• Nie Znaleziono Wyników

Jan bez ziemi : romans / Józef Weyssenhoff.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Jan bez ziemi : romans / Józef Weyssenhoff."

Copied!
343
0
0

Pełen tekst

(1)

1 I ł ‘ 2 >»• n . - L iC J f -

.'-V •

(2)

B ib lio te k a U n iw e r s y te c k a K U L

(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

JÓZEF WEYSSENHOFF

JAN BEZ ZIEMI

R O M A N S

NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA

(8)

Zakłady Oraficzoe Straszewlczów, Warszawa, Leszno 112.

(9)

I.

Pałac Radomickich w Gdeczu wyszedł prawie obronnie z opałów wielkiej wojny. Wykosztował się na przyjęcia bohaterów rozmaitego kalibru, to jedno mających wspólnego, że wszyscy mieli dobry apetyt i nieugaszone pragnienie; osuszyły się znacznie piw­ nice pałacowe, przerzedło w stajniach i oborach, za­ podziały się niektóre dzieła sztuki, pozostawione na

widoku, a ponętne dla Niemców, namiętnych kolekcjo­ nerów. Ale ostatecznie, po przejściu huraganu, po kilku latach marnego dochodu, pałac stał nie spalony, ani zbombardowany, a tłuste role folwarków zaczęły znowu rodzić swym odwiecznym dziedzicom. W parę lat po pokoju wersalskim nie było już w Gdeczu śla­ dów wojny.

(10)

6

Pomimo kilku lat wspólnego pożycia państwo Rado- miccy nie mieli jeszcze dzieci.

Tryb życia w Gdeczu nie zadziwiał bliskich są­ siadów, którzy utrzymywali się w swoich dworach mniej więcej na tym samym poziomie, ale wprowadzał w zdumienie przybyszów z innych, spustoszonych ziem Rzeczypospolitej. Z tych jedni już zgodzili się na zredukowanie potrzeb i przywyknień, inni z przy­ musu dźwigali czarną nędzę i żałobę po życiu pań- skiem, niepowrotnie minionem. Tu zaś zastawali do­ statek obfity, pracę natężoną, maszyny w wartkim ruchu, obok przepychu życia dworskiego, w kraju kwitnącym, gdzie przyległe wsie były dostatnie i nie zazdrosne, a miasta pulsowały zdrowiem i siłą rozrostu.

Jan Skumin, chociaż gościł w Gdeczu już od paru miesięcy, nie ochłonął jeszcze z przejmującego wrażenia, które mu sprawiała Wielkopolska, pierwszy raz oglądana zbliska i przez czas dłuższy. Pochodził z Litwy, z możnej tam rodziny, dzisiaj ograbionej doszczętnie i wygnanej z dziedzicznych włości. Prze­ żył temi czasy okrutne losy tego nieszczęsnego po­ kolenia ziemian, które tłum bezmyślny wyzuł z od­ wiecznych siedzib, niszcząc przez to kwiat i chlubę i cywilizację swej rasy. Utraciwszy nadzieję pomyślnej zmiany, Skumin starał się zapomnieć o swej preegzy- stencji w kraju szczęśliwości, ale nie zdołał dotych­ czas znaleźć miejsca choćby spokojnego dobrobytu

w szerszej ojczyźnie.

(11)

7

rozstroju, w który go wprawiły ponure przemiany loso­ we. Tego rozstroju mało kto się domyślał. Janek do­ skonale nosił maskę beztroski i swobody, że zaś był ka­ walerem trzydziestopięcioletnim, przystojnym i raso­ wym, łatwo mu wszyscy przebaczali jego bezroboczość. Pod wieczór upalnego dnia sierpniowego Janek stał sam przed frontem głównym pałacu gdeckiego, który ogromną klamrą oficyn i atynencyj, połączonych arkadami, okalał podwórze. Wokoło podjazdowego kręgu, strojnego w kwietne floresy, służba stajenna oprowadzała konie. Nie czyniono tego dla Skumina; zwyczaj był stały w Gdeczu tej parady końskiej przed wieczorem. Ale Janek interesował się końmi, znał już wszystkie; pomimo to porozumiewał się z masztale­ rzem i pachołkami co do wyrabiania się takiego tam dwulatka, lub żartości źrebnej klaczy. Służba odpo­ wiadała grzecznie młodemu hrabiemu, wiedząc, że jest w kuzynostwie z „naszym hrabią", a sądząc też, że na wyjezdnem da grubsze napiwki tym, którzy go wozili, albo podawali mu konie wierzchowe. Nie wie­ dzieli zaś, że hrabia Skumin ma dzisiaj mniej pienię­ dzy, niż masztalerz w Gdeczu.

(12)

8

Janek pomyślał, że u niego, w Hołojsku, nie stawiali stert w polu, ale brali zboże na wozy i zwo­ zili do stodół. Po drogach wlokły się wozy, ciągnione przez krępe mierzyny żmudzkie, które przepadały, niby grube szczury, pod przygniatającym je ładunkiem zło­ tych snopów. Słoma czepiała się drzew przydrożnych, padała i na drogę, a zarazem rozsypywało się i trochę ziarna... Tu jest praktyczniej, ale tam było milej...

Pociągnął z lubością powietrza, które zdało mu się przynosić stamtąd, od dalekiej sterty, błogosła­ wioną woń chlebowego ziarna.

— Ale pachnie tak samo — rzekł głośno i oczy mgłą mu zaszły.

— A Janek komponuje tu pewno wiersze? — usłyszał głos pani Werci, która stanęła we drzwiach głównych pałacu, ubrana w kostjum myśliwski barwy leśnej, ze sztucerem, przerzuconym przez ramię.

Trochę zaskoczony, Janek nic nie odpowiedział, skłonił się tylko, jakby potwierdzał. Więc pani Rado- micka zaczęła znowu:

— Jedziemy za dziesięć minut na podjazd kozła. Chcę zobaczyć, jak strzelasz; pojedziesz ze mną. Śpiesz się.

Janek zrozumiał, że powinienby się przebrać do lasu, ale nie chciał się przyznać, że nie posiada wła­ ściwego stroju, ani rynsztunku myśliwskiego. Rzekł

więc wykrętnie:

(13)

9

— Więc zi ienię tylko trzewiki. Ale dajcie mi strzelbę.

— Dam ci sztucer od pary z tym moim. Po­ wiedz Antoniemu, żeby ci przyniósł sztucer Nr. 2.

Skumin znikł w pałacu, a tymczasem na podjazd wysypało się kilkanaście osób domowych i przyjezd­ nych. Trzej panowie przybrani byli do lasu, ze strzel­ bami. Oprócz pani Werci, którą liczono za Strzelca, trzy inne panie, w tualetach rozmaitych, wybierały się do lasu bez strzelb, dla przeszkadzania myśliwym. Zjawiła się i urocza staruszka, panna Radomicka, wy­ sokiego rodu, lecz drobnego wzrostu, którą z tego powodu nazywano „ciocią Figą". Nie pojedzie do lasu, lecz przyjrzy się odjazdowi, bierze bowiem udział

we wszystkich ruchach i zabawach towarzystwa, ku swojemu i powszechnemu zadowoleniu.

Tymczasem od stajen zbliżały się cztery bliźnia­ cze bryki „podjazdowe", niskie, wygodne do wsiada­ nia i wysiadania, z łożyskami na strzelby przed głów- nem siedzeniem, i miarowym kłusem pięknych koni zajeżdżały przed pałac.

Ale z innej strony dojeżdżał człowiek byle jak ubrany, na mizernym koniu, z pewnością nie dworski, odbijający prostactwem od wykwintnego towarzystwa. Zeskoczył z konia, dobył z zanadrza telegram i szu­

kał przez chwilę oczyma:

— Do rąk własnych jaśnie hrabiego Radomic- kiego...

(14)

— 10 —

ź powodu sztywności karku i energji spojrzenia, ale po przeczytaniu depeszy zaklął iście po polsku:

— Psiakrewl Zawsze w ostatniej chwilil — Dla­ czego nie podano mi depeszy przez telefon do

Gdecza?..

Posłaniec nie wiedział. Ambroży zwrócił się do gości:

— Nie mogę jechać do lasu. Przed zmierzchem muszę się znaleźć w Poznaniu.

Posypały się protesty, typowe dla towarzystw rozbawionych: — Daj pokój! — Czy katastrofa? — Po­ znań nie ucieknie i t. p.

— Ludzie, których mam spotkać, wyjeżdżają dziś w nocy zagranicę. Wercia lepiej, niż ja, zaprowadzi was na dobre miejsca.

Protesty umilkły, wiedziano bowiem, że Ra- domicki nie poświęci dla polowania ważnych inte­

resów.

Na pierwszej bryczce umieściła się pani Wercia ze Skuminem, na trzech następnych inne pary — i kompanja pomknęła wesoło do lasu.

Radomicki kazał sobie podać natychmiast samo­ chód, który za godzinę mógł dojechać do Poznania.

W oczekiwaniu samochodu usiadł w hall’u, obok drob­ nej cioci.

— Zabijasz się robotą, Broziu — mówiła troskli­ wie staruszka.

(15)

11

panów dosięgnę zaraz, mogę na wieczerzę być zpo- wrotem w domu.

Zabrzmiał przed frontem sygnał samochodu.

Nie była to kompanja łowiecka awanturnicza, pełna dzikiej ochoty i typów oryginalnych z usposo­ bienia i ubrania, najeżona strzelbami rozmaitemi, stło­ czona razem z psami, skomlącemi niecierpliwie do rozkoszy łowów, jak owe starożytne wyprawy z oga­ rami do wielkich lasów na kresach wschodnich. Ani

to metodycznie zorganizowana rzeź drobnej i średniej zwierzyny na polach wielkiej kultury, strzeleckich po­ pisów i zazdrosnych rekordów. Była sobie taka uzbro­ jona przejażdżka, pośrednia między kołysanką powo­ zową, sennym flirtem, a sportem myśliwskim. Nawet chłopi, zbierający zboże z pól, nie zdawali sobie od- razu sprawy, poco dziedzice z kumami wybrali się w pole; przywykli zresztą oglądać wałęsanie się pań­ stwa po drogach w paradnych cugach, że to ani lu­ dzie, ani konie nie mają nic lepszego do roboty.

(16)

12

przez odwiecznego pioniera, a wyjeżdżoną przez stada naśladowców.

Ucichały rozmowy i śmiechy w powozach, zbli­ żano się bowiem do dzisiejszego celu wyprawy, do

tak zwanej Winnej Góry. Była to rozległa wydma gruntu, pokryta lasem, tern bardziej ciągnąca oczy, że kraj był naokoło płaski. Po upale i lekkim kurzu rów­

niny, wjeżdżało się z rozkoszą pod cienie sosnowe, przepojone wonią żywiczną, o tej porze dnia przed­ wieczornej. Na brzegu lasu zatrzymały się powozy, a pani Wercia, trzymająca dowództwo, zarządziła roz­ mieszczenie myśliwych, dając instrukcje woźnicom. Dwie bryczki wysłała o kilometr na prawo, do łączki podleśnej, na którą zwykł był wychodzić, między in- nemi, wspaniały szóstak z niepospolitem urożeniem. Trzecią bryczkę posłano na lewo, w niższe strefy lasu. Bryczka Werci miała się wspinać na samą Winną

Górę, zajmującą środek lasu.

— Pamiętajcie tylko — mówiła wesoło — że ja z Jankiem będę buszowała koło szczytu. Nie grzmijcie

w naszym kierunku.

— Wszystkie nasze kule uwięzną w kozłach — odpowiedział ktoś buńczucznie.

— No, no, już ja was znam. A teraz zwijajcie się, bo już sarny zaczynają się ruszać.

Naczelna bryczka podjazdowa wjeżdżała w las, pod górę nie stromą, lecz powoli, bo już w każdem miejscu można było spodziewać się spotkania z sar­

(17)

13

— Patrz, patrz... na linji, na prawo, stoi jedna sztuka — szepnął Janek, zwieszając już nogę na sto­ pień bryczki.

Wercia chwyciła szybko za lornetkę:

— Ej, nic — stara koza jałowa — znam ją.

Jechali znowu bez słowa, wiercąc zarośla ba- dawczemi spojrzeniami. Nie zachodziła dla nich po­ trzeba żadnych porozumień. Bo, że las przyciemniał, stawał się coraz zawilszym i fantastyczniejszym, że do żywicznego zapachu mieszały się wonie coraz no­

we jakichś ziół i kwiatów, szmery jakichś poników niewidzialnych, czarowne pobrzęki usypiającej lutni leśnej — o tern nie mówili młodzi, pochłonięci chwi­

lowo przez zabawę łowiecką. Nasiąkali tylko pod­ świadomie pogodą i zdrowiem.

Droga zwężała się, dziczała i stawała się coraz bardziej stromą.

— Tu już musimy iść pieszo — rzekła Wer­ cia. — O podjeżdżaniu kozła nie może być mowy. Gąszcz i wąwóz będzie zaraz. Gąsior! — zwróciła się do woźnicy — niech Gąsior podjedzie tam do dwóch dębów i czeka na nas.

Szczyt leśnego pagórka przedstawiał widok nie­ zwykły. Stok jego, wystawiony na południe, pokryty był rządkiem, wymierającem zadrzewieniem, w przeci­

(18)

14

przetrzebione, skarlałe, rozpełzłe po ziemi, zadzi­ wiały jednak samem swem istnieniem pośród lasu.

— Co to? Zarzucona winnica?— zapytał Skumin. — A tak, stara winnica. Są w papierach ślady istnienia jej od 17-go wieku — odpowiedziała Wercia. — Dlatego cały ten kawał lasu nazywa się Winna Góra.

—• Ciekawy tu kraj i ślady odwiecznej kultu­ ry — zauważył Skumin. — Wino sadziliśmy niegdyś w polu. Bo nie widzę śladów dawnej osady mie­ szkalnej... Może są gdzie wpobliżu?

— Niema — odrzekła Wercia. — Są tu kozły, więc sprawiajmy się cicho.

Natrafili wkrótce na wąwóz, który trzeba było zgłębić do dna i wyleźć na odkos przeciwległy. Pani Wercia pokonywała te trudności zręcznie i technicz­ nie, czepiając się krzaków przy wspinaniu się w górę, a opierając się na obcasach przy schodzeniu. Zauwa­ żyła z przyjemnością, że Skumin radzi sobie niego- rzej od niej i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ceniła bowiem bardzo gimnastyczną sprawność i spor­ towe wyszkolenie. Zanim wyszli na skraj wąwozu, zakomenderowała szeptem:

— Wychylmy tylko głowy i patrzmy. Tu co- dzień wychodzi tęgi kozieł.

(19)

15

— Widzisz? Koza ogląda się za nim. Nie bój się, on zaraz przyjdzie do niej.

Przyklękli u brzegu wąwozu, zbliżeni do siebie twarzami. Gdy mówiła cichutko, Janek poczuł upaja­ jący powiew jej oddechu, niby lotną treść pocałunku. Ale ona wytężonem spojrzeniem wywoływała tylko

kozła, którego obiecała stanowczo. Jakoż zjawił się po minucie, niby wytresowany i posłuszny, kozieł- szóstak, na wygodny strzał o kilkadziesiąt kroków. Pani Wercia pociesznemi minami rozkazywała Jan­ kowi: — „Walże go, a prędzejl" — Skumin przyłożył nieznany sztucer do ramienia — i wystrzelił.

Koza prysnęła wyciągniętym cwałem i przepadła w krzakach, kozieł zaś wyprostował szyję i trwał na miejscu przez sekundę, jedną — drugą. Zanim minęła trzecia, huknął strzał Werci i kozieł padł rażony śmier­ telnie.

Chociaż pogromczyni nie wyglądała szyderczo, owszem radośnie, z rumieńcem na policzkach i bły­ skami w oczach, Skumin nie poczuwał się do wdzięcz­ ności za poprawkę jego strzału, raczej czuł się upo­ korzonym. Zaczął wydziwiać:

— Bo też sztucer jakiś... iedobrze leży w ręku

i nie ma wagi na przód...

— Para od mojego i wcale nie gorszy. Trzeba tylko brać na cienką muszkę.

— Nie wiedziałem. Mogłaś mnie uprzedzić.

(20)

16

Skumin poczuł naraz, że zewszechmiar niepo­ litycznie jest sprzeczać się z gościnną panią lasu i uroczą kuzynką. Rozpromienił twarz trochę sztucznie i rzekł:

— Zdarza się staremu nawet myśliwemu spudło­ wać kozła. A tu i strzelba nieznajoma, i ciągła twoja obecność tuż przy mnie...

— Przeszkadzałam ci? Pierwszy raz to słyszę! Wszyscy mi mówią, że przynoszę szczęście na polo­

waniu.

— Nie wątpię, Werciu. Ale i odciągasz uwagę od zwierzyny ku sobie.

Błysnęła ku niemu szybkiem, badawczem spoj­ rzeniem i, uspokojona, że Janek nie ma już do niej urazy za strzał, mówiła:

— Zgórowałeś kozła, Janeczku. Widziałam, jak kula uderzyła w gałąź, tuż nad jego głową. Kozieł poczuł kontuzję i zgłupiał, a ty...

— Zgłupiałem także, chcesz powiedzieć?

— Jankul Nie chcę się kłócić, tylko ci tłumaczę. Widzę, że nie strzelasz z drugiej lufy, a kozieł zaraz uskoczy w krzaki... Cóż miałam począć? Sprzątnęłam go.

Tłumaczyła gorąco. Ożywienie jej twarzy mie­ niło się od łowieckiego do zalotnego. Rzucała Jankowi prosto w twarz wyrazy dobitne i pachnące. Aż on pozbył się wszelkiej ambicji strzeleckiej, chwycił obie jej ręce i rzekł mniej dorzecznie, niż namiętnie:

— Masz słuszność, Werciu. Dziękuję ci...

(21)

17

W oczach jej zaigrało niby zawstydzenie, bardzo podobne do bezwstydu. Usta były za blisko jedne dru­ gich. Janek pochylił się i chwycił krótki, lecz mocny pocałunek.

Cofnęła się, jednak po chwili przyzwolenia. Gdy zaś on, ośmielony, przymawiał się o powtórzenie, od­ sunęła się ruchem stanowczym:

— A niel Do razu sztuka.

1 zawołała: — hop! hop! na służbę, aby zabrała ubitego kozła.

Towarzystwo zjechało się wkrótce do kupy, bo już słońce zaszło. Cztery bryczki powracały do domu

w poprzednim ordynku. Janek i Wercia na przedzie. Skumin zdał sobie sprawę, że ta pozycja naczelna w szeregu wyłączała możliwość porozumień w stylu tamtych, nad wąwozem. Gdyby nawet jechali odo­ sobnieni i osłonięci tajemnicą lasu, Janek nie spo­ dziewałby się nowego wybuchu czułości. Wercia sie­ działa obok niego, nie okazując zbytniego wzruszenia, małomówna; nie spoglądała nawet na towarzysza. Jankowi zaś smak ust towarzyszki działał jeszcze na

mózg durem upajającym.

Pod wpływem tego duru wieczór, piękny sam przez się, wydawał się cudownym. Nad rozłogami pól złotych na rżyskach, amarantowych na koniczy­ nach nasiennych, szmaragdowych na łąkach, rozsnu­

wały się opalowe mgiełki pozachodnie, gaszące lubym chłodem resztki dziennego upału. Kopuła niebios, pło­

wiejąc i blednąc, zdawała się prowadzić w nieziemskie 2

(22)

18

zachwyty. A na prawo od drogi zawisł sierp nowego księżyca, zapalony już jasno.

Jankowi zebrało się na sentyment:

— Patrz, Werciu, nowy księżyc na prawo — to dobra wróżba.

— Dla kogo? — odezwała się Wercia, pierwszy raz w tej powrotnej jeździe zaglądając głęboko w oczy Janka.

— Może dla nas? — zaryzykował.

(23)

II.

Życie pałacowe szło swym trybem wystawnym, barwnym i wesołym, ale bez wybryków i szaleństw, jakby poruszane przez wybornie nastawiony aparat zegarowy. Treść główną tego życia, obowiązkową, stanowiło gromadzenie się przy stole biesiadnym, o ści­ śle oznaczonych godzinach; inne zajęcia, jak polowa­ nie, przejażdżki, tennis i t. p., zależały od pogody i od ochoty gości; niektórzy uprawiali też grę w bridge’a z godnym podziwu zapałem i nakładem inteligencji. Sam tylko gospodarz nie poczuwał się do obowiązku uczestniczenia w całym programie dziennym, opuszczał nawet czasami Gdecz dla sprostania swym zajęciom administratora wielkiej fortuny i czynnego w sprawach

publicznych obywatela.

(24)

20

Dawano jeść i pić wybornie. Sam^pan'Ambroży, choć mniej sybarytycznie usposobiony, niż wielu in­ nych, znał się na kuchni i dbał o nią, choćby dla tradycji rodzinnego pałacu, który oddawna podejmo­ wał zacnie swych gości. Dzisiaj nie była to już kuchnia staropolska; ledwie z niej zostało kilka potraw przed- niejszych. Kuchnia była zasadniczo francuska, trochę tylko obciążona naleciałościami niemieckiemi. W piw­ nicy, gdzie nie brakło starych węgrzynów i win reń­ skich, górowały wina francuskie, umiejętnie dobierane i sprowadzane z kraju ich urodzenia.

Nie wszyscy biesiadnicy umieli fachowo oceniać, co im podawano; ale w kalejdoskopie osób, które tu się zmieniły w ciągu lata, zdarzali się i niepospolici

znawcy.

Zjechał tu naprzykład pan Dymitr Chalecki, wy­ bitny obywatel z Rusi polskiej, niegdyś członek z wy­ borów rosyjskiej Rady Państwa, nazywany stąd do­ tychczas „senatorem", kierownik różnych instytucyj polskich, ziemianin dużej władzy moralnej w swojej prowincji i dużej fortuny, zagarniętej obecnie w cało­ ści przez Sowiety. Nie przeszkadzało mu to do świet­ nego humoru i wybornego apetytu, pomimo lat ośm- dziesięciu. Gadał na potęgę, z młodocianą werwą, jadł i pił ze znawstwem. Dawał z siebie wzór niepożytej rasy, fizycznej i duchowej. Perorował naczelnie, przy­

(25)

21

w sobie powagę historycznego poniekąd męża z źar- tobliwością litewskiego facecjonisty, którego też miał charakterystyczną wymowę.

Nie mógł się uspokoić nad tym kwitnącym, ni uszkodzonym przepychem wielkopolskiego pałacu.

— Już to, przepraszam pana hrabiego — mówił do gospodarza przy obiedzie — widać, że was Niemcy oszczędzali, jak swoich. Niema ani szczerby w pałacu, ani śladu pustki, znaczy się, w piwnicy. Ręczę, że pijemy same wina przedwojenne — i to jakiel

— Zostało coś niecoś — odpowiadał pan Ambro­ ży. — Gorzej z wódką — całą mi wypili, a miałem i starkę litewską.

— O starce nie mów panu senatorowi — wtrącił podstarzały pan Straszyński, z wyrazem twarzy dogma­ tycznym — miał on najsłynniejszą na Litwie starkę; próbowałem jej niegdyś.

— Chowam we wdzięcznej pamięci — odrzekł Chalecki — łaskawe odwiedziny pana szambelana (Stra­ szyński był szambelanem papieskim) w moim dworku. Win tam takich nie mieliśmy, na Białorusi, ale starka była... była — ani kropli nie zostało. Tę starkę znał i cenił nawet, przepraszam pana, nieboszczyk cesarz Mikołaj...

— Lubił wódkę, co? — odezwał się ktoś z młod­ szych. — Podobno, gdy go aresztowano, był pijany do nieprzytomności.

— Ja tam tego nie wiem — odrzekł Chalecki, zni­ żając głos, ale zaraz dodał wesoło: — No i cóż? czło­

(26)

22

— Podobno niezły był człowiek, gdy się go znało bliżej? — zapytała pani Radomicka, aby coś po­ wiedzieć, z obowiązku gospodyni.

Chalecki, siedząc przy niej, rozmawiał dotych­ czas głównie z panem Ambrożym, który siedział na­ przeciwko. Grawitował, jak zwykle, do najwybitniej­ szego w towarzystwie obywatela. Ale, zaczepiony przez piękną panią, przypomniał zaraz o innej, niewy­ gasłej skłonności do płci pięknej. Przechylił się dwor­ sko do swej sąsiadki:

— Pani hrabina znalazła łaskawsze słowo dla nieszczęsnego cesarza Mikołaja. Piękność jest zawsze łaskawa i wyrozumiała.

Pani Wercia spojrzała rozweselona na starego szarmanta, który, dostrzegłszy w jej spojrzeniu iskierkę ironji, jął tłumaczyć poważnie, przyciszonym głosem, jakie tu, w Wielkopolsce, słabe mają pojęcie o Rosji i o sprawach wschodnich. Zwierzał się jej niby wy­ jątkowo, jako niewieście bystrej i lepiej powiadomio­ nej, zakłopotał ją nieco, bo nie poczuwała się do przy­ pisywanej jej wyższości, ale pochlebił jej zarazem. Już też rozmowy przy stole rozpierzchły się i urosły

w gwar głośniejszy, bo podano właśnie szampana.

(27)

23

matek i córek: ta, która go posiądzie na męża, osią­ gnie triumf nad nim i nad szeregiem zwyciężonych rywalek. Miał nadto Kryś osobisty już, duży majątek ziemski, a to nie zawadzało ani matkom, ani córkom. Ramułtowski czuł się ze swego stanowiska towarzy­ skiego zupełnie zadowolonym, nie śpieszył się do za­ miany życia na osiadłe, rodzinne i obywatelskie. Ze Skuminem poznał się dopiero w tym roku i pokumał się z nim, bo i Jan nie stronił bynajmniej od Krysia. Choć różnych usposobień pod wielu względami, znaj­ dowali jeden w drugim pożyteczne i przyjemne do­ pełniacze: promieniejący wesołością Kryś umiał rozru­ szać poważniejszego i zamyślanego Janka. A znowu Janek miał dla Krysia jeden duży powab; choć obaj byli oczywiście „hrabiami", tego czy innego autora­ mentu, Skumin był stanowczo z większej szlachty, niż Ramułtowski, tradycje miał bardziej historyczne i świet­ niejsze koligacje. Przyjemnie było Ramułtowskiemu być ze Skuminem na stopie zażyłości i z nim się po­ kazywać. Różnica majątkowa między zasobnym Kry-

siem a świeżo zrujnowanym Jankiem była niejaką przeszkodą w ich porozumieniu, gdyż Skumin nie mógł towarzyszyć Ramułtowskiemu w wybujalszych zabawach i nie chciał przyjmować od niego kosztow­ nych uprzejmości. Ale dotychczas nie zdarzyła się po­ dobna zawiłość.

Zamieniali dzisiaj przy stole ciche uwagi o obec­ nych.

(28)

24

— Tak, niedzisiejszy człowiek — odrzekł^Sku- m in— ale wczoraj był większy u siebie, niż wy tutaj, to jest: grał większe role.

— Co też powiadaszl — Ach prawda, on jest z twoich stron. Znasz go dobrze?

— Znam od moich lat najmłodszych. Był przy­ jacielem mojego dziadka. Dzisiaj — kresowiec obrabo­ wany, tak jak ja. Ale jak się trzyma, co? To nie łatwo po Hiobowych klęskach i w tym wieku. Praw­ dziwa ilustracja do maksymy „Aequam memento rebus in arduis servare mentem".

— Czyli jak po polsku? Bo wiesz, ja mam gim­ nazjum realne, potem agronomja...

— Wszystko jedno. Dość, że to jest tęgi typ arystokracji żywej.

— Doprawdy? Czy to wielka rodzina, Chaleccy? — Jeden z nich był podskarbim wielkim litew­ skim pod koniec 16-go wieku — i inni byli dygnita­ rzami. Ale to nie wystarcza. Trzeba dzisiaj coś zna­ czyć i coś większego robić w swoim narodzie. Ten przez całe życie robił historję, choćby tylko swej pro­

wincji.

Ramułtowskiemu nie podobał się ten zwrot roz­ mowy. Uciekł się do żartu.

— Powiedz, dlaczego on nas ciągle przepra­ sza?— Przepraszam pana i przepraszam pana.— Za co?

— Takie ma już przysłowie. Można mu to wy­ baczyć.

(29)

25

się przerzedziła. — Pani Wercia nie wystarczy dla wszystkich — dodał, zaglądając poufale w oczy Ja­ nowi.

Skumin nie oddał mu spojrzenia, ie drgnął

twarzą, a pomyślawszy chwilę, ogłosił:

— Przyjeżdża tu dzisiaj z Warszawy pierwszy sekretarz poselstwa włoskiego, Canevari, z żoną, piękną podobno.

— Co mówisz?l — Kryś aż skoczył na krześle: — Skąd wiesz?

— Była depesza przed obiadem. Mają tu być na podwieczorek.

— Ależ to kapitalniel Nie znasz jej? — Nie.

— Ja ją widziałem parę razy w Warszawie. Nie wiem, ile ma lat, może trzydzieści pięć, sześć. Ale niewiasta z pięknemi chodami, z dużą rutyną.

— Rutyną dyplomatyczną?

— Nie wiem. Co mi po tern? Ale z doświadcze­ niem w rzeczach lżejszych.

— To widzę, żeś ją już poznał bliżej?

— Nie miałem okazji w mieście, w tłumie. Na wsi przypatrzymy się jej lepiej.

— Włoszka?

(30)

26

— Rozumiem: zaczepia głosem lub wzrokiem wszystkich obecnych mężczyzn. Ostrzysz sobie na nią zęby?

— Zęby, jak zęby. — W każdym razie niewiasta bardzo interesująca, taka... można powiedzieć: generalna.

— Czyżbyś chciał powiedzieć: do wszystkiego? — Może i do wszystkiego.

— Wiesz co, Krysiu, jesteśmy cyniczni. Ty ją znasz zaledwie, ja wcale, a obmawiamy ją na potęgę.

— Cóż to szkodzi? Mówimy o niej między sobą, zgadujemy. Jeżeli okaże się inną, zmienimy o niej zdanie. Ale chciałbym wiedzieć, kto tych cudzoziem­ ców zaprosił do Gdecza? Zapewne pani Wercia? — bo do Ambrożego to nie podobne.

— O ich przyjeździe dzisiaj mówiła mi rzeczy­ wiście Wercia.

Po obiedzie oczekiwano ciekawie egzotycznych gości. Upał był srogi, trudno było nawet grać w ten- nisa. Cała kompanja skupiła się w stosunkowo chłod­ nym hall'u. Tylko pan Ambroży miał już coś do pi­ sania w swoim gabinecie, a ciocia Radomicka podążyła do siebie, aby odmówić obowiązkowe pacierze przed przyjazdem gości, których oglądania była zasadniczo ciekawa.

Gdy zatem o godzinie piątej zahuczała przed podjazdem pałacowa limuzyna, przybywająca od stacji kolei, ruszył ku drzwiom wchodowym duży zastęp ludzi.

(31)

2?

okutaną przejrzystym welonem. Przez te osłony widniała jednak piękna, długa postać kobieca i błyskały rozum­

nie uśmiechnięte oczy. Modą nowożytną, nogi, widocz­ ne aż powyżej kolan, w róźowo-szarej pajęczynie pończoch, zdały chwalebnie egzamin formy i ponęty. Za nią postępował czarny, wielkooki małżonek, oczy­ wiście południowiec, lecz że nie okazywał włoskiej ruchliwości i fantazji, był owszem sztywny, i jakby zgorzkniały, posądzano go często o semickie pocho­ dzenie. Ale były to tylko pozory.

Po paru uściskach i shake-hands’ach, pani Berta «

rzuciła się w skórzany fotel przedpokojowy, jakby omdlewając.

— O! moje dzieci, co za upałl

Choć tu przybywała po raz pierwszy, czuła się już widocznie jak u siebie. Zaczem rzucono się do jej rozbierania. Mężczyźni zwłóczyli z niej jedwabną opoń­ czę, kapelusz z sążnistym welonem, niby jakiegoś mglistego smoka, zdjęła z niej pani Wercia. Ukazała się głowa krótko utrefiona, szaro-płowa, może nawet barwy przyrodzonej, twarz matowa, awanturnicza, piękne oczy, świeże usta i zęby.

Wszystkie te szczegóły badał i sumował z upo­ dobaniem Kryś Ramułtowski, doskonale usposobiony, gdyż pani Canevari poznała go i powitała radośnie:

— Ah, m o n s i e u r K r ic h e .

(32)

28

i, pocałowawszy prawą tylko rękę, szukał przez chwilę, coby powiedzieć.

— Mieliście państwo ciężką podróż w ten upał. Dalszej treści do rozmowy dostarczył pan Cha- lecki, który nadchodził, prosząc pana Ambrożego, aby zechciał go przedstawić pani Canevari. W kilku sło­ wach objaśnił Radomicki, że przedstawia dawnego dygnitarza i posesjonata, pozbawionego obecnie swych

majątków i urzędów przez Sowiety.

— E x c e ll e n c e ... — zaczął pan Dymitr.

— Nie jestem Ekscelencją — odrzekła pani Ber­ ta — a pan tak zapewne przywykł do swego tytułu i swych kolegów, że nie może od niego odwyknąć.

Stary ćwik nie zapomniał języka w gębie:

— Mój tytuł zapadł się już w nicość razem z całą epoką, w której coś znaczył. Pani zaś Eksce­ lencja jest jak gwiazda jeszcze niewidoczna, lecz już

przewidziana przez astronomów. Jutro wzejść musi. — Dziękuję za przepowiednię — odrzekła pani Canevari, zdziwiona nieco stylem uroczystym kompli- mentu, a zarazem upatrując w pooranej, lecz energicz­ nej twarzy starca, jakaby też z niego mogła być ko­ rzyść dla polityki włoskiej.

(33)

29

Gdy przedstawiono jej zkolei hrabiego Skumina, twarz jej ożywiła się jaskrawo i zalotnie. Pomyślała zapewne, że tego statecznego i rasowego młodzieńca dobrzeby mieć przy sobie dla rozmaitych użytków,

poważnych i zabawnych.

Ale służba oznajmiła, że podano podwieczorek na tarasie ogrodowym. Pani Canevari wymawiała się, że jest dotąd w sukni podróżnej. Uspokojono ją za­ pewnieniem, że nikt się tu nie przebiera przed wie­ czorem, więc poszła tylko na chwilę do pokojów pani domu, aby poprawić włosy.

Na tarasie, na którym cień już się rozpościerał, zastawiono mrożoną kawę, herbatę i owoce. Lekkie i chłodzące alimenty, ulga w upale i wzmożone przed wieczorem zapachy parku dawały ucztę harmonijną wszystkim zmysłom.

Siedziano długo na tym tarasie, rozkosznie i le­ niwie, bez wielkiego nawet nakładu dowcipu w kon­ wersacji, niby na posiedzeniu haszyszowem, a bez obawy złych skutków trucizny. Dopiero zbliżanie się zachodu słońca rozpędziło kompanję do pokojów, dla zmiany sukien na wieczorowe. Wieczerzę podano już przy oświetleniu elektrycznem.

Niezbyt długo zabawiono przy stole w sali ja­ dalnej. Gdy goście, po sumiennem obżarstwie dzien- nem, dali jeszcze radę dwom lekkim potrawom, za­ tęsknili wszyscy jednomyślnie do powrotu na taras, który musi być teraz jeszcze rozkoszniejszy, wśród zamroczonego parku. Jakoż czarną kawę podano zno­

(34)

30

Noc letnia w parku pałacowym jest dziedziną mocnych upojeń i podnietą do rozigrania pożądań. Nie jest to atmosfera lasu, który w nocy potrafi osła­ niać wyuzdania i zbrodnie. W parku zaś podpałaco- wym widać stróżujące światła okienne, niby oczy su­ mienia, czuć wpobliżu stojące na straży prawa przy­ zwoitości. Nie słyszano nigdy, aby ktoś w uroczy­ stym stroju, poszedłszy do ciemnego parku po wie­ czerzy, popełnił zabójstwo bliźniego lub bliźniej. Je­ żeli się zdarzały kiedy uczynki, bojące się światła dziennego, to nie mordercze, i wynikały ze zgodnego porozumienia dwojga ludzi. W każdym razie park spo­ wity nocą letnią przyciąga do siebie mocno ludzi, zwłaszcza podnieconych romantycznie po wypiciu kil­ ku kieliszków wina.

Odczuwała to przyciąganie mniej więcej cała kompanja zgromadzona na tarasie. Ale nikt jakoś nie odważał się proponować przechadzki po parku zupeł­ nie już ciemnym, gęsto zarośniętym, oświetlonym tyl­ ko w małym odcinku przez latarnie i okna domu. Aż odezwała się najśmielsza z towarzystwa pani Ca- nevari:

— Chciałabym wiedzieć, co tak odurzająco pachnie w tym parku?

— Zdaje mi się — objaśnił właściciel parku — że najmocniej pachną tu kletry, które mamy rozstawio­ ne przy tarasie.

(35)

31

— Są tam krzewy i kwiaty, i ziółka mocno pachnące w nocy, ale trudno mi zgadnąć, która rośli­ na miała szczęście tak mile trafić zapachem do noska pani — zdobył się Radomicki na rzadki w jego ustach kompliment.

— Może... mandragora? — odezwał się wśród zaległej ciszy Chalecki.

Niepewne światła układały twarz starego w maskę fauna i oczy mu błyskały satyrycznie.

— Co to takiego? — zapytano z kilku stron. — Mandragora — ciągnął pan Dymitr — rośli ka cudowna, bajeczna, której korzeń ma własności magiczne..., o której pisał Machiavel.

Pani Canevari wpadła w istny zachwyt: — Tak, taki Mandragora Machiavelal

I rzuciła staremu graczowi spojrzenie prawie mi­ łosne.

— Chodźmy jej poszukać — rzekł Chalecki, po­ wstając z ochoczym gestem i podrygiem.

Na inicjatywę tak poważną nie było protestu. Zerwała się pierwsza pani Berta i chwyciła za ramię

Skumina.

— Pan zna park? — Wskaże mi pan drogę.

Powstała zaraz pani Wercia, udając równi

wesołość.

(36)

32

Chalecki nie omieszkał podać ramię jednej mę­ żatce, której mąż podążył bez pary. Poszło też jeszcze paru luźnych panów.

Reszta towarzystwa, stateczniejsza, pozostała na tarasie z gospodarzem, spoglądając pobłażliwie na wyprawę, w której treści nie było zresztą nic nad­ zwyczajnego.

Kawalerowie podali rękę damom tylko przy spro­ wadzaniu ich ze schodów tarasu. Szli następnie wpo- bliżu swych dam. Fraki i wieczorowe tualety kobiece, zapadając coraz głębiej w ciemność, sprawiały wraże­ nie romantyczne. Ale rozmowy, rozchichotane na ta­ rasie, ucichały w miarę zapadania w cień, a nawet nie kleiły się. Wreszcie na jednej dróżce zupełnie osło­ nionej i ciemnej gromadka zbiła się w kłębek i posu­ wała się ostrożnie, nie myśląc już o niczem innem, jak o namacaniu drogi pod stopami.

W pewnej chwili Wercia, znalazłszy się tuż obok Skumina, pociągnęła go na prawo. Spostrzegł się Jan niebawem, że postępują po innej dróżce, oddalając się od reszty towarzystwa. Odezwał się cicho:

— Ależ tamci gotowi się zabłąkać.

— Pal ich lichol — odrzekła Wercia — niech idą przed siebie, a dojdą znowu do światła i zobaczą

przecie, gdzie dom stoi.

Po chwili odezwała się innym tonem: — Nigdy już nie rozmawiamy z sobą... — Zależy to od ciebie, Werciu.

(37)

33

nie miałam chwili na rozmowę z tobą we dwoje. Jakże ci tu jest, w tym gwarze?

— Doskonale... ale pierwszy raz oddawna, w tej chwili — cudownie.

— Czy nie powiedziałeś tego samego Bercie, gdyście szli razem naprzód?

— Skądżeby?! Wiesz przecie, że nie jestem lek- koduchem i staram się nie kłamać.

— Wiem. Ale ona zarzuca na ciebie sieci.

— Nie zauważyłem... albo raczej — zauważyłem. Widzisz, jakim z tobą szczery. Ale te sieci mnie ni złapią.

— Nie podoba ci się?

— Jako typ, owszem, wydaje mi się ciekawą. — Ona jest bardzo ciekawa, Janku. To kobieta nowożytna, typ, o którym my jeszcze mało wiemy, szczególniej w naszych dworach wiejskich. Poznałam ją w przeszłym roku w Warszawie i dość często wi­ dywałam. Zaprosiłam ją teraz do Gdecza, żeby się lepiej jej przyjrzeć.

— Ach, to ty ją zaprosiłaś, nie Ambroży?

— Ambroży także, szczególniej męża. Ale mój był pomysł. Tylko zaprosiłam ją dla siebie, dla in­ nych... dla Krysia naprzykład — ale nie dla ciebie.

Skumin nie mógł w ciemności dojrzeć wyrazu twarzy pani Radomickiej, ale głos jej wydał mu się nietylko nakazującym, lecz cieplejszym niż zazwyczaj.

Pochlebiło mu to.

— Zakazujesz mi z nią rozmawiaćl

(38)

34

— Rozmawiać możesz, ale... ie tak, jak my

z sobą.

— Tego nie potrzebujesz mi przypominać, Wer- ciu. Rozmawiam z tobą inaczej, niż ze wszystkiemi

innemi.

Zaległo krótkie milczenie, znaczące więcej, niż sze­ reg słów oględnych i skrępowanych. Nareszcie Wercia, kończąc głośno nieme rozumowanie, odezwała się:

— Bo przecie każdy musi mieć kogoś takiego do specjalnej, serdecznej konwersacji.

— Bezwątpienia. Ale czy mówisz za mnie, czy za siebie?

— Za nas oboje. Przecie jesteśmy przyjaciółmi? Ręce ich spotkały się odrazu w ciemności, po­ ciągnięte ku sobie magnetycznie, uścisnęły się mocno

i długo.

— Jabym ci tyle miała do powiedzenia, Janku. A najprzód chciałabym znać twoje zdanie o jednej teorji, którą słyszałam od tej samej Berty Canevari.

— Ależ to zaciekawia mnie nadzwyczajnie)

— Tak — tylko już w tej chwili niema czasu. Musimy z cieniów wydobywać się na światło i lu­ dziom się pokazać.

— Otóż to! Ciągle to samo! W tern życiu pała- cowem tańczymy nieustannie menueta w kilka par i w otoczeniu jeszcze galerji. Tu trzeba się ukłonić, tam okazać wstrzemięźliwy sentyment, a zawsze zna­ leźć się na przepisanem miejscu i o właściwej porze.

(39)

35

razy chciałem z tobą, Werciu najmilsza, pomówić na osobnościl Zawsze niepodobieństwo. A gdyby nawet i była chwila sposobna, czy ja mogłem wiedzieć, że chcesz ze mną rozmawiać tak, od serca do serca?

— Jakto? nie czułeś?

— Nie śmiałem czuć. Nie otrzymałem widomego znaku, żadnego dowodu.

— Żadnego? Nie pamiętasz?

— Ach, tamten, gdy mi odstrzeliłaś kozła? Ale to był dowód taki żartobliwy, ukradziony...

— Masz lepszy — rzekła Wercia głosem zniżo­ nym, ochrypłym od namiętności.

Szybkim i celowym ruchem zbliżyła się do nie­ go, objęła za szyję nagiem ramieniem i podała mu usta pałające. On ją chwycił wpół, objął drugą ręką klejnot jej utrefionej głowy. Kilka sekund trwali w milczeniu upojonem.

Ta, która wywołała piorunowe spięcie, ocknęła się pierwsza.

— Uważaj, mój ty... targasz mi włosy... puść <nnie...

Puścił nareszcie. Ona zaś komenderowała dalej: — Nic nie mów... Idźmy obok siebie, ale bez żadnych już... Musimy ochłonąć. Już przebłyskują światła domu.

Naraz przystanęła i plan zmieniła:

(40)

36

przed pałacem. Tędy musi przejść każdy, kto powraca. Patrz, już tam jedna para do nas się zbliża — pewno Kryś z Bertą.

Wpatrywali się w dwa cienie wolno płynące, większy i mniejszy, męski i kobiecy.

— Ej, nie — rzekł Skumin, który odzyskał już zmysły, a wzrok miał doskonały — to Chalecki ze swoją damą. Wygląda jak Mefistofeles z Martą.

— A my jak wyglądamy? Czy ty nie jesteś Fa­ ustem?

— Ach niel My piszemy swój własny poemat. Wercia obdarzyła go czułem, lecz już uspokojo- nem spojrzeniem.

Poszli oboje na spotkanie i obie pary zeszły się. — Jakże, przepraszam państwa, mandragora? — dowcipkował pan Dymitr, wcale nie zmęczony i z nie­ wygasłym humorem — znaleźliście ją?)

— Nie! — A pan czy znalazł?

— Pachnie mi ciągle, ale uszczknąć ją — już się ie spodziewam.

Baraszkując wesoło, obie pary wróciły na taras, gdzie już znaleźli się inni poszukiwacze mandragory, oprócz pani Canevari i Krysia. Ci powrócili w dobry kwadrans później, roześmiani i świegotliwi. Pani Berta rozpoczęła energiczną sprzeczkę ze Skuminem i panią

Radomicką.

(41)

37

znamy parku. Błądziliśmy po strasznych, przepastnych drogach 1

— Zalega wątpliwość — bronił się Skumin — kto kogo opuścił. Poszliśmy jedną drogą, a państwo inną. Potem zwoływaliśmy się — no i powróciliśmy

razem z tern oto państwem.

— Hrabia Skumin ma, jak widzę, wybitne zdol­ ności dyplomatyczne. Czy pan był kiedy „dans la carriere?"

— Nie, pani. Uczę się tylko po amatorsku dyplomacji, zwłaszcza od pań, które zdolniejsze są

od nas.

(42)

38

(43)

III.

Po dniu upalnym wybuchła około północy gwał­ towna burza i zbudziła z pierwszego snu całe pała­ cowe towarzystwo w Gdeczu. Burza na wsi piękniejsza jest i bardziej przejmująca, niż w mieście, cała jej bo­

wiem orkiestra rozbrzmiewa w niemej ciszy. Gro­ mowe fale nie mieszają się z fałszywym grzmotem tramwaju, z alarmem syren, z przyziemnemi huczkami drobnych machin ludzkich. „Gdy grzmi niebo, wie­ rzymy, źe Jowisz panuje" — mówili Rzymianie. Straszy jednych, innych zachwyca, wszystkich wstrząsa dobro­

czynnie ta boża elektryzacja przyrody fizycznej i umy­ słów. Aby jednak burza okazała swą moc ożywczą, trzeba, aby po niej niebawem zabłysła pogoda.

Inaczej stało się tej nocy. Burza, po półgodzin- nem piorunowaniu i po coraz dalszych turkotach od­ jazdu Jowiszowego wozu, pozostawiła nad Gdeczem

(44)

40

Jan Skumin otworzył ciężkie powieki w zasło­ niętym jeszcze na noc pokoju, zapalił lampkę i spoj­ rzał na zegarek. Dziesiąta! — Zerwał się, odsunął ko­ tary i ujrzał przez okno park — ów przybytek czarów, o którym wciąż mu się śniło — przesłonięty żółtawym

muślinem.

— Do licha! Deszcz, i to nieustępliwy — nie widać, aby niebo podświtywało z której strony...

Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było do ubra­ nia gotowe, nawet do kąpieli. Widać, że już tu był służący, ale go Jan nie spostrzegł: spał jak kłoda.

Pośpieszył się i podążył do innych pokojów. W sali jadalnej było pusto. Tylko służący podał mu kawę. Zapytał o innych gości. Już tu byli i wyszli. Śpieszył więc znowu i szedł na zwiady pałacu.

W małym salonie zastał cztery osoby, grające w bridge’a. Pani Canevari (o dziwol) urządziła sobie

partję z Lipskim, Straszyńskim Ramułtowskim

Krysiem.

— Tak od samego rana!

— A cóż robić, kiedy deszcz pada, kochany hrabio?

Wiadomo, że przybysz, wszczynający rozmowę z miłośnikami bridge’a podczas partji, witany jest chórem cichych przekleństw. Skumin, obejrzawszy jed­

ną, doskonałą rozgrywkę pani Berty, oddalił się.

Nie widząc nigdzie Werci, poszedł w stronę jej pokojów, do buduarku, gdzie ją czasem spotkać było można. Ale spotkał tylko pannę służącą.

(45)

41

— Oho, już dawno. Jest teraz u pana hrabiego. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po łopatkach Śkumina. Nie śniło mu się nawet przeszkadzać poro­

zumieniu małżonków. Poszedł do bibljoteki.

Tam, rozparty w fotelu, czytał gazety Chalecki. — Dzieńdobry, Jankul — znaczy się: panie hra­ bio. Bo już wyrosłeś ogromnie i pora, przepraszam pana, żenić się.

— Niechże pan senator raczy mnie nazywać po dawnemu.

— Dobrze, kiedy pozwalasz. A, znaczy się, przy­ chodzisz poczytać gazety? Masz tu dwie, już prze­ czytałem.

— Właściwie chodzę po pokojach, aby znaleźć jaką duszę rozmowną. A tu jedni grają już w bridge’a,

drudzy mają jakieś narady... •

— No, siadaj. Ja mam duszę rozmowną. Dobrze się mieszka w tym pałacu, co?

— Dobrze. Ale to dla nas niezdrowe, panie se­ natorze.

— Znaczy się, że mieliśmy i my, a już nie ma­ my? — Porzuć takie myśli, kochany. Mnie się już mało należy; miałem życie pełne, wspomnień wystar­ czy do śmierci. Ludzie jeszcze pamiętają i szanują; na chleb można zawsze zarobić. I cóż? Dobrobyt zniknął, ale człowiek pozostał. Et, rzućmy mówić o tern. — Ale ty zaczynasz życie; możesz być jeszcze i wybitnym obywatelem, i bogatym.

(46)

42

na los wygrany na loterji? Obie drogi niekrótkie i za­ wodne.

— A czemuż nie miałbyś ożenić się bogato? — Aj, panie senatorze, to takie wstrętne.

— Jak mówisz: wstrętne? Czy ja ci radzę ożenić się z bogatym koczkodanem, albo z córką zbogaco- nego złodzieja? A dlaczegóżby Skumin, kawaler do­ rodny i wykształcony, mający też szczęście do nie­ wiast — już ja miarkuję, nie protestuj, znam się na tern — nie miałby się ożenić równy z równą, a do tego posażną? Ileż to skuminowskich majątków od­ wiecznych pochodzi z wian i zapisów waszych żon i matek? Tak, panie Janie. Żenić się wyłącznie dla pieniędzy, to może i wstrętne, a nawet ryzykowne; ale wzdragać się pojąć bogatą pannę ze swojej sfery, przez jakąś niby* delikatność, to, przepraszam pana, donkiszoterja. Nie gniewaj się, kochany.

— Za cóż miałbym się gniewać? Widzę, że pan radzi najżyczliwiej, po ojcowsku.

— Bo tak i jest.— Nie mam ja narazie dla cie­ bie upatrzonej partji, a i tutaj same jakoś mężatki...

Perorował tak zawzięcie, że nie spostrzegł wej­ ścia do bibljoteki obojga państwa Radomickich, którzy usłyszeli naturalnie ostatnie zdanie.

Pani Wercia przywitała się z Janem w milczeniu, patrząc mu badawczo w oczy. Pan Ambroży zaś wmieszał się wesoło do usłyszanej rozmowy:

(47)

43

— Ach, nie tak zaraz — wypraszał się Skumin — to tylko projekt pana senatora.

— A cóż, przepraszam pana, obejrzeć zawsze można.

Pani Wercia poszła do grających w bridge’a, nie dla gry, lecz dla towarzyszenia pani Canevari. Rado- micki zwrócił się do Chaleckiego:

— Może pan zechce, pomimo deszczu, obejrzeć moje stajnie? Niedaleko — weźmiemy parasole.

— Z największą przyjemnością.

Skumin, który znał stajnie napamięć, znowu sam pozostał.

Deszcz nie ustawał.

Dopiero po obiedzie dopadł Ramułtowski Skumina. — Szukam chwili na gawędę z tobą, ale od ra­ na pani Berta zaprzęgła mnie do bridge’a, potem da­ ła mi znowu coś do roboty. Ciężka służba. — Może znaleźlibyśmy miejsce, gdzie nas nie odnajdą odrazu? Znasz lepiej pałac.

— Chodź do mojego pokoju. Dam ci dobrego papierosa.

— Doskonale.

Poszli zatem do pokoju na piętrze, zajmowanego przez Skumina, i usiedli przy otwarłem oknie, patrząc na park, chłostany przez deszcz drobny, uporczywy. Kryś przystąpił natychmiast do pożądanego przedmiotu

rozmowy.

— Wiesz, że ta Berta, to ciekawy numer.

(48)

44

—• Myślisz zapewne o kokotach pierwszej klasy? — Coś w tym rodzaju.

— Otóż wcale nie. Jest to kobieta wysokiej rasy. Z domu Piranesi, czy Piranelli? — nie pamiętam. Matka jej Francuzka, a babka Hiszpanka, ź jakichś tam grandów, słynnie podobno piękna i blondynka, jak

wszystkie kobiety z Andaluzji. Pani Berta jest po­ dobno żywym portretem swej babki. Opowiadała mi

to wszystko wczoraj w parku.

— Znam już i takie genealogje kobiet, pozbawio­ nych przesądów. Pomieszanie ras sprowadza często pomieszanie zmysłów, no i obyczajów.

— Widzę, że jesteś bardzo sceptycznie do niej usposobiony?

— Wcale nie. Składam tylko twoje informacje z mojemi spostrzeżeniami. Piękna kobieta — rasę fi­

zyczną ma doskonałą — co za nogil A także — o ile mogłem dojrzeć przez wieczorową tualetę — ta linja od karku przez łopatkę w dół, starożytna linja kano­ nu Praksytelesa...

— Ty zawsze z twojemi klasycznemi teorjami, Jankul Ona nic nie ma z kanonu, czy z armaty. Ciało ma wężowe, ultra-nowożytne, prawie bez bioder. — Co zaś do starożytności, omyliłem się, mówiąc wczo­ raj o jej wieku. Ma zaledwie lat trzydzieści.

— I to być może. Mamy zatem jej metrykę i rysopis. Cóż dalej?

(49)

45

— Nie chcę cię narażać na zwierzenia niedy­ skretne. Interesują mnie raczej jej teorje o prawach i przywilejach kobiety nowożytnej.

— A tobie to naco?

— Aby zyskać całkowite pojęcie o niej. Wiem już dużo o jej zewnętrznym wyglądzie; chciałbym się czegoś dowiedzieć o duszy — rzekł Skumin z żarto­ bliwą przesadą patetyczną.

— Czego to można się dowiedzieć o duszy w par­ ku i w nocy! — rozśmiał się Kryś. — Ma się wraże­ nia magnetyczne, zmysłowe, realne — te właśnie, o któ­ re nam chodzi, bo i tobie z pewnością. Naprzykład: zapach. Ona pachnie nie jakiemiś wyraźnemi perfuma- my, ale sobą. Wiesz, Janku, że kobiety piękne i wy­ tworne perfumują się bardzo lekko i nikłemi woniami, aby nie zgłuszyć naturalnych emanacyj swego ciała. Tylko już ciało musi być zdrowe, domyte i naturalni pachnące.

— Ho, ho! — wiem to dobrze, ale widzę, żeś studjował; wyrażasz się technicznie.

— Wiele o tern myślałem — odrzekł Kryś, po­ ważniejąc.

(50)

46

naprawdę, że przyjaciel go nie zdradzi. Nie wytrzy­ mał więc:

— Wyobraź sobie, że po paru takich... prelimi- narjach, powiedziała mi wręcz: pocałuj mnie! Rozu­ miesz, żem nie odmówił.

Skumin skrzywił się niedwuznacznie i rzekł: — Tegom już nieciekawy.

Ukłuł go bowiem nieprzyjemnie paralelizm tego zdarzenia do jego własnej przechadzki z Wercią.

Kryś przerwał opowiadanie i przybrał minę obo­ jętną. Ani tu cofnąć śię, ani gniewać się na przyja­ ciela, za okazanie humoru, w którym była i szczypta krytyki. Pociągnął więc mocno dymu z papierosa.

— Dobre twoje papierosy. Skąd je masz? — Przywiózł’mi ktoś z zagranicy.

Patrzyli przez chwilę w park zadeszczony. Ra- mułtowski chciał dofastrygować jakieś zakończenie do zwierzeń:

— Jak to wyglądają dzisiaj te same miejsca — deszcz i nuda, zamiast...

— Rzeczywiście — domówił Skumin — jakby sce­ na, z której zdjęto piekne dekoracje. Zdmuchnięto sen i pozostała tylko głupia bajka.

— Toś i ty, Janku, bawił się dobrze wczoraj przy szukaniu tej... jak to nazywał ten stary?

— Mandragory. Owszem, noc była piękna i za­ pachy przed burzą wyjątkowo upajające.

(51)

47

— Czyli poszliśmy na prawo; mogliście iść za nami. Ale byłoby wam niewygodnie — odciął się Jan.

Czując, że Skumin nie pozwoli na żadne aluzje do jego przechadzki z kuzynką, Ramułtowski prze­ szedł do nuty poważnej.

— Czy z panią Wercią można mieć dłuższą kon­ wersację? Przyznam się, że mi się to nigdy nie udało.

— Ja zaś rozmawiam z nią od lat wielu. Zna­ my się od wieku dziecięcego, jako krewni, i budzimy w sobie nawzajem zaufanie. Jest to kobieta refleksyj­ na i rozumna, pomimo swych upodobań banalnych.

Przesadzał znacznie swą zażyłość z Wercią. Spo­ tykał ją wprawdzie i jako dziecko, rozmawiać zaś

z nią zaczął naprawdę dopiero od swego dłuższego pobytu w Gdeczu. Tak zaś, jak wczoraj, nie rozmawiał z nią przedtem nigdy.

Kryś wyniósł się z pokoju Janka, aby podążyć do pani Canevari, która go już szukała po pokojach.

Ludzie nie zdają sobie dostatecznie sprawy z po­ tęgi wpływów atmosferycznych na usposobienie, na energję, nawet na wewnętrzne poczucie szczęścia osobników. Dzień ciepły lub zimny; słoneczny lub zamroczony; cisza lub wiatr; zapachy lub zaduchy — wszystko to sprawia w psychologji ludzkiej ogromne przemiany i przewroty, ciągle dostrzegalne, a przecie nikt pono jeszcze nie postarał się obliczyć tych wpły­

wów, zbadać i uwydatnić teoretycznie.

(52)

48

szego okresu pięknej pogody. Jeżeli trafi na zimno i słotę, ziębnie i pleśnieje. Chyba, że po krótkiej nie­

pogodzie znowu zapanuje słońce.

Podobny spotkał los romantyczne poczynania w Gdeczu. W samym zarodku zawilgły. Nicby nie za­ szkodziła burza, bo jest żywiołem raczej podniecają­ cym, ale dwa dni słoty, dzień ślamazarnego słońca i znowu dni zimne i wilgotne zasępiły humory, wią- żąc grupę ludzi dość przypadkową w murach, wpraw­ dzie obszernych i wspaniałych, lecz nie mogących za­ stąpić rozkoszy lata pod otwartem niebem, dla której wszyscy tu zjechali.

Państwo Canevari opuścili Gdecz po trzydnio­ wym pobycie. Kryś Ramułtowski wyjechał też do Warszawy. Coraz to ktoś wybierał się do stacji kolei, lub własnym samochodem odjeżdżał „ad propria". Chciał wyjechać i Chalecki, ale zatrzymywał go usilnie Radomicki, wiedząc, że pobyt w lecie na wsi i w oto­ czeniu dobrobytem jest dla zrujnowanego starca ku­ racją dobroczynną, może ostatnią. Pan Dymitr, aby nie ciągle być na oczach gospodarzy domu, wynalazł sobie robotę literacką. Wziął z bibljoteki dzieło nie­ mieckie o Litwie i jej przyszłości, tendencyjnie sfał­ szowane, i polemizował z autorem, spisując swe uwagi.

Ponieważ był wybornym znawcą stosunków na zie­ miach wschodnich Rzeczypospolitej, te notatki mogły być cenne i narazie nawet pożyteczne. Przeznaczał je też do druku.

(53)

49

z którą przez dni dziesięć od owej gorącej nocy nie nawiązał dalszego ciągu tamtef rozmowy, spoglądała na niego pomimo to bardzo łaskawie, pytająco. On okazywał jej ugrzecznione, poddańcze hołdy, ale bar­ dzo wstrzemięźliwe pod względem erotycznym. Am­ broży traktował go coraz bardziej jako młodszego krewnego, troszczył się o jego przyszłość, narajał mu różne projekty pracy i krescytywy. Chciał mu dać, naprzykład, jeden ze swych folwarków w płatną ad­ ministrację, ale Jan nie przyjął, bo znał się na agro- nomji tyle tylko, co każdy szlachcic polski, urodzony we własnym, dużym majątku. Wyszkolenie miał staro­ świeckie, humanistyczne. Nie na żarty oglądał się też Radomicki za posażną żoną dla Skumina.

Te wszystkie uczucia i zabiegi obojga Radomic- kich obowiązywały Jana do wdzięczności, którą też odczuwał najszczerzej. Ale od pewnego czasu ta wdzięczność skomplikowała się, stała się trudniejszą do praktykowania, dramatyczną. Faza, w którą weszło porozumienie z Wercią, gdyby się rozwinęła pospoli­ cie, doprowadzićby mogła do grubej niedelikatności. Zabierać żonę Ambrożemu, przyjacielowi i dobroczyńcyl Wprawdzie o zabieraniu nie było mowy: jeden goręt­

szy pocałunek można było wytłumaczyć przez chwi­ lowe zapomnienie... Jednak nie był to jakiś żart nie­ bezpieczny, jakiś odruch zmysłowej ciekawości, ale pierwszy akt wyznania, oddania się, obowiązujący serce, dręczący teraz zmysły. Odczuli go oboje tak samo. Akt ten domagał się dalszego ciągu, tylko mo­ że on pojmował go bardziej, jako grzech, ona zaś —?

4

(54)

50

Zapytać ją o to wydało się Janowi niepodobień- stwem. Rozważać, czy ona zgodzi się zdradzać mę­ ża? — albo: czy jej zasady na to nie pozwolą, a wte­ dy co?..

Skumin był gruntownie uczciwy i delikatny. Nie wierzył także sobie, aby mógł utrzymać namiętność na wodzy, w razie gdyby Wercia poprostu rzuciła mu się w objęcia. Ze wszystkich rozumowań wynikało, że on sam, bez narady z Wercią, musi tu po męsku obrać kierunek działania i narzucić go tej kochanej, może słabej, może nieświadomej kobiecie.

Najprostszym sposobem było: wyjechać z Gde- cza. Ale fatalna jego sytuacja finansowa utrudniała i ten projekt. Miał zaledwie dosyć pieniędzy na po­ dróż do Warszawy i przebycie tam tygodnia. Przeno­ siny do innych krewnych wcale mu się nie uśmiecha­ ły. Czasem bliscy krewni są mniej miłosierni, a za­ wsze mniej delikatni, niż dalsi. I jakby to wyglądało, gdyby te uroczą gościnę zamienił na inną? Przecie tu go proszą, aby został, a on uciekłby gdzie indziej, da­ jąc pozory, że mu tu źle, lub nudno? Możnaby osta­ tecznie wytłumaczyć Werci powód wyjazdu na czas pewien, ale nie Ambrożemu.

Nareszcie wpadł na lepszy pretekst wyjazdu. Ze szczątków ocalonych z jego majątku na Litwie posia­ dał jeszcze parę dobrych obrazków. Obrazki te umie­ ścił w Warszawie u przyjaciela z prośbą, aby je sprze­ dał, jeżeli znajdzie się nabywca. Amator nie zjawiał się naturalnie, bo i przyjaciel niezbyt energiczne czy­

(55)

51

umyślił pojechać teraz i postarać się osobiście o spie­ niężenie obrazków.

Te kombinację można było łatwo przedstawić Werci, jako upozorowanie wyjazdu na czas pewien.

Poszukał chwili, gdy ona znalazła się w swym budu- arku, przejściowym i otwartym naprzestrzał — unikał bowiem teraz starannie spotkań z nią na ustroniu — i lekko, z udaną wesołością, opowiedział o swym pla­ nie operacji finansowej.

Wercia wysłuchała uważnie i nie zapaliła się wcale do tego projektu. Instynkt kobiecy ostrzegał ją, że historja jest ułożona podstępnie; była mocno prze­ konana, że wyjazd Janka jest niepotrzebny.

— Co ci tak śpieszno? przed końcem lata? Tu jeszcze będzie bardzo miło i w jesieni.

— Muszę. Mam niektóre wydatki nieuniknione. — Poczekaj — poco masz jechać? Sprowadź te obrazki do Gdecza. Jeżeli są ładne, Ambroży może je kupić.

Skumin zaczerwienił się widoczni

— A nie, Werciu droga. Ja tu już nadużywam waszej wspaniałej i serdecznej gościnności, a miałbym jeszcze właścicielowi Gdecza pakować jakieś obrazki

za pieniądze? To się po mnie nie pokaże.

— No — zachłysnęła się nieco Wercia — to po­ wierz mnie te obrazki. Mamy dosyć bogatych dwo­ rów w okolicy. Ja ci je umieszczę.

— Niepodobieństwo, moja najmilsza, abym roz­ kładał u was stragan handlarski.

(56)

52

Rzekła to tak gniewnie i wybuchowo, że Jan posądził ją odrazu o inne myśli, niż te, które doty­ czyły bezpośredniego przedmiotu rozmowy. Odpo­ wiedział:

— Pomimo zapadnięcia w ubóstwo, chciałbym się utrzymać przy niektórych skrupułach... szlacheckich.

Wercia nie panowała już nad buntem, który wrzał w jej sercu, i zaczęła mówić bez związku z poprzednią rozmową:

— Od dziesięciu dni unikasz mnie, gadasz ze mną, jak z jakąś nieznajomą — a teraz wyjeżdżasz. Czy i to są skrupuły szlacheckie?

„Masz tobiel — pomyślał Skumin — rozmowa, którą uważałem za niemożliwą!" 1 zakrył twarz rękami.

— A co? Wstydzisz się? — rzekła, jeszcze roz- dąsana.

Jan oderwał ręce od twarzy i odpowiedział ze znaczną determinacją:

— Nie, ale boję się. Boję się ciebie i siebie samego.

Wercia stropiła się. Nie przyszedł jej na myśl taki zwrot rozmowy, a podobno i nigdy jeszcze nie spojrzała na swój stosunek do Jana z tego stano­

wiska...

— Mnie się boisz? Czy zwarjowałeś? Cóżto za żart taki?

— Właśnie, że nie na żarty napełniłaś mi całe serce, moja jedyna. I to uczucie przestrasza mnie, jako

(57)

53

Wercia spuściła jednak oczy. Różowa lubość rozlała się po jej twarzy. Pierwszy raz usłyszała od Jana stanowcze wyznanie, na które czekała. Wyzna­ nie to było wcale nie szalone, warunkowe, ostrożne — jednak brzmiało serdecznie i szczerze. Odezwała się

po dłuższem milczeniu:

— Kochać zawsze wolno — a nawet niepodobna nie kochać, gdy się czuje. Ale cóż my znowu tak strasznego popełniliśmy?

Skumin nie wytrzymał swej roli bohaterskiej i zaczął się jąkać:

— Właściwie nic. — Jeżeli uważasz, że nic... Tylko to może zaprowadzić dalej.

— Mój Janeczkul Ja tak potrzebuję kogoś do zaufanej, serdecznej rozmowy — z tobą się rozmawia tak dobrzel Mówią o mnie, że można ze mną tylko tańczyć, polować, jeździć konno, ale dogadać się ze mną trudno. Czyż trudno, powiedz.

— Jak to: trudno? Rozkosznie.

— Więc widzisz. My jesteśmy tak jakoś... jedno dla drugiego stworzeni.

Skumin zmrużył oczy, aby pokryć rosnące wzru­ szenie i pokusę. Usiłował mówić rzeczowo i spokojnie:

— Czyż nie mówisz z nikim łatwo i szczerze? A z Ambrożym? — wykrztusił.

(58)

54 — Naprzykład o jakich?

— Naprzykład o tem, o czem chciałam pomó­ wić z tobą wtedy w parku, w nocy — tylko nam czasu zabrakło (uśmiechnęła się zalotnie) — pamiętasz?

— Cośmy mówili, pamiętam co do joty i na zawsze. Ale co mi dopiero chciałaś powiedzieć?... daruj...

— Więc chciałam poddać pod twoją krytykę jedną teorję Berty Canevari.

— Ach, tej Berty? — skrzywił się Skumin.

— Nie lubisz jej? — tem lepiej. Jednak to kobieta myśląca i rozumna. Twierdzi ona, że emancypacja do­

prowadziła już kobietę do zupełnego równouprawnie­ nia. Kobieta rozporządza sobą tak samo, jak męż­ czyzna; nie może być czyjąś, ani cudzą. Zatem i żona może mieć oprócz męża — przyjaciela.

— To jest: kochanka? — rzekł Skumin.

— Ja tak samo ją zapytałam. Odpowiedziała, że niekoniecznie. Tylko ma prawo obrać sobie innego mężczyznę na powiernika myśli, o których mąż może nie wiedzieć.

— Może i kilku sobie dobrać takich — dodał Jan sarkastycznie — spodziewam się tej konsekwencji po filozofji pani Canevari.

(59)

55

— Dziecko najmilszel — zaczął Skumin.

— Nie jestem dzieckiem — przerwała Wercia — mam lat dwadzieścia osiem.

— Nie mówię o wieku, tylko o braku doświad­ czenia, który ci zaszczyt przynosi. Przecież teorja pani Canevari to pospolity eufemizm, używany przez kobiety, szukające wrażeń i rozrywek poza ogniskiem domowem. Czy zaś my potrafilibyśmy podobny pro­ gram, choćby poprawiony i uszlachetniony, zastoso­ wać do naszego porozumi ia?... Ja za siebie nie ręczę. Nadtoś piękna, a ja niedosyć stary.

— Prawda — odrzekła Wercia, na chwilę przeko- nana — już przy pierwszej rozmowie naszej takiej... ukrytej od ludzi, nie znaleźliśmy innego sposobu za­ świadczenia sobie nawzajem wyjątkowych uczuć, jak tamten...

Przymrużyła oczy rozkosznie i dodała ciszej: — Ale czyż to znów taki kryminał?

— Nie prowokuj mnie, Werciu! Nie mogę na­ zwać kryminałem tego, co mam za najwyższą roz­ kosz, prawie za świętość... Ale w dalszym ciągu to samo staćby się mogło świętokradztwem.

— Dlatego, że należy kontraktowo do kogo in­ nego? — rzekła pani Radomicka, patrząc ciekawie

w oczy Skumina.

(60)

56

Porwał się z krzesła i przeszedł się nerwowo po pokoju.

W tej chwili usłyszeli stąpanie w sąsiednim po­ koju. Dobrze się zdarzyło, że nie siedzieli już obok siebie, blisko i w rosnącym upale niepowszedniej dysputy. Wszedł Ambroży Radomicki.

Odezwała się do niego żona, bardzo przytomnie: — Wyobraź sobie, że Janek chce nas opuścić. — Cóżto za niesubordynacja? — rzekł pan Am­ broży dobrodusznie. — Mieliśmy jutro pojechać razem w sąsiedztwo.

— Daruj, ale muszę jechać zaraz do Warszawy. Otrzymałem list, wzywający mnie w sprawie jednej drobnej tranzakcji, która ma jednak dla mnie duże znaczenie.

Radomicki nie nalegał o poznanie szczegółów, zapytał tylko:

— Ale wrócisz do nas niebawem?

— Jak tylko będę mógł. Chociaż doprawdy za­ siedziałem się już tutaj ponad wszelką przyzwoitość.

(61)

IV.

Wyjazd Skumina zapowiedziany został na sobotę wczesnym rankiem. Wyjazd był zdarzeniem tak po- spolitem w Gdeczu, że nikt się nim nie przejmował w pałacu, zwłaszcza, że według wersji oficjalnej Sku- min miał niebawem powrócić. Dano zarządzenie do kuchni i do garażu, aby śniadanie i samochód do od­ wiezienia na stację kolei były gotowe wcześnie.

Dwoje tylko ludzi oczekiwało tego wyjazdu ze wzruszeniem dramatycznem: Jan i Wercia.

Cytaty

Powiązane dokumenty

[Wcześniej nie wolno], bo Jan święty nie oświęcił wody, a nie kąp się tam, bo [...] Jan nie oświęcił wody, ale oni już teraz nie słuchają tego, kiedyś to było przykazane

1. Nauczyciel pyta uczniów o skojarzenia wywoływane przez temat, czy przynosi im na myśl coś, co znają. Rozmowa na temat tego, czy nauka ortografii jest trudna wraz z prośbą ze

W listopadzie 2019 roku, w piątą rocznicę śmierci, rozpoczął się proces beatyfikacyjny lekarki i misjonarki, której życie – jak napisał przewodniczący

Rodzina wiktymologiczna stanowi przykład braku dialogu, ponieważ ko- munikacja w tego typu rodzinie opiera się na: braku ujawniania prawdy o so- bie; braku komunikowania

Sztuka jednak nie składa się z samych arcydzieł, do sztuki należą także dzieła dobre, a nawet przeciętne, tak zresztą jest we wszystkich sferach aktyw- ności

W maju odmawiamy albo śpiewamy modlitwę, która się nazywa Litania Loretańska do Najświętszej Maryi Panny.. Ludzie przychodzą na nabożeństwa majowe do kościoła, a czasem do

Abstract: In the projects 'Landscape Mirror' 2011 and 'Feed the Wind' 2012 students of the Master of Landscape Architecture of the TU Delft have made an interactive project that

Głównie porusza problemy wewnętrzne, któ- re były przyczyną rewolucji oraz analizuje zmiany, które stały się nadzieją na zmianę systemu oraz nowego spojrzenia na