy „dans la carriere?"
— Nie, pani. Uczę się tylko po amatorsku dyplomacji, zwłaszcza od pań, które zdolniejsze są
od nas.
38
III.
Po dniu upalnym wybuchła około północy gwał towna burza i zbudziła z pierwszego snu całe pała cowe towarzystwo w Gdeczu. Burza na wsi piękniejsza jest i bardziej przejmująca, niż w mieście, cała jej bo
wiem orkiestra rozbrzmiewa w niemej ciszy. Gro mowe fale nie mieszają się z fałszywym grzmotem tramwaju, z alarmem syren, z przyziemnemi huczkami drobnych machin ludzkich. „Gdy grzmi niebo, wie rzymy, źe Jowisz panuje" — mówili Rzymianie. Straszy jednych, innych zachwyca, wszystkich wstrząsa dobro
czynnie ta boża elektryzacja przyrody fizycznej i umy słów. Aby jednak burza okazała swą moc ożywczą, trzeba, aby po niej niebawem zabłysła pogoda.
Inaczej stało się tej nocy. Burza, po półgodzin- nem piorunowaniu i po coraz dalszych turkotach od jazdu Jowiszowego wozu, pozostawiła nad Gdeczem
40
Jan Skumin otworzył ciężkie powieki w zasło niętym jeszcze na noc pokoju, zapalił lampkę i spoj rzał na zegarek. Dziesiąta! — Zerwał się, odsunął ko tary i ujrzał przez okno park — ów przybytek czarów, o którym wciąż mu się śniło — przesłonięty żółtawym
muślinem.
— Do licha! Deszcz, i to nieustępliwy — nie widać, aby niebo podświtywało z której strony...
Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było do ubra nia gotowe, nawet do kąpieli. Widać, że już tu był służący, ale go Jan nie spostrzegł: spał jak kłoda.
Pośpieszył się i podążył do innych pokojów. W sali jadalnej było pusto. Tylko służący podał mu kawę. Zapytał o innych gości. Już tu byli i wyszli. Śpieszył więc znowu i szedł na zwiady pałacu.
W małym salonie zastał cztery osoby, grające w bridge’a. Pani Canevari (o dziwol) urządziła sobie
partję z Lipskim, Straszyńskim Ramułtowskim
Krysiem.
— Tak od samego rana!
— A cóż robić, kiedy deszcz pada, kochany hrabio?
Wiadomo, że przybysz, wszczynający rozmowę z miłośnikami bridge’a podczas partji, witany jest chórem cichych przekleństw. Skumin, obejrzawszy jed
ną, doskonałą rozgrywkę pani Berty, oddalił się.
Nie widząc nigdzie Werci, poszedł w stronę jej pokojów, do buduarku, gdzie ją czasem spotkać było można. Ale spotkał tylko pannę służącą.
41
— Oho, już dawno. Jest teraz u pana hrabiego. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po łopatkach Śkumina. Nie śniło mu się nawet przeszkadzać poro
zumieniu małżonków. Poszedł do bibljoteki.
Tam, rozparty w fotelu, czytał gazety Chalecki. — Dzieńdobry, Jankul — znaczy się: panie hra bio. Bo już wyrosłeś ogromnie i pora, przepraszam pana, żenić się.
— Niechże pan senator raczy mnie nazywać po dawnemu.
— Dobrze, kiedy pozwalasz. A, znaczy się, przy chodzisz poczytać gazety? Masz tu dwie, już prze czytałem.
— Właściwie chodzę po pokojach, aby znaleźć jaką duszę rozmowną. A tu jedni grają już w bridge’a,
drudzy mają jakieś narady... •
— No, siadaj. Ja mam duszę rozmowną. Dobrze się mieszka w tym pałacu, co?
— Dobrze. Ale to dla nas niezdrowe, panie se natorze.
— Znaczy się, że mieliśmy i my, a już nie ma my? — Porzuć takie myśli, kochany. Mnie się już mało należy; miałem życie pełne, wspomnień wystar czy do śmierci. Ludzie jeszcze pamiętają i szanują; na chleb można zawsze zarobić. I cóż? Dobrobyt zniknął, ale człowiek pozostał. Et, rzućmy mówić o tern. — Ale ty zaczynasz życie; możesz być jeszcze i wybitnym obywatelem, i bogatym.
42
na los wygrany na loterji? Obie drogi niekrótkie i za wodne.
— A czemuż nie miałbyś ożenić się bogato? — Aj, panie senatorze, to takie wstrętne.
— Jak mówisz: wstrętne? Czy ja ci radzę ożenić się z bogatym koczkodanem, albo z córką zbogaco- nego złodzieja? A dlaczegóżby Skumin, kawaler do rodny i wykształcony, mający też szczęście do nie wiast — już ja miarkuję, nie protestuj, znam się na tern — nie miałby się ożenić równy z równą, a do tego posażną? Ileż to skuminowskich majątków od wiecznych pochodzi z wian i zapisów waszych żon i matek? Tak, panie Janie. Żenić się wyłącznie dla pieniędzy, to może i wstrętne, a nawet ryzykowne; ale wzdragać się pojąć bogatą pannę ze swojej sfery, przez jakąś niby* delikatność, to, przepraszam pana, donkiszoterja. Nie gniewaj się, kochany.
— Za cóż miałbym się gniewać? Widzę, że pan radzi najżyczliwiej, po ojcowsku.
— Bo tak i jest.— Nie mam ja narazie dla cie bie upatrzonej partji, a i tutaj same jakoś mężatki...
Perorował tak zawzięcie, że nie spostrzegł wej ścia do bibljoteki obojga państwa Radomickich, którzy usłyszeli naturalnie ostatnie zdanie.
Pani Wercia przywitała się z Janem w milczeniu, patrząc mu badawczo w oczy. Pan Ambroży zaś wmieszał się wesoło do usłyszanej rozmowy:
43
— Ach, nie tak zaraz — wypraszał się Skumin — to tylko projekt pana senatora.
— A cóż, przepraszam pana, obejrzeć zawsze można.
Pani Wercia poszła do grających w bridge’a, nie dla gry, lecz dla towarzyszenia pani Canevari. Rado- micki zwrócił się do Chaleckiego:
— Może pan zechce, pomimo deszczu, obejrzeć moje stajnie? Niedaleko — weźmiemy parasole.
— Z największą przyjemnością.
Skumin, który znał stajnie napamięć, znowu sam pozostał.
Deszcz nie ustawał.
Dopiero po obiedzie dopadł Ramułtowski Skumina. — Szukam chwili na gawędę z tobą, ale od ra na pani Berta zaprzęgła mnie do bridge’a, potem da ła mi znowu coś do roboty. Ciężka służba. — Może znaleźlibyśmy miejsce, gdzie nas nie odnajdą odrazu? Znasz lepiej pałac.
— Chodź do mojego pokoju. Dam ci dobrego papierosa.
— Doskonale.
Poszli zatem do pokoju na piętrze, zajmowanego przez Skumina, i usiedli przy otwarłem oknie, patrząc na park, chłostany przez deszcz drobny, uporczywy. Kryś przystąpił natychmiast do pożądanego przedmiotu
rozmowy.
— Wiesz, że ta Berta, to ciekawy numer.
44
—• Myślisz zapewne o kokotach pierwszej klasy? — Coś w tym rodzaju.
— Otóż wcale nie. Jest to kobieta wysokiej rasy. Z domu Piranesi, czy Piranelli? — nie pamiętam. Matka jej Francuzka, a babka Hiszpanka, ź jakichś tam grandów, słynnie podobno piękna i blondynka, jak
wszystkie kobiety z Andaluzji. Pani Berta jest po dobno żywym portretem swej babki. Opowiadała mi
to wszystko wczoraj w parku.
— Znam już i takie genealogje kobiet, pozbawio nych przesądów. Pomieszanie ras sprowadza często pomieszanie zmysłów, no i obyczajów.
— Widzę, że jesteś bardzo sceptycznie do niej usposobiony?
— Wcale nie. Składam tylko twoje informacje z mojemi spostrzeżeniami. Piękna kobieta — rasę fi
zyczną ma doskonałą — co za nogil A także — o ile mogłem dojrzeć przez wieczorową tualetę — ta linja od karku przez łopatkę w dół, starożytna linja kano nu Praksytelesa...
— Ty zawsze z twojemi klasycznemi teorjami, Jankul Ona nic nie ma z kanonu, czy z armaty. Ciało ma wężowe, ultra-nowożytne, prawie bez bioder. — Co zaś do starożytności, omyliłem się, mówiąc wczo raj o jej wieku. Ma zaledwie lat trzydzieści.
— I to być może. Mamy zatem jej metrykę i rysopis. Cóż dalej?
45
— Nie chcę cię narażać na zwierzenia niedy skretne. Interesują mnie raczej jej teorje o prawach i przywilejach kobiety nowożytnej.
— A tobie to naco?
— Aby zyskać całkowite pojęcie o niej. Wiem już dużo o jej zewnętrznym wyglądzie; chciałbym się czegoś dowiedzieć o duszy — rzekł Skumin z żarto bliwą przesadą patetyczną.
— Czego to można się dowiedzieć o duszy w par ku i w nocy! — rozśmiał się Kryś. — Ma się wraże nia magnetyczne, zmysłowe, realne — te właśnie, o któ re nam chodzi, bo i tobie z pewnością. Naprzykład: zapach. Ona pachnie nie jakiemiś wyraźnemi perfuma- my, ale sobą. Wiesz, Janku, że kobiety piękne i wy tworne perfumują się bardzo lekko i nikłemi woniami, aby nie zgłuszyć naturalnych emanacyj swego ciała. Tylko już ciało musi być zdrowe, domyte i naturalni pachnące.
— Ho, ho! — wiem to dobrze, ale widzę, żeś studjował; wyrażasz się technicznie.
— Wiele o tern myślałem — odrzekł Kryś, po ważniejąc.
46
naprawdę, że przyjaciel go nie zdradzi. Nie wytrzy mał więc:
— Wyobraź sobie, że po paru takich... prelimi- narjach, powiedziała mi wręcz: pocałuj mnie! Rozu miesz, żem nie odmówił.
Skumin skrzywił się niedwuznacznie i rzekł: — Tegom już nieciekawy.
Ukłuł go bowiem nieprzyjemnie paralelizm tego zdarzenia do jego własnej przechadzki z Wercią.
Kryś przerwał opowiadanie i przybrał minę obo jętną. Ani tu cofnąć śię, ani gniewać się na przyja ciela, za okazanie humoru, w którym była i szczypta krytyki. Pociągnął więc mocno dymu z papierosa.
— Dobre twoje papierosy. Skąd je masz? — Przywiózł’mi ktoś z zagranicy.
Patrzyli przez chwilę w park zadeszczony. Ra- mułtowski chciał dofastrygować jakieś zakończenie do zwierzeń:
— Jak to wyglądają dzisiaj te same miejsca — deszcz i nuda, zamiast...
— Rzeczywiście — domówił Skumin — jakby sce na, z której zdjęto piekne dekoracje. Zdmuchnięto sen i pozostała tylko głupia bajka.
— Toś i ty, Janku, bawił się dobrze wczoraj przy szukaniu tej... jak to nazywał ten stary?
— Mandragory. Owszem, noc była piękna i za pachy przed burzą wyjątkowo upajające.
47
— Czyli poszliśmy na prawo; mogliście iść za nami. Ale byłoby wam niewygodnie — odciął się Jan.
Czując, że Skumin nie pozwoli na żadne aluzje do jego przechadzki z kuzynką, Ramułtowski prze szedł do nuty poważnej.
— Czy z panią Wercią można mieć dłuższą kon wersację? Przyznam się, że mi się to nigdy nie udało.
— Ja zaś rozmawiam z nią od lat wielu. Zna my się od wieku dziecięcego, jako krewni, i budzimy w sobie nawzajem zaufanie. Jest to kobieta refleksyj na i rozumna, pomimo swych upodobań banalnych.
Przesadzał znacznie swą zażyłość z Wercią. Spo tykał ją wprawdzie i jako dziecko, rozmawiać zaś
z nią zaczął naprawdę dopiero od swego dłuższego pobytu w Gdeczu. Tak zaś, jak wczoraj, nie rozmawiał z nią przedtem nigdy.
Kryś wyniósł się z pokoju Janka, aby podążyć do pani Canevari, która go już szukała po pokojach.
Ludzie nie zdają sobie dostatecznie sprawy z po tęgi wpływów atmosferycznych na usposobienie, na energję, nawet na wewnętrzne poczucie szczęścia osobników. Dzień ciepły lub zimny; słoneczny lub zamroczony; cisza lub wiatr; zapachy lub zaduchy — wszystko to sprawia w psychologji ludzkiej ogromne przemiany i przewroty, ciągle dostrzegalne, a przecie nikt pono jeszcze nie postarał się obliczyć tych wpły
wów, zbadać i uwydatnić teoretycznie.
48
szego okresu pięknej pogody. Jeżeli trafi na zimno i słotę, ziębnie i pleśnieje. Chyba, że po krótkiej nie
pogodzie znowu zapanuje słońce.
Podobny spotkał los romantyczne poczynania w Gdeczu. W samym zarodku zawilgły. Nicby nie za szkodziła burza, bo jest żywiołem raczej podniecają cym, ale dwa dni słoty, dzień ślamazarnego słońca i znowu dni zimne i wilgotne zasępiły humory, wią- żąc grupę ludzi dość przypadkową w murach, wpraw dzie obszernych i wspaniałych, lecz nie mogących za stąpić rozkoszy lata pod otwartem niebem, dla której wszyscy tu zjechali.
Państwo Canevari opuścili Gdecz po trzydnio wym pobycie. Kryś Ramułtowski wyjechał też do Warszawy. Coraz to ktoś wybierał się do stacji kolei, lub własnym samochodem odjeżdżał „ad propria". Chciał wyjechać i Chalecki, ale zatrzymywał go usilnie Radomicki, wiedząc, że pobyt w lecie na wsi i w oto czeniu dobrobytem jest dla zrujnowanego starca ku racją dobroczynną, może ostatnią. Pan Dymitr, aby nie ciągle być na oczach gospodarzy domu, wynalazł sobie robotę literacką. Wziął z bibljoteki dzieło nie mieckie o Litwie i jej przyszłości, tendencyjnie sfał szowane, i polemizował z autorem, spisując swe uwagi.
Ponieważ był wybornym znawcą stosunków na zie miach wschodnich Rzeczypospolitej, te notatki mogły być cenne i narazie nawet pożyteczne. Przeznaczał je też do druku.
49
z którą przez dni dziesięć od owej gorącej nocy nie nawiązał dalszego ciągu tamtef rozmowy, spoglądała na niego pomimo to bardzo łaskawie, pytająco. On okazywał jej ugrzecznione, poddańcze hołdy, ale bar dzo wstrzemięźliwe pod względem erotycznym. Am broży traktował go coraz bardziej jako młodszego krewnego, troszczył się o jego przyszłość, narajał mu różne projekty pracy i krescytywy. Chciał mu dać, naprzykład, jeden ze swych folwarków w płatną ad ministrację, ale Jan nie przyjął, bo znał się na agro- nomji tyle tylko, co każdy szlachcic polski, urodzony we własnym, dużym majątku. Wyszkolenie miał staro świeckie, humanistyczne. Nie na żarty oglądał się też Radomicki za posażną żoną dla Skumina.
Te wszystkie uczucia i zabiegi obojga Radomic- kich obowiązywały Jana do wdzięczności, którą też odczuwał najszczerzej. Ale od pewnego czasu ta wdzięczność skomplikowała się, stała się trudniejszą do praktykowania, dramatyczną. Faza, w którą weszło porozumienie z Wercią, gdyby się rozwinęła pospoli cie, doprowadzićby mogła do grubej niedelikatności. Zabierać żonę Ambrożemu, przyjacielowi i dobroczyńcyl Wprawdzie o zabieraniu nie było mowy: jeden goręt
szy pocałunek można było wytłumaczyć przez chwi lowe zapomnienie... Jednak nie był to jakiś żart nie bezpieczny, jakiś odruch zmysłowej ciekawości, ale pierwszy akt wyznania, oddania się, obowiązujący serce, dręczący teraz zmysły. Odczuli go oboje tak samo. Akt ten domagał się dalszego ciągu, tylko mo że on pojmował go bardziej, jako grzech, ona zaś —?
4
50
Zapytać ją o to wydało się Janowi niepodobień- stwem. Rozważać, czy ona zgodzi się zdradzać mę ża? — albo: czy jej zasady na to nie pozwolą, a wte dy co?..
Skumin był gruntownie uczciwy i delikatny. Nie wierzył także sobie, aby mógł utrzymać namiętność na wodzy, w razie gdyby Wercia poprostu rzuciła mu się w objęcia. Ze wszystkich rozumowań wynikało, że on sam, bez narady z Wercią, musi tu po męsku obrać kierunek działania i narzucić go tej kochanej, może słabej, może nieświadomej kobiecie.
Najprostszym sposobem było: wyjechać z Gde- cza. Ale fatalna jego sytuacja finansowa utrudniała i ten projekt. Miał zaledwie dosyć pieniędzy na po dróż do Warszawy i przebycie tam tygodnia. Przeno siny do innych krewnych wcale mu się nie uśmiecha ły. Czasem bliscy krewni są mniej miłosierni, a za wsze mniej delikatni, niż dalsi. I jakby to wyglądało, gdyby te uroczą gościnę zamienił na inną? Przecie tu go proszą, aby został, a on uciekłby gdzie indziej, da jąc pozory, że mu tu źle, lub nudno? Możnaby osta tecznie wytłumaczyć Werci powód wyjazdu na czas pewien, ale nie Ambrożemu.
Nareszcie wpadł na lepszy pretekst wyjazdu. Ze szczątków ocalonych z jego majątku na Litwie posia dał jeszcze parę dobrych obrazków. Obrazki te umie ścił w Warszawie u przyjaciela z prośbą, aby je sprze dał, jeżeli znajdzie się nabywca. Amator nie zjawiał się naturalnie, bo i przyjaciel niezbyt energiczne czy
51
umyślił pojechać teraz i postarać się osobiście o spie niężenie obrazków.
Te kombinację można było łatwo przedstawić Werci, jako upozorowanie wyjazdu na czas pewien.
Poszukał chwili, gdy ona znalazła się w swym budu- arku, przejściowym i otwartym naprzestrzał — unikał bowiem teraz starannie spotkań z nią na ustroniu — i lekko, z udaną wesołością, opowiedział o swym pla nie operacji finansowej.
Wercia wysłuchała uważnie i nie zapaliła się wcale do tego projektu. Instynkt kobiecy ostrzegał ją, że historja jest ułożona podstępnie; była mocno prze konana, że wyjazd Janka jest niepotrzebny.
— Co ci tak śpieszno? przed końcem lata? Tu jeszcze będzie bardzo miło i w jesieni.
— Muszę. Mam niektóre wydatki nieuniknione. — Poczekaj — poco masz jechać? Sprowadź te obrazki do Gdecza. Jeżeli są ładne, Ambroży może je kupić.
Skumin zaczerwienił się widoczni
— A nie, Werciu droga. Ja tu już nadużywam waszej wspaniałej i serdecznej gościnności, a miałbym jeszcze właścicielowi Gdecza pakować jakieś obrazki
za pieniądze? To się po mnie nie pokaże.
— No — zachłysnęła się nieco Wercia — to po wierz mnie te obrazki. Mamy dosyć bogatych dwo rów w okolicy. Ja ci je umieszczę.
— Niepodobieństwo, moja najmilsza, abym roz kładał u was stragan handlarski.
52
Rzekła to tak gniewnie i wybuchowo, że Jan posądził ją odrazu o inne myśli, niż te, które doty czyły bezpośredniego przedmiotu rozmowy. Odpo wiedział:
— Pomimo zapadnięcia w ubóstwo, chciałbym się utrzymać przy niektórych skrupułach... szlacheckich.
Wercia nie panowała już nad buntem, który wrzał w jej sercu, i zaczęła mówić bez związku z poprzednią rozmową:
— Od dziesięciu dni unikasz mnie, gadasz ze mną, jak z jakąś nieznajomą — a teraz wyjeżdżasz. Czy i to są skrupuły szlacheckie?
„Masz tobiel — pomyślał Skumin — rozmowa, którą uważałem za niemożliwą!" 1 zakrył twarz rękami.
— A co? Wstydzisz się? — rzekła, jeszcze roz- dąsana.
Jan oderwał ręce od twarzy i odpowiedział ze znaczną determinacją:
— Nie, ale boję się. Boję się ciebie i siebie samego.
Wercia stropiła się. Nie przyszedł jej na myśl taki zwrot rozmowy, a podobno i nigdy jeszcze nie spojrzała na swój stosunek do Jana z tego stano
wiska...
— Mnie się boisz? Czy zwarjowałeś? Cóżto za żart taki?
— Właśnie, że nie na żarty napełniłaś mi całe serce, moja jedyna. I to uczucie przestrasza mnie, jako
53
Wercia spuściła jednak oczy. Różowa lubość rozlała się po jej twarzy. Pierwszy raz usłyszała od Jana stanowcze wyznanie, na które czekała. Wyzna nie to było wcale nie szalone, warunkowe, ostrożne — jednak brzmiało serdecznie i szczerze. Odezwała się
po dłuższem milczeniu:
— Kochać zawsze wolno — a nawet niepodobna nie kochać, gdy się czuje. Ale cóż my znowu tak strasznego popełniliśmy?
Skumin nie wytrzymał swej roli bohaterskiej i zaczął się jąkać:
— Właściwie nic. — Jeżeli uważasz, że nic... Tylko to może zaprowadzić dalej.
— Mój Janeczkul Ja tak potrzebuję kogoś do zaufanej, serdecznej rozmowy — z tobą się rozmawia tak dobrzel Mówią o mnie, że można ze mną tylko tańczyć, polować, jeździć konno, ale dogadać się ze mną trudno. Czyż trudno, powiedz.
— Jak to: trudno? Rozkosznie.
— Więc widzisz. My jesteśmy tak jakoś... jedno dla drugiego stworzeni.
Skumin zmrużył oczy, aby pokryć rosnące wzru szenie i pokusę. Usiłował mówić rzeczowo i spokojnie:
— Czyż nie mówisz z nikim łatwo i szczerze? A z Ambrożym? — wykrztusił.
54 — Naprzykład o jakich?
— Naprzykład o tem, o czem chciałam pomó wić z tobą wtedy w parku, w nocy — tylko nam czasu zabrakło (uśmiechnęła się zalotnie) — pamiętasz?
— Cośmy mówili, pamiętam co do joty i na zawsze. Ale co mi dopiero chciałaś powiedzieć?... daruj...
— Więc chciałam poddać pod twoją krytykę jedną teorję Berty Canevari.
— Ach, tej Berty? — skrzywił się Skumin.
— Nie lubisz jej? — tem lepiej. Jednak to kobieta myśląca i rozumna. Twierdzi ona, że emancypacja do
prowadziła już kobietę do zupełnego równouprawnie nia. Kobieta rozporządza sobą tak samo, jak męż czyzna; nie może być czyjąś, ani cudzą. Zatem i żona może mieć oprócz męża — przyjaciela.
— To jest: kochanka? — rzekł Skumin.
— Ja tak samo ją zapytałam. Odpowiedziała, że niekoniecznie. Tylko ma prawo obrać sobie innego mężczyznę na powiernika myśli, o których mąż może nie wiedzieć.
— Może i kilku sobie dobrać takich — dodał Jan sarkastycznie — spodziewam się tej konsekwencji po filozofji pani Canevari.
55
— Dziecko najmilszel — zaczął Skumin.
— Nie jestem dzieckiem — przerwała Wercia — mam lat dwadzieścia osiem.
— Nie mówię o wieku, tylko o braku doświad czenia, który ci zaszczyt przynosi. Przecież teorja pani Canevari to pospolity eufemizm, używany przez kobiety, szukające wrażeń i rozrywek poza ogniskiem domowem. Czy zaś my potrafilibyśmy podobny pro gram, choćby poprawiony i uszlachetniony, zastoso wać do naszego porozumi ia?... Ja za siebie nie ręczę. Nadtoś piękna, a ja niedosyć stary.
— Prawda — odrzekła Wercia, na chwilę przeko- nana — już przy pierwszej rozmowie naszej takiej... ukrytej od ludzi, nie znaleźliśmy innego sposobu za świadczenia sobie nawzajem wyjątkowych uczuć, jak tamten...
Przymrużyła oczy rozkosznie i dodała ciszej: — Ale czyż to znów taki kryminał?
— Nie prowokuj mnie, Werciu! Nie mogę na zwać kryminałem tego, co mam za najwyższą roz kosz, prawie za świętość... Ale w dalszym ciągu to samo staćby się mogło świętokradztwem.
— Dlatego, że należy kontraktowo do kogo in nego? — rzekła pani Radomicka, patrząc ciekawie
w oczy Skumina.
56
Porwał się z krzesła i przeszedł się nerwowo po pokoju.
W tej chwili usłyszeli stąpanie w sąsiednim po koju. Dobrze się zdarzyło, że nie siedzieli już obok siebie, blisko i w rosnącym upale niepowszedniej dysputy. Wszedł Ambroży Radomicki.
Odezwała się do niego żona, bardzo przytomnie: — Wyobraź sobie, że Janek chce nas opuścić. — Cóżto za niesubordynacja? — rzekł pan Am broży dobrodusznie. — Mieliśmy jutro pojechać razem w sąsiedztwo.
— Daruj, ale muszę jechać zaraz do Warszawy. Otrzymałem list, wzywający mnie w sprawie jednej drobnej tranzakcji, która ma jednak dla mnie duże znaczenie.
Radomicki nie nalegał o poznanie szczegółów, zapytał tylko:
— Ale wrócisz do nas niebawem?
— Jak tylko będę mógł. Chociaż doprawdy za siedziałem się już tutaj ponad wszelką przyzwoitość.
IV.
Wyjazd Skumina zapowiedziany został na sobotę wczesnym rankiem. Wyjazd był zdarzeniem tak po- spolitem w Gdeczu, że nikt się nim nie przejmował w pałacu, zwłaszcza, że według wersji oficjalnej Sku- min miał niebawem powrócić. Dano zarządzenie do kuchni i do garażu, aby śniadanie i samochód do od wiezienia na stację kolei były gotowe wcześnie.
Dwoje tylko ludzi oczekiwało tego wyjazdu ze wzruszeniem dramatycznem: Jan i Wercia.