Podróże z Ninką
Panią, mgr Janinę Ozgę - dlą przyjaciół Ninkę - znam od bardzo dawną;
wiele wspólnych wspomnień juz mi się zatarło w pamięci, ale nasze pierwsze spotkanie pamiętam bardzo dobrze. Ja, swiezo upieczona pani magister anglistyki, i ona, studentka jednego z nizszych lat. Ja, nieprzy
tomna ze strachu przed pierwsza konfrontacja ze studentami - tym bar
dziej ze przydzielony mi przedmiot, ćwiczenia praktyczne pod nazwa
„Rhythm and Intonation”, zupełnie mi nie lezą.. Ale kto by się wtedy py
tał, czego chciałaby uczyc nowo przyjęta na staz pani magister... Ona, tez chyba troszkeę niepewna, bystra i zainteresowana - i rytmem, i intonacjaę.
Do dzis pamiętam tekst, który powtarzamy chórem: strawberries - red strawberries -fre sh red strawberries -fre sh red strawberries with cream -fre sh red strawberries with whipped cream -fresh red strawberries with sweet whipped cream. Po pierwszych paru razach juz wiem na pewno, ze Miss Ozga jest w tych truskawkach ze smietaną o wiele lepsza ode mnie i ze juz zawsze tak będzie. Myslę, ze tamte „słuzbowe” spotkania z nią i z jej grupą wytyczyły nasze zawodowe drogi: moją. jak najdalej od rytmu i intonacji, jej - jak nąjblizej. Po latach, kiedy to jej przyszło uczyc fone
tycznych i fonologicznych cech języka, zrozumiałam, ze mozna to robic dobrze.
Ale moja przyjazń z Ninką zaczęła się dopiero wtedy, kiedy obie zna- lazłysmy się po tej samej stronie akademickiej bariery - w okresie ter
minowania u ówczesnych szefów krakowskiej anglistyki. Bo prowadzenie słuzbowej korespondencji, pisanie sprawozdan i raportów, układanie har
monogramów zajęc - wszystko to powierzano wtedy najmłodszym człon
kom zespołu - Katedry, a potem Instytutu Anglistyki. „N a czysto” przepi
sywało się owe dokumenty na maszynie, starannie przedzielając fioletowe arkusiki kalki kartkami przebitki. I biada nam, kiedy trafiła się literówką - cała operacja od początku. Szef poprawek nie tolerował - zwłaszcza po słynnej (mojej) wpadce, kiedy to w opinii o pewnym znanym dzis i sza
nowanym profesorze, a wówczas młodym asystencie walczaęcym o zagra
niczne stypendium, napisałam, ze ma „rozliczne zainteresowanka” . Nie
raz zdarzało nam się spędzać długie wieczorne godziny przy tej nieszczę
snej maszynie, wkładając i wyjmując kolejne przebitki. Dziwne, po tych wszystkich latach najlepiej pamiętam kulinarne aspekty tych seansów: ki
szone ogórki - pyszne, jedyny artykuł spozywczy, który dało sie wtedy bez trudu kupic w poblizu Collegium Paderevianum.
A potem zaczeły się podróze z moja przyjaciółka. Program badań kon- trastywnych nad jeęzykami angielskim i polskim realizowany przez polskie anglistyki, a takze przynaleznosc do międzynarodowej organizacji języ
koznawczej Societas Linguistica Europaea otworzyły przed nami nowe perspektywy: formuła była na tyle ogólna, zeby pozwolic kazdej z nas uprawiac własna grządkę na językoznawczym polu, prezentowac wyniki badań przed szerokim gremium, i - co za szczescie! - wyjezdzac za gra
nicę! Głód podrózowania - od zawsze bardzo silny u Ninki - okazał się zarazliwy. Wspólne elementy naszych „naukowych zyciorysów” stały się zapisem odkrywania Europy przez dwie diametralnie rózne osoby - naj
pierw młode dziewczyny, potem panie w srednim wieku... Jak w Podró
żach z moją ciotką Grahama Greene’a, konfrontacja dwóch zyciowych postaw - w tym przypadku postawy pełnego fantazji podróznika i nie
skłonnej do ryzyka nudziary - zaowocowała rozbudzonym pragnieniem naukowo-turystycznych doznanń.
Ninka wiedziała wszystko juz na długo przed planowanym wyjazdem.
Umiała wyszukac najkorzystniejsze połączenia, zawsze dokładnie wie
działa co i gdzie trzeba zobaczyc, z rozkładów jazdy, miejsc i programu konferencyjnych sesji bezbłeędnie układała idealne puzzle. Przygotowu
jąc się do naszych konferencji, sporo pisałysmy „na cztery ręce”, łaczac jej i moje naukowe zainteresowania. Czasem kazda z nas robiła swoje.
Ja - oczywińscie - z maksymalnym wyprzedzeniem, natomiast nieodmien
nie interesujące wystąpienia Ninki - zawsze oparte na danych wzietych prosto z zycia (a w latach osiemdziesiątych XX wieku wybór takiego ma
teriału bynajmniej nie był jeszcze oczywisty!) i zawsze poparte rzetelna wiedza - często nabierały ostatecznego kształtu (no, niemal ostatecznego, bo zawsze zostawał w nich spory margines przeznaczony na improwiza
cje...) na kwadrans przed godzina zero, w damskiej łazience...
Nie pamietam, kiedy dokładnie zaczęły się te wspólne podróze. We wspomnieniach mam udokumentowane dziesięciolecie między rokiem 1980 a 1991. Na pierwszym planie było nasze językoznawstwo - uczyły- smy się, poznawałysmy ciekawych kolegów po fachu, dorzucałysmy swoje malenkie cegiełki do teoretycznych paradygmatów. O tym nie będę mó-
wic, bo według klasyfikacji genre’ów tekst ma byc „wspomnieniowy”, a nie naukowy. Nie będę też pisac o katedrach i koSciołach ani o wysta
wach i muzeach, które wspólnie obejrzałysmy przy okazji tych wypraw - to przeciez maja byc jubileuszowe wspominki, a nie turystyczny bae
deker.
Odbywałam naukowo-turystyczne podróze z moja przyjaciółka, a w tle tych podrózy działa się polska historia najnowsza. W 1980 roku, na samym początku wrzesnia, pojechałysmy na kongres Societas Lingui- stica Europaea - do Budapesztu. W Gdańsku, niecały tydzień wczesniej, podpisano porozumienia sierpniowe. Nasz kongres miał numer 13, ale poszło jak po masle: bez większego trudu zdobyłysmy pozwolenie na za
kup dewiz i na opłacenie podrózy w złotówkach. Wszystko nas dziwiło - swoboda, z jaka koledzy po fachu poruszali się po najnowszej języko
znawczej literaturze, dziwacznie brzmiaęcy jeęzyk na ulicach, stare miasto jak nowe, nasz hotelowy pokój z wielkim małzenskim łozem... oraz ostra, nieoczekiwana, pierwsza w zyciu alergiczna reakcja mojego organizmu - stada ogromnych babli nie wiadomo od czego: czyzbym była uczulona na zagraniczne wojaze? N a szczęscie nie: w sierpniu następnego roku poje
chałysmy na kolejny kongres S L E - do Kopenhagi. Tym razem nie tylko pozwolono nam na zakup dewiz, ale i opłacono podróz! Znów to zdzi
wienie: ze mozna o te dewizy nie prosić, tylko po prostu je sobie kupić, ze mozna miec kazda madra ksi^zkę, która by się chciało przeczytac, ze mozna po prostu wejsc do restauracji i zjesc tam sobie obiad... Nasze le
galnie nabyte dewizy wydałysmy na wizytę w Tivoli. W moim wirtualnym albumie fotografii mam zdjęcie wybitnego, niezyjacego juz, polskiego fo- nologa, który - obarczony oddanymi mu na przechowanie dwiema dam
skimi parasolkami - w osłupieniu patrzy na dwie polskie badaczki języka, przemykające obok niego z kazdym obrotem pędzącej karuzeli...
Kolejny wyjazd - w maju 1982 roku - odbywał się w zupełnie innej atmosferze. Na promie płynącym do Helsinek, poza mała grupka polskich naukowców, którym w trosce o utrzymanie pozorów normalnosci wydano słuzbowe paszporty, nie było nikogo poza kilkoma Weęgrami - kierowcami tirów płynących na dolnym pokładzie. Na konferencji w Jyvaskyla zebrało się kilkaset osób z całej Europy; wątpię, czy ktos z nich w ogóle wie
dział o stanie wojennym w Polsce. Konferencja była poswięcona „projek
tom kontrastywnym”, ale nie chodziło o porównania polityczne... Mimo to, po naszym powrocie, słuzby bezpieczeństwa bardzo chciały się do- wiedziec, czy podczas tego pobytu nie zajmowałysmy się przypadkiem
„szerzeniem ideałów Solidarności” ! A tam, w Jyväskylä, Ninkę i mnie naj
bardziej wtedy zdziwiły delegacje Japończyków, obwieszonych sprzętem do fotografowania, filmowania, odsłuchiwania i zapisywania dzwięku - dzis codziennosc na ulicach Krakowa.
Nastepny nasz wspólny wyjazd - na kolejny kongres S L E - to wy
prawa do Toledo jesienia 1985 roku. Stan wojenny w Polsce juz się skoń
czył, atmosfera zelzała, napisałysmy referat na temat ewolucji danych we współczesnym językoznawstwie i wyruszyłysmy do Hiszpanii. Przez Pa- ryz! Z legalnymi dewizami w kieszeni! Los tych dewiz okazał się zreszta dońsńc dramatyczny. Postanowiłyńsmy zaszaleńc i wypińc sobie kaweę w ulicz
nej kafejce - jak prawdziwe paryzanki. Dumna ze swojej francuszczyzny, zamówiłam dwa razy demi-tasse. Filizanki okazały się dziwnie spore, a ra
chunek ogołocił nas ze wszystkich francuskich dewiz; doswiadczenie, ja
kim był bieg na dworzec przez cały niemal Paryz, w potwornym upale, zbladło dopiero w kontekscie niesłychanej urody Toledo. W Madrycie - ze wzgleędu na bezwzgleędne realia - omineęła nas szansa zwiedzenia Prado, natomiast w okienku informacji kolejowej zobaczyłysmy cos, co wzbudziło u Ninki niekłamany zachwyt pedagoga: napis, który głosił: „We do not speak English, German and French” . Sprawdziło się zreszta co do joty. Naszym najmocniejszym wrazeniem z tamtej podrózy - poza przezy- ciami naukowymi i estetycznymi - okazało się jednak spotkanie z pewnym profesorem językoznawstwa z ówczesnej Czechosłowacji. W obezwład
niającym upale południa, siedziałysmy w hotelowym barku, odzałowaw- szy częsc dewizowego przydziału na dwie szklanki zimnej wody z cytryna.
Czech tez usychał z pragnienia, ale jemu nie przyznano dewiz. Jedyny za
graniczny banknot (o skromnym nominale)... przemycił w bucie i chował na czarnaę godzineę. Kupiłyńsmy trzeciaę cytronadeę. Pareę miesieęcy póńzniej przyszło do Krakowa pocztą pudełko czeskich czekoladek.
W 1987 roku, podczas gigantycznego kongresu językoznawców w Berlinie Wschodnim, mieszkałysmy w niewielkim hoteliku, niedaleko Friedrichstrasse. Wieczorami zza wysokiego parkanu słychańc było chó
ralne szczekanie policyjnych psów. Z kontaktów z obsługa konferencji zapamiętałysmy najlepiej słowo unmöglich - które Ninka oczywiscie wy
mawiała z idealna fonetyka (Warum unmöglich, bitte?), a panienki z biura obsługi kongresu powtarzały w niezliczonych kontekstach. Na trasie z ho
telu na Uniwersytet Humboldta mijałysmy stację metra przy Friedrich
strasse. Któregos popołudnia było tam inaczej niz zwykle: zamiast sta
rych ludzi, czekających w kolejce na mozliwosc jednodniowej wyprawy
do rodzin „po drugiej stronie”, przed stacją stali młodzi chłopcy i dziew
czyny, trzymając w ręku arkusze kartonu lub transparenty własnej roboty, na których widniał tajemniczy napis „CATS”. Z peronu spływały scho
dami na uliceę eleganckie damy w wieczorowych sukniach w towarzystwie eleganckich dzentelmenów. W koncu Ninka odwazyła się spytać. Oto by- łysmy swiadkami zderzenia dwóch odmiennych swiatów. W operze po wschodniej stronie grano tego wieczora słynny musical Andrew Lloyda Webera Koty, ale bilety na spektakl mozna było kupic tylko za zachodnie marki. Wyczekująca przy wyjęciu ze stacji wschodnioberlmska młodziez miała po prostu nadzieję, ze ktos z „zachodnich” zechce im oddac swój bilet. Ninka, jak zawsze, wiedziała o musicalu i jego autorze wszystko.
Pod koniec marca 1989 wyjechałysmy do Duisburga - dokładnie dwa tygodnie wczesniej (15 marca) otwarto pierwsze kantory. Nie trzeba było juz prosic o zezwolenie na przydział dewiz, teraz mozna je było sobie po prostu kupic. Tuz po naszym powrocie z Niemiec - na początku kwietnia - podpisano porozumienia Okrągłego Stołu. Nas, doraznie, zajmowało jed nak co innego. Tamto spotkanie jeęzykoznawców podejmujaęcych wyzwa
nie, jakim stało sie wejscie na międzynarodowa scenę teorii nazwanej ję zykoznawstwem kognitywnym, to była zapowiedz zblizającego się konca moich podrózy z Ninka. Ona - w gruncie rzeczy „kognitywistka” w kaz- dym calu, otwarta na wpływy czynnika ludzkiego, słynnego humąnfąctor, na kształt i funkcjonowanie języka, wrazliwa jak nikt na jego kulturowe i pragmatyczne uwarunkowania - pozostała przy swojej fonologii i fone
tyce, koncentrując się na dydaktyce, która zawsze była jej pasja i misja. Ja - uwiedziona urokami zmieniającego się paradygmatu - znalazłam w nim szansę rozwoju podstaw tego, co było pasja moją: przekładu. Zaczęłysmy jezdzic w rózne miejsca i na rózne spotkania. Ze wspólnych pamiętam jeszcze dwa: Berno w roku 1990 i Kilonię w roku 1991. Czas konferencji wypełniały nam referaty europejskich językoznawców róznych orientacji, czas wolny - kazda z nas spedzała na swój ulubiony sposób. Ja - włócząc się po spokojnych, zamoznych ulicach miasta, Ninka - ten wulkan dyna
mizmu i energii - wsiadając do pociągu, wcale nie „byle jakiego”, tylko starannie wybranego z rozkładu - i jadaęc na spotkanie z przyjaciółmi, których zawsze miała mnóstwo we wszystkich zakątkach Europy. Kon
gres w Kilonii zamknął tę serię - to było juz 24. spotkanie SL E , a moje wystąpienie stanowiło przypieczętowanie zmiany teoretycznej orientacji.
Ninka, jak zwykle, chłoneęła wszystko, co było dla niej nowe, komento
wała wszystko, o czym juz wiedziała, nawiązywała nowe przyjaznie i pod
trzymywała stare. Bo towarzysząc mi w tych wszystkich podrózach, da
lej robiła to, w czym zawsze była taka swietna: budowała relacje między ludzmi. Na zyczliwosci, na znajomosci tysiąca interesujących rzeczy z ty
siąca interesujących dziedzin, na braku zawisci, na zyczliwosci, na wraz- liwosci, na ciekawosci swiata.
Zawsze mi się wydawało, ze to własnie Ninką, a nie ja, powinna sieę zajmowac komunikacjaę mieędzykulturowaę i przekładem. Bo to Ninka znajduje czas na regularną lekturę „Spectatora”. To Ninką słucha anglo
saskiego radia i ogląda anglosaską, telewizję. To ona sledzi wszelkie kultu
ralne i jeęzykowe nowinki na naszym polskim terenie. To Ninka, jak sroka, chciwie zbiera wszystkie interesujaęce błyskotki i potem układa z nich błyskotliwe mozaiki. Ona jakims cudem znajduje czas, zeby regularnie chodzic na lekcje francuskiego (myslę, ze zamawiając demi-tasse, ona rze- czywiscie dostałaby demi). I to ona - zagorzała miłosniczka kryminałów - pochłania je w ogromnych ilosciach, wciąz poznając nowe realia, pilnie sledząc meandry zmieniającego się języka. I to jej translatorskie intuicje - rzadkie niestety i z pozoru przypadkowe - kazą pomyslec (a czasem powiedziec) chapeau bas, Ninko.
Nie raz było mi zal, ze minął czas podrózy z Ninką - moją ciotką Augustą, i nie raz - jak bohater Greene’a - zadawałam sobie pytanie, czy juz z nią. nie podrózując, przypadkiem nie marnuje zycia. Po latach (wstyd powiedziec ilu...) powróciłysmy do tamtej tradycji, i była to dla mnie (a mam nadzieję, ze i dla niej) wielką radosc. To była bardzo inna po- dróz, i w bardzo innych czasach. Jak dawniej, Ninką załatwiła wszystko:
znalazła korzystne połaęczenia, kupiła bilety, uzgodniła wyjazdowe plany z naszymi kanadyjskimi przyjaciółmi sprzed lat. Nie było konferencji, nie było referatów, nie trzeba było walczyc o przydział dewiz ani pisac podan o wypozyczenie paszportu. Po prostu poleciałysmy sobie do Montrealu.
Oglądałysmy kanadyjskie wnuki naszej kolezanki z młodosci (tej samej, która lata temu dzieliła z nami trudy szukania rytmu w truskawkach i bi
tej smietanie), pokazywałysmy zdjecia własnych dzieci i wnuków, czasem wychodziły na jaw rejestry tak zwanych dolegliwosci wieku, często prze- szłosc jawiła sie jako czas przeszły dokonany. Ale pływając nocą w base
nie, Ninką była tak samo radosna jak przed laty. I jej radosc z tego, ze wreszcie, ze naprawdę, ze tu i teraz, ogląda wodospad Niagara, kazała mi pomyslec, ze moje spotkania z Ninką wciąz mi dowodzą istnienia rzeczy, których nie niszczy czas.