K A C H N A
Obragfck lu do w y w B aktach, Napisała
Muzyka St. Ogurkowskiego.
W yd anie drugie.
Nakładem Ksiggarni A. Cybulskiego w Poznaniu.
Czcionkami Drukarni Dziennika Poznańskiego.
1908.
71 NARÓD SOBIE! 71
1. NAR Ó D SOBIE!
W ydaw nictw o t e a tr a ln e z m uzyką na fo rte p ian i podlożonem i śp iew am i, z pięknem i rycin am i tytułow em i o dwu-
barw nym druku.
1. Halina. Bursztyny K asi. Obr. lu d , 3 odsl. z tań
cami. 4 m., 7 li.
2. Żdżarski. Akademik czyli Ofiara za Ojczyznę,' 1 a.
9 m„ 1 k. (Wyczerpane.) 3. Kucz. Ulica nad W isłą, I a. 4 m., 3 lc.
4. Adam i Ewa. Krot. 2 a. 2 m., 1 k.
5. Papugi naszej babuni. Op. I a. 3 m„ 4 k.
b, Bayard. Nic bez przyczyny. Kom . I a. z tańcami.
1 m„ 2 lc.
7. W ieniarski. Nad W isłą. Krot. j a. z tańcami.
3 m., 4 k.
8. Dębicki. Bartos z pod Krakowa, czyli Dożywocie w letargu._ Obr. lud. I a. z tańcami. 5 m., 3 k.
9. Żółkowski. Żyd w beczce. W od. 1 a. 4 m„ 1 k.
10. Grange i Tlliboust. Było to pod Wagram. Kom.
1 a. 3 m., I lc.
1 1 . Galasiewicz. A b y handel szedł. Obr. lud. 1 a. z tań
cami. 6 m , 3 k.
/ Ładnowslci. Lokaj za pana. Monodr. I a., z tań-
12. I cami. 2 m., 1 k.
| Staruszkowie w zalotach. F r. scen. I a. z tańcami I na., 1 lc 13. O chlebie i wodzie. K r. I a. z tańcami. 1 m., 2 lc.
14. Kam iński. Kominiarz i Młynarz. Kom.-opera 1 a.
4 ™-- 3 15. J asmski. Nowy R o k . K r. l a. z tańcami. 8 m , 3 k.
16. Żółkowski. Bankructwo partacza. Kom.-op. 1 a.
z tańcami. 4 m , 1 k.
17. Deslandes. Małe ladaco, czyli Sierotka. Kom.-op I a. 4 m., I k 18. Dmuszewski. Szkota wąsów. Kom -op. I a. 4 m., 2 k, 19. Godebski C. Miłostki ułańskie, Kom.-op. I a. 4 m., 1 lc.
20. Gregorowicz. Janek z pod Ojcowa. Obr. wiejski 1 a.
3 m„ 3 lc.
2 1. Dmuszewski. Okopy na Pradze. Kom.-op. la . 5 m., 2 k.
2 2. Kam iński. Szlachta czynszowa czyli Kłótnia o wiatr.
Kom.-op. 1 a. 4 m., 2 lc.
u3 z0
®
1
K A C H 1 N A
__^ „ _____
Obrazek Indowy w£3£aktacli.
N apisała J z BardsskicU Aim a K arw ato w a .
i m s p s e i i e s e s
Muzyka St. Ogórkowsklego.
W yd a n ie drugie.
ietaarfiĄW W M/w/yM m W M
71 NARÓD SOBIE!__ 71
Nakładem Księgarni A. Cybulskiego w Poznaniu.
Caoionkami Drukarni Dziennika Poznańskiego.
1908.
OSOBY
JA KÓ B, włościanin.
K A C B N A , jego córka.
STANISŁAW , włościanin.
JA N , syn jego.
RÓZIA.
DOROTA, stara wieśniaczka.
F R A N E K . M O SIEK.
Włościanie i włościanki. — Żyd muzykant.
Rzecz dzieje się w wiosce włościańskiej.
A K T I.
Izba Jalcóba: obrazki na ścianie, zegar, stói pod oknem, kilka stoików, szafa za szkłem z talerzami i kubkami. Po
prawej stronie okno, po lewej i środkiem drzwi.
SCENA I.
D o r o t a t R ó s i a (wchodzą środkiem).
D o r o t a .
A co, Róziu, ładna Kachna?
R . Ó Z i a (z przekąsem).
Dziś się wystroiła, to i ładna.
D o r o t a .
Ładna, bo dobra! Czy nie wiesz, Ró
ziu, źe cnota jaśnieje z twarzy człowieka, a dusza, jak w lustrze, odzwierciedla się w oczach ludzkich? Piękna szata niczem,—
ustrój kij, to jednak kijem zostanie; wsadź kozie złotą koronę, ona ci jednak nie za
śpiewa, tylko zabeczy.
R ó z i a.
Prawdę mówicie, Doroto, ale szata za
wsze przystroi; dlatego też Kachna lepiej się teraz ubiera, bo chce się przypodobać Jasiowi, zresztą lubi się też stroić.
D o r o t a .
Chociażby Kachna i w łachmanach cho
dziła, to Jan powinien wiedzieć, źe pod tą ubogą szatą kryje się perła drogocenna!
Mylisz się, Róziu, Kachna nie lubi się stroić, jej suknia zawsze skromna, ale czysta, jak jej sumienie. — Dzisiajsza szata, to podarek od ojca na zaręczyny jedynej i ukochanej;
Kachny.
R ó z i a.
Doroto, stara jesteście, więc doświad
czona, powiedzcie otwarcie, czy Jaś Kachnie szczerze w oczy patrzy?
D o r o t a .
Widzę, jaszczurki lęgną ci się w mózgu!
Myślisz, źe jej nie kocha? A pocóżby nie?
Dobra, piękna i bogata z niej dziewczyna.
R ó z i a.
Bogata... prawda, ale są od niej piękniej
sze! (Na str.) Zwierciadło w komorze mówi;
„Róziu, tyś ładniejsza!“
D o r o t a .
Nie wiem, czy na jakim dachu siedzi piękniejszy gołąb od Kachny!
R ó z i a.
W niedzielę przy tańcu nakładają mi chłopcy pochwał pełne uszy, tak, źe cały tydzień pamiętać muszę, Doroteńko kochana;
ale nie mówcie tego nikomu, że jam...
(śmieje się) najśliczniejsza z całej wioski!
D o r o t a (z przekąsem).
Jakaś to pyszna z swojej urody! Po
dobne głupstwa tylko też chłopcy nagadać ci mogą, bo pod czupryną nie mają jeszcze mózgu twardego — tylko galaretę!
R ó z i a.
Galaretę? co to galareta?
D o r o t a .
Powiem ci, posłuchaj: Jako dziewczyna sługiwałam po dworach i widziałam, jak kucharz przyrządzał wino i szczupaka w ga
larecie. Galareta to takie trzęsawisko; jak się poruszy, to drży (trzęsie Rózią) tak, jakby twoje tłuste liczko.
R ó z i a.
Aj! aj! już spamiętam dobrze, — ga
lareta to szczupak w trzęsawisku; ale, Do-
roteńko kochana, doktór nam tłomaczył kiedyś, jak brat na zapalenie mózgu cho
rował, źe mózg nie jest twardy, tylko miękki, a i gęś, owca i cielę ma miękki mózg.
D o r o t a .
Co tam doktorzy; oni więcej mówią, niż umieją. Gęś, owca i cielę może mieć mózg w galarecie, ale człowiek powinien mieć mózg jędrny! Skoro i ty, Róziu, nabędziesz ro
zumu twardego, to lepiej mi się podobać będziesz, bo dziś mnie, starej i doświad
czonej kobiecie, wcale do serca nie prze
mawiasz !
R Ó Z i a (urażona).
H o ---ho — — D o r o t a .
Wiem, co kwiat, a zielsko; kwiat wsa
dzę do szklanki i postawię na stół ku ozdobie, a zielsko . . . . rzucę w kąt!
(N. str.) Tom jej dała, ale ładny z niej nicpoń.
R Ó z i a (złośliwie).
Szkoda wielka, że wam się, Doroteńko, nie udałam (msza ramionami) >• a możeby mi się na co i przydało...?!
D o r o t a .
Dlaczegoby nie? Nie obrażaj się; jeszcze nikogo nie powiesili, ani nie udusili! Nie gardź zwiędłą gałązką, bo jak świeżej nie będzie, wydobędziesz ją z kąta!
R Ó Z i a (zagniewana).
Zwiędłych liści i starych rupieci nie lu
bię, wyrzucam zaraz na śmieci!
D o r o t a .
Języczkiem zamiatać umiesz. Powiem ci na ucho (mówi Rózi do ucha, ta się cofa), Że...
że... źe i ty będziesz starym rupieciem!
Lecz cicho, ani słowa więcej! Idą goście Jakóba, dziwy sobie o nas po
myślą. (Stają na uboczu.)
SCENA II.
Też same, Jakób, Stanisław, Kachna, Jan ,
w ł o ś c i a n i e t Z t ) ł o Ś c i a n k i (wchodzą z lewej strony).
J a k ó b (staje pośród włościan, przy nim Stanisław, Kachna i Jan).
Doczekałem się dziś wielkiej pociechy, moi kumowie, bo zaręczyn mojej Kachny!
Chodź, córko moja, (całuje Kachnę w głowę) i ty, mój Janie. (W kłada im pierścienie.) Kochajcie
się, dziatki tak, jak i my kochaliśmy się z twoją matką, Kachno, z ukochaną moją nieboszczką Anulką.
S t a n i s ł a w (całuje Jana i Kachnę).
Niech wam Bóg błogosławi! Ale... cóż to? Twarze wasze smutne... dziś, przy za
ręczynach?
K a c h n a .
Jam szczęśliwa w duszy mojej, (ciszej)
kocham Janka!
J an.
A ja ciebie, moja Kachno!
J a k ó b .
Słowem się nie rozweselimy; miodu, pi
wa dajcie, Doroto, a zawołajcie Mośka i innego źydka, niech zagrają krako
wiaka.
D o r o t a . Idę, idę (odchodzi w lewo).
J a k ó b . A Franek gdzie?
Kac hna .
Nie widać go od rana. (n . str.) Dla
czego on smutny?
Biedny Franek, żal mi go, ucieka dziś od nas, unika nas... straszny ból w jego sercu gości! Cóż ja zrobię ? Udaję, ze nie widzę tego.
R ó z i a.
Widziałam Franka dziś rano w kościele, a później pod lasem. (Do Kachny.) A wiesz, dlaczego on smutny i dlaczego się dziś tak modlił ?
K a c h n a .
Może mu się coś niedobrego śniło, albo ma złe przeczucie.
R Ó Z i a (śmieje się).
Ha, ha, ha, (cicho do Kachny) bo ciebie ko
cha, a ty obchodzisz dziś zrękowiny z innym S K a c h n a (przestraszona).
Cicho, Róziu! zdawało ci się...
R ó z i a.
Mam dobre oczy.
K a c h n a (». str.)
Biedny, biedny Franek!
SCENA III.
Ciż prócz Doroty, Mosiek i żyd muzykant
(wchodzą z lewej strony).
Ż y d m u z y k a n t .
Już biegnimy, już lecimy zagrać panom.
M o s iek.
A mazury, krakowiaki takie piękne, że palce nie będą chcieli ziemi tykać, a pięty na jabłonie skoczą! a j! a j! Nu, para młoda, niechaj Mosiek powinszuje: „Żebyś kwitła i rosła jak złota pszenica na zagonie!"
Ka c h n a . Dziękujemy ci, Mośku!
J a k ó b .
Zagrajcie teraz wesoło, żeby we wszyst
kie serca wstąpiła otucha.
(Żydzi grają krakowiaka, reszta staje parami, Ja n z Kachna przodują.)
Śpiew nr. I.
K r a k o w i a k . i .
Jak na drzewie jabłko Słońce zaczerwieni, Tak dziś pierścień złoty Kachnę nam rumieni.
Oj dana, oj dana, Żyj, Kachno kochana ! Oj dana, i t. d.
(Tańczą.) 2. Ptaszek zaświegoce, Gniazdko gdy buduj j, Janek też radosny, Kachnę swą miłuje!
Oj dany, oj dany, Żyj.^Janie kochany ! Oj dany i t. d.
(Tańczą.) 3-
Kwiaty rosną w niebo, Słońce je ogrzewa, Naszem słońcem miłość Niechaj każdy śpiewa.
Oj dana, oj dana, Miłości kochana ! Oj dana, i t. d.
(Tańczą.)
SCENA IV.
ClŻ l Dorota (z dzbankiem i kubkami).
J a k ó b .
Nalejcie, Doroto. (Dorota podaje kubek Ja k ó - bowi.) W twoje ręce, Stanisławie, stary kumie;, niech nam żyją nasze dziatki! (Pije, Dorota na
lewa i podaje.)
W s z y s c y . Niech żyją!
S t a n i s ł a w (pije).
Ja do ciebie, miła Kachno.
K a c h n a (pije).
W usta twoje, drogi Janie.
J a n .
Niech żyje Dorota, co miód nawarzyła!
A wieczerza będzie dobra, co, Doroto?
D o r o t a .
Oj, doskonała! Baranina ze śliwkami, a słodko przyprawna, bo ojciec Jakób cu
kru nie żałował; dalej ryż z rodzynkami, a tego tak wiele, jak much, co naszły w gar
nek z miodem; a potem jeszcze gęś pie
czona, placek jaki pulchny!
W s z y s c y .
Niech żyje Dorota! Dobrze gnatki parzy!
D o r o t a .
Nie mnie z tego chwała, że dobrze zjecie, to sprawka ojca Jakóba; jemu za
grajcie, Mośku, a dam wam wódki.
(Żydzi grają dalej krakowiaka, reszta śpiewa.)
Śpiew nr. la.
Jako księżyc jasny Swoim blaskiem świeci, Jakób, cnotą sławny Miłość pracy nieci.
Oj dana, oj dana, Praco ukochana!
Oj dana, i t. d.
J a k ó b .
Bóg zapłać za piosnki, należy wam się teraz nagroda za trudy. Chodźmy spróbo
wać przechwalanych potraw naszego ku
charza, Doroty.
D o r o t a .
PrOSZę, — (prowadzi wszystkich na lewo) W SZ yS t*
ko smaczne i kruche, gęś jabłkami wy
pchana, a kapusta jaki kwasik ma przy
jemny ! (Wychodzą.)
SCENA V.
Franek sam (wchodzi po chwili środkiem).
F r a n e k .
Poszli... lepiej mi będzie tu bez muzyki.
Zdała słyszałem gwar i śpiew... i było mi smutno, oj, bardzo smutno! ( P o chwili.) Mój Boże, jam inaczej marzył... (Siada przy stole i pod
piera ręką głowę.) Kachno, gdyś była maleńką dzieweczką, a ja chłopakiem sporym, po
— —
— 14 —
magałem ci nieraz przebywać rowy, wdra
pywać się na góry; szukaliśmy razem klu
czyków i fijołków. Zmęczeni spoczywa
liśmy na trawie, ty wesoła, szczebiotliwa jak ptaszyna, jam smętny u nóg twoich.
Patrzyłem to w oczy twoje, to na fijołki;
twoje oczy były piękniejsze! — Kachno, nieraz zerwałaś pokrzywę i rzuciłaś ją w twarz moją, aby mnie rozweselić; po
krzywy były wtedy dla mnie najpiękniejszemi kwiatami, boś ty mi je dała! (P o chwili.) Gdy ojciec twój mnie łajał, tyś mnie broniła i zasłaniała od kary . . . Kachno, czy ni
gdy w twej miłej główce ta myśl nie za
witała, źe może . . . może mnie lubisz choć trochę ? (Rozpaczliwie) Boże! dziś twe zarę
czyny ! — Ojciec ciebie dla Jana przezna
czył ; mówiłaś, źe go sobie sama wybrałaś, że go kochasz... myślałem, źe mi serce pęknie w tej chwili... (Wstaje i chodzi,) Nie mogę dziś patrzeć na ojca Jakóba... (z na
ciskiem) Jam niewdzięczny! On mnie, sierotę, przytulił do swego ogniska, gdy matka biedna odumarła... a ja? Za chłeb jego łaskawy płacę mu żalem!... Na łożu śmierci mówiła matula: „Synu, ty biednym i sa
motnym zostajesz wśród ludzi, cokolwiek będziesz miał, będzie z ich łaski. Pamiętaj
im odpłacać szczerą pracą i kochać ich za to“. (Po chwili.) Przebacz, matko, już ci nie przerwę spokoju w grobie... będę i nadal pracował pilnie Jakóbowi. (siada.) Czasami tylko pójdę poskarżyć się tym ptakom i lasom, które mnie tak często widywały z Kachną. Powiem im, żem ubogi... źe nie śmiałem powiedzieć Kachnie, źe ją kocha
łem... kocham... Może piosnki ptasząt do snu mnie ukołyszą... choćby do snu wie
cznego.
SCENA VI.
Franek, Dorota.
D o r o t a (wbiega, nie widząc Franka).
Gdzież ten Franek? Rozumiem jego sieroctwo, jego ból.
F r a n e k (wstaje).
Jam tu, Doroto; mówiliście, że mnie ro
zumiecie?
D o r o t a .
Tak, mój synu, bom ja też sierota.
F r a n e k .
Bóg wam zapłać za to, że nieraz osła
dzaliście mi sieroctwo, chociaż... jam nie
godny serc waszych!
D o r o t a .
Co ty pleciesz! Jeszcze nikogo nie po
wiesili, ani nie udusili! Niema lepszego chłopca nad ciebie, Franku. (Siada.) Gdy mnie stary ojciec Jakób przed ośmiu laty przytulił do swej chaty, po śmierci męża, mego poczciwego Marcina, jako wdowę i schorowaną kobietę, gdy mnie wypielę
gnowała Kachna i ty, mój Franku, pozna
łam od razu, jakie zacne dusze mieszkają pod tym dachem!
F r a n e k .
Ale mnie do nich nie zaliczajcie.
D o r o t a . Ciekawa jestem dlaczego?
F r a n e k (z boleścią).
Bo jestem niewdzięczny! Nie mogę się dziś cieszyć szczęściem Kachny... nie mogę dziś patrzeć na ojca Jakóba!
D o r o t a .
Biedny chłopcze, rozumiem cię... to nie niewdzięczność, Franku, Bóg cię pocieszył
F r a n e k .
Nie mogę żądać cudów od Boga dla siebie, małego robaczka!
— i 6 —
D o r o t a .
Wszystko w Jego ręku! Ale zwalcz się, synu mój; człowiek dużo z siebie zrobić może, a ty masz duszę hartowną jak stal!
F r a n e k .
Napróżno, Doroto, pragnę zapomnieć o wszystldem, lecz nieszczęsne marzenia powracają i prześladują mnie dniem i nocą.
Nic nie wydrze Kachny z serca mego!
D o r o t a . Kochaj ją jak siostrę.
F r a n e k .
Za mało, Doroto, kocham ją jak anioła, bo nieraz była stróżem moim, gdy źli lu
dzie do grzechu mnie wiedli... jej niewinna twarzyczka odpędzała wszelkie pokusy!
D o r o t a .
Szanuj ją jak drogi sercu obraz, lecz zwróć się do innej. Przypatrz się Rózi, jaka ładna i wesoła!
F r a n e k . Rózia?... Nigdy!
D o r o t a . Dlaczego?
Kachna. 2
F r a n e k .
Rózia niknie przy blasku cnót Kachny.
Dziewczę wtedy najpiękniejsze, gdy w swej niewinności rumieni się jak wiśnia.
D o r o t a ,
Kachna wzorem jest skromności, Różia próżna i za śmiała. (Na str.) jaki to dobry chłopiec, choć młody, cnotę ocenić po
trafi. (Głośno.) Franku, żal mi cię tu smut
nego zostawić. Chodź z nami zjeść wie
czerzę i rozweselić się miodem; chodi, bo ja pójść muszę, ojciec Jakób lada chwili mnie zawoła.
F r a n e k .
Zostawcie mnie, Doroto; tu mi najle
piej... ale o jedno was proszę.
D o r o t a .
O co, mój serdeczny chłopcze?
F r a n e k .
Nie mówcie do nikogo o naszej rozmo
wie, nie powiadajcie ludziom, że kocham ją jak szalony! (Ukrywa twarz w dłoniach.)
D o r o t a . Franku... Franku!
F r a n e k . Boże! nie opuszczaj mnie!
■(Słychać -wołanie Jakóba za sceną: Doroto, Doroto!)
D o r o t a . i
Już odejść muszę; wołają mnie, Franku, otrząśnij się z żalu.
F r a n e k .
Pomódlcie się za mnie, Doroto.
D o r o t a .
Dobrze, poczciwy chłopcze, ale i ty mu
sisz być szczęśliwym jeszcze! (Wychodzi na lewo.)
SCENA VII.
Franek, później Rósia i Jan . F r a ne k.
Szczęśliwym! ja? Nigdy, bo jestem sierotą! Chociaż ludzie godni przygarnęli, to sierotą zostanę... Ojczyzną moją i szczę
ściem mojem nie ziemia — (wskazując w górę)
lecz niebo! (Usuwa się w głąb okna.)
<(R ó z i a wchodzi szybko środkiem, za nia J a n , ida na przód sceny, nie widząc Franka.)
R ó z i a.
Janie, idź do swej Kachny, masz jej pierś
cień na palcu; nie prześladuj mnie!
J a n .
Róziu, Róziu, słóweczko! Wiesz, że cię kocham nadewszystko!
F r a n e k (z oburzeniem na stronie).
Co słyszę?! I takiego człowieka Kachna kocha?!
R ó z i a.
Te same przysięgi Kachnie składałeś, a teraz śmiesz je mnie powtarzać?!
J a n .
Ojciec mnie zmusza... Kachny kochać nie mogę... tyś jedna mojem słońcem!
Róziu...
R Ó Z i a (przerywając).
Podłym jesteś, bo chociaż jej nie kochasz, to żenić się z nią chcesz dla pieniędzy!
J a n .
Zrozumiej mnie, Róziu: ojciec każe, ja muszę!
R ó z i a.
Ty niedołężny człowieku, pozwalasz się prowadzić na łańcuchu i okłamujesz ludzi!
J an.
Widzisz, że jestem nieszczęśliwy... więc mnie pociesz i kochaj!
--- 20 ---
R ó z i a.
Tak, chciałbyś pobawić się ze mną, a żenić z Kachną... dziękuję! (Tupie noga i od
chodzi w lewo.)
- J a n (błagalnie).
Rózieczko, tak zagniewaną nie oddalaj
s i ę (odchodzi za nią).
F r a n e k (z oburzeniem).
Krew mi się ścina w żyłach, gdy wi
dzę Jana! To ma być mąż dla mojej uko
chanej Kachny, to ma być opiekun mego najdroższego skarbu ? ! ( p ° chwili.) Nie, na to nie pozwolę! Pójdę do Jakóba... wyznam jak ojcu... Nie, nie mogę tego uczynić...
odczekam, lecz idę ich śledzić. Nie... i to niegodne, nie zrobię tego: Boże, Boże, dopomóż mi, strzeż mojej Kachny! A ty, łotrze, przysięgam, odpowiesz mi za każdą krzywdę Kachnie wyrządzoną! (W ybiega środ
kiem.)
SCENA VIII.
Jakób i Stanisław (wychodzą z lewej strony z kub
kami miodu).
J a k ó b .
Pij, Stanisławie, leniwym dziś jesteś do
22 —
dzbana, jakby w nim trucizna była, a to miodek wyśmienity!
S t a n i s ł a w.
Piję dużo, serdeczny kumie ale więcej cieszy się me serce z tego, że Jana i Ka
chny będzie para, a śliczna para!
J a k ó b .
Co prawda, to prawda, że dobrą będzie miał żonę. Nie chwalę jej dlatego, że jest córką moją, ale należy jej się sprawiedliwe ocenienie za jej pracę, skrzętność, skrom
ność, troskliwość dla ojca i biednych.
S t a n i s ł a w .
Oj to, to, to, ale i mój chłopak praco
wity i oszczędny.
J a k ó b .
Bogu dzięki za to; nie będą mieli biedy.
Pracowałeś ty na Jana, ja na moją Kachnę;
owoce dwojga spracowanych rąk będą złą
czone. Kiedy już tak mówimy otwarcie, to powiem szczerze, co Kachnie dam w po
sagu : — Krówki cztery, na pięć łóżek po
ścieli, a złotych 10,000 pod poduszkę. Po mojej śmierci może więcej, chatę sprzedam, co mi już teraz po niej ?
S ta n i s ł a w (n. str.)
Ślicznie, ślicznie, Jaś będzie bogaty!
Dobrze szukał! (Głośno.) Znanym zawsze byłeś z pracy, nasz kochany Jakóbie, wi
dzę, Bóg ci też pobłogosławił.
SCENA IX.
Ciż sami i Kachna.
K a c h n a (wbiega z lewej zadyszana).
Oj tatułu, wesoło tańcujemy, już tchu...
mi... nie staje...
J a k ó b .
Dobrze, dziewczę moje, bądź mi zawsze tak swobodną, jak w tej chwili.
K ac h n a.
Wszystkie dziewczęta wesołe, parobcy śpiewają i tańczą, tylko Rózia jakaś zadą- sana, a Franka to już wcale nie widać!
J a k ó b .
Franek musi być chory... niepokoi mnie...
niechżeź go poszukają... Wyciągnij go do tańca.
K a c h n a . Jana wyślę po niego.
S t a n i s ł a w . A Jaś, tańczy żwawo?
/
K a c h n a (smutnie).
Oddala się od nas, tańczy mało, często wychodzi do sadu, nie wiem, czy chory...
może go głowa boli?
S t a n i s ł a w .
Zagadał się z kim, pójdę zobaczyć. (Odcho
dzi w głąb.)
SCENA X.
Jakób i Kachna, później Dorota i włościanki.
J a k ó b.
Powiedz mi szczerze, córko moja, czy szczęśliwy to dzionek dziś dla ciebie?
K a c h n a .
O, szczęśliwy! Dziś czerwieńsza dla mnie wiśnia, dziś jaskrawsze dla mnie słońce, ta izba weselsza, bo kocham szczerze mego Jana, bo wiem, że już do mnie należeć będzie!
J a k ó b .
A dziś zrana smętna byłaś ? Ka c hna .
Bo myślałam o tem, źe wkrótce was opuścić muszę... a wy jesteście starzy, ta- tulu, skołatani, potrzebujecie opieki. Kto-
— 2 4 —
h y wam gotował, ktoby was oprał, łóżko posłał? Ale wiem, będziecie u waszej K a
chny, tatulu, czy tak ? (Całuje Jakóba.) J a k ó b .
Niech ci Bóg błogosławi za twe serce!
Nie opuści cię twój stary ojciec, będzie czuwał i nadal przy tobie.
Ka c h n a .
O, teraz już jestem prawdziwie szczę
śliwą, bo będę miała ojca i Janka pod je
dnym dachem!
J a k ó b .
Cieszy mnie twój uśmiech, lecz chciał
bym, żeby i drudzy to twoje szczęście odczuli.
Ka c hna .
Janek dziś nieswój, może za wiele lu
dzi wokoło nas, — gdy tak sobie sami ga
wędzimy, jest serdeczny.
J a k ó b .
Ale Franek dziś mi się nie podoba.
R Ó Z i a (z współczuciem).
Oczy jego pełne łez... sama nie wiem, dlaczego mi go tak żal?
J a k ó b .
Bo przeczuwasz, że dusza jego cierpi;
a godzi się mieć z nim współczucie, bo to uczciwy chłopiec, czysty jak łza w swych chęciach i zamiarach. Przypatrywałem mu się nieraz, wstręt czuje do wszystkiego, co złe i podłe.
Ka c hna .
Tak chwalicie, tatulu, Franka, że mnie zazdrość bierze o Jasia, a przecież kocham Janka.
J a k ó b .
Dlatego, że ty go wybrałaś i kochasz — i on stanie się dobrym; dziś jeszcze tro
chę młody, lecz ty go zmienisz, moja Kachno.
K a C h n a (smutnie, z wyrzutem).
Tatulu, wy więcej kochacie Franka!
J a k ó b . Bo go znam od dziecka.
K a c h n a (całując Jakóba).
Nie, tatulu, wy więcej musicie kochać Jasia, bo on będzie mężem waszej Kachny!
J a k ó b .
Zależeć to będzie od twego szczęścia.
— 2 0 —
D o r o t a (wchodzi z lewej strony z wlościankami).
Kachno, chodź, pomóż nam rozweselić Franka; wyciągnijmy go do tańca, bo usiadł w kącie i ma straszną minę.
J a k ó b .
Chodźmy wszyscy go rozruszać. (Wy-
chodzą na lewo.)
SCENA XI.
Stanisław Z (wchodzą środkiem).
S t a n i s ł a w .
Biegasz jak opętaniec za Rózią! Pa
miętaj, że ludzie mają oczy, źe mają język,, by ciebie przed Kachną obmówić.
J a n .
Ho, ho, Kasia zanadto mnie kocha;
ludzkie gadanie nic nie pomoże.
S t a n i s ł a w .
O taką żonę nie tak łatwo! Pięć łóżek pościeli, cztery krowy, 10,000 złotych pod poduszkę... mówił stary!
J a n (podskakując).
10,000! oj nasza!
S t a n i s ł a w .
Ciesz się, bo będzie wam dobrze, ale
ostrożnie z Rózią i z Dorotą — i z Fran
kiem, bo on dziś po kątach się kryje i ma -dzikie oczy!
J a n (śmiejąc się).
Ha, ha, ha... (ze wzgardą) to głupiec ! Do nikogo słowa nie mówi.
S t a n is ł aw.
Tyś głupcem, bo nie widzisz, co się wokoło ciebie dzieje.
J a n .
A co ojciec widzi ? S t a n i s ł a w.
Że Franek dziś łzy leje, bo kocha Kachnę.
J a n .
On? Ha, ha, ha, sierota taki... nie jest niebezpieczny ; Kachna bogata, nie wyjdzie za wychowanka.
S t a ni s ł aw.
Chociaż Kachna za niego nie wyjdzie, ale on ciebie dla niej pilnować będzie, czy rozumiesz teraz?
J a n .
Tak ile nie będzie, chodźmy lepiej po- tańcować, szkoda czasu!
— 2 8 —
S t a n i s ł a w .
Słuchaj uważniej, ty zawsze masz młyny' w głowie!
J a n .
A no... bo nudno... czy jeszcze co?
S t a n i s ł a w .
Szanuj Jakóba, bądź serdeczny dla niego, bo Kachna bardzo ojca kocha.
(Mosiek wchodzi środkiem, zostaje w głębi 1 słucha.) J a n (szarpie się).
I to mam czynić i tamto robić, sam już nie wiem co ?!... Jeszcze i staremu nad
skakiwać !
S t a n i s ł a w .
* Wolałbyś bawić się Rózią! nie zro
bisz tego, rozumiesz?
J an.
Ojciec zawiele żąda!
S t a n i s ł a w .
A chcesz mieć posagu 10,000?
J a n .
Naturalnie!
S t a n i s ł a w .
Głupcze, więc pilnuj swego szczęścia, bo samo ono do ciebie nie przyjdzie.
— 3 o —
SCENA XII.
Ciż i Mosiek.
M o s i e k (zbliża się do nich).
Szukam was, a wy tu! Dlaczego nie tań
czy Jan? Młoda stoi smutna, to trzeba z nią potańcować, trzeba się umizgać.
J a n .
I wy, Mośku, o kochaniu prawicie?
Mo s i e k .
Jakże nie kochać i nie umizgać się do takiego kwiatu?... dziewczyna jak świeca!
J a n (śmiejąc się).
Może taka łojowa, jaką w szabas pa
licie ?
M o s i ek.
Łojowa, czy ne łojowa, ale fajn panna podobna do mojej Sary!
J a n,
Zwaryowaliście, Mośku, czy co?
Mo s i e k .
Ne teraz, ne, ale jak Sara była młoda, była ona też fajn panna, mówię wam. Była Szeroka W plecach jak Stodoła, (pokazuje rę
koma) a w pasie cienka jak śledź wimo- czone. Ale i ja byłem galantny; dygnęlem
— 3 i ~
w prawo, (<iyga) dygnęlem w lewo, nie tak jak wy, Janie, stoicie jak pal, jak drąg!
Kłaniajcie się więcej. (Kłania się.) Patrzcie, uczcie się odemnie kłaniać.
J a n (naśladuje go i śmieje się).
Ha, ha, ha, pocieszny jesteście, Mośku.
S t a n i s ł a w .
Prawdę mówi Mosiek, za mało starasz się podobać Kachnie.
Mo s i e k .
Pamiętajcie, Janie, że Stanisław, wasz ojciec, obiecał Mośkowi ioo złotych, jak was wyswata z Kachną! Rozumiecie te
raz? Jak będziecie głupstwa broili, a mło
dej nie popilnujecie, to wam io,ooo zło
tych fiut! (Przejeżdża ręką pod nosem.) A Mośkowi ioo złotych fiut! Pamiętajcie! Sara dla bachorów chce mieć te ioo złotych i musi mieć, bo obiecaliście, a ja wam wierzę.
Idźcie teraz pobawić się z młodą, (Do ucha
jaaowi.) Ne gońcie za Rózią, bo ma czary w oczach! Ostrożnie, ludzie was widzieli.
(Jan i Stanisław wychodzą w lewo.)
SCENA XIII.
Mosiek, później Franek.
Mo s i e k .
Głupi ten Jan, ja to dawno mówił. Sta
nisław głupi, że taki bachor wychowały jabym mu dal, gdyby mnie nie słuchał ten mój bachor, albo mnie nie szanował! Jan...
to ne mąż dla Kachny — nic ne wart!
Mosiek powiedziałby wszystko Jakóbowi, bo to dobry chłop i dziewczyna dobra, ale Mośkowi żal ioo złotych. Sara ich chce i musi mieć!
F r a n e k (wchodzi środkiem).
Nie mogę znaleść cichego kąta —■
wszędzie pełno ludzi, tu znów żyd natrętny!
M o s i e k (spostrzegając Franka).
A, a... Franek! Co wy taki kwaśny?
poco? Dziś zrękowiny, weselić się trzeba...
hulać!
F r a n e k .
Wiecie dobrze, że jam do hulanki nie stworzony.
Mo s i e k .
Boś ty nigdy nie próbował! Spróbuje a powiesz, że to dobre, że smakowało!
— 32 —
F r a n e k .
Nie trudźcie się, Mośku, wasze słowa nic nie pomogą.
Mo s i e k .
Dlaczego ne pomogą? Bo ne słuchacie, a ja wam mówił dawno: Na robaka krop
nijcie wódki raz i dwa... i trzy... a zoba
czycie, że wam milo będzie na sercu i na żołądku (gładzi się po brzuchu).
F r a n e k (z przekąsem).
Tak, kropnijcie wódki i przepijcie to, co zarabiacie, a zbogacajcie Mośka!
Mo s i e k .
Czy to źle? Wam będzie lżej na żołądku i na sercu, a Mosiek zarobi. A czy ja ne mam bachorów, co jeść chcą? Mosiek biedny żyd!
F r a n e k .
Chciałbym mieć te pieniądze, które po
siadacie, a nie byłoby mi dziś tak smutno na sercu... inaczej postąpiłbym sobie...
Mośku, Mośku, wy strasznie chciwi na grosz... duszę zatracilibyście dla złotówki!
Mo s i e k .
Poco duszę? Dusza niech będzie du
szą sobie, a złotówka może przynieść dwie i trzy złotówki.
Kachna. 3
— 33 —
3 4
F r a n e k , A może i dziesięć?!
Mo s i e k .
Trochę wydrzeć, to nic, to ne zabije, to jeszcze ludzi uczy krzątać się. Można gęś trochę podskubać, ona jednak gęsią zostanie — rozumiecie, Franku! Alboż i wy ne macie pieniędzy? Jakób da, on was kocha, a wy napijcie się wódki i lżej wam będzie. Wiem ja, co wam potrzeba;
na ten ból to wódka najlepsza. Chodźcie, chodźcie ze mną. (Ciągnie Franka ku drzwiom.)
F r a n e k (ostro).
Nie ruszę się stąd!
Mo s i e k .
Chodźcie, dam wam wódki darmo; po«
wiem, gdzie ładna i bogata dziewczyna.
F r a n e k (z gniewem).
Żydzie, uchodź, pókiś cały!
M o s i e k (potulnie).
Ne gniewajcie się, Franku, wy szalony dziś! Nu, nu, idę już, idę — tamten się zmęczył, to ja pójdę grać. (Wychodzi na lewo.)
— 35 —
SCENA XIV.
Franek, później Jan.
F r a n e k ,
To żmija — nie żyd! Ile razy mnie wi
dzi, tyle razy do kieliszka namawia... Nie
raz w strasznym bólu byłbym już uległ, ale ten krzyżyk, tu na piersiach zawieszony ręką matki, (całuje krzyżyk) broni mnie od złego i to czyste spojrzenie mojej Kachny! (Po chwili,) Ciężki to dzień dla mnie, lecz je- dnę mam pociechę, że stary Jakób kłopo
tliwie dziś na mnie spogląda, a Kasi oczy, gdy spotkają się z mojemi, wzbierają łzami.
Może ona mnie choć trochę kocha?
(Jan wchodzi środkiem podchmielony i nie spostrzega Franka.)
Głupia sprawa dwom się umizgać, je- dnem okiem strzelam w prawo, drugiem w lewo! Tamta bogata, ta milsza, bo figlarna jak kotka.,. Stary trąca mnie, Mo
siek kiwa z daleka, by się umizgać do Kachny. Jakób jakiś kwaśny, a Franek...
niby ryś spogląda z podełba. Głupio mi tu w tej niewoli! Gdyby nie te 10,000 złotych, rzuciłbym wszystko i poszedł z Ró- zlą w świat! (Spostrzega się.) Miód mi zaszu
3*
miał w głowie; co myślę, mówię głośno, a tu może kto słucha?! (Ogląda się.)
F r a n e k .
Że słucha, to słucha i cieszy się, źe mu Bóg dał sposobność poznania ciebie! (Wstaje i zbliża się do Jana.)
J a n (przelękniony).
To ty tutaj? (Na str.) Boję się go, tak strasznie patrzy!
F r a n e k (z oburzeniem).
Dziś już parę razy byłem świadkiem twoich podłych słów, byłem świadkiem two
ich przysiąg, składanych Rózi, byłem świad
kiem twoich kłamstw, wypowiedzianych Kachnie! Kłamcą i oszustem jesteś! łotrem f Pamiętaj, dlatego, źe Kachna cię kocha, milczeć będę o wszystkiem, ale przysięgnij,
(z naciskiem) że ją szanować będziesz, ją tylko jedną kochać, że Rózię na zawsze porzu
cisz! Przysięgnij! (Bierze Jana za kołnierz i rzucana klęczki.) Przysięgnij! bo inaczej za jednę łzę Kachny jak psu w łeb wypalę!
J a n (trzęsie się z obawy).
Frącku, przysięgam... jeno nie zabijaj!
— 36 —
Koniec aktu I.
— 37 ~
AKT II.
(Izba Jakóba jak w akcie I.)
SCENA I.
KdChna sałna (siedzi po prawej stronie i przędzie).
Oj, będziesz już moim, miły Janku! Jak to błogo będzie w naszej chacie, czyściutko i składnie: izba starannie wymieciona, stoły pięknie zmyte, firanki białe jak śnieg, łyżki świecące, jak srebrne. Chlebek jasny upiekę dla naszego tatula, a cza
sami i placek w niedzielę. (Po chwili.) W świę
ta przyjdą sąsiadki cieszyć się naszem szczęściem... Suknia moja będzie zawsze skromna, lecz chędoga, obiad krótki, ale smaczny i kraśny. (Wstaje i uderza w dłonie.) Oj, oj, tak nam miło będzie pracować razem!
SCENA II.
Kachna i Franek.
F T a n e k (wchodzi środkiem z listami).
Przyniosłem listy z miasta. (Kładzie listy na stół i chce odchodzić.)
K a c h n a .
Zostań, Franku, nie uciekaj, dawniej tak lubiłeś ze mną porozmawiać, a teraz uni
kasz mnie. Powinieneś się cieszyć z szczę
ścia mojego! Pierścień mam na palcu, będę miała własny domek, męża, który mnie będzie kochał!
F r a n e k (powtarza w zamyśleniu).
Który mnie będzie kochał... (Spostrzega się.)
Tak, prawda, powinienem się cieszyć z two
jego szczęścia, Kachno... wiesz, że ci dobrze życzę!
K a c h n a .
Wiem, mój Franku, wdzięczna ci też będę całe życie za to, że mnie broniłeś zawsze od złego! Tyś uczciwy, dobry chłopiec, ale bądź weselszym.
F r a n e k (na str.)
Boże!
K a c h n a (na str.)
Smutek jego serce mi przeszywa! (Bierze rękę Franka.) Tyś chory pewnie? Uciekasz od ludzi, gwar cię męczy, co ci dolega?
(Puszcza rękę Franka.)
F r a n e k .
Zdrów jestem z łaski Boga. (Po chwili.)
Sierocie nie wolno chorować, jam stwo
rzony do pracy.
- 38 -
Dlaczego to? Wszakże nie daliśmy ci uczuć twego sieroctwa ? Franku, wszakże my wszyscy pracujemy i Bóg nas na to stworzył ?
F r a n e k .
Źle się wyraziłem, Kachno, daruj —
(na str.) Sam nie wiem co mówię, patrząc na nią rozum tracę! (Głośno.) Kachno, jam wiele winien ojcu Jakóbowi i tobie... wdzięcz
ność dla was zachowam do grobu i po
niosę ją tam, (pokazuje w niebo) do Stwórcy!
Ale...
K a c h n a .
Ale... dokończ, nie urywaj, a lżej ci będzie.
F r a n e k .
Ale to sieroctwo moje nieraz mi jest ciężarem strasznym! i... dlatego na nie wymyślam!
K a c h n a .
Użal mi się tak zawsze; wiesz, Franku, że cię kocham jak brata!
F r a n e k (powtarza smutnie na str.)
Jak brata!
K a c h n a .
Chowaliśmy się razem od maleńkich dzieci; powinieneś mieć zaufanie do mnie jak do siostry.
F r a n e k (z smutkiem).
Jak do siostry... Boże!
K a c h n a .
Dawniej powiadałeś mi wszystko, co ci dolega, co cię niepokoi, o czem myślisz — pamiętasz? A teraz chodzisz ponury, mil
czący, zamknięty w sobie.
F r a n e k .
Niezawsze można być otwartym... jakiś ból krępuje serce i usta... (Nieznacznie ociera Izy.)
Śpiew nr. 2.
Chodzę smutny i ponury, Patrząc z łzami w jasne chmury,
|: Bo gdzie dla nas pomoc z nieba, Tam myśl wznosić ciągle trzeba:]
Milczeć tylko serce może, W Tobie ulgi szukać, Boże!
[: Kornie schylić muszę czoła, Gdzie mnie wola Twoja w oła:
— 4 0 —
— 4-1 —
Kochać -— cierpieć — los okrutny, Wzrok mój zatem łzami smutny,
|:Lecz gdy Kachnie dobrze będzie, W pracy ulgę znajdę wszędzie :|
Praca trzeźwi, wzmacnia siły, Z nią, i przykry dzień nam miły,
j: Chroni ludzi od rozpaczy I spokojem duszę raczy :|
SCENA III.
Ciż sami i Dorota.
D O r o t a (wchodzi środkiem).
Co za wiele, to nie zdrowo! Przyszłam do was, by sobie ulżyć i wam wygadać, co to ludzie za podłe plotki o tych zarę
czynach wymyślili!
Ka c h n a .
Doroto, nie opowiadajcie nic złego, jam dziś taka wesoła!
F r a n e k .
Nie mówcie, Doroto; Kachna taka szczę
śliwa !
D o r o t a .
No, no, ptaszki, nic takiego, jeszcze ni
kogo nie powiesili, ani nie udusili! At so
bie gadają, aby gadać, że Jaś ledwie ro
zumu nie stracił, jak się dowiedział, że do
stanie posagu 10,000 złotych.
F r a n e k (tupiąc nogą).
Doroto!
D o r o t a .
Ale cóż się tak srożysz? Toć nikogo jeszcze nie powiesili ani nie udusili ?! Ga
dają tak sobie, że Jan tylko pieniądze ko
cha, a oczkiem strzela do Rózi...
F r a n e k (zasłaniając jej usta).
Jako żyw, to nie prawda! (Do Doroty.)
Milczcie na B o ga!
K a c h n a (smutnie).
Boże, mój Boże... może ci ludzie i prawdę mówią?!... (N. str.) W niedzielę widziałam, że Jan więcej z Rózią tańczył niż ze mną 1
D o r o t a (do Franka).
Czego się tak boisz ? Ona go jednak nie opuści, — chociaż to — (kręci głowa) niedo
bry chłopiec ! (Głośno.) Ale obrzydłe te ozory ludzkie, a stare kumoszki to już najgorsze!
— 42 —
Choćby im człowiek i usta zamurował, toby uszami gadały !
K a c h n a .
Kto ci o tem powiadał, Doroto ? F r a ne k .
Nie pytaj się, Kachno; ludzie muszą zawsze coś powiedzieć, nie psuj sobie szczę
ścia... to tylko zazdrość!
D o r o t a . Zazdrość nie zazdrość!
K a c h n a .
Tak wesoło dziś słonko wzeszło i mnie tak było dobrze na świecie... a teraz...
(Siada zasmucona i głowę chowa w dłonie.) F r a n e k (z żalem).
Doroto, to wasza wina, nie wydzieraj
cie ludziom spokoju!
D o r o t a . Alboż Kachnie co zrobiłam?
F r a n e k .
Jedno nieuważne słowo może być tru
cizną dla bliźniego !
— 4 4 —
D o r o t a (trącając Kachnę).
Kachno, nie trzeba tego sobie tak brać -do serca, dzieciak jeszcze z ciebie! Czy
nie wiesz, że ludzie bez plotek żyć nie
m o g ą ? ! (Kachna wstaje.)
SCENA IV.
Ciż sam i i Jakób.
J a k ó b (wchodzi z lewej strony).
I o czem sobie gwarzycie? Czy zaszło
c o ? Twarze wasze poważne i smutne!
D o r o t a .
Plociuchy mają zawsze stare kumy!
F r a n e k .
Nic to, ojcze Jakóbie, nie warto o tem mówić, ale przyniosłem listy z poczty. (Po
daje Jakóbow i listy.)
D o r o t a (n. Str.)
Jakiś list z sądu, bo wielki. Te listy nic dobrego nie przynoszą, zawsze ich się obawiam.
J a k ó b (otwiera list, czyta po cichu i drżącym mówi głosem).
Boże!... Kachno... jesteśmy ubodzy!
(Chwieje się.) Słabo mi... Wody ! Boże! (Pada na krzesło, Kachna, Dorota, Franek podtrzymują go prze
straszeni.)
K a c h n a (pada przy Jakóbie na kolana).
Na Boga! tatulu, co wam? Czy jeste
ście chorzy ? Jezu! Jezu!
F r a n e k . W ody! (Wybiega.)
D o r o t a .
A Jezusieńku! co wam, ojcze Jakóbie ? F r a n e k (niosao wodę).
Tu jest woda.
K a c h n a (podając Jakóbowi wodę).
Pijcie, czy wam lepiej?
D o r o t a .
Nie pytaj się, Kachno, mówienie męczy, tu odpoczynku trzeba. (Do Franka.) Mówiły że są ubodzy, co to znaczy ?
F r a n e k (do Doroty).
Alboż ja wiem! (Do jakóba.) Może się po
łożycie, ojcze?
J a k ó b (słabym głosem).
Nie... dziatki... to,., przejdzie... Bóg mnie wzmocni!
F r a n e k .
Oby wam jak najprędzej dodał siły !
(Do Kachny.) Nie lękaj się, Kachno, to tylko słabość chwilowa.
D o r o t a (n. str.)
Straszny cios go spotkał; coby to być mogło? Czy kto umarł, czy proces przegrał ? (Do jakóba.) Zapomnijcie, ojcze Ja
kóbie, o wszystkiem! Pierwsze zdrowie, a macie dla kogo żyć i oszczędzać się.
J a k ó b .
Prawdę mówicie, Doroto, jam potrzebny mojej Kachnie.
F r a n e k (chyli się do nóg Jakóba).
Ojcze Jakóbie, i mnie dopomagajcie radą jak najdłuższe lata — jam sierota!
J a kó b.
I tobie, Franku, — i tobie, chętnie bar
dzo, jeżeli tO Cenić potrafisz. (Całuje Franka w głowę.)
F r a n e k .
Wiecie, źe was kocham jak ojca!
— 4 6 —
D O r O t a (staje przy oknie).
Nie rozczulajcie ojca Jakóba; trzeba go rozweselać. -- (Patrzy przez okno.) W S a m CZ3S
idą goście do was, Stanisław i Jan, może wam pociechę i ulgę przyniosą.
J a k ó b.
Boże, mój Boże!
K a c h n a . Uspokójcie się, tatulu.
F r a n e k . Bóg nad nami!
J a k ó b .
Prawdę mówisz, — dobry z ciebie chło
piec. Ufajmy w miłosierdzie Pana!
SCENA V.
Ciż sami, Stanisław i Jan.
S t a n i s ł a w i J an.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
J a k ó b . Na wieki!
K a c h n a . Witajcie do nas!
J a n .
Jak się masz, miła Kachno? (Podają sobie
ręce.)
K a c h n a .
Dobrze, Janku, ale ojciec nam zasłabł...
S t a n i s ł a w . A cóż wam to, Jakóbie?
J a k ó b .
Zgryzota! złe nowiny, przyjacielu, — zubożeliśmy w jedną godzinę!
S t a n i s ł a w (przerażony).
Cóż to znaczy?
J an.
Nie rozumiem!
J a k ó b .
Wiedzieliście od dawna, źe niemiecki graf mnie procesował o ten kawałek chlebay który dzierżę z łaski Boga, procesował i wygrał. Cieszyliśmy się, źe już sprawa skończona, że śmiało zaciągnąć mogę dług i dać Kachnie 10,000 złotych posagu, — a wtem... do wyższego sądu zaniósł graf skargę... i przegraliśmy!
S t a n i s ł a w (z boleścią).
Chryste!
- 48 —
J a n (ze złością).
To szkaradnie! (Kachna płacze.)
D o r o t a . To niesprawiedliwie!
J a k ó b .
Graf pieniędzmi świadków sobie kupił, bo od dawna zawiść w sercu nosi do mo
jej rodziny.
D o r o t a .
Czy mogą być ludzie tak podli? Czernie wytłomaczą przed Bogiem to krzywoprzy
sięstwo ?
F r an ek.
Czem odpłacą te krzywdy bliźnim wy
rządzone ?
Ka c h n a .
Czem nagrodzą ten ból i łzy nieszczę
śliwych ?
J a k ó b .
Niestety są takie podłe dusze, które nie pomyślą nawet o karze, ani o nagrodzie po śmierci, bo za mało cenią i znają spra
wiedliwość Boga!
K a c h n a (płacze).
Mój Boże, mój Boże... i cóż z nami się stanie?!
Kachna. 4
— 49 —
j a k ó b (kładzie rękę na głowę Kachny).
Nie płacz, Kachno moja, to wola Boża;
podobało się Bogu nas zasmucić — niech imię Jego będzie błogosławione! Masz zdrowe ręce, dziecko moje, pracowitą je
steś; nie będzie ci ile na świecie -— ojciec i twój Jaś cię nie opuszczą!
F r a n e k .
A jeżeli wszyscy o nas zapomną — Bóg będzie nam ojcem!
S t a n i s ł a w (cicho do Jana).
Ho,... ho,... to ile się dzieje!
J a n (cicho do Stanisława).
Przepadło w grunt piekła 10,000 zło
tych !
D o r o t a .
Jakoś buzi nie macie, Janie, by Kachnę pocieszyć!
Jan.
A cóż jej poradzę?!
S t a n i s ł a w . A cóż ma mówić?
J akób. ,
Nie swarzcie się... smutku i tak do
syć! Chodźcie, Stanisławie, do sadu,
— 50 —
{Jak ó b wyprowadza Stanisława) p o d j a b ł o ń ; m O Ż e
tam jaką radę wymyślimy. (Stanisław i jakób wychodzą środkiem.)
SCENA VI.
CiŻ, prócz Stanisława i Jakóba.
(Dorota rozmawia z Frankiem w głębi sceny, przy oknie Ja n i Kachna.)
K a c h n a (z iałem).
Janku... tyś smutny, czy dlatego, źe jestem ubogą?
J an.
Eh!... gdzie tam!
K a c h n a .
Mam oczy zdrowe, ręce silne, będę ci szczerze pracowała. Bóg dopomoże, Janku!
Jan.
Pocóż sobie głowę łamać? Będzie rada!
K a c h n a . Janku, spojrzyj mi w oczy.
Jan.
Dlaczego?
K a c h n a .
Dlaczego?... Janku, twe serce mi dziś kłamie!
4*
J an.
Przez łzy patrzysz, nie widzisz dobrze.
K a c h n a . O widzę... widzę...
J a n (patrząc w okno, n. str.)
Jaka śliczna! Co za oczy!
K a c h n a .
Co tobie ? Tak się czerwienisz... (patrząc
w okno, n. str.) Rózię widzi. Boże!
J a n (odprowadza Kachng od okna).
Chodź, Kachno, pójdziemy do sadu, dziś dzień prześliczny; tam są i nasi ojco
wie, porozmawiamy razem.
K a c h n a (smutnie).
Idę... idę... (Wychodzą środkiem.)
SCENA VII.
Dorota i Franek (zbliżają się do widzów rozmawiając).
D o r o t a (z przekąsem).
A co, Franku, widziałeś, jak posmut
nieli ? Czuły to oblubieniec i kochany przyszły teściulek!
F r a n e k . Doroto, to są iii ludzie!
— 52 —
— 53 —
D o r o t a .
Dawno jam to w uszy kładła Jakóbowi, a cóż? Starej nikt nie wierzy. Każdy mówi: stara plotki lubi! No, no, no, zo
baczymy, czy to plotki... (Po chwili.) Biedna Kachno, ciebie mi żal, twego szczerego serca, które tak wiernie przylgnęło do Jana...
Biedna ptaszyna, odboli to niemało!
F r a n e k .
A może też Pan Bóg to na dobre wy- kieruje? Jan nie wart Kachny!
D o r o t a .
Alboż ci to sama nie mówiłam? Mojej głowy nikt nie przeprze ! Niema złego, któ- reby na dobre nie wyszło, a niezawsze to szczęściem, co nam się szczęściem zdaje.
Pamiętam dobrze, lat temu dziesięć i my z Marcinem, Panie świeć jego duszy, po
nieśliśmy wielkie straty przez pożar. Co to było lamentu, rwania włosów i głębo
kiej troski! Podupadliśmy zupełnie, nie było na potrzeby konieczne, a cóż dopiero na bułki i wódkę! I cóż się stało ? Mój Mar
cin, który dawniej lubił zaglądać do kieliszka, zaczął teraz gorliwie pracować, odzwyczaił się od trunków, stając porządnym człowie-
— 54 —
kiem. Nasza strata więc, nasz ból na do
bre nam wyszły! I tu tak być może — ale gadu, gadu, a tu czas krówki doić.
(Odchodzi w lewo.)
F r a n e k .
Pójdę i ja konie napaść, trzeba pracą ojcu Jakóbowi dopomagać — niczem in- nem nie mogę... O, czemuż ja ubogim ?!
(Odchodzi za Dorotą.)
SCENA VIII.
M o s t e k , później R ó z i a .
M o s t e k (wchodząc zwolna środkiem).
Nikogo ne ma, a to co ? (W ola.) Doroto f Doroto! Czycho... nycz... pewnie są przy robocie; a chciałbym chętnie z Jakóbem po
gadać, ile on to Kachnie posagu da, chciał
bym każdy grosz dokładnie obliczyć, bo Stanisław obiecał procent. Sara chce, Sara musi mieć! Jan musiał mi przyrzec więcej...
głupi chłopak, kiedy obiecał, niech da! Mo
siek weźmie i schowa, bo on jednak zmar
nuje... głupiec! Ale czycho, ktoś idzie.
R. Ó Z i a (wchodzi ostrożnie środkiem).
A... to wy tu, Mośku!
M o s i e k .
A co panna Róża myszlala ? Nie ja, czy kot, czy co?
R ó z ia.
Myślałam, myślałam, źe wilk!
M o s i e k .
Wilk? A czy ja do wilka podotny ? R ó z i a .
Czasami.
M o s i e k .
Jakto ? W ilk ma zielone oczy, a ja mam fajn czarne ! Dlaczego ja do wilka podobny?
R ó zia.
Bo wilk jest drapieżne zwierzę.
M o s i e k .
A czy ja drapieżne zwierzę? Ne mam przecież lap zakrzywionych, a czy ja kogo zjadł, a co ja zrobił?
R ó z i a .
Co zrobił ? Wy sami najlepiej wiecie.
Ludzi nieraz namawiacie do wódki, do sprzedaży chaty, zboża, sukmany i zara
biacie grubo... to tak, jak gdybyście byli wilkiem, co ludziom krzywdę wyrządza!
— 55 —
M o s i e k (obrażony).
Co panna Róża gada? Niech panna Róża czycho będzie, to ne trzeba tak mó
wić, to obraza, do kozy za to można iść!
R Ó z i a (śmieje się).
Jakto mi wygraża! Mośku, Rózia się kozy nie boi!
M o s i e k .
Ja nyc złego ne robił — to ne prawda!
R ó z i a (na str.)
Nie może się uspokoić — w samo ją
dro trafiłam; dobrze mu, poco ludzi do złego prowadzi!
M o s i e k .
Jak panna Róża będzie tak gadać, to chłopcy ne będą kochać, bo oni ne lubią takiego mądrowania, a panna Róża będzie musiała starego Mośka kochać!
R ó z i a (śmieje się).
Ha, ha, ha, dobrze, Mośku, ale musicie codziennie się umyć i brodę zgolić!
M o s i e k .
Brody Mosiek nie zgoli, bo Sara lubi brodę, a myć... poco? Brrr... zymno, Mosiek ne lubi wody, mówią, rozum
— 56 —
zmywa, a Mosiek musi być mądry! Jabym pannie Róży dal do kochania ładniejszego chłopca.
R ó z i a (z ciekawością).
A którego?
M o s i e k .
Ale ne będzie panna Róża gadać, źe ja wilk? Bo, bo...
Ró z i a .
Nie, już nie powiem; a jakiego macie dla mnie chłopca?
M o s i e k .
Tu blizko jest, ładny — dobry!
R ó z i a .
Franek! Co wam to do głowy przy
chodzi! Frankowi jeszcze nigdy ożenek w głowie nie zaświtał!
M o s i e k . A dlaczego?
R ó z i a . To dzieciak jeszcze.
M o s i e k .
Ładne dziecko, ma dwadzieścia i parę lat! Mnie panna Róża ne wyprowadzi w pole, wiem ja dlaczego, ale na to jest rada: pięknie
— 57 —
- 5 8 -
mu w oczy patrzeć, to i zapomni o tamtej!
Stary Mosiek wie, co to znaczy pięknie pa
trzeć, co to za siła w ładnych'^ ślipkach, a panna Róża ma oczy jak błyskawice!
R ó z i a (śmieje się).
Ha, ha, ha, uciekajcie, Mośku, bo z tej błyskawicy wypadnie piorun i jeszcze was zabije!
M o s i e k (cofa się w głąb).
Nu, nu, już idę — niechno panna Róża pamięta o Franku, a ne mówi na Mośka
„wilk“, to pannie Róży dobrze z tem bę
dzie ! (Odchodzi środkiem.)
SCENA IX.
R ó z i a (sama, po chwili).
Co to za przebiegły żyd! Nie ode
rwiesz mnie od Jana, nie, nie! Wiem, źe ci Stanisław procent od posagu Kachny obiecał... wiem, ale nie zobaczysz go, Mośku... nie... nie... bo z tej mąki chleba nie będzie! Ale gdzież oni są wszyscy?
Chciałam się dowiedzieć, co tu się dzieje i czy Kachna bardzo zajęta Jasiem, (idzie
do okna.) A... są w ogrodzie, przynajmniej stąd im się przypatrzę. (Po chwili.) Kach-
chna płacze, Jaś kwaśny, Jakób i Stanisław przepierają się. (Po chwili.) Nie wiem, co mnie za siła ciągnie do Jana? I żegnam się krzyżem świętym i modlitwę mówię, a co ciągnie, to ciągnie... Jezus! Marya!
czy zły duch?! (Po chwili.) Serce mi mówi, źe Jaś moim będzie! Ale cóż na to powie wieś cała? Co na to powie sumienie? Od
mówiłaś oblubieńca Kachnie, poswarzyłaś kumów... ksiądz proboszcz nie da roz
grzeszenia! — A nie pragnij tego, uczyli nas, co nie twoje: ani żony, ani wołu, ani osła. (Po chwili.) Cóż mi ta Kachna zrobiła, że jej taką krzywdę chcę wyrządzić? Wszak ona Janka bardzo kocha, będzie nieszczę
śliwa... hm... hm... to prawda, trzeba się poprawić. Pójdę się modlić do figury, może złe myśli mnie opuszczą. (Po chwili z radością.) Zobaczył mnie Jan w oknie, jak się Ślicznie uśmiechnął! (Chwyta się za serce.>
Jasiu, Jasiu, ja cię jednak kocham!
Śpiew nr. 3.
Niech nas i kilka zwiąże pierścieni, Serce z niewoli jednak uciecze!
Wróci, gdzie miłość szczera promieni, Chociaż swe szczęście nieraz odwlecze.
Jakiż okropny przymus synowi, Gdy tak rodzica wola go gniecie!
— 59 ~
— 6o —
Ciężkim wyrzutem kiedyś odpowie, Jeśli przykrości walką nie zmiecie.
Szczęście to nasze w chacie ubogiej Wtedy zabłyśnie jasno i szczerze, Gdy je ogrzewa ciepła dłoń drogiej, Gdy się z miłości dwoje pobierze.
(Zasłona spada.) Koniec aktu II.
AKT III.
/{Scena przedstawia sad Jakób a: po lewej stronie w głębi widać chatę, przed nią ustawiony warsztat ciesielski, ławka
pod drzewem po prawej stronie.)
SCENA I.
J a k ó b i F r a n e k (obrabiają drzewo przy warsztacie).
J a k ó b .
Szczerze dla nas pracujesz, Franku, za
ledwie świtało, już byłeś przy warsztacie.
F r a n e k .
Jedyny to sposób, żeby wam wdzięcz
ność swoją okazać, ojcze Jakóbie.
J a k ó b .
Nie chcę tego i nie żądam, mój synu, abyś dla nas swe siły stargał; za gorliwym jesteś przy pracy!