Rok iv. Niedziela, dnia 15 lipca 1934. Nr. 28. (174)
Don wydarzenia
Pochłonięci po czubki włosów własnemi sprawami, które w o- kresie letnim osięgają maksymal-
Ś. p. Marja Skłodowska-Curie
Znakomita uczona polska Marja Skło
dowska-Curie zmarła dn. 4 b. m. w sa
natorium koło Sallanches we Francji.
ne swoje napięcie, oderwaliśmy się na okres dwóch tygodni od świata zewnętrznego.
Rozproszkowani po jeziorach, puszczach i plażach na małe grup
ki obozowe, przetwa
rzające zimowe zaso
by sadła i tłuszczu na słoneczną energję ru
chu i pogody, utraci
liśmy kontakt z życiem zwykłem, codziennem.
A tymczasem wzbu
rzone fale tego życia, jak fale morskie, nie spoczywają ani chwili, przelewając się od brze
gu do brzegu, raz wzburzone i groźne, to znów łagodne i pieści- we, ale wiecznie ruch
liwe, wiecznie dążące w sobie tylko wiado
me przeznaczenie.
I oto teraz, kiedy pod ociekającemi desz
czem namiotami wycze
kujemy na świetlisty promień słoneczny, za zachodnią naszą grani
cą zaszły wypadki, któ
rych wagę określa licz
ba ofiar. Rewolucja nie
miecka i śmierć najwię
kszej kobiety świata, p. Curie-Skłodowskiej wstrząsnęły Europą.
DZISIEJSZY NUMER ZAWIERA : Dział o g ó ln y : Dwa wydarzenia.
Uroczyste pranie honoru. Przebo
jem przez życie.
Spraw y m orskie: — Święto Morza.
Na Sardynję.
Dział P. W. i W. F .: Fałszywe po
dejście.
Dział rolniczy. Podsłuchane.
Działy sta łe: U nas i zagranicą.
W powietrzu, na ziemi i na wodzie.
Twórzmy potęgę lotniczą! Wszyscy w szeregach organizacyj P. W. Włas
nemi siłami przy rodzinnym stole.
Radjo w izbie — świat na przyzbie.
Odpowiedzi Redakcji, świat na ró
żowo. Ogłoszenia.
Jeszcze tam wszystko kipi, jeszcze wytrącony z równowagi naród niemiecki nie zdołał ochło
nąć po znacznym upuście krwi
— trudno przeto zdecydować się na pełną i dokładną ocenę zmian, jakie zaszły w obliczu Niemiec, i trudno o wyrokowanie, jakie będą następstwa.
Niemniej jednak już dziś mo
żemy sobie powiedzieć, że w
„państwie bojaźni bożej” nie wszyscy chodzą hitlerowskiemi drogami, chociaż partja narodo
wych socjalistów dołożyła wiele wysiłków i nie żałowała ani pa
łek gumowych, ani obozów kon
centracyjnych, ani nawet paru gramów ołowiu dla najoporniej
szych, aby wszystkich prawdzi
wych Niemców wtłoczyć w jed
nolicie ciosane ramki, wyciągnąć wszystkich pod jeden sznurek, postawić wszystkich na jedną
Str. 2.
komendę — jednem słowem —
„ gleiehschaltung“.
Kilkadziesiąt trupów, mniej lub więcej sprawnie przeniesionych w zaświaty, tysiące aresztowa
nych, bardzo głębokie przemiany w organizacji samej partji do
wiodły niezbicie, że interes par
tji i interes państwa — to nie jest jedno i to samo.
Dążąc do władzy, obecny kanc
lerz nie żałował mocnych słów i ponętnych obietnic wycieńczo
nym bezrobociem rzeszom pro- letarjatu niemieckiego.
Bezrobotni robotnicy fabrycz
ni, wyczekująca na posady mło
dzież akademicka, utytułowani doktorzy wszelkich nauk oraz żerujące na każdym ruchu spo
łecznym męty szły ochotnie za wodzem po zwycięstwo i po wła
dzę. Bo razem z władzą przyjść miały posady i lekki byt.
Okazało sie jednak, że od o- bietnic do ich realizacji daleka droga nawet po zwycięstwie i na
wet dla Hitlera.
Objąwszy rządy nad sześćdzie- sięcio-miljonowym narodem, zo
baczył wódz Trzeciej Rzeszy, że inaczej wyglądają rządy z ulicy, a inaczej z kanclerskiego krze
sła. I tu zaczynają się nieporo
zumienia.
Wodzowie i szturmowcy z prze
dziwnie ponazywanych oddziałów żądają posad i pieniędzy. A w skarbie pustki. Niema z czego dać. A natarczywie wyciągnięte ręce od próśb przechodzą do groźby. Trzeba się zdecydować:
albo dobro państwa, albo dobro partji!
Kanclerz wybrał to pierwsze, poświęciwszy partję i przekreś
liwszy lwią część swego pro
gramu.
Naczelnicy ruchu hitlerowskie
go i najbliżsi współpracownicy Fuhrera musieli dać głowy.
Przy okazji dał też głowę ge
nerał Schleicher, nadzieja junk- rów pruskich.
Oddziały szturmowe otrzymują bezterminowe urlopy bez prawa noszenia mundurów.
Bunt szturmowców został zdła
wiony w zarodku i krwawo.
Hitler zwyciężył i nadal dzier
ży władzę.
Ozy jednak czuje się tak sa
mo mocno, jak przed buntem ? Ozy stanowisko jego jest nadal niewzruszone? Pokaże to naj
bliższa przyszłość.
Wydaje się jednak, że po zli
kwidowaniu oddziałów szturmo
wych, Hitler stracił najpoważ
niejszą podporę swojej władzy — siłę.
Dziś, tak jak przed rewolucją hitlerowską, ostoją siły i ładu w państwie jest znów Reichs- wehra i na niej oprzeć się mu
szą władcy Niemiec.
Ozy zaś panowie z Reichsweh- ry zechcą nadal pozostać pod rozkazami człowieka „nie ze swo
jej sfery” — zobaczymy!
Dla nas rewolucja niemiecka stanowi jeszcze jedną lekcję or
ganizowania życia państwowego.
Wykazuje ona niezbicie, że par- tyjnictwo i władze partji prowa
dzą państwo do przepaści i z in
teresami całego narodu pogodzić się nie dadzą.
* •}» *
Drugie wydarzenie — śmierć najsławniejszej naszej rodaczki, Marji Skłodowskiej — okryło ża- łobącały świat naukowy, a szcze
gólnie Polskę, której imię roz
sławiła po wszej ziemi.
Marja Skłodowska urodziła się w r. 1867 w Warszawie. Tam też ukończyła szkołę średnią. Studja uniwersyteckie kończy w Pary
żu na wydziale fizyczno-che- micznym i matematycznym. Tu poznaje swego przyszłego męża, Piotra Curie, profesora w tech
nicznej szkole fizyki m. Paryża.
Po ukończeniu studjów prag
nęła pracować w ojczyźnie swej
— w Polsce — lecz nie znalazła tu miejsca, gdyż ówczesny świat nie mógł jeszcze pojąć, że ko
bieta również może być naukow
cem i może na tem polu twórczo pracować. Wraca więc do Francji, i wychodzi zamąż za p. Curie.
Odtąd pracują wspólnie, two
rząc nowe podwaliny pod wie- J. OSIECKI
Fałszywe
Większa radość panuje niebie spowodu nawrócenia jed
nego grzesznika niż spowodu dziewięciu — czy też dzie
więćdziesięciu dziewięciu spra
wiedliwych.
To zdanie z pisma św., które
go dokładnego brzmienia nie pomnę w tej chwili, możnaby umieścić jako motto na czele dzisiejszych rozważań — rozwa
żań na temat bardzo aktualny, a zarazem może drażliwy. Lecz tylko pozornie drażliwy. Kiedy bowiem rozpatrzymy naszą kwe- stję z właściwej strony, opadną
________ MŁODY GRYF_________ Nr. 28.
dzę chemiczną. W ich labora*
torjum wyłaniają się nowe nie
znane dziedziny budowy materji.
^ Odkrycie zasad promieniowa
nia pierwiastków i wynikających stąd przemian w ich budowie — stawia Marję Skłodowską i jej męża w czołowym szeregu od- kry wcó w-n auko wcó w.
A wynalezienie dwóch nowych pierwiastków promieniotwór
czych — polonu i radu — wy
nosi ich na szczyt sławy i przy
nosi nagrodę Nobla.
Po tragicznej śmierci swego męża, który zginął w katastro
fie samochodowej, Marja Skło
dowska obejmuje po nim kate
drę fizyki na Sorbonie (uniwer
sytet w Paryżu), a jednocześnie wychowuje dwoje swych dzieci i dalej prowadzi badania nau
kowe.
Wkrótce Marja Skłodowska staje się dobroczyńcą ludzkości, odkąd wykryto lecznicze działa
nie radu na raka — najstrasz
liwszą i niepokonaną dotąd cho
robę.
Przywiązana zawsze do kraju, gdy urzeczywistniły się jej ma
rzenia i Polska odzyskała niepod
ległość, dąży do podniesienia na
uki polskiej na światowy poziom i daje inicjatywę do utworzenia w Warszawie Instytutu Radowe
go, poświęconego nauce _ i lecz
nictwu.
W dniu 29 maja 1932 r. w o- becności Marji Curie-Skłodow- skiej i p. Prezydenta Rzeczypo
spolitej nastąpiło uroczyste po
święcenie Instytutu.
Pogrzeb Marji Ourie-Skłodow- skiej odbył się, na wyraźne ży
czenie zmarłej, bardzo skromnie.
podejście
wszelkie pozory drażliwości, a równocześnie za jednym zama
chem staną się bezprzedmioto
we i ukażą się w swem właści- wem świetle wszystkie ataki, ja
kie w naszej kwestji mamy do zanotowania ze strony obozu opozycyjnego. Chodzi nam o Związek Strzelecki i o stanowi
sko, jakie wobec niego zajmuje opozycja, a nawet szersze koła społeczeństwa pod wpływem właśnie tych opozycyjnych na
paści.
Jakie jest zadanie Związku Strzeleckiego ? W ogólnej za
Nr. 28. MŁODY GRYF Str. 3.
sadzie swej proste i zrozumiałe, a w szczegółach wysoce skom
plikowane i różnorodne, napo
tykające na różne trudności.
Związek Strzelecki skupia w swych szeregach najszersze masy młodych ludzi, zaprawiając ich do pracy organizacyjnej pod sztandarem Marszałka Piłsud
skiego i przygotowując do obro
ny granic z bronią w ręku.
Związek Strzelecki jest najważ
niejszym odcinkiem na szerokim froncie przysposobienia wojsko
wego w Polsce.
To wielkie zadanie Związku Strzeleckiego w życiu codzien- nem rozdrabnia się jednakże na niezliczone mniejsze zagadnie
nia, które wymagają rozwiąza
nia. W swej pracy organizacyj
nej Zw. Strzel, napotyka na za
dania, które stwarza już sama różnorodność elementów, jakie skupia pod swoim sztandarem.
Wypływa stąd konieczność roz
toczenia nad członkami Związku dalekoidącej opieki moralnej, za
interesowania ich kwestjami ide- owemi, odciągnięcia od rozry
wek niskich ku zabawom szla
chetniejszym, jednem słowem konieczność najdalej pojętego wychowania obywatelskiego.
Ten cel ma na oku cała akcja świetlicowa i oświatowa Związku, wymagająca wielkiego nakładu pracy i kosztów.
Mając do czynienia z różno
rodnym żywiołem, jaki się gro
madzi w szeregach członków, trudno uniknąć, by nie wkradły się do nich jednostki podejrzane, niedojrzałe jeszcze do życia zbio
rowego. I przeciwnie, właśnie o te jednostki chodzi. Chodzi o to, aby właśnie tych lu
dzi wciągać do pracy w ra
mach organizacji i uszlachetniać ich. Związek Strzelecki nie jest przecież organizacją, która przy
chodzi do gotowego, lecz orga
nizacją twórczą, która ma stwa
rzać dopiero dzielnych i war
tościowych obywateli.
Na tem tle powstają nieporo
zumienia, które koniecznie na
leży wyjaśnić, usunąć. Zdarza się bowiem, że taki niedojrzały jeszcze obywatelsko osobnik, znajdujący się już w szeregach Zw. Strzel., wykroczy przeciw prawu, popełni czyn karygodny.
Są to wypadki sporadyczne, ale zdarzają się.
Co się wówczas dzieje? Prasa opozycyjna, śledząca z zawiścią rozwój Związku Strzeleckiego, uderza na alarm. Pojedyncze
wypadki uogólnia i obrzuca ste
kiem kolumnij cały Związek, nie oszczędzając nikogo, nie prze
bierając w słowach. Papier jest cierpliwy, a późniejsze sprosto
wania już nie wynagradzają cał
kowicie krzywdy, jaką takie na
paści wyrządzają Związkowi.
Nie należy bowiem zapominać, że pewien odłam społeczeństwa urabia sobie opin ję na jednostron
nie zjadliwych napaściach praso
wych, i nie ma sposobności, by zdania swoje poddał rewizji. W ten sposób kształtuje się zupeł
nie błędna opinja o Związku, która następnie obiega z ust do ust, przybierając coraz potwor
niejsze rozmiary.
Tymczasem ta sama prasa za
pomina i przemilcza, jaki ogrom pracy wkłada się w to, aby ta
kich osobników, o jakich wspom
nieliśmy, było coraz mniej. Za
pomina, że cała praca Zw. Strz.
wychodzi właśnie z założenia, aby wciągać do swoich szeregów nietylko owych „sprawiedli
wych“, lecz głównie tych „grzesz
ników“, których należy „nawró
cić“. I znowu o tej pracy uszla
chetniającej milczy ów szkodli
wy odłam prasy. Dokonywa się ona zresztą, jak każde zbożne dzieło, w ukryciu, bez rozgłosu.
Tem głośniej jednak i skrupu
latniej rozdmuchuje sparodycz- ne wypadki niepomyślne.
K apaści na Związek Strzelecki z racji wykroczeń kilku niepo
czytalnych członków nie wpły
wają ujemnie ani harmująco na jego dalszą działalność. Związek zdaje sobie sprawę ze swych szczytnych celów i nie zbacza z drogi, którą sobie wytknął.
Ostrze napaści zaś zwraca się przeciw samym napastnikom, chcącym w oczach swych czy
telników zohydzić ideę Związku Strzeleckiego. Zbyt wyraźnie wyzierają z tych napaści zjadli- wość i nie mająca granic zawiść oraz brudne zamiary oszczercze.
Nie świadczą one zaś zbyt po
chlebnie o napastnikach. Prze
ciwnie, wydają na nich druzgo
cący sąd i są jaskrawym przy
kładem niezgody, jaka nurtuje nasze społeczeństwo, oraz wich- rzycielskiej roboty, jaką pewne czynniki usiłują zamącić pra
worządność i spokój w państwie.
Te krecie podkopy jednak do celu nie doprowadzą. Zbyt sil
ny jest w tym wypadku Związek Strzel., zbyt szlachetne są jego cele i idea.
Nadejdzie też czas, że idea ta znajdzie zrozumienie u wszyst
kich.
Trudno zrozumieć, dlaczego taka niezgoda i waśnie dzielą społeczeństwo na różne obozy.
Trudno znaleźć wytłumaczenie dla zjadliwych napaści, któremi partja przeciwna usiłuje zohy
dzić szczytny cel. Każdy przy- klaśnie rzeczowej dyskusji, która ma na celu wyłuskanie z różnych plew jądra prawdy. Dyskusja taka jest uzasadniona, obie strony w tym wypadku, mimo że róż
nych zdań, pracują zgodnie nad jednem zagadnieniem z tym za
miarem, by znaleźć dlań najlep
sze rozwiązanie.
Nic jednak nie może uspra
wiedliwić brzydkich napaści.
Ich celem nie współpraca, lecz robota destrukcyjna, niszczy
cielska, wywrotowa. Dla tej pracy nie można znaleźć innej nazwy ja k : warcholstwo.
Mimowoli nasuwa się przy tych rozważaniach pewne po
równanie z naszym sąsiadem za
chodnim. Bynajmniej nie chce
my gloryfikować Niemców ani ich systemu rządzenia. Ale fakt jest faktem, że u nich panuje inna karność niż u nas, a w każ
dym razie brak u nich warchol- stwa w takiej formie, jaka ce
chuje nasze społeczeństwo.
Jeden przykład z ostatnich czasów nasuwa się tutaj na myśl.
Padł w Niemczech rozkaz z góry:
przyjaźń z ’Polską. Odrazu, z miejsca nastąpiła na całym fron
cie niemieckim radykalna zmia
na. Ustały napaści, twarze nie
mieckie zwróciły się w stronę Polski z uśmiechem. Nie chce
my zgłębiać, co się kryje pod tą powłoką zewnętrzną. Nam chodzi tutaj o podkreślenie tego posłuchu, który jest pierwszym warunkiem w państwie, by ułat
wić wyprowadzenie nawy pań
stwowej na spokojne wody.
W naszym konkretnym wy
padku Związek Strzelecki wciąż jest narażany na skutki naszego warcholstwa, dla którego brak słów potępienia. Praca Związku jednak, powtarzamy, mimoże u- trudniana wskutek tych napaści, nie osłabnie, lecz wytrwale dą
żyć będzie po wytkniętej linji do swego celu. Możemy tyko przestrzec: Nie rzucajcie kamie
ni pod nogi tym, którzy pracują dla dobra państwa. Warcho
łów bowiem w końcu zawsze spotka kara.
Str. 4. MŁODY GRYF Nr. 28.
5. STAWIER
Uroczyste pranie honoru
Z początkiem wakacyj szkol
nych rokuPańskiego 192..., w ma
łej mieścinie W... nad Prosną, zrobił się wielki ruch, gdyż we
soła siódemka gimnazjastów — jak rok rocznie — zjechała na wakacyjne wywczasy. Siedmiu gimnazjastów w wyświechtanych czapkach, zesuniętych zawadjac- ko na lewe ucho i jedna pensjo
narka, towarzyszka wakacyjnych zabaw (dzisiaj już pani doktor medycyny), to gromada zdolna przewrócić do góry nogami nie- tylko taką dziurę prowincjonal
ną jak miasteczko W.
Pierwszy zjawił się na bruku komendant tej paczki, siedmio- klasista Stach Fanfaron, którego przodkowie byli podobno zało
życielami miasta i całej okolicy i który pysznił się herbem z po
kracznym kozłem na tarczy.
Według własnych słów Stacha, ten kozioł tak spokraczniał po bliskiej komitywie rodu Fanfa
ronów z Zagłobą. Wiadomo bowiem, że imó Onufry Zagłoba dostał od kompana przy jakiejś tam okazji kuflem w czoło i od tego czasu pieczętował się her
bem wczele, czyli szachownicą.
Fanfaroni herbu kozioł odzie
dziczyli szachownicę Zagłoby i „jego dobra w Inflanciech“, więc ich rodowy kozieł przybrał nienotowaną dotychczas w zoo- logji postać półkozła i półsza- chownicy. Wierzyliśmy na sło
wo Stachowi w te różne bre-
werje rodowe, jak również wie
rzyliśmy we wszystko, co z ust Stacha wyszło, choć czyniliśmy nierozsądnie, bo kilka lat później autor legendy o koligacji rodu Fanfaronów i Zagłoby został dziennikarzem, opierając swój byt i karjerę na bladze.
Drugi przyjechał Wacek Wa- lichnowski, zwany armatą. Przy
domek Armata ma również swoją historję, choć nie tak starą i fał
szywą, jak historja rodu Fanfa
ronów. Kiedy dowódca pow
stańców wielkopolskich polecił gimnazjastom w tajemnicy zbie
ranie wszelkiego rodzaju broni, cała brać uwzięła się, by broń zdobywać na „Grenzschutzu“.
Robiono to w sposób różny.
Zbierano skrycie, kupowano od zdemoralizowanych żołnierzy niemieckich, wymieniano na ty
toń i żywność. Zastrzegam się przed ewentualnem posądzeniem, jakobyśmy tę broń kradli z ma
gazynów niemieckich. Zdoby
waliśmy uczciwie, a jeśli chodzi o Wacka Walichnowskiego, to w sposób najuczciwszy pod słoń
cem zdobył całą armatę z za
przęgiem czterech wychudzonych koni. Wackowi ta armata tro
chę przewróciła w głowie, ale w gruncie rzeczy był to porząd
ny i skromny chłop. Armatą tytułowano go jeszcze za czasów uniwersyteckich. Dziś nie jest już armatą; jest leśniczym państ
wowym.
Skolei reszta braci ściągnęła na wakacje, nie wyłączając ozdo
by naszego towarzystwa, czwar
toklasista Kazi.
Wakacje zapowiadały się bar
dzo dobrze, lecz sam wstęp do nich popsuł nam przybysz, świeżo upieczony nauczyciel. Wpadła mu w oko nasza Kazia i począł się do niej „migdalić“. Kazia, jak każda kobieta, mile połech
tana temi zalotami, byłaby może wkońcu zdradziła nas wszystkich dla absolwenta seminarjum nau
czycielskiego Jończaka, aleśmy wczas temu zapobiegli.
Po dłuższej naradzie nakaza
liśmy Kazi pod groźbą natych
miastowego wykluczenia z na
szej paczki udawać poważnie chorą i nie wychodzić przez kil
ka dni z domu. Krzywiła się dziewczynka trochę, ale rygor rygorem. Zwłaszcza, kiedy Stach użył całej swojej wymowy, by Kazię przekonać,że robi wielki wy
czyn dla dobra organizacji i spo
łeczeństwa, sprawa została ubita.
Już w drugim dniu choroby Kazi, „dojrzała i z przyszłością osoba“, Jończak, począł się krę
cić pod jej oknami. Na tę chwilę czekaliśmy. Stach z radości trą
cił „zlekka“ Wacka pięścią pod żebro, ten znów kolegę uraził obcasem w dostojną część ciała.
Jończak skłonił się nam, jak
by przeczuwał nasze wrogie za
miary. Podeszliśmy do niego, a Stach rozpoczął uroczyście na nutę marsza szopenowskiego.
— Sanowny pan nie nauczył się jeszcze postępować, jak przy
stało dżentelmenowi.
ALEKSANDER KADULSKI
Ma Sardynję
(W rażenia s podróży na „Iskrse“)
Rozmawialiśmy i śmieliśmy się w myśl przyję
tej^ zasady — pokazywać .młodość, życie i weso
łość. Kiedy nasze spojrzenia padły na „Lido“, napis jednej z największych tamtejszych plaży, zatrzymaliśmy się i zrobiwszy jedno zdjęcie, we
szliśmy do pięknego budynku zarządu plaży.
Po nabyciu za dość umiarkowaną cenę bile
tów, weszliśmy na plaże, a rozejrzawszy się trochę, skierowaliśmy swoje kroki w stronę kabin. Nie
długo jednak przekonaliśmy się, że są one jedy
nie dla stałych bywalców plażowych i bywają wykupywane na cały sezon. Musieliśmy iść do wspólnej szatni, gdzie po przebraniu się w ko- stjum kąpielowy, wkłada się ubranie do skrzynki i zanosi do przechowalni.
Po tych tarapatach pojawiliśmy się na pla
ży, gdzie zwróciliśmy uwagę humorem, odrębnym wyg4<Jem oraz obcą mową. Najwięcej jednak
rzucała się w oczy nasza odznaka sportowa szkolna, którą nosiliśmy na piersiach (biała kot
wica na czerwonem tle).
W tym dniu by
liśmy widocznie trochę przemęczeni, czy nie
wyspani, bo wkrótce straciliśmy swój szam
pański humor i rozmo
wa już nie toczyła się żywo. Wtenczas jednak zauważyłem jakiegoś młodego Włocha, który trzymał się koło nas i najwidoczniej zdawał się mieć ochotę zawar
cia znajomości z nami.
Kiedy spostrzegłem, że z jego strony nie do
czekam się pierwszego kroku, zapytałem go o coś po francusku, o ile dobrze pamiętam,
na co otrzymałem odpowiedź w tym samym ję- Pod wzrokiem
„Sardynek“
Nr. 28. MŁODY GRYP Str. 5.
Przemowa Stacha nie przy
padła do smaku Joficzakowi, ale począł nadrabiać miną i odrzekł:
— Kochany kolega żartuje.
Zresztą nie rozumiem, o co cho
dzi.
— Szanowny pan postąpił wo
bec naszej koleżanki i członkini związku Krzewienia Kultury To
warzyskiej, panny Kazi, jak ostat
ni gbur, a nie jak człowiek ho
noru.
— Co, ja nie jestem człowie
kiem honoru?
— Nie, bo szanowny pan za
wrócił w głowie pannie Kazi swojemi andronami, a kiedy biedna dziewczyna rozchorowała się z miłości, to szanowny pan sobie gwizda pod jej oknami.
— A co mam robić?
— Dżentelmen w takich wy
padkach sam wie co robić. Ja- bym poprosił mamusię panny Kazi o rękę córeczki.
Twarz Jończaka stała się w jednej chwili rumianą, a wyraz błogości rozlał się na tym cho
dzącym obrazie siedmiu grze
chów głównych.
Warto było widzieć nazajutrz scenę, kiedy Jończak, pchnięty energiczną ręką matki Kazi wy
leciał na ulicę, a za nim purpu
rowy bukiet róż. Sama Kazia wyzdrowiała od śmiechu.
Śmiechu była kupa, ale spra
wa zaczęła przybierać obrót zgo
ła tragiczny, bo obrażony na honorze Jończak przysłał spraw
cy swojego dyshonoru sekundan
tów z żądaniem satysfakcji ho
norowej i to nie inaczej, jak z bronią w ręku.
Zastępcy honorowi Jończaka, dwaj jego koledzy z seminarjum, w garniturach ciemnych, snąć pożyczonych od starszych kole
gów, albo też uszytych na wyrost, przejęci do głębi swoją misją, mówili wiele o honorze, o nie
skazitelnej czci swojego moco
dawcy, wszystko wykute z ko
deksu postępowania honorowego Boziewicza.
Sprawę ubito jak na kolanie.
Spotkanie dwóch przeciwników odbyło się w pobliskim lesie.
Kulawiec, kierownik walki, przy- dźwigał ze sobą dwie olbrzymie krócice szwedzkie, które świsnął ojcu ze ściany. W szystko odbyło się według wszelkich prawideł walki o honor. Przeciwnicy, ustawieni o 13 metrów od siebie, dzierżyli 10-cio funtowe krócice kapiszonowe, czekając sygnału kierownika walki. Jończak bla
dy, jak kreda i... Stach, lekce
ważąco spokojny, jak przystało na potomka starożytnego rodu Fanfaronów.
— Panowie, uwaga, rozlega się uroczysty głos Kulawca.
— Cel! ... Pal! ...
Ryk armaty niemieckiej, zwa
nej grubą Bertą, był niczem wo
bec huku dwóch krócic. Olbrzy
mi biały obłok zakrył przeciw
ników. -^Wszyscy legli na ziemi.
Jończak zemdlony, reszta braci honorowej w drgawkach śmie
chu...
Krócice były nabite prochem i mieloną kredą.
Dwa dni po tern praniu hono
ru Jończak wyjechał, a my roz
poczęliśmy na dobre wakacje, już w towarzystwie zdrowej Kazi.
Nikt nam nie psuł wakacyjnej zabawy.
Ćwicz oko i dłonie w Oj
czyzny obro
nie ! — Oto wielkie hasło obozów p. w.
w Cetniewie.
zyku. Znajomość była zawarta, a rozmowa po
toczyła się normalnym torem. Najpierw pytania skąd przybyliśmy (bo, że byliśmy marynarzami z „Iskry“, każdy się domyślał), jak długo zabawi
my, czy nam się podoba Cagliari i t. d.
Po pewnym czasie zaproponowałem wspólne zdjęcie. Do fotografji poprosiliśmy również kilka młodych i bardzo ładnych Włoszek i przy tej okazji ubawiliśmy się serdecznie.
Ponieważ nasze sympatyczne i piękne towa
rzyszki nie znały żadnego obcego języka (co nas zresztą na Sardynji nie dziwiło), używaliśmy naj
rozmaitszych słów, w których przeważały francu
skie. O ile możności — wtrącaliśmy wyrażenia włoskie. Rozmowa taka, która zdawałoby się, powinna się urwać w samym zarodku, wbrew oczekiwaniu toczyła się nader żywo. Wesołość powodowało najmniejsze zdarzenie, byle słowo, wypowiedziane z mniejszym, lub większym sen
sem.
Po odejściu miłych Sardynianek pozostał z nami jeszcze ów student. W czasie rozmowy z nim dowiedziałem się, że dzień ten (pierwsze
dni lipca) to dopiero zapowiedź nadchodzącego sezonu na plaży, sezonu, który trwa od połowy lipca do września. Według „Przewodnika po Wło
szech" w tym czasie wszyscy cudzoziemcy opusz
czają ten kraj spowodu upałów. Byłem przeto zdziwiony, zestawiwszy te dwie wiadomości.
Drugą ciekawą wiadomość o tutejszej plaży rów
nież od niego otrzymałem. Otóż w czasie roz
mowy zwrócił mi uwagę na samą plażę, na jej piasek, nazywając go świetnym. Tym razem mimo grzeczności, obowiązującej mnie, jako gościa w je
go krainie, musiałem mu powiedzieć, że w Polsce plaże są znacznie lepsze. Piasek na „Lido“ był zmieszany z pyłem i niejednolity, przyczem nad samem morzem zawierał znaczne ilości wodoro
stów. Dopiero uprzytomniwszy sobie, że Sardynja to jedna wielka skała, można zrozumieć ów za
chwyt nad tą odrobiną nienadzwyczajnego piasku.
Zato krajobrazowo przewyższać musi Poetto każdą plażę polską. Cała zatoka jest jakby niziną, wśród otaczających ją_ gór; cudny błękit wody w oddali zmienia się w śliczny szmaragdowy jasny kolor.
0. d. n.
Str. 6. MŁODY GRYF Nr. 28.
Echo M o Morza
Tegoroczny obchód Święta Mo
rza miał przebieg niezwykle im
ponujący. W sobotę, 30 czerwca na dworcu gdyńskim roiło się od tłumów młodzieży, przybywających co chwila specjalnemi pociągami ze wszystkich stron Polski i podą
żających zwartemi oddziałami w kierunku wzgórza Focha, gdzie go
towe kuchnie połowę i obszerne namioty czekały na gości.
W niedzielę wczesnym rankiem po całej Gdyni rozległy się dźwięki orkiestr wojskowych. Zwarte od
działy wojskowe, organizacyj i mło
dzieży podążały do stóp Kamien
nej Góry, gdzie przed pięknym oł
tarzem odbyć się miało solenne nabożeństwo.
Dokoła ołtarza, w karnym ordyn
ku, stanęły organizacje i wojsko.
Barwne szpalery pocztów chorąg- wianych młodzieży pomorskiej, dłu
gi szereg sztandarów młodzieży z całej Polski, stojących dookoła oł
tarza — ożywił niecodziennym wi
dokiem polanę u stóp Kamiennej Góry. W barwnym ordynku mie
szały się piękne hafty koszul wo- łyniaków, szare siermięgi poleszu- ków, pióra orle na czapkach pod- halan. Daleko ciągnęły się różno
barwne szeregi organizacyj P. W., przerywane tu i ówdzie jasną pla
mą lnianych koszul Straży Przed
niej i błękitem munduru Legjonu Młodych. Na prawem skrzydle, las białych proporczyków znaczył wspa
niałe szeregi 2-go pułku szwoleże
rów rokitniańskich ze Starogardu.
* O godz. 9,30 dalekie radosne
okrzyki tłumu oznajmiły miastu całemu, iż Pan Prezydent Rzeczypospo
litej udaje się na po
święcenie kamienia wę
gielnego Bazyliki Mor
skiej, którego to poświę
cenia, w obecności Pana Prezydenta Rzeczypos
politej i przedstawicieli Rządu, dokonał J. E. Ks.
Biskup Okoniewski.
Następnie odbyła się uroczysta msza św. po
łowa w obecności naj
wyższych dygnitarzy pań
stwowych i kościelnych.
Po wspaniałem oko- licznościowem kazaniu ks. biskupa Okoniew
skiego, głos zabrał w imieniu Rządu Rzeczy
pospolitej minister Flo- yar-Reichman. Podkreśliwszy zna
czenie morza dla mocarstwowego znaczenia państwa, p. minister po
wiedział, że Gdynia narzędziem zwycięskiej walki o pracę i byt!
Widzimy tu — kończył minister maszty i kominy naszej floty wo
jennej i marynarki handlowej. To miejsce musi pociągnąć naszą mło
dzież, musi wskazać jej drogę w daleki świat, którego bezmiar prze
kroczy świadoma wola i niedościg
niona twórcza inicjatywa Polaków.
Następnie serdecznie przemówił w imieniu Gdyni do młodzieży ko
misarz rządu mgr. Sokół.
Po przemówieniach oddziały mło
dzieży złożyły ślubowanie na wier
ność morzu polskiemu:
„Składając hołd pamięci Tych, którzy na przestrzeni długich wie
ków w obronie polskiego brzegu morskiego nad Bałtykiem polegli
— ślubujemy uroczyście wobec Boga i Ojczyzny
— stać zawsze na straży polskie
go morza,
— wartość pracy polskiej na mo
rzu nieustannie i wytrwale pomna
żać,
— czynem ofiarnym Morzu i Pol
sce w każdej służyć potrzebie“.
Po tej uroczystości Komisarz Rządu podejmował w Jachtklubie Rzeczypospolitej dostojnych gości śniadaniem, poczem na ul. 10 Lu
tego Pan Prezydent Rzeczypospo
litej przyjął trzy godziny trwającą wspaniałą defiladę wojska i mło
dzieży.
Po południu na pokładzie ss.
„Kościuszko” minister Floyar- Reichman udekorował komendanta tego statku, oficerów i marynarzy
„Krzyżami Zasługi” za bohaterskie uratowanie niemieckiego statku,
„Horst Wessel“. Złoty „Krzyż Za
sługi” otrzymał komendant statku kpt. Borkowski, srebrne krzyże — pierwszy oficer kpt. Depisz, por.
Zelwerowicz i por. Winkler, bron- zowe krzyże — starsi marynarze Kasiński, Panko, oraz młodszy ma
rynarz Stepanek.
Wieczorem u stóp Kamiennej Góry płonące ognisko zgromadziło wszystkich uczestników olbrzymie
go zjazdu.
Z życia portu gdyńskiego W przeciągu czerwca b. r. ogólny ruch pasażerski w porcie gdyńskim wynosił 1026 pasażerów, z czego przyjechało 443 pasażerów, a wy
jechało 583 pasażerów. Z tej cy
fry największa liczba przypada na ruch pasażerski ze Stanami Zjed- noczonemi, utrzymywany przez statki linjrGdynia—Ameryka.
Rysunek ! przedstawia Święto Morza w Warszawie, W dniu Święta Morza Pan Prezydent Rzplitej w otoczeniu członków rządu przyjmuje z pokładu statku wielką
defiladę na Wiśle.
Rysunek 2-gi przedstawia Święto Morza w Siedlcach- Pomysłowy model latarni morskiej, zbudowany na rynku w Siedl
cach z okazji Święta Morza, propagujący Fundusz Obrony Morskiej.
Nr. 28. MŁODY GRYF Str. 7.
J A N KWIETNIAK.
„Podsłuchane“
— Butan!... Butan! ...czy śpisz?...
— Nie śpię, ale daj mi spokój.
Zły jestem, jak cholera. Zro
biłem dziś — choć to u ludzi niby święto — jakie 40 kim.
i zmordowany jestem, że ledwie dyszę. Sami to się najedli i na
pili, bo całą drogę o tem opo
wiadali, ale mnie to nawet nie napoili. Spowrotem toci lejce dali tej smarkuli, „ukochanej“
Basi, a ta tylko szarpie i wali batem, aby prędzej — ... mam dość tego! ...
Cisza ... po chwili Kasztan znów...
— Bułan — a czy słyszałeś, że podobno wyszła ustawa ?...
— Czy ty do djabła nie masz innego zmartwienia? Ustawy cię zaczynają interesować! A czyś ty widział te dwuskibowce na tej żółtej glinie? Jutro to ci Franek na grzbiecie przypom
ni ustawę ! — a tam ziemia taką ciężka, że skibę tobyś mógł za
brać na plecy i zawlec na pole sąsiada..., to — to cię nie martwi, boś dziś cały dzień stał i nagle ci ustawa do głowy uderzyła.
— Bo wiesz — stara się tłu
maczyć Kasztan, który prze
jęty tą ustawą, nie zwraca zu
pełnie uwagi na to, co mówi Bułan — wiesz, był tu popołud
niu w stajni Franek i Wojtek i obaj ze sobą gadali, że im pan powiedział... wyszła ponoć usta
wa i teraz trzeba przy pojedyn
ce konia do wozu zawsze z pra
wej strony dyszla zaprzęgać.
— Wiesz, naprawdę,Kasztanie, że nigdy nie miałem wątpliwoś
ci, co do twego pochodzenia, ale teraz widzę, że na tym fol
warku, gdzie twoja matka praco
wała, tam musiały być i ... osły!
— No i co z tego — ciągnie dalej Bułan — alboś to nie cho
dził już po prawej stronie dyszla, a jak cię Wicek od Koniora sprzęgał z Jankiem z Pasiek toście we dwójkę, oba po lewej stronie chodzili — czy co ?...
a jak cię potem na jarmarku sprzedawali, to pytał ci się kto, po którejś dotychczas stronie chodził i po jakiej życzyłbyś sobie może chodzić ? !...
— O! dobrze pamiętam ten jar
mark. Sprzedawał mnie Wicek.
Na targowisku zagrzęgali mnie samego do wozu po prawej stro
nie — bo po tej miałem w parze chodzić. — Ośmiu chłopów siadło, na wóz, a czterech złapało za koła, a ty,bracie,ciąg! — Wicek wali niby batem, a miał ci takie trzcinowe kręcone biczysko, co mu się nigdy nie łamało — i tem wali, ile sił, bo chciał mnie do
brze sprzedać. Musiałem się dobrze przełożyć i ciągnąć ile tylko sił i tchu stało.
— No i ciągnęłoś po prawej—
i co ci się stało ? ...
— A no, nic i do dziś dnia chodzę po prawej, choć przed
tem w pojedynkę to chodziłem z lewej.
I to ci tak do głowy wlazło?
— Wiesz, bo podobno w ga
zetach o tem pisali...
— Co? co? — bom śpiący i nie dosłyszałem?
— Pisali o naszej krzywdzie w Kurjerku — szepce Kasztan, powoli a dobitnie wymawiając każde słowo.
Bułan aż zerwał się na przed
nie nogi, gdy to usłyszał i pod
niósłszy łeb do góry, odwinął górną wargę, odkrywając szereg żółtych grubych zębów.
Ludzie, którzy mają coś z koń
mi do czynienia, wiedzą, że u konia — którego życie — to jedno pasmo pracy, a nieraz wprost tortur i głodowania — to rzad
ki objaw szczerego zadowolenia—
stąd też, jak się śmieje to już
„na całe gardło“.
Bułan, choć zmordowany cało
dzienną pracą — ryknął sobie
śmiechem, bo tak go ta wiado
mość rozweseliła.
Ciche ha! ha! rozległo się po stajni. — Całe szczęście, że konie śmieją się po cichu, bo gdyby tak ryknęły śmiechem po nasze
mu „na całe gardło“, to przy tych końskich płucach, kiedy w stajni sporo koni stoi, niejedna szopina poszłaby, jak dyna
mitem rozsadzona.
— Co, w Kurjerku o tem pi
sali, że w pojedynkę mamy cho
dzić po prawej stronie dyszla?
Co?...
I znów górna warga skręca się jak trąba u słonia, szczerzą się żółte zębiska, Bułan aż się na prawy bok przechylił, bo już w dotychczasowej pozycji nie mógł wytrzymać.
— A to ciekawe, o tem — nad czem szkoda się zastanawiać — to piszą, a o tem, żeby gospo
darz nie wiązał uprzęży drutem zardzewiałym i nie wbijał go nam w ciało, o tem, by nas nie dusił ciasnem naszelnikiem lub nie odparzał chomątem, by nie prze
ładowywał ciężarem wozu i nie walił biczyskiem niewinnego ko
nia, gdy nie może ruszyć z miejs
ca — o tem to nic nie piszą — skarżył się Bułan, kiwając łbem.
— Bo napewno albo nie wie
dzą, albo też może nie chcą wie
dzieć — tłumaczy Kasztan.
— Nie! „Ja ci powiem co in
nego, to napewno piszą ci fa
chowcy, co jakby mu dali lejce do ręki, tobyś takiego fachowca odczuł tak, jak ja dzisiejszy
„spacer“.
— Lepiej żeby nauczyli gospo
darzy tego, z czego uprząż ro
bić, jak i czem ją smarować, by nas nie odparzała, żeby ryma
rze lepiej znali naszą budowę i umieli uprząż do konia dopa
sować, a nie — jak się to im zdaje — że wszystkie zrobione
„na jedno kopyto“ na każdego muszą pasować. — To zaś, czy ja tam po prawej, czy po lewej stronie dyszla chodzę, to mi jest obojętne — nawet po
wiem, że jest ono praktyczniej
sze, bo przy dzisiejszym ruchu samochodowym i prawym kie
runku jazdy jest to i bezpiecz
niejsze dla samego konia, szcze
gólnie takiego, co jeszcze mło
dy i samochodu nie zna.
— Grunt, by uprząż była wy
godna i owies, a nie plewy z sieczką w żołądku — a ciąg
nąć, to czy tu, czy tam — to zawsze trzeba — dodał z nacis
kiem Bułan.
IV. J. M. W Y D E SZ Y Ń SK I
Przebojem przez życie
(5) P O W I E Ś Ć
— No i co?
— Jakto, co ? Jak babcię kocham, nie wie
działem, że jesteś taką zakutą pałą! Trzeba roz
głosić wyprawę. Cała Polska musi się o tern do
wiedzieć. Będą nas witać na każdej przystani, conajmniej tak, jak braci Adamowiczów.
— Nie wiedziałem, że masz tak bujną fan
tazję — odparł zniecierpliwiony już Wacek. — Zresztą, podobno pyszałkowanie się wcale mi nie odpowiada.
Mielisz jednak znał dobrze Wacka i wiedział, jak do niego przemówić. W wyniku prawie że godzinne] gorączkowej wymiany zdań, obydwaj skierowali swoje kroki do redakcji „Wiadomości Pomorskich“, słynących z wielkiego zainteresowa
niem się sportem i młodzieżą.
Była już godzina siódma, kiedy znaleźli się w gabinecie urzędującego redaktora.
— Dobrywieczór panu!
— Dobrywieczór.
Stali przez chwilę oszołomieni na progu wiel
kiego pokoju. Co chwilę odzywał się telefon, a z przeciwnej strony korytarza dochodził głuchy odgłos maszyn drukarskich.
W szystko zdawało się w redakcji fruwać i szaleć. Stos papierków na stole pana redaktora, słuchawka telefonu tańczyła rumbę, jakiś zamoru- sany chłopak co chwilę wbiegał i wybiegał. Wra
żenie było istotnie przytłaczające.
Jedynym spokojnym człowiekiem w tym ca
łym harmiderze był redaktor. Właśnie w chwili ich wejścia zapalał fajeczkę i kiedy chłopcy po
przez kłęby dymu ujrzeli uśmiechniętą jego twarz, zbliżyli się nieśmiało.
— My, proszę pana, właśnie w takiej pewnej sprawie...
— Proszę bardzo, panowie zechcą usiąść.
W acek zwięźle i króciutko przedstawił ceł ich wizyty. Nie ulega przecież wątpliwości, że taka notatka, umieszczona w wielce poczytnem piśmie (komplement pod adresem redaktora), za
ciekawi opinję publiczną i będzie żywym dowo
dem, że celem wysiłków i marzeń młodzieży pol
skiej jest tylko i wyłącznie — Morze.
— Ładnie to powiedział — mruknął do siebie z uznaniem Mielisz, a głośno dodał:
— Jeszcze jeden wzgląd, panie redaktorze, przemawia za tern, ażeby ta notatka się ukazała.
— Wiem, wiem — rzekł redaktor, uśmiecha
jąc się szeroko i wypuszczając tern samem nie
prawdopodobne kłęby dymu.
— Chodzi wam zapewne o to, żeby was god
nie przyjęto w każdej przystani. Tak, tak, znane kłopoty...
— Gzy pan też kiedyś żeglował?
— Ha, ha, chłopacy! — mgła wspomnień za
snuła oczy redaktora. — W Gdyni byłem siedem
naście, osiem, tak prawieźe dziewiętnaście lat temr.
Stały tam wtedy trzy chałupy na krzyż i jakaś droga,
pełna brózd, wlokła się dokądś smętnie. A dziś?
Ho, ho!
Ostatecznie interes ubito. W dniu ich wy
jazdu ma się ukazać entuzjastyczna notatka!
M orowo!
Zwykle tak bywa, że każde niecierpliwe ocze
kiwanie przedłuża okres w nieskończoność. Tak było i w tym wypadku. W ackowi, Jankowi Ka
lecie i Mieliszowi wydawało się, że dzień zakoń
czenia roku szkolnego wcale nie nadejdzie.
W międzyczasie zaczął im włazić w kaszę Błachut. Jak się rzekło poprzednio, był to leń i wałkoń, jeżeli chodzi o jego postępy w nauce, a zgryźliwiec i krętacz w stosunkach koleżeńskich.
Nic też dziwnego, źe nasza paczka jaknajda- lej odsuwała od siebie możliwość udziału Błachuta w wycieczce. A tymczasem on wykorzystywał wszystkie dostępne mu środki, ażeby zjednać so
bie żeglarzy. Najpierw uderzył szturmem na Mię
ksza, z którym wiązały go stosunkowo „najser
deczniejsze“ i „najściślejsze“ węzły, bo wspólne krętactwa i wymigiwanie się od rzetelnej pracy.
Na którejś lekcji, w dwa dni przed zakończe
niem roku szkolnego, Błachut wyciągnął Mielisza na dziedziniec.
— Słuchaj, stary! Postanowiłem z wami w y
jechać, albo waszą balję roztrzaskam na drzazgi.
— Jaką balję?
— Te, mądry, nie udawaj franta. Przecież każde dziecko pozna się, że to balja, a nie żag
lówka. Nie nas, marynarzy, bujać, mój stary!
Błachut obrał fatalną taktykę, bo obraził śmiertelnie Mielisza.
— Toś ty taki, bracie! — syknął Błachutowi przez zęby. — I nie wstydzisz sie pchać tak bez
czelnie ao balji ?
— W braku maku i lak się przyda.
— Zdaje mi się, że jak ci zalakuję, to się nie poznasz.
Obydwóch zaczęło ogarniać rozdrażnienie.
Błachut się spostrzegł, że obrał złą drogę i począł się z niej cofać. Zagrał na sentymentalnej nucie.
— Słuchaj, Mielisz, poco się kłócić. W iesz przecież sam, dlaczego się garnę do waszej w y
cieczki. Jedyne urozmaicenie wakacyjne. Wpłacę swój udział, swój prowiant i nawet się o jeden namiot postaram. Miejsce też się znajdzie.
— N ie ! — odparł twardo i stanowczo Mielisz.
Na twarzy Błachuta ukazał się przewrotny uśmiech. Pogroził Mieliszowi i zgrzytnął zębami.
— Jak mi będziesz właził w kaszę, to roz
głoszę sposób zdobywania przez ciebie stopnia dostatecznego z matematyki.
— A ja o tern, jak naciągnąłeś historyka.
Obaj wkrótce zamilkli, gdyż rzeczywiście tą drogą do niczego nie zajdą. Za wiele grzechów mają na sumieniu!
— Co się tu długo bawić? Nie pojedziesz i koniec! — zakończył Mielisz dyskusję.
— Właśnie, że pojadę.