• Nie Znaleziono Wyników

Młody Gryf 1934, R. 4, nr 28

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Młody Gryf 1934, R. 4, nr 28"

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

Rok iv. Niedziela, dnia 15 lipca 1934. Nr. 28. (174)

Don wydarzenia

Pochłonięci po czubki włosów własnemi sprawami, które w o- kresie letnim osięgają maksymal-

Ś. p. Marja Skłodowska-Curie

Znakomita uczona polska Marja Skło­

dowska-Curie zmarła dn. 4 b. m. w sa­

natorium koło Sallanches we Francji.

ne swoje napięcie, oderwaliśmy się na okres dwóch tygodni od świata zewnętrznego.

Rozproszkowani po jeziorach, puszczach i plażach na małe grup­

ki obozowe, przetwa­

rzające zimowe zaso­

by sadła i tłuszczu na słoneczną energję ru­

chu i pogody, utraci­

liśmy kontakt z życiem zwykłem, codziennem.

A tymczasem wzbu­

rzone fale tego życia, jak fale morskie, nie spoczywają ani chwili, przelewając się od brze­

gu do brzegu, raz wzburzone i groźne, to znów łagodne i pieści- we, ale wiecznie ruch­

liwe, wiecznie dążące w sobie tylko wiado­

me przeznaczenie.

I oto teraz, kiedy pod ociekającemi desz­

czem namiotami wycze­

kujemy na świetlisty promień słoneczny, za zachodnią naszą grani­

cą zaszły wypadki, któ­

rych wagę określa licz­

ba ofiar. Rewolucja nie­

miecka i śmierć najwię­

kszej kobiety świata, p. Curie-Skłodowskiej wstrząsnęły Europą.

DZISIEJSZY NUMER ZAWIERA : Dział o g ó ln y : Dwa wydarzenia.

Uroczyste pranie honoru. Przebo­

jem przez życie.

Spraw y m orskie: — Święto Morza.

Na Sardynję.

Dział P. W. i W. F .: Fałszywe po­

dejście.

Dział rolniczy. Podsłuchane.

Działy sta łe: U nas i zagranicą.

W powietrzu, na ziemi i na wodzie.

Twórzmy potęgę lotniczą! Wszyscy w szeregach organizacyj P. W. Włas­

nemi siłami przy rodzinnym stole.

Radjo w izbie — świat na przyzbie.

Odpowiedzi Redakcji, świat na ró­

żowo. Ogłoszenia.

Jeszcze tam wszystko kipi, jeszcze wytrącony z równowagi naród niemiecki nie zdołał ochło­

nąć po znacznym upuście krwi

— trudno przeto zdecydować się na pełną i dokładną ocenę zmian, jakie zaszły w obliczu Niemiec, i trudno o wyrokowanie, jakie będą następstwa.

Niemniej jednak już dziś mo­

żemy sobie powiedzieć, że w

„państwie bojaźni bożej” nie wszyscy chodzą hitlerowskiemi drogami, chociaż partja narodo­

wych socjalistów dołożyła wiele wysiłków i nie żałowała ani pa­

łek gumowych, ani obozów kon­

centracyjnych, ani nawet paru gramów ołowiu dla najoporniej­

szych, aby wszystkich prawdzi­

wych Niemców wtłoczyć w jed­

nolicie ciosane ramki, wyciągnąć wszystkich pod jeden sznurek, postawić wszystkich na jedną

(2)

Str. 2.

komendę — jednem słowem —

„ gleiehschaltung“.

Kilkadziesiąt trupów, mniej lub więcej sprawnie przeniesionych w zaświaty, tysiące aresztowa­

nych, bardzo głębokie przemiany w organizacji samej partji do­

wiodły niezbicie, że interes par­

tji i interes państwa — to nie jest jedno i to samo.

Dążąc do władzy, obecny kanc­

lerz nie żałował mocnych słów i ponętnych obietnic wycieńczo­

nym bezrobociem rzeszom pro- letarjatu niemieckiego.

Bezrobotni robotnicy fabrycz­

ni, wyczekująca na posady mło­

dzież akademicka, utytułowani doktorzy wszelkich nauk oraz żerujące na każdym ruchu spo­

łecznym męty szły ochotnie za wodzem po zwycięstwo i po wła­

dzę. Bo razem z władzą przyjść miały posady i lekki byt.

Okazało sie jednak, że od o- bietnic do ich realizacji daleka droga nawet po zwycięstwie i na­

wet dla Hitlera.

Objąwszy rządy nad sześćdzie- sięcio-miljonowym narodem, zo­

baczył wódz Trzeciej Rzeszy, że inaczej wyglądają rządy z ulicy, a inaczej z kanclerskiego krze­

sła. I tu zaczynają się nieporo­

zumienia.

Wodzowie i szturmowcy z prze­

dziwnie ponazywanych oddziałów żądają posad i pieniędzy. A w skarbie pustki. Niema z czego dać. A natarczywie wyciągnięte ręce od próśb przechodzą do groźby. Trzeba się zdecydować:

albo dobro państwa, albo dobro partji!

Kanclerz wybrał to pierwsze, poświęciwszy partję i przekreś­

liwszy lwią część swego pro­

gramu.

Naczelnicy ruchu hitlerowskie­

go i najbliżsi współpracownicy Fuhrera musieli dać głowy.

Przy okazji dał też głowę ge­

nerał Schleicher, nadzieja junk- rów pruskich.

Oddziały szturmowe otrzymują bezterminowe urlopy bez prawa noszenia mundurów.

Bunt szturmowców został zdła­

wiony w zarodku i krwawo.

Hitler zwyciężył i nadal dzier­

ży władzę.

Ozy jednak czuje się tak sa­

mo mocno, jak przed buntem ? Ozy stanowisko jego jest nadal niewzruszone? Pokaże to naj­

bliższa przyszłość.

Wydaje się jednak, że po zli­

kwidowaniu oddziałów szturmo­

wych, Hitler stracił najpoważ­

niejszą podporę swojej władzy — siłę.

Dziś, tak jak przed rewolucją hitlerowską, ostoją siły i ładu w państwie jest znów Reichs- wehra i na niej oprzeć się mu­

szą władcy Niemiec.

Ozy zaś panowie z Reichsweh- ry zechcą nadal pozostać pod rozkazami człowieka „nie ze swo­

jej sfery” — zobaczymy!

Dla nas rewolucja niemiecka stanowi jeszcze jedną lekcję or­

ganizowania życia państwowego.

Wykazuje ona niezbicie, że par- tyjnictwo i władze partji prowa­

dzą państwo do przepaści i z in­

teresami całego narodu pogodzić się nie dadzą.

* •}» *

Drugie wydarzenie — śmierć najsławniejszej naszej rodaczki, Marji Skłodowskiej — okryło ża- łobącały świat naukowy, a szcze­

gólnie Polskę, której imię roz­

sławiła po wszej ziemi.

Marja Skłodowska urodziła się w r. 1867 w Warszawie. Tam też ukończyła szkołę średnią. Studja uniwersyteckie kończy w Pary­

żu na wydziale fizyczno-che- micznym i matematycznym. Tu poznaje swego przyszłego męża, Piotra Curie, profesora w tech­

nicznej szkole fizyki m. Paryża.

Po ukończeniu studjów prag­

nęła pracować w ojczyźnie swej

— w Polsce — lecz nie znalazła tu miejsca, gdyż ówczesny świat nie mógł jeszcze pojąć, że ko­

bieta również może być naukow­

cem i może na tem polu twórczo pracować. Wraca więc do Francji, i wychodzi zamąż za p. Curie.

Odtąd pracują wspólnie, two­

rząc nowe podwaliny pod wie- J. OSIECKI

Fałszywe

Większa radość panuje niebie spowodu nawrócenia jed­

nego grzesznika niż spowodu dziewięciu czy też dzie­

więćdziesięciu dziewięciu spra­

wiedliwych.

To zdanie z pisma św., które­

go dokładnego brzmienia nie pomnę w tej chwili, możnaby umieścić jako motto na czele dzisiejszych rozważań — rozwa­

żań na temat bardzo aktualny, a zarazem może drażliwy. Lecz tylko pozornie drażliwy. Kiedy bowiem rozpatrzymy naszą kwe- stję z właściwej strony, opadną

________ MŁODY GRYF_________ Nr. 28.

dzę chemiczną. W ich labora*

torjum wyłaniają się nowe nie­

znane dziedziny budowy materji.

^ Odkrycie zasad promieniowa­

nia pierwiastków i wynikających stąd przemian w ich budowie — stawia Marję Skłodowską i jej męża w czołowym szeregu od- kry wcó w-n auko wcó w.

A wynalezienie dwóch nowych pierwiastków promieniotwór­

czych — polonu i radu — wy­

nosi ich na szczyt sławy i przy­

nosi nagrodę Nobla.

Po tragicznej śmierci swego męża, który zginął w katastro­

fie samochodowej, Marja Skło­

dowska obejmuje po nim kate­

drę fizyki na Sorbonie (uniwer­

sytet w Paryżu), a jednocześnie wychowuje dwoje swych dzieci i dalej prowadzi badania nau­

kowe.

Wkrótce Marja Skłodowska staje się dobroczyńcą ludzkości, odkąd wykryto lecznicze działa­

nie radu na raka — najstrasz­

liwszą i niepokonaną dotąd cho­

robę.

Przywiązana zawsze do kraju, gdy urzeczywistniły się jej ma­

rzenia i Polska odzyskała niepod­

ległość, dąży do podniesienia na­

uki polskiej na światowy poziom i daje inicjatywę do utworzenia w Warszawie Instytutu Radowe­

go, poświęconego nauce _ i lecz­

nictwu.

W dniu 29 maja 1932 r. w o- becności Marji Curie-Skłodow- skiej i p. Prezydenta Rzeczypo­

spolitej nastąpiło uroczyste po­

święcenie Instytutu.

Pogrzeb Marji Ourie-Skłodow- skiej odbył się, na wyraźne ży­

czenie zmarłej, bardzo skromnie.

podejście

wszelkie pozory drażliwości, a równocześnie za jednym zama­

chem staną się bezprzedmioto­

we i ukażą się w swem właści- wem świetle wszystkie ataki, ja­

kie w naszej kwestji mamy do zanotowania ze strony obozu opozycyjnego. Chodzi nam o Związek Strzelecki i o stanowi­

sko, jakie wobec niego zajmuje opozycja, a nawet szersze koła społeczeństwa pod wpływem właśnie tych opozycyjnych na­

paści.

Jakie jest zadanie Związku Strzeleckiego ? W ogólnej za­

(3)

Nr. 28. MŁODY GRYF Str. 3.

sadzie swej proste i zrozumiałe, a w szczegółach wysoce skom­

plikowane i różnorodne, napo­

tykające na różne trudności.

Związek Strzelecki skupia w swych szeregach najszersze masy młodych ludzi, zaprawiając ich do pracy organizacyjnej pod sztandarem Marszałka Piłsud­

skiego i przygotowując do obro­

ny granic z bronią w ręku.

Związek Strzelecki jest najważ­

niejszym odcinkiem na szerokim froncie przysposobienia wojsko­

wego w Polsce.

To wielkie zadanie Związku Strzeleckiego w życiu codzien- nem rozdrabnia się jednakże na niezliczone mniejsze zagadnie­

nia, które wymagają rozwiąza­

nia. W swej pracy organizacyj­

nej Zw. Strzel, napotyka na za­

dania, które stwarza już sama różnorodność elementów, jakie skupia pod swoim sztandarem.

Wypływa stąd konieczność roz­

toczenia nad członkami Związku dalekoidącej opieki moralnej, za­

interesowania ich kwestjami ide- owemi, odciągnięcia od rozry­

wek niskich ku zabawom szla­

chetniejszym, jednem słowem konieczność najdalej pojętego wychowania obywatelskiego.

Ten cel ma na oku cała akcja świetlicowa i oświatowa Związku, wymagająca wielkiego nakładu pracy i kosztów.

Mając do czynienia z różno­

rodnym żywiołem, jaki się gro­

madzi w szeregach członków, trudno uniknąć, by nie wkradły się do nich jednostki podejrzane, niedojrzałe jeszcze do życia zbio­

rowego. I przeciwnie, właśnie o te jednostki chodzi. Chodzi o to, aby właśnie tych lu­

dzi wciągać do pracy w ra­

mach organizacji i uszlachetniać ich. Związek Strzelecki nie jest przecież organizacją, która przy­

chodzi do gotowego, lecz orga­

nizacją twórczą, która ma stwa­

rzać dopiero dzielnych i war­

tościowych obywateli.

Na tem tle powstają nieporo­

zumienia, które koniecznie na­

leży wyjaśnić, usunąć. Zdarza się bowiem, że taki niedojrzały jeszcze obywatelsko osobnik, znajdujący się już w szeregach Zw. Strzel., wykroczy przeciw prawu, popełni czyn karygodny.

Są to wypadki sporadyczne, ale zdarzają się.

Co się wówczas dzieje? Prasa opozycyjna, śledząca z zawiścią rozwój Związku Strzeleckiego, uderza na alarm. Pojedyncze

wypadki uogólnia i obrzuca ste­

kiem kolumnij cały Związek, nie oszczędzając nikogo, nie prze­

bierając w słowach. Papier jest cierpliwy, a późniejsze sprosto­

wania już nie wynagradzają cał­

kowicie krzywdy, jaką takie na­

paści wyrządzają Związkowi.

Nie należy bowiem zapominać, że pewien odłam społeczeństwa urabia sobie opin ję na jednostron­

nie zjadliwych napaściach praso­

wych, i nie ma sposobności, by zdania swoje poddał rewizji. W ten sposób kształtuje się zupeł­

nie błędna opinja o Związku, która następnie obiega z ust do ust, przybierając coraz potwor­

niejsze rozmiary.

Tymczasem ta sama prasa za­

pomina i przemilcza, jaki ogrom pracy wkłada się w to, aby ta­

kich osobników, o jakich wspom­

nieliśmy, było coraz mniej. Za­

pomina, że cała praca Zw. Strz.

wychodzi właśnie z założenia, aby wciągać do swoich szeregów nietylko owych „sprawiedli­

wych“, lecz głównie tych „grzesz­

ników“, których należy „nawró­

cić“. I znowu o tej pracy uszla­

chetniającej milczy ów szkodli­

wy odłam prasy. Dokonywa się ona zresztą, jak każde zbożne dzieło, w ukryciu, bez rozgłosu.

Tem głośniej jednak i skrupu­

latniej rozdmuchuje sparodycz- ne wypadki niepomyślne.

K apaści na Związek Strzelecki z racji wykroczeń kilku niepo­

czytalnych członków nie wpły­

wają ujemnie ani harmująco na jego dalszą działalność. Związek zdaje sobie sprawę ze swych szczytnych celów i nie zbacza z drogi, którą sobie wytknął.

Ostrze napaści zaś zwraca się przeciw samym napastnikom, chcącym w oczach swych czy­

telników zohydzić ideę Związku Strzeleckiego. Zbyt wyraźnie wyzierają z tych napaści zjadli- wość i nie mająca granic zawiść oraz brudne zamiary oszczercze.

Nie świadczą one zaś zbyt po­

chlebnie o napastnikach. Prze­

ciwnie, wydają na nich druzgo­

cący sąd i są jaskrawym przy­

kładem niezgody, jaka nurtuje nasze społeczeństwo, oraz wich- rzycielskiej roboty, jaką pewne czynniki usiłują zamącić pra­

worządność i spokój w państwie.

Te krecie podkopy jednak do celu nie doprowadzą. Zbyt sil­

ny jest w tym wypadku Związek Strzel., zbyt szlachetne są jego cele i idea.

Nadejdzie też czas, że idea ta znajdzie zrozumienie u wszyst­

kich.

Trudno zrozumieć, dlaczego taka niezgoda i waśnie dzielą społeczeństwo na różne obozy.

Trudno znaleźć wytłumaczenie dla zjadliwych napaści, któremi partja przeciwna usiłuje zohy­

dzić szczytny cel. Każdy przy- klaśnie rzeczowej dyskusji, która ma na celu wyłuskanie z różnych plew jądra prawdy. Dyskusja taka jest uzasadniona, obie strony w tym wypadku, mimo że róż­

nych zdań, pracują zgodnie nad jednem zagadnieniem z tym za­

miarem, by znaleźć dlań najlep­

sze rozwiązanie.

Nic jednak nie może uspra­

wiedliwić brzydkich napaści.

Ich celem nie współpraca, lecz robota destrukcyjna, niszczy­

cielska, wywrotowa. Dla tej pracy nie można znaleźć innej nazwy ja k : warcholstwo.

Mimowoli nasuwa się przy tych rozważaniach pewne po­

równanie z naszym sąsiadem za­

chodnim. Bynajmniej nie chce­

my gloryfikować Niemców ani ich systemu rządzenia. Ale fakt jest faktem, że u nich panuje inna karność niż u nas, a w każ­

dym razie brak u nich warchol- stwa w takiej formie, jaka ce­

chuje nasze społeczeństwo.

Jeden przykład z ostatnich czasów nasuwa się tutaj na myśl.

Padł w Niemczech rozkaz z góry:

przyjaźń z ’Polską. Odrazu, z miejsca nastąpiła na całym fron­

cie niemieckim radykalna zmia­

na. Ustały napaści, twarze nie­

mieckie zwróciły się w stronę Polski z uśmiechem. Nie chce­

my zgłębiać, co się kryje pod tą powłoką zewnętrzną. Nam chodzi tutaj o podkreślenie tego posłuchu, który jest pierwszym warunkiem w państwie, by ułat­

wić wyprowadzenie nawy pań­

stwowej na spokojne wody.

W naszym konkretnym wy­

padku Związek Strzelecki wciąż jest narażany na skutki naszego warcholstwa, dla którego brak słów potępienia. Praca Związku jednak, powtarzamy, mimoże u- trudniana wskutek tych napaści, nie osłabnie, lecz wytrwale dą­

żyć będzie po wytkniętej linji do swego celu. Możemy tyko przestrzec: Nie rzucajcie kamie­

ni pod nogi tym, którzy pracują dla dobra państwa. Warcho­

łów bowiem w końcu zawsze spotka kara.

(4)

Str. 4. MŁODY GRYF Nr. 28.

5. STAWIER

Uroczyste pranie honoru

Z początkiem wakacyj szkol­

nych rokuPańskiego 192..., w ma­

łej mieścinie W... nad Prosną, zrobił się wielki ruch, gdyż we­

soła siódemka gimnazjastów — jak rok rocznie — zjechała na wakacyjne wywczasy. Siedmiu gimnazjastów w wyświechtanych czapkach, zesuniętych zawadjac- ko na lewe ucho i jedna pensjo­

narka, towarzyszka wakacyjnych zabaw (dzisiaj już pani doktor medycyny), to gromada zdolna przewrócić do góry nogami nie- tylko taką dziurę prowincjonal­

ną jak miasteczko W.

Pierwszy zjawił się na bruku komendant tej paczki, siedmio- klasista Stach Fanfaron, którego przodkowie byli podobno zało­

życielami miasta i całej okolicy i który pysznił się herbem z po­

kracznym kozłem na tarczy.

Według własnych słów Stacha, ten kozioł tak spokraczniał po bliskiej komitywie rodu Fanfa­

ronów z Zagłobą. Wiadomo bowiem, że imó Onufry Zagłoba dostał od kompana przy jakiejś tam okazji kuflem w czoło i od tego czasu pieczętował się her­

bem wczele, czyli szachownicą.

Fanfaroni herbu kozioł odzie­

dziczyli szachownicę Zagłoby i „jego dobra w Inflanciech“, więc ich rodowy kozieł przybrał nienotowaną dotychczas w zoo- logji postać półkozła i półsza- chownicy. Wierzyliśmy na sło­

wo Stachowi w te różne bre-

werje rodowe, jak również wie­

rzyliśmy we wszystko, co z ust Stacha wyszło, choć czyniliśmy nierozsądnie, bo kilka lat później autor legendy o koligacji rodu Fanfaronów i Zagłoby został dziennikarzem, opierając swój byt i karjerę na bladze.

Drugi przyjechał Wacek Wa- lichnowski, zwany armatą. Przy­

domek Armata ma również swoją historję, choć nie tak starą i fał­

szywą, jak historja rodu Fanfa­

ronów. Kiedy dowódca pow­

stańców wielkopolskich polecił gimnazjastom w tajemnicy zbie­

ranie wszelkiego rodzaju broni, cała brać uwzięła się, by broń zdobywać na „Grenzschutzu“.

Robiono to w sposób różny.

Zbierano skrycie, kupowano od zdemoralizowanych żołnierzy niemieckich, wymieniano na ty­

toń i żywność. Zastrzegam się przed ewentualnem posądzeniem, jakobyśmy tę broń kradli z ma­

gazynów niemieckich. Zdoby­

waliśmy uczciwie, a jeśli chodzi o Wacka Walichnowskiego, to w sposób najuczciwszy pod słoń­

cem zdobył całą armatę z za­

przęgiem czterech wychudzonych koni. Wackowi ta armata tro­

chę przewróciła w głowie, ale w gruncie rzeczy był to porząd­

ny i skromny chłop. Armatą tytułowano go jeszcze za czasów uniwersyteckich. Dziś nie jest już armatą; jest leśniczym państ­

wowym.

Skolei reszta braci ściągnęła na wakacje, nie wyłączając ozdo­

by naszego towarzystwa, czwar­

toklasista Kazi.

Wakacje zapowiadały się bar­

dzo dobrze, lecz sam wstęp do nich popsuł nam przybysz, świeżo upieczony nauczyciel. Wpadła mu w oko nasza Kazia i począł się do niej „migdalić“. Kazia, jak każda kobieta, mile połech­

tana temi zalotami, byłaby może wkońcu zdradziła nas wszystkich dla absolwenta seminarjum nau­

czycielskiego Jończaka, aleśmy wczas temu zapobiegli.

Po dłuższej naradzie nakaza­

liśmy Kazi pod groźbą natych­

miastowego wykluczenia z na­

szej paczki udawać poważnie chorą i nie wychodzić przez kil­

ka dni z domu. Krzywiła się dziewczynka trochę, ale rygor rygorem. Zwłaszcza, kiedy Stach użył całej swojej wymowy, by Kazię przekonać,że robi wielki wy­

czyn dla dobra organizacji i spo­

łeczeństwa, sprawa została ubita.

Już w drugim dniu choroby Kazi, „dojrzała i z przyszłością osoba“, Jończak, począł się krę­

cić pod jej oknami. Na tę chwilę czekaliśmy. Stach z radości trą­

cił „zlekka“ Wacka pięścią pod żebro, ten znów kolegę uraził obcasem w dostojną część ciała.

Jończak skłonił się nam, jak­

by przeczuwał nasze wrogie za­

miary. Podeszliśmy do niego, a Stach rozpoczął uroczyście na nutę marsza szopenowskiego.

— Sanowny pan nie nauczył się jeszcze postępować, jak przy­

stało dżentelmenowi.

ALEKSANDER KADULSKI

Ma Sardynję

(W rażenia s podróży na „Iskrse“)

Rozmawialiśmy i śmieliśmy się w myśl przyję­

tej^ zasady — pokazywać .młodość, życie i weso­

łość. Kiedy nasze spojrzenia padły na „Lido“, napis jednej z największych tamtejszych plaży, zatrzymaliśmy się i zrobiwszy jedno zdjęcie, we­

szliśmy do pięknego budynku zarządu plaży.

Po nabyciu za dość umiarkowaną cenę bile­

tów, weszliśmy na plaże, a rozejrzawszy się trochę, skierowaliśmy swoje kroki w stronę kabin. Nie­

długo jednak przekonaliśmy się, że są one jedy­

nie dla stałych bywalców plażowych i bywają wykupywane na cały sezon. Musieliśmy iść do wspólnej szatni, gdzie po przebraniu się w ko- stjum kąpielowy, wkłada się ubranie do skrzynki i zanosi do przechowalni.

Po tych tarapatach pojawiliśmy się na pla­

ży, gdzie zwróciliśmy uwagę humorem, odrębnym wyg4<Jem oraz obcą mową. Najwięcej jednak

rzucała się w oczy nasza odznaka sportowa szkolna, którą nosiliśmy na piersiach (biała kot­

wica na czerwonem tle).

W tym dniu by­

liśmy widocznie trochę przemęczeni, czy nie­

wyspani, bo wkrótce straciliśmy swój szam­

pański humor i rozmo­

wa już nie toczyła się żywo. Wtenczas jednak zauważyłem jakiegoś młodego Włocha, który trzymał się koło nas i najwidoczniej zdawał się mieć ochotę zawar­

cia znajomości z nami.

Kiedy spostrzegłem, że z jego strony nie do­

czekam się pierwszego kroku, zapytałem go o coś po francusku, o ile dobrze pamiętam,

na co otrzymałem odpowiedź w tym samym ję- Pod wzrokiem

„Sardynek“

(5)

Nr. 28. MŁODY GRYP Str. 5.

Przemowa Stacha nie przy­

padła do smaku Joficzakowi, ale począł nadrabiać miną i odrzekł:

— Kochany kolega żartuje.

Zresztą nie rozumiem, o co cho­

dzi.

— Szanowny pan postąpił wo­

bec naszej koleżanki i członkini związku Krzewienia Kultury To­

warzyskiej, panny Kazi, jak ostat­

ni gbur, a nie jak człowiek ho­

noru.

— Co, ja nie jestem człowie­

kiem honoru?

— Nie, bo szanowny pan za­

wrócił w głowie pannie Kazi swojemi andronami, a kiedy biedna dziewczyna rozchorowała się z miłości, to szanowny pan sobie gwizda pod jej oknami.

— A co mam robić?

— Dżentelmen w takich wy­

padkach sam wie co robić. Ja- bym poprosił mamusię panny Kazi o rękę córeczki.

Twarz Jończaka stała się w jednej chwili rumianą, a wyraz błogości rozlał się na tym cho­

dzącym obrazie siedmiu grze­

chów głównych.

Warto było widzieć nazajutrz scenę, kiedy Jończak, pchnięty energiczną ręką matki Kazi wy­

leciał na ulicę, a za nim purpu­

rowy bukiet róż. Sama Kazia wyzdrowiała od śmiechu.

Śmiechu była kupa, ale spra­

wa zaczęła przybierać obrót zgo­

ła tragiczny, bo obrażony na honorze Jończak przysłał spraw­

cy swojego dyshonoru sekundan­

tów z żądaniem satysfakcji ho­

norowej i to nie inaczej, jak z bronią w ręku.

Zastępcy honorowi Jończaka, dwaj jego koledzy z seminarjum, w garniturach ciemnych, snąć pożyczonych od starszych kole­

gów, albo też uszytych na wyrost, przejęci do głębi swoją misją, mówili wiele o honorze, o nie­

skazitelnej czci swojego moco­

dawcy, wszystko wykute z ko­

deksu postępowania honorowego Boziewicza.

Sprawę ubito jak na kolanie.

Spotkanie dwóch przeciwników odbyło się w pobliskim lesie.

Kulawiec, kierownik walki, przy- dźwigał ze sobą dwie olbrzymie krócice szwedzkie, które świsnął ojcu ze ściany. W szystko odbyło się według wszelkich prawideł walki o honor. Przeciwnicy, ustawieni o 13 metrów od siebie, dzierżyli 10-cio funtowe krócice kapiszonowe, czekając sygnału kierownika walki. Jończak bla­

dy, jak kreda i... Stach, lekce­

ważąco spokojny, jak przystało na potomka starożytnego rodu Fanfaronów.

— Panowie, uwaga, rozlega się uroczysty głos Kulawca.

— Cel! ... Pal! ...

Ryk armaty niemieckiej, zwa­

nej grubą Bertą, był niczem wo­

bec huku dwóch krócic. Olbrzy­

mi biały obłok zakrył przeciw­

ników. -^Wszyscy legli na ziemi.

Jończak zemdlony, reszta braci honorowej w drgawkach śmie­

chu...

Krócice były nabite prochem i mieloną kredą.

Dwa dni po tern praniu hono­

ru Jończak wyjechał, a my roz­

poczęliśmy na dobre wakacje, już w towarzystwie zdrowej Kazi.

Nikt nam nie psuł wakacyjnej zabawy.

Ćwicz oko i dłonie w Oj­

czyzny obro­

nie ! Oto wielkie hasło obozów p. w.

w Cetniewie.

zyku. Znajomość była zawarta, a rozmowa po­

toczyła się normalnym torem. Najpierw pytania skąd przybyliśmy (bo, że byliśmy marynarzami z „Iskry“, każdy się domyślał), jak długo zabawi­

my, czy nam się podoba Cagliari i t. d.

Po pewnym czasie zaproponowałem wspólne zdjęcie. Do fotografji poprosiliśmy również kilka młodych i bardzo ładnych Włoszek i przy tej okazji ubawiliśmy się serdecznie.

Ponieważ nasze sympatyczne i piękne towa­

rzyszki nie znały żadnego obcego języka (co nas zresztą na Sardynji nie dziwiło), używaliśmy naj­

rozmaitszych słów, w których przeważały francu­

skie. O ile możności — wtrącaliśmy wyrażenia włoskie. Rozmowa taka, która zdawałoby się, powinna się urwać w samym zarodku, wbrew oczekiwaniu toczyła się nader żywo. Wesołość powodowało najmniejsze zdarzenie, byle słowo, wypowiedziane z mniejszym, lub większym sen­

sem.

Po odejściu miłych Sardynianek pozostał z nami jeszcze ów student. W czasie rozmowy z nim dowiedziałem się, że dzień ten (pierwsze

dni lipca) to dopiero zapowiedź nadchodzącego sezonu na plaży, sezonu, który trwa od połowy lipca do września. Według „Przewodnika po Wło­

szech" w tym czasie wszyscy cudzoziemcy opusz­

czają ten kraj spowodu upałów. Byłem przeto zdziwiony, zestawiwszy te dwie wiadomości.

Drugą ciekawą wiadomość o tutejszej plaży rów­

nież od niego otrzymałem. Otóż w czasie roz­

mowy zwrócił mi uwagę na samą plażę, na jej piasek, nazywając go świetnym. Tym razem mimo grzeczności, obowiązującej mnie, jako gościa w je­

go krainie, musiałem mu powiedzieć, że w Polsce plaże są znacznie lepsze. Piasek na „Lido“ był zmieszany z pyłem i niejednolity, przyczem nad samem morzem zawierał znaczne ilości wodoro­

stów. Dopiero uprzytomniwszy sobie, że Sardynja to jedna wielka skała, można zrozumieć ów za­

chwyt nad tą odrobiną nienadzwyczajnego piasku.

Zato krajobrazowo przewyższać musi Poetto każdą plażę polską. Cała zatoka jest jakby niziną, wśród otaczających ją_ gór; cudny błękit wody w oddali zmienia się w śliczny szmaragdowy jasny kolor.

0. d. n.

(6)

Str. 6. MŁODY GRYF Nr. 28.

Echo M o Morza

Tegoroczny obchód Święta Mo­

rza miał przebieg niezwykle im­

ponujący. W sobotę, 30 czerwca na dworcu gdyńskim roiło się od tłumów młodzieży, przybywających co chwila specjalnemi pociągami ze wszystkich stron Polski i podą­

żających zwartemi oddziałami w kierunku wzgórza Focha, gdzie go­

towe kuchnie połowę i obszerne namioty czekały na gości.

W niedzielę wczesnym rankiem po całej Gdyni rozległy się dźwięki orkiestr wojskowych. Zwarte od­

działy wojskowe, organizacyj i mło­

dzieży podążały do stóp Kamien­

nej Góry, gdzie przed pięknym oł­

tarzem odbyć się miało solenne nabożeństwo.

Dokoła ołtarza, w karnym ordyn­

ku, stanęły organizacje i wojsko.

Barwne szpalery pocztów chorąg- wianych młodzieży pomorskiej, dłu­

gi szereg sztandarów młodzieży z całej Polski, stojących dookoła oł­

tarza — ożywił niecodziennym wi­

dokiem polanę u stóp Kamiennej Góry. W barwnym ordynku mie­

szały się piękne hafty koszul wo- łyniaków, szare siermięgi poleszu- ków, pióra orle na czapkach pod- halan. Daleko ciągnęły się różno­

barwne szeregi organizacyj P. W., przerywane tu i ówdzie jasną pla­

mą lnianych koszul Straży Przed­

niej i błękitem munduru Legjonu Młodych. Na prawem skrzydle, las białych proporczyków znaczył wspa­

niałe szeregi 2-go pułku szwoleże­

rów rokitniańskich ze Starogardu.

* O godz. 9,30 dalekie radosne

okrzyki tłumu oznajmiły miastu całemu, iż Pan Prezydent Rzeczypospo­

litej udaje się na po­

święcenie kamienia wę­

gielnego Bazyliki Mor­

skiej, którego to poświę­

cenia, w obecności Pana Prezydenta Rzeczypos­

politej i przedstawicieli Rządu, dokonał J. E. Ks.

Biskup Okoniewski.

Następnie odbyła się uroczysta msza św. po­

łowa w obecności naj­

wyższych dygnitarzy pań­

stwowych i kościelnych.

Po wspaniałem oko- licznościowem kazaniu ks. biskupa Okoniew­

skiego, głos zabrał w imieniu Rządu Rzeczy­

pospolitej minister Flo- yar-Reichman. Podkreśliwszy zna­

czenie morza dla mocarstwowego znaczenia państwa, p. minister po­

wiedział, że Gdynia narzędziem zwycięskiej walki o pracę i byt!

Widzimy tu — kończył minister maszty i kominy naszej floty wo­

jennej i marynarki handlowej. To miejsce musi pociągnąć naszą mło­

dzież, musi wskazać jej drogę w daleki świat, którego bezmiar prze­

kroczy świadoma wola i niedościg­

niona twórcza inicjatywa Polaków.

Następnie serdecznie przemówił w imieniu Gdyni do młodzieży ko­

misarz rządu mgr. Sokół.

Po przemówieniach oddziały mło­

dzieży złożyły ślubowanie na wier­

ność morzu polskiemu:

„Składając hołd pamięci Tych, którzy na przestrzeni długich wie­

ków w obronie polskiego brzegu morskiego nad Bałtykiem polegli

— ślubujemy uroczyście wobec Boga i Ojczyzny

— stać zawsze na straży polskie­

go morza,

— wartość pracy polskiej na mo­

rzu nieustannie i wytrwale pomna­

żać,

— czynem ofiarnym Morzu i Pol­

sce w każdej służyć potrzebie“.

Po tej uroczystości Komisarz Rządu podejmował w Jachtklubie Rzeczypospolitej dostojnych gości śniadaniem, poczem na ul. 10 Lu­

tego Pan Prezydent Rzeczypospo­

litej przyjął trzy godziny trwającą wspaniałą defiladę wojska i mło­

dzieży.

Po południu na pokładzie ss.

„Kościuszko” minister Floyar- Reichman udekorował komendanta tego statku, oficerów i marynarzy

„Krzyżami Zasługi” za bohaterskie uratowanie niemieckiego statku,

„Horst Wessel“. Złoty „Krzyż Za­

sługi” otrzymał komendant statku kpt. Borkowski, srebrne krzyże — pierwszy oficer kpt. Depisz, por.

Zelwerowicz i por. Winkler, bron- zowe krzyże — starsi marynarze Kasiński, Panko, oraz młodszy ma­

rynarz Stepanek.

Wieczorem u stóp Kamiennej Góry płonące ognisko zgromadziło wszystkich uczestników olbrzymie­

go zjazdu.

Z życia portu gdyńskiego W przeciągu czerwca b. r. ogólny ruch pasażerski w porcie gdyńskim wynosił 1026 pasażerów, z czego przyjechało 443 pasażerów, a wy­

jechało 583 pasażerów. Z tej cy­

fry największa liczba przypada na ruch pasażerski ze Stanami Zjed- noczonemi, utrzymywany przez statki linjrGdynia—Ameryka.

Rysunek ! przedstawia Święto Morza w Warszawie, W dniu Święta Morza Pan Prezydent Rzplitej w otoczeniu członków rządu przyjmuje z pokładu statku wielką

defiladę na Wiśle.

Rysunek 2-gi przedstawia Święto Morza w Siedlcach- Pomysłowy model latarni morskiej, zbudowany na rynku w Siedl­

cach z okazji Święta Morza, propagujący Fundusz Obrony Morskiej.

(7)

Nr. 28. MŁODY GRYF Str. 7.

J A N KWIETNIAK.

„Podsłuchane“

— Butan!... Butan! ...czy śpisz?...

— Nie śpię, ale daj mi spokój.

Zły jestem, jak cholera. Zro­

biłem dziś — choć to u ludzi niby święto — jakie 40 kim.

i zmordowany jestem, że ledwie dyszę. Sami to się najedli i na­

pili, bo całą drogę o tem opo­

wiadali, ale mnie to nawet nie napoili. Spowrotem toci lejce dali tej smarkuli, „ukochanej“

Basi, a ta tylko szarpie i wali batem, aby prędzej — ... mam dość tego! ...

Cisza ... po chwili Kasztan znów...

— Bułan — a czy słyszałeś, że podobno wyszła ustawa ?...

— Czy ty do djabła nie masz innego zmartwienia? Ustawy cię zaczynają interesować! A czyś ty widział te dwuskibowce na tej żółtej glinie? Jutro to ci Franek na grzbiecie przypom­

ni ustawę ! — a tam ziemia taką ciężka, że skibę tobyś mógł za­

brać na plecy i zawlec na pole sąsiada..., to — to cię nie martwi, boś dziś cały dzień stał i nagle ci ustawa do głowy uderzyła.

— Bo wiesz — stara się tłu­

maczyć Kasztan, który prze­

jęty tą ustawą, nie zwraca zu­

pełnie uwagi na to, co mówi Bułan — wiesz, był tu popołud­

niu w stajni Franek i Wojtek i obaj ze sobą gadali, że im pan powiedział... wyszła ponoć usta­

wa i teraz trzeba przy pojedyn­

ce konia do wozu zawsze z pra­

wej strony dyszla zaprzęgać.

— Wiesz, naprawdę,Kasztanie, że nigdy nie miałem wątpliwoś­

ci, co do twego pochodzenia, ale teraz widzę, że na tym fol­

warku, gdzie twoja matka praco­

wała, tam musiały być i ... osły!

— No i co z tego — ciągnie dalej Bułan — alboś to nie cho­

dził już po prawej stronie dyszla, a jak cię Wicek od Koniora sprzęgał z Jankiem z Pasiek toście we dwójkę, oba po lewej stronie chodzili — czy co ?...

a jak cię potem na jarmarku sprzedawali, to pytał ci się kto, po którejś dotychczas stronie chodził i po jakiej życzyłbyś sobie może chodzić ? !...

— O! dobrze pamiętam ten jar­

mark. Sprzedawał mnie Wicek.

Na targowisku zagrzęgali mnie samego do wozu po prawej stro­

nie — bo po tej miałem w parze chodzić. — Ośmiu chłopów siadło, na wóz, a czterech złapało za koła, a ty,bracie,ciąg! — Wicek wali niby batem, a miał ci takie trzcinowe kręcone biczysko, co mu się nigdy nie łamało — i tem wali, ile sił, bo chciał mnie do­

brze sprzedać. Musiałem się dobrze przełożyć i ciągnąć ile tylko sił i tchu stało.

— No i ciągnęłoś po prawej—

i co ci się stało ? ...

— A no, nic i do dziś dnia chodzę po prawej, choć przed­

tem w pojedynkę to chodziłem z lewej.

I to ci tak do głowy wlazło?

— Wiesz, bo podobno w ga­

zetach o tem pisali...

— Co? co? — bom śpiący i nie dosłyszałem?

— Pisali o naszej krzywdzie w Kurjerku — szepce Kasztan, powoli a dobitnie wymawiając każde słowo.

Bułan aż zerwał się na przed­

nie nogi, gdy to usłyszał i pod­

niósłszy łeb do góry, odwinął górną wargę, odkrywając szereg żółtych grubych zębów.

Ludzie, którzy mają coś z koń­

mi do czynienia, wiedzą, że u konia — którego życie — to jedno pasmo pracy, a nieraz wprost tortur i głodowania — to rzad­

ki objaw szczerego zadowolenia—

stąd też, jak się śmieje to już

„na całe gardło“.

Bułan, choć zmordowany cało­

dzienną pracą — ryknął sobie

śmiechem, bo tak go ta wiado­

mość rozweseliła.

Ciche ha! ha! rozległo się po stajni. — Całe szczęście, że konie śmieją się po cichu, bo gdyby tak ryknęły śmiechem po nasze­

mu „na całe gardło“, to przy tych końskich płucach, kiedy w stajni sporo koni stoi, niejedna szopina poszłaby, jak dyna­

mitem rozsadzona.

— Co, w Kurjerku o tem pi­

sali, że w pojedynkę mamy cho­

dzić po prawej stronie dyszla?

Co?...

I znów górna warga skręca się jak trąba u słonia, szczerzą się żółte zębiska, Bułan aż się na prawy bok przechylił, bo już w dotychczasowej pozycji nie mógł wytrzymać.

— A to ciekawe, o tem — nad czem szkoda się zastanawiać — to piszą, a o tem, żeby gospo­

darz nie wiązał uprzęży drutem zardzewiałym i nie wbijał go nam w ciało, o tem, by nas nie dusił ciasnem naszelnikiem lub nie odparzał chomątem, by nie prze­

ładowywał ciężarem wozu i nie walił biczyskiem niewinnego ko­

nia, gdy nie może ruszyć z miejs­

ca — o tem to nic nie piszą — skarżył się Bułan, kiwając łbem.

— Bo napewno albo nie wie­

dzą, albo też może nie chcą wie­

dzieć — tłumaczy Kasztan.

— Nie! „Ja ci powiem co in­

nego, to napewno piszą ci fa­

chowcy, co jakby mu dali lejce do ręki, tobyś takiego fachowca odczuł tak, jak ja dzisiejszy

„spacer“.

— Lepiej żeby nauczyli gospo­

darzy tego, z czego uprząż ro­

bić, jak i czem ją smarować, by nas nie odparzała, żeby ryma­

rze lepiej znali naszą budowę i umieli uprząż do konia dopa­

sować, a nie — jak się to im zdaje — że wszystkie zrobione

„na jedno kopyto“ na każdego muszą pasować. — To zaś, czy ja tam po prawej, czy po lewej stronie dyszla chodzę, to mi jest obojętne — nawet po­

wiem, że jest ono praktyczniej­

sze, bo przy dzisiejszym ruchu samochodowym i prawym kie­

runku jazdy jest to i bezpiecz­

niejsze dla samego konia, szcze­

gólnie takiego, co jeszcze mło­

dy i samochodu nie zna.

— Grunt, by uprząż była wy­

godna i owies, a nie plewy z sieczką w żołądku — a ciąg­

nąć, to czy tu, czy tam — to zawsze trzeba — dodał z nacis­

kiem Bułan.

(8)

IV. J. M. W Y D E SZ Y Ń SK I

Przebojem przez życie

(5) P O W I E Ś Ć

— No i co?

— Jakto, co ? Jak babcię kocham, nie wie­

działem, że jesteś taką zakutą pałą! Trzeba roz­

głosić wyprawę. Cała Polska musi się o tern do­

wiedzieć. Będą nas witać na każdej przystani, conajmniej tak, jak braci Adamowiczów.

— Nie wiedziałem, że masz tak bujną fan­

tazję — odparł zniecierpliwiony już Wacek. — Zresztą, podobno pyszałkowanie się wcale mi nie odpowiada.

Mielisz jednak znał dobrze Wacka i wiedział, jak do niego przemówić. W wyniku prawie że godzinne] gorączkowej wymiany zdań, obydwaj skierowali swoje kroki do redakcji „Wiadomości Pomorskich“, słynących z wielkiego zainteresowa­

niem się sportem i młodzieżą.

Była już godzina siódma, kiedy znaleźli się w gabinecie urzędującego redaktora.

— Dobrywieczór panu!

— Dobrywieczór.

Stali przez chwilę oszołomieni na progu wiel­

kiego pokoju. Co chwilę odzywał się telefon, a z przeciwnej strony korytarza dochodził głuchy odgłos maszyn drukarskich.

W szystko zdawało się w redakcji fruwać i szaleć. Stos papierków na stole pana redaktora, słuchawka telefonu tańczyła rumbę, jakiś zamoru- sany chłopak co chwilę wbiegał i wybiegał. Wra­

żenie było istotnie przytłaczające.

Jedynym spokojnym człowiekiem w tym ca­

łym harmiderze był redaktor. Właśnie w chwili ich wejścia zapalał fajeczkę i kiedy chłopcy po­

przez kłęby dymu ujrzeli uśmiechniętą jego twarz, zbliżyli się nieśmiało.

— My, proszę pana, właśnie w takiej pewnej sprawie...

— Proszę bardzo, panowie zechcą usiąść.

W acek zwięźle i króciutko przedstawił ceł ich wizyty. Nie ulega przecież wątpliwości, że taka notatka, umieszczona w wielce poczytnem piśmie (komplement pod adresem redaktora), za­

ciekawi opinję publiczną i będzie żywym dowo­

dem, że celem wysiłków i marzeń młodzieży pol­

skiej jest tylko i wyłącznie — Morze.

— Ładnie to powiedział — mruknął do siebie z uznaniem Mielisz, a głośno dodał:

— Jeszcze jeden wzgląd, panie redaktorze, przemawia za tern, ażeby ta notatka się ukazała.

— Wiem, wiem — rzekł redaktor, uśmiecha­

jąc się szeroko i wypuszczając tern samem nie­

prawdopodobne kłęby dymu.

— Chodzi wam zapewne o to, żeby was god­

nie przyjęto w każdej przystani. Tak, tak, znane kłopoty...

— Gzy pan też kiedyś żeglował?

— Ha, ha, chłopacy! — mgła wspomnień za­

snuła oczy redaktora. — W Gdyni byłem siedem­

naście, osiem, tak prawieźe dziewiętnaście lat temr.

Stały tam wtedy trzy chałupy na krzyż i jakaś droga,

pełna brózd, wlokła się dokądś smętnie. A dziś?

Ho, ho!

Ostatecznie interes ubito. W dniu ich wy­

jazdu ma się ukazać entuzjastyczna notatka!

M orowo!

Zwykle tak bywa, że każde niecierpliwe ocze­

kiwanie przedłuża okres w nieskończoność. Tak było i w tym wypadku. W ackowi, Jankowi Ka­

lecie i Mieliszowi wydawało się, że dzień zakoń­

czenia roku szkolnego wcale nie nadejdzie.

W międzyczasie zaczął im włazić w kaszę Błachut. Jak się rzekło poprzednio, był to leń i wałkoń, jeżeli chodzi o jego postępy w nauce, a zgryźliwiec i krętacz w stosunkach koleżeńskich.

Nic też dziwnego, źe nasza paczka jaknajda- lej odsuwała od siebie możliwość udziału Błachuta w wycieczce. A tymczasem on wykorzystywał wszystkie dostępne mu środki, ażeby zjednać so­

bie żeglarzy. Najpierw uderzył szturmem na Mię­

ksza, z którym wiązały go stosunkowo „najser­

deczniejsze“ i „najściślejsze“ węzły, bo wspólne krętactwa i wymigiwanie się od rzetelnej pracy.

Na którejś lekcji, w dwa dni przed zakończe­

niem roku szkolnego, Błachut wyciągnął Mielisza na dziedziniec.

— Słuchaj, stary! Postanowiłem z wami w y­

jechać, albo waszą balję roztrzaskam na drzazgi.

— Jaką balję?

— Te, mądry, nie udawaj franta. Przecież każde dziecko pozna się, że to balja, a nie żag­

lówka. Nie nas, marynarzy, bujać, mój stary!

Błachut obrał fatalną taktykę, bo obraził śmiertelnie Mielisza.

— Toś ty taki, bracie! — syknął Błachutowi przez zęby. — I nie wstydzisz sie pchać tak bez­

czelnie ao balji ?

— W braku maku i lak się przyda.

— Zdaje mi się, że jak ci zalakuję, to się nie poznasz.

Obydwóch zaczęło ogarniać rozdrażnienie.

Błachut się spostrzegł, że obrał złą drogę i począł się z niej cofać. Zagrał na sentymentalnej nucie.

— Słuchaj, Mielisz, poco się kłócić. W iesz przecież sam, dlaczego się garnę do waszej w y­

cieczki. Jedyne urozmaicenie wakacyjne. Wpłacę swój udział, swój prowiant i nawet się o jeden namiot postaram. Miejsce też się znajdzie.

— N ie ! — odparł twardo i stanowczo Mielisz.

Na twarzy Błachuta ukazał się przewrotny uśmiech. Pogroził Mieliszowi i zgrzytnął zębami.

— Jak mi będziesz właził w kaszę, to roz­

głoszę sposób zdobywania przez ciebie stopnia dostatecznego z matematyki.

— A ja o tern, jak naciągnąłeś historyka.

Obaj wkrótce zamilkli, gdyż rzeczywiście tą drogą do niczego nie zajdą. Za wiele grzechów mają na sumieniu!

— Co się tu długo bawić? Nie pojedziesz i koniec! — zakończył Mielisz dyskusję.

— Właśnie, że pojadę.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Gdy wsunął się przez otwór w ścianie szafy do ciemnego wnętrza, znowu usłyszał brzęczenie. Folki wracały na swoje miejsce, sunąc

Zdaje się jednak, że tym razem uda się jeszcze uniknąć powszech­.. nej

czaiłem do Cagliari, do Bastjonu, że żal mi było z niem się rozstawać. Nawet nadzieja zobaczenia Neapolu i Stolicy Piotrowej już mnię bardzo nie

Tymczasem nie było się czem dzielić; ponieważ dostawca tego dnia spóźnił się z dostarczeniem żywności, musieliśmy odjechać bez zapasów Niektórzy tylko

Zdarzające się od czasu do czasu okazje na większy odpływ do Francji i Marokka spełniały rolę klapy bezpieczeństwa, ale i to się już urwało, co więcej,

cić : przecież przez tę olbrzymią, szeroką nawę już, już miało się przelać morze!“ Pojęcie morza, zwierza się Przybyszewski pod koniec swych wspomnień

Jak wiadomo zaś, zawody te odbywają się na terenie tego kraju, który zdobył pierwsze miejsce w Challengu ubiegłym. Ofiary na samolot challengowy przyjmują

— oczy całego społeczeństwa znów zwróciły się ku Morzu i ku tym, którzy się z jego trudami aż nazbyt dobrze