• Nie Znaleziono Wyników

Pionierzy: czasopismo społeczno - historyczne, R. 2, 1997, nr 4 (4)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pionierzy: czasopismo społeczno - historyczne, R. 2, 1997, nr 4 (4)"

Copied!
17
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Zenon Czarnecki

W grodzie winnic

Nad omszałymi wieżami wieczór zawisł księżycem gwiaździste galeony płyną między dachami

wiatr rozśpiewuje legendy o staromiejskich zaułkach Bachus zmęczony przycupnął pod schodami ratusza

na stokach wzgórz morenowych wschodzących nocną zielenią pulsuje aromat wina

cierpką słodyczą zieleni

Ze zbioru „Strofy o Zielonej Górze"

pod red. Zenona Łukaszewicza

ii. Stanisław Para

PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4 3

mwmmmmmmmmmmm

p

i ł f u i j m ł i i i i i ł n n i i i i n i ł i i i /

Wydawca:

Sekcja Historyczna Stowarzyszenia Pionierów Zielonej Góry,

ul. Stary Rynek 1, Ratusz - Sala Wspomnień,

65-067 Zielona Góra.

Redakcja:

Redaguje Kolegium w składzie:

Maria Gołębiowska, L. Krutulski-Krechowicz (fotograf)

Wiesław Nodzyński, Tomasz Nodzyński, Wojciech Strzyżewski.

Adres Redakcji:

ul. Stary Rynek 1, Ratusz - Sala Wspomnień,

65-067 Zielona Góra

Skład komputerowy i opracowanie graficzne:

Heroldia P.R.

Korekta:

Grażyna Karpińska Okładka:

Repr. Leszek Krutulski-Krechowicz Motyw winobraniowy

ze starej pocztówki

Druk:

Drukarnia „EURODRUK"

Zielona Góra

Materiałów nie zamawianych redakcja nie zwraca.

W materiałach nadesłanych redakcja zastrzega sobie prawo dokonywania zmian redakcyjnych.

Za treść reklam redakcja nie odpowiada.

OD REDAKCJI

P r z y b y w a j ą c y m w 1945 r. do Zielonej Góry pol- s k i m pionierom j a w i ł a się o n a j a k o pełne u r o k u m i a s t o winnic i ogrodów. Dziś j u ż niewiele zosta- ło z t a m t e j atmosfery, są j e d n a k symbole i kulty- w o w a n e t r a d y c j e - p r z e d e w s z y s t k i m winobranio- we. W z w i ą z k u z n i e d a w n o zakończonym kolej- n y m zielonogórskim W i n o b r a n i e m Anno Domini 1997' p r z y p o m i n a o t y c h t r a d y c j a c h G r z e g o r z Chmielewski. P o w o j e n n e dzieje zielonogórskich ogrodów i ich właścicieli o p i s u j e n a t o m i a s t Agnie- szka S t a w i a r s k a . O swoich życiowych doświadcze- n i a c h opowiedzieli n a m s e n i o r zielonogórskich rzemieślników, p a n Zdzisław A d a m c z e w s k i , oraz m a t k a pierwszego urodzonego po wojnie dziecka, p a n i H e l e n a Piłat. W s e n t y m e n t a l n y ś w i a t daw- nego M u z e u m Miejskiego w p r o w a d z a n a s k u s t o s z M u z e u m Ziemi L u b u s k i e j , A n n a Ciosk. Swe n a u - czycielskie w s p o m n i e n i a k o n t y n u u j e p a n i Zofia M a l i n o w s k a , zaś p a n i J a d w i g a K o l i b a b a k a w r a c a m y ś l a m i do k r a i n y swego d z i e c i ń s t w a - Polesia.

To w a ż n y n u r t n a s z y c h z a i n t e r e s o w a ń - niegdy- s i e j s z e „ m a ł e o j c z y z n y " p ó ź n i e j s z y c h zielono- g ó r z a n : t e n a d a w n y c h k r e s a c h w s c h o d n i c h , w Polsce c e n t r a l n e j czy w Wielkopolsce.

Niestety, nie n a p i s z e j u ż n a m w s p o m n i e n i a o r o d z i n n e j ziemi l w o w s k i e j z m a r ł y w lipcu tego r o k u n e s t o r zielonogórskich historyków, w y b i t n y regionalista, profesor W ł a d y s ł a w Korcz. Poświę- cił Jego pamięci swe „Rozmyślania po północy" J a n M u s z y ń s k i .

N a j p i ę k n i e j s z e n a w e t współczesne m i a s t o nie może żyć tylko t r a d y c j ą i w s p o m n i e n i a m i . Do każ- dego d o m o s t w a m u s i być d o p r o w a d z o n a woda i e n e r g i a . Dziejom j e d n e g o z ich dostarczycieli - miejskiej gazowni - poświęcił swój a r t y k u ł Zbi- gniew Bujkiewicz. I n n y m z a k ł a d o m i i n s t y t u c j o m k o m u n a l n y m c h c i e l i b y ś m y poświęcić u w a g ę w przyszłości.

J a k zawsze, polecamy C z y t e l n i k o m w s z y s t k i e z a w a r t e w n u m e r z e nowe m a t e r i a ł y oraz s t a ł e po- zycje czasopisma, poświęcone zielonogórskim gma- chom, t u r y s t y c e , p o r a d o m i rozrywce.

• W É H M I H

(3)

4 PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4

pielonej Qórjj

D

zieje zielonogórskiej winorośli, silnie splecione z dzieja- mi miasta, swymi początkami sięgają czasów średniowie- cza. Pierwsza źródłowa wzmianka o zielonogórskich winni- cach pochodzi wprawdzie dopiero z 1314 r., w pełni uzasa- dnione jest jednak przypuszczenie, że uprawę winnych krze- wów podjęli zielonogórzanie już w XIII w. Nie byli jednak na ziemiach polskich w tej dziedzinie nowatorami. Uprawa wino- rośli znana bowiem była w Polsce piastowskiej już w drugiej połowie X w., a w następnych stuleciach jej zasięg - początko- wo ograniczony - znacznie się rozszerzył, na co wskazują wy- niki badań archeologicznych, odkrycie winogronowych pestek w Gnieźnie, Poznaniu, Krakowie i Gdańsku oraz najstarsze wzmianki źródłowe o winnicach w Płocku, Włocławku i Za- gościli, a także w Trzebnicy, Oleśnicy, Krzeszowie, Jaworowie i Solnikach na Śląsku. Potrzeby liturgii, a w dalszej kolejności również książęcego stołu, stały się powodem, że w okresie pia- stowskim klasztory, przede wszystkim benedyktynów, a następ- nie cystersów, podjęły uprawę winorośli, uniezależniając się w ten sposób od niepewnych dostaw wina z Zachodu. W XIII w.

do uprawy winnego krzewu włączyły się również miasta, spodziewając się określonych korzyści materialnych.

Z czasem, gdy wymiana handlowa z krajami Zachodu i Po- łudnia rozwinęła się w szerokim zakresie, a liczne i bezpieczne szlaki handlowe umożliwiły nieprzerwany import win węgier- skich i reńskich, obszar krajowych winnic uległ ograniczeniu do terenów Polski południowo-zachodniej. Tutaj, w klimacie łagodniejszym, adaptacja winnego krzewu do miejscowych warunków poczyniła największe postępy. Jednak i na obszarze środkowego Nadodrza, oderwanym od macierzy, walka wino- grodników z klimatem jakże często kończyła się klęską czło- wieka. Świadczą o tym wymownie dzieje zielonogórskich win- nic odczytywane z kronikarskich zapisków.

Lata 1313-1315 to okres katastrofalnych deszczów, nieuro- dzaju i głodu dziesiątkującego zielonogórzan. Gdy do klęski nieurodzaju dołączyła się jeszcze zaraza, spośród mieszkań- ców Zielonej Góry ocalało (jeśli wierzyć kronikarzom) zale- dwie sto osób. W końcu lat trzydziestych tegoż wieku na zielo- nogórskie winnice spadła szarańcza, a to czego nie pożarły owady, zniszczył przedwczesny mróz. W następnych latach dużym nakładem pracy odbudowano winnice, któ^e w 1352 r.

przyniosły szczególnie obfite zbiory.

Również w następnych stuleciach lata pomyślnych zbiorów przeplatały się z klęskami żywiołowymi oraz niszczącymi mia- sto wojnami. Szczególnie dotkliwie dała się zielonogórzanom we znaki ostra zima w 1453 r. Silne mrozy zniszczyły drzewa owocowe i wszystkie winne krzewy; z zimna padać miało nie tylko ptactwo, lecz nawet zwierzęta leśne. Winnice odrodziły się dopiero po kilkunastu latach za sprawą Henryka IX, księcia głogowskiego, który w 1466 r. sprowadził winne krzewy z Wę- gier, Austrii i Francji. Miał widać „szczęśliwą rękę", gdyż na- stępne lata były okresem pomyślnym dla zielonogórskich win- nic, a winobranie w 1472 r. uznano nawet za rekordowe. Jed-

nak w kilka lat później ostre zimy, a szczególnie zawierucha,

jaką przyniosła ze sobą głogowska wojna sukcesyjna, podczas której przez miasto i winnice przewalały się wojska branden- burskie, węgierskie, czeskie i rodzime księcia żagańskiego Jana Szalonego, doprowadziły niemal do całkowitej dewastacji zie- lonogórskich winnic. Nadszedł jednak rok 1484, rok tak obfi- tych zbiorów, że zabrakło beczek do przechowywania wina; za beczkę pustą dawano, jak wieść niesie, zawartość pełnej.

Schyłek XV w. był szczególnie pomyślny dla zielonogór- skich winnic: łagodne zimy sprzyjały dobrym plonom, a opie- kuńcza polityka książąt sprzyjała rozwojowi handlu. Wino z zielonogórskich wzgórz eksportowano w dużych ilościach poza granice księstwa głogowskiego.

Staranna pielęgnacja winnic oraz postępująca aklimatyza- cja winorośli coraz skuteczniej chroniła miejscowe winnice przed kaprysami pogody. Jednak w XIX w. wyraźnie zazna- czył się upadek zielonogórskich plantacji winorośli. Zasadni- czym powodem ograniczenia ich uprawy były zmiany w do- tychczasowej strukturze nadodrzańskiej gospodarki. Industria- lizacja i rozwój ciężkiego przemysłu stworzyły nowe warunki dla uprawy winorośli oraz produkcji i zbytu wina. Produkcja ta wobec braku taniej siły roboczej stała się mało opłacalna.

Zmniejszający się w XIX w. obszar uprawy winnego krzewu uległ drastycznemu ograniczeniu w okresie międzywojennym.

Miejsce winnic zajęły inne uprawy, głównie sady. Ostatnią wojnę przetrwały w Zielonej Górze jedynie winnice w rejonie ulic Botanicznej i Krośnieńskiej, lecz i one musiały ulec w kon- frontacji z potrzebami budowlanymi intensywnie rozwijające- go się miasta. Tak więc jedynym i jakże skromnym reliktem niegdyś dużych plantacji jest obecnie niewielka winnica na wzgórzu przy ul. Wrocławskiej.

Zmniejszaniu się areału winnic towarzyszyło w XIX w. po- większanie się powierzchni sadów. Coraz szerzej zielonogór- scy producenci win, z największą wytwórnią Gremplera włącz- nie, podejmowali produkcję win owocowych, która w okresie międzywojennym zdecydowanie przeważała.

W latach powojennych, już w 1945 r. podjęła w Zielonej Górze produkcję Państwowa Wytwórnia Win Musujących (daw- ne zakłady Gremplera), wytwarzająca wyłącznie szampany w oparciu o stare zapasy winnego moszczu. Po wyczerpaniu tego szlachetnego surowca, już jako Państwowa Wytwórnia Win, podjęła produkcję win owocowych oraz miodów. Zastosowa- nie automatyzacji pozwoliło zwielokrotnić produkcję wytwór- ni, która z 592 tys. litrów w 1948 r. wzrosła do 4506 tys. w 1960 i ponad 8 milionów litrów w latach osiemdziesiątych.

Wytwórnia nie zrezygnowała jednak z produkcji win grono- wych. Importując surowiec z Bułgarii i Węgier, Lubuska Wy- twórnia Win była przez wiele lat głównym, krajowym produ- centem win nie tylko owocowych, lecz również gronowych.

Wiele gatunków win zielonogórskiej wytwórni uzyskało wy- różnienia, a nawet odznaczone zostało medalami na między-

PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4 IS

narodowych wystawach i targach (gronowe wina „Monte Ver- de" i „Laur Lubuski" oraz owocowe „Lubuskie czerwone" i

„Basztowe").

W

Każdego roku punktem kulminacyjnym w procesie uprawy i pielęgnacji winorośli - oczekiwanym przez właścicieli plan- tacji z nadzieją, ale i z niepokojem - był okres zbiorów, wień- czący całoroczny wysiłek winogrodników. Winobranie przy- padało w Zielonej Górze na pierwszą połowę października (chociaż nie zawsze) i trwało kilka dni. Pierwszy dzień rozpo- czynający zbiory traktowany był jako dzień świąteczny. Od 1852 r. początek winobrania wyznaczała rada miejska, która patronowała zbiorom. Niektóre zwyczaje winobraniowe się- gały czasów średniowiecza: początek zbiorów tradycyjnie za- powiadało bicie dzwonów kościelnych, a pierwsze cięcia ko- serem w winnicy wykonywał jej właściciel. Ukoronowaniem zbiorów był korowód winobraniowy, organizowany z różnora- kim rozmachem, zależnie od tego, czy zbiory były bardziej, czy też mniej udane. W pamięci potomnych zapisały się jako szczególnie wystawne korowody winobraniowe inscenizowa- ne w latach 1846 i 1850, z licznymi scenami i postaciami histo- rycznymi. Ważną rolę w pochodzie odgrywał oczywiście Ba- chus - bóg wina.

Znamy anonimowy opis zielonogórskiego winobrania z 1887 i\, opublikowany w kobiecym piśmie warszawskim

„Bluszcz", który godzi się - przynajmniej we fragmentach - przytoczyć:

„Dnia 21 września o 6 godzinie rano wszystkie miejscowe dzwony zwiastowały Zielonejgórze prastarym zwyczajem wieść miłą i z wielką, jak zwykle, wyczekiwaną niecierpliwością -

początek winobrania. Władza administracyjna termin ten wy- znacza.

Trzeba znać i wiedzieć, czemu tu jest winobranie. Radość przepełnia wszystkie serca na pierwszy odgłos do winnic zwo- łujący pracowników. Winnice przed winobraniem spokojne, głuche, bo puste, jakby w zadumie pogrążone, ożywiają się naraz życiem, radością i zgiełkiem najprzyjemniejszego zaję- cia, jakie sobie wyobrazić można... A roją się pracownicy i pra- cownice, młodzież i dzieci, pełno ich pomiędzy winorośli rzę- dami i około tłoczni, wszędzie tętni życie i radość, czemu w wielu miejscach przygrywa muzyka, wtórują śpiewy; słychać huk pistoletów, okrzyki; widać rakietowe ognie wieczorami i palenia stosów chrustu, a około płonących tych ogni wesołe pląsy. Lecz gdzie dużo pustoty, tam i łzy niedaleko. Zawsze się tu coś niepo- żądanego najlekkomyślniejszym dostaje na pamiątkę.

Na czas winobrania zapraszają właściciele winnic zamiej- scowych swych znajomych, niby do pomocy, a właściwie dla- tego, że to pora najpewniejszego i najlepszego ugoszczenia, uraczenia i zabawienia gości. To też tętni w Zielonogórze wie- czorami w czasie winobrania życie towarzyskie po familiach, po kasynach i resursach".

W sto lat po ukazaniu się tego reportażu, którego autorką była niewątpliwie Melania Parczewska, zielonogórzanie zapra- szają nadal na czas - teraz już symbolicznego - winobrania zamiejscowych krewnych i znajomych, jednak sama uroczy- stość w sposób dość zasadniczy zmieniła swój charakter. Stała się okazją do organizowania licznych imprez kulturalnych i sportowych, które ściągają do Zielonej Góry rzeszę przyjezd- nych z całego kraju, a nierzadko i zagranicy. Największe zain- teresowanie wzbudza jednak nadal korowód winobraniowy i jego główny bohater - Bachus.

Rys. Irena Bierwiaczonek

(4)

6 16 PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4

Jest rzeczą zadziwiającą, że zielonogórscy osadnicy już w 1945 r. nawiązali do miejscowej tradycji i w dniach 22 i 23 września zorganizowali pierwszą po wojnie uroczystość wino- braniową. Czyżby uświadamiali sobie, że w istocie nawiązują do tradycji rodzimych, bo (o czym wspomina Melania Parczew- ska) „gdy Szlązk jeszcze do Polski należał, już tu na większą skalę istniały winnice".

O ile pierwsze powojenne winobranie miało wiele cech im- prowizacji, to kolejne w 1946 r. przygotowane zostało już bar- dziej starannie i wzbogacone o korowód winobraniowy, w którym nie zabrakło również Bachusa.

Gorącym zwolennikiem kontynuowania winobraniowych tradycji był Alfons Bogaczyk, dyrektor Zielonogórskich Za- kładów Graficznych, inicjator pierwszej po wojnie uroczysto- ści winobraniowej, autor scenariusza korowodu winobranio- wego w 1946 r. i innych scenariuszy korowodów w latach na- stępnych.

W miarę upływu lat wzbogacał się program uroczystości winobraniowych, wzrastała ich ranga i poszerzały ramy czaso-

we winobrania, przekształconego w istocie w Dni Zielonej Góry.

W latach sześćdziesiątych do programu Dni włączone zostały dwie poważne imprezy, organizowane na przemian co dwa lata:

Ogólnopolska Wystawa i Sympozjum „Złotego Grona" oraz Międzynarodowy Festiwal Zespołów Pieśni i Tańca. W ostat- nich latach ofertę kulturalną wzbogaciły z kolei „Winobranio- we Spotkania Teatralne".

Na bogaty program Dni, oprócz imprez kulturalnych, skła- da się również wiele imprez sportowych, występów o charak- terze rozrywkowym, a także liczne kiermasze i targi kolekcjo- nerskie. Kulminacyjnym punktem programu Dni Zielonej Góry i Winobrania pozostaje jednak w społecznym odczuciu koro- wód winobraniowy, tak chętnie oglądany przez mieszkańców Zielonej Góry i winobraniowych gości.

Grzegorz Chmielewski

Podstawowa bibliografia

H. Schmidt: Geschichte der Stadt Grunberg. Griinberg 1922; B. Kres:

Winiarstwo na Ziemi Lubuskiej. Poznań 1972; [M. Parczewska]: Winobranie w Zielonogórze na Szlązku. Posłowie: G. Chmielewski. Zielona Góra 1979:

Toż. Komentarz: G. Chmielewski. Nadodrze 1981 nr 18 s. 1

J

edną z pierwszych po wojnie w Zielonej Górze była uru- chomiona w pierwszych miesiącach 1945 roku piekar nia Zdzisława Adamczewskiego. Istnieje ona do dzisiaj na rogu ul. Kupieckiej i Niepodległości, a więc już ponad 50 lat!

W tych pierwszych miesiącach i latach chleb był tu bar- dzo potrzebny, stanowił podstawę wyżywienia dla stacjonu- jących tu wojsk uwikłanych w trwającą jeszcze wojnę i zja- wiających się po wojennych przejściach z różnych stron kra- ju i świata osadników. Zapewne i to miał na myśli Adam- czewski, kiedy w 1945 r. podejmował wraz z grupą rówie- śników decyzję wyjazdu do Zielonej Góry. Był jednym z tych Wielkopolan, którzy zjawili się tu jako pierwsi. Miał wtedy 27 lat, bo urodził się 6 września 1918 roku w Pniewach. Na- ukę zawodu rozpoczął jeszcze przed wojną u cechmistrza Piotra Kabacińskiego w piekarni przy ul. Półwiejskiej w Po- znaniu. W czasie okupacji Niemcy odebrali ją Kabacińskie- mu, a Adamczewskiego skierowali do pracy w piekarni Ka- zimierza Fengla przy ul. Prądzyńskiego. Tu pracował jako piekarz i jako cukiernik przez cały czas okupacji i ten okres swojego życia wspomina dobrze, choćby ze względu na przy- działy cukru dla piekarni.

Wojna dobiegała końca, walki o Poznań już się zakończy- ły. Niemcy bronili się jeszcze w Cytadeli. Adamczewski zo- stał kierownikiem piekarni, w której dotychczas pracował u Fengla i dalej piekł chleb, wykorzystując zapasy mąki, dla walczących z faszystami czerwonoarmiejców i Polaków.

Otrzymał za to pismo z podziękowaniem od władz wojsko- wych, w którym m.in. napisano: „[...] zaświadcza się, że ob.

Zdzisław Adamczewski piekł pod nieprzyjacielskim ogniem

chleb dla Armii Radzieckiej i społeczeństwa Poznania [...]". Dzień Seniora 1996 r.-p. Zdzisław Adamczewski.

PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4 6

Kiedy walki w Poznaniu ustały a front przesunął się nad Odrę, powstały warunki, aby zrealizować ustalony wcześniej z przyjaciółmi zamiar wyjazdu na - jak to się wtedy mówiło - Ziemie Odzyskane. Wybór padł na Zieloną Górę, do której dotarli nie bez kłopotów. Adamaczewski już wiedział, że chce objąć i prowadzić piekarnię. Znalazł ją w tym samym miej- scu, w którym mieści się ona po dzień dzisiejszy.

Początkowo nie było łatwo. Trzeba było doprowadzić do porządku urządzenia piekarni /większy remont piekarni Adamczewski przeprowadził dopiero w latach sześćdziesią- tych/, zatroszczyć się o paliwo do pieca, a przede wszystkim o mąkę. Na pierwsze wypieki otrzymywało się ją od wojska.

Później były już normalne przydziały, w zależności od zare- jestrowanych kartek, bo chleb był na kartki. Dopiero po na- szych interwencjach w Wydziale Aprowizacji i Handlu Za- rządu Miejskiego, którego kierownikiem był Miildner-Nie- ckowski, uzyskaliśmy także mąkę pszenną. Pozwoliło to zwiększyć wybór pieczywa, które można było nabywać tak- że w wolnej sprzedaży, ale było ono droższe. Po złożeniu egzaminu mistrzowskiego Adamczewski zajął się produkcją wyrobów cukierniczych, z których piekarnia była i jest zna- na, np. poznańskie „szneki z glancem". Sam niejednokrotnie zaspakajałem uczucie głodu taką smakowitą drożdżówką.

W miarę stabilizacji sytuacji w mieście i krzepnięcia pie- karni Adamczewski zaczął udzielać się społecznie, z czego także był znany. Dziś z rozrzewnieniem wspomina swoje uczestnictwo w chórze męskim, który istniał przy Cechu Rze- miosł Różnych. Występy tego chóru odbywały się w nie ist- niejącym już dzisiaj hotelu Parkowym przy ul. Dąbrówki.

Cieszyły się one dużą popularnością. Ale na dłuższy czas i z dużym powodzeniem - o czym świadczyły zdobiące ściany sklepu piekarniczego liczne dyplomy - zawładnął Adamczew- skim sport, a ściślej boks. Jeszcze przed wojną w poznań- skim KS „Warta" ćwiczył lekkoatletykę. W Zielonej Górze odnaleźli go klubowi koledzy, którzy organizowali przy zie- lonogórskim Cechu Klub Sportowy „Zieloni". Boks go zau- roczył, poświęcał mu sporo czasu. Miał ku temu warunki.

Były sukcesy i porażki. Nie żałuje tego, choć uprawianie tej dziedziny sportu nie wyglądało tak jak dzisiaj. Wtedy czę- ściej zdarzały się uderzenia w stylu Gołoty...

Wiele czasu i pracy poświęcił jednak Cechowi Rzemiosł Różnych, który organizował wraz ze Stanisławem Mischke.

A było to tak - mówi p. Zdzisław - zagadnął mnie Stanisław, mówiąc - znam twojego ojca /był przed wojną urzędnikiem w Urzędzie Stanu Cywilnego w Pniewach/, bo byliśmy ra- zem w Powstaniu Wielkopolskim i ty teraz musisz mi po- móc. I rzeczywiście. W krótkim czasie Cech Rzemiosł Róż- nych zrzeszał już wszystkich rzemieślników mieszkających w Zielonej Górze. Ich liczba rosła, gdyż przynależność do Cechu była wtedy obowiązkowa. Pracy w organizacji było wiele, trzeba było zadbać o szkolenie młodego narybku, za- biegać o niezbędne surowce do produkcji, spierać się o wła- ściwy wymiar podatków. Nie było to łatwe, bo ówczesny kie- rownik Wydziału Finansowego Zarządu Miejskiego Euge- niusz Choinka twardą ręką je ściągał. Adamczewski często bywał w Cechu, przez wiele lat był jego Starszym. Niedaw- no funkcję tę objął po nim i aktualnie ją pełni także piekarz Michał Skubiszewski, zaś szefem sekcji piekarzy jest Zyg- munt Stabrowski. Do dziś, mimo że ma już prawie 80 lat,

także często w nim bywa, troskliwie prowadzony na ul. Reja przez syna Wojciecha. Z poręki Cechu i Stronnictwa Demo- kratycznego, którego Adamczewski był członkiem, przez kil- ka kadencji był radnym MRN w Zielonej Górze, gdzie szcze- gólnie zabiegał o sprawy rzemiosła. I dzisiaj, choć nie pełni już żadnych oficjalnych funkcji, nadal żyje tymi sprawami, głównie ich ustawowymi uregulowaniami. Bo przecież nie może być tak, że wystarczy tylko rejestracja działalności bez potwierdzenia kwalifikacji, aby prowadzić działalność rze- mieślniczą. Cierpi na tym interes rzemiosła i klientów, którzy padają często ofiarą hochsztaplerów. Nie zgadzają się z tym członkowie Cechu i poparcie ich postulatów w tej sprawie wiążą, zdaniem Adamczewskiego, z osobą szefa sekcji pie- karzy Cechu Zygmunta Stabrowskiego, jeśli wybrany zosta- nie posłem do Sejmu RP.

Przyszłość należy do rzemiosła i szerokiej sfery usług, których ciągle za mało, bo czasy wielkich, mechanicznych piekarni - które p. Zdzisław traktuje wręcz symbolicznie- już się skończyły. Teraz konsumenci szukają naprawdę chru- piących bułeczek i smacznego, pachnącego chleba. Smak chleba z każdej piekarni jest inny. Zależy od receptury i ręki mistrza, jakości mąki, ilości dodawanego do niej kwasu, no i pieca. Adamczewski miał piec piersiowy, może tradycyjny, ale wychodził z niego dobry chleb.

I tak dochodzimy do sprawy najważniejszej, z którą jakby zwlekał. Piekarnię wydzierżawił dobrym piekarzom: Skubi- szewskiemu i Rzepce, choć jego dwaj synowie, Kazimierz i Wojciech, mają dyplomy mistrzów piekarskich. Może jeden z nich podejmie dzieło ojca, Honorowego Obywatela Zielo- nej Góry?

Wiesław Nodzyński

;(R0NIKA(C3 f i o N I E R Ó ^ l

ZMARLI PIONIERZY - 1 9 9 7 R.

Kazimierz Guzowski 1 2 III Bolesława Łaszyńska 1 8 III

i Helena Mraczkiewicz 2 2 III

i| %

Aleksandra Piłat 15 V

i Marianna Brzuskiewicz 2 6 V

Krystyna Maślankiewicz 3 VII Regina Burkowska 1 3 VII Marian Łukaszewicz 2 3 VII Julia Serdecka 5 VIII

Michał Mikucki 7 VIII Jan Usewicz 1 3 VIII

(5)

PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4 IS

Wspomnienia i relacje Lata pracy

i nauki

Pierwszą moją pracą w wolnej Polsce, po przymuso- wych robotach w N i e m c z e c h i w obozie koncentracyjnym Stutthof, było oczyszczanie torów kolejowych na stacji P K P Unisław. R a z e m z miejscową młodzieżą chodziliśmy codziennie piechotą do miejsca pracy około 5 km. Jednak droga ta nie była dla mnie daleką, bo szliśmy gromadą i ze śpiewem. Pierwsze lata po ukończeniu szkoły 7-klasowej przypadały na okres okupacji i robót p r z y m u s o w y c h , nie miałam możliwości dalszej nauki, toteż przy pracy na to- rach kolejowych często dyskutowaliśmy i nasłuchiwali- śmy nowin, gdzie i czego m o ż n a się uczyć.

P e w n e g o dnia wyczytaliśmy w gazecie, że Polski Czer- wony Krzyż w C h e ł m n i e prowadzi werbunek na kurs pie- lęgniarski. U d a ł a m się więc r o w e r e m do tego miasta /18 km/. Z wielką radością wracałam do domu po przyjęciu mnie na listę kandydatek tego kursu. C z e k a j ą c na wiado- mość o rozpoczęciu kursu p r a c o w a ł a m nadal. Zniecierpli- wiona czekaniem na obiecaną w i a d o m o ś ć ponownie uda- łam się do Chełmna, ale j u ż ze starszą ode mnie koleżan- ką. Przyjęto mnie w P C K bardzo życzliwie, bo byłam je- dyną, która nie zrezygnowała. Wytłumaczono mi też, kie- dy zdziwiona pytałam, dlaczego kandydatki zrezygnowa- ły, że po prostu bały się wojny, która miała p o n o w n i e wy- buchnąć /1945/. Kierowniczka P C K w i d z ą c m o j e oburze- nie i wielką ochotę do nauki dała mi adres do szpitala woj- skowego w Chełmnie. U d a ł a m się tam niezwłocznie. Przy- j ą ł mnie kwatermistrz por. Wojciech Dembiński wprowa- dzając znowu w zdziwienie. Zamiast zapisać mnie na kurs pielęgniarski n a m a w i a ł mnie usilnie do podjęcia pracy w kancelarii szpitala. Broniłam się przestraszona, a jedno- cześnie świadoma, że właśnie w tym szpitalu garnizono- w y m m o g ę zdobyć zawód, który w y m a r z y ł a m sobie w Niemczech na robotach i w obozie koncentracyjnym, gdzie często widziałam śmierć i kalectwo. Widząc m o j e waha- nie wąsaty porucznik u ś m i e c h a j ą c się zapewnił, że na pew- no nauczę się szybko pracy w biurze i że kurs na p e w n o również ukończę.

Wróciłam więc do matki po rzeczy osobiste, a okazało się, że również po to, aby pożegnać się znowu na długo z d o m e m rodzinnym. Pracę rozpoczęłam 15 X 1945 r. w Szpitalu G a r n i z o n o w y m - E w a k u a c y j n y m nr 38, j a k o kan- celistka pod c z u j n y m okiem „ s z e f a " kancelarii sierżanta Wiesława Kosa n a u c z y ł a m się rzeczywiście szybko tego, czego ode mnie żądano. W w o l n y c h chwilach uczyłam się

pisania na maszynie. Szef kancelarii i kwatermistrz z mo- j e j pracy byli zadowoleni.

Podpatrywałam życie załogi, zwiedzałam miasto i wro- słam w wielką rodzinę załogi garnizonowego szpitala. Zima 1945/1946 roku szybko minęła, a zarobione pieniądze dzie- liłam na m o j e potrzeby i potrzeby m e j chorej matki i sio- stry p r z e b y w a j ą c e j w szpitalu. Ojciec j u ż nie żył.

Przyszła wiosna 1946 roku a z nią nowina i n a m o w y kwatermistrza na w y j a z d oraz przygotowanie do dalszej ewakuacji szpitala, tym razem do Zielonej Góry. Mnie nie trzeba było długo namawiać, bo byłam ciekawa tego mia- sta, które wcześniej niż reszta kraju pokrywało się ziele- nią - o czym zapewniał nas kwatermistrz. W pierwszych dniach kwietnia 1946 roku wyposażenie szpitala i chorzy ulokowani w wagonach oraz załoga, a wśród niej ja - zno- wu bez matki i sióstr u d a w a ł a m się w szeroki, nie znany mi świat. Tym razem wśród swoich, w gronie załogi szpi- tala.

W i e c z o r e m 4 k w i e t n i a 1946 r. d o t a r l i ś m y do celu podróży - stacji k o l e j o w e j Zielona Góra, gdzie miałam wyznaczoną godzinę warty. Następnie nocleg w wagonach i rano o świcie w y m a r s z do z a b u d o w a ń szpitala przy ulicy Wazów. O g r o m n y teren w y g l ą d a j ą c y j a k ogród czy park, bo rosły świerki, wierzby „płaczące" i drzewa owocowe.

Personel Szpitala Garnizonowego.

Zielona Góra 1948 r.

A jeden wielki gmach to szpital z oszkloną salą operacyj- ną, ale zajęliśmy tylko j e d n o skrzydło /od strony dzisiej- szej polikliniki/, gdzie przygotowaliśmy sale dla chorych.

Budynek obecnej polikliniki przeznaczono na: parter - dyżurkę oficera dyżurnego, aptekę, ambulatorium i biblio- tekę, pierwsze piętro - kancelarie ogólną i tajną, kancela- rię ż y w n o ś c i o w ą , lekarską, gabinet k o m e n d a n t a , biuro kwatermistrza, a poddasze dla załogi żeńskiej j a k o sypial- nie. A d o m obecnej szkoły pielęgniarskiej przeznaczono na stołówkę dla załogi, kuchnie, magazyn żywnościowy, a na piętrze kwatery dla załogi męskiej. D o m obecnej la- ryngologii przeznaczono na warsztaty: krawiecki, szew- ski, ślusarsko-hydrauliczny i pralnie. Cały teren był ogro- dzony. A szpital był dla nas j a k d o m wielkiej rodziny, po- nieważ wszyscy się dobrze znali i szanowali. Okna na-

szych sypialni wychodziły na wielki park-cmentarz, bo- gaty w rozłożyste drzewa, p a c h n ą c e lipy, świerki i brzozy oraz bluszcze.

Komendantem szpitala był nadal lekarz chirurg pułkow- nik Jerzy Jentys, zastępcą kapitan Kazimierz Głowacki, lekarz chirurg kapitan A n d r z e j Świrski, lekarz oddziału wewnętrznego m a j o r L e j m a n i kapitan Dymitr Gucewicz - lekarz chorób zakaźnych /wykonywał też sekcje zwłok/.

Był też lekarz dentysta /nazwiska nie pamiętam/ i apte- karz kapitan Zawadzki, s z e f e m kancelarii leczniczej por.

Jakubowski, a ambulatorium chor. Danuta Małkuszewska.

Siostrą oddziałową oddziału zakaźnego chorąży Helena Langier. Siostrą oddziałową oddziału chirurgicznego chor.

Eugenia K o s o w a i kilka młodszych sióstr. W 1947 roku uczęszczałam na w y k ł a d y kursu sióstr P C K i pracowałam nadal w kancelarii, a praktykę o d b y w a ł a m na oddziałach szpitala po godzinach urzędowania w biurze. Starsza sio- stra, p r z e ł o ż o n a o d d z i a ł u c h i r u r g i c z n e g o Eugenia Kos

„wróżyła" mi dobrą przyszłość w zawodzie pielęgniarskim.

N a z y w a n o mnie siostrą z powołania.

Niestety zbliżał się okres demobilizacji - kolejna zało- ga odchodziła do cywila, a w tym i m ó j szef sierżant Wie- sław Kos. M u s i a ł a m więc wrócić do kancelarii do podsta- w o w e j pracy, gdzie byłam p o d o b n o niezastąpiona. Potra- fiłam zawsze spełnić rozkaz, a prace wykonywać tak, że zawsze i wszędzie b y ł a m potrzebna. Toteż nieraz w księ- dze Rozkazu Dziennego Szpitala wpisywano pochwały dla mnie. Cieszyłam się o g r o m n i e i w d w ó j n a s ó b starałam się obowiązki swe w y k o n y w a ć . Zbliżały się jednak chwile rozstania. R o z k a z e m D O W szpital został rozwiązany 30 kwietnia 1948 roku i na j e g o bazie zorganizowano Oficer- ski D o m Wypoczynkowy, gdzie pracowałam nadal, ale już w gronie n o w e j załogi. P o c z u ł a m się, j a k nie przygotowa- na do samodzielnego życia po odejściu załogi szpitala.

Wytrwałam j e d n a k do końca, tj. do likwidacji Wojskowe- go D o m u W y p o c z y n k o w e g o w dniu 15 X 1948 r. Z tym że, będąc na etacie W D W , z d a w a ł a m dokumentację szpi- tala w A r c h i w u m O k r ę g o w y m W P w Poznaniu. Następ- nie przeszłam do pracy w K o m e n d z i e „Służba Polsce" w charakterze kancelistki-maszynistki.

M y ś l a ł a m j e d n a k nadal o nauce. Szukałam więc wa- runków takich, w których m o g ł a b y m pracować i uczyć się, a że byłam sama, musiałam znaleźć zakład pracy, w którym była stołówka. P o n i e w a ż w K o m e n d z i e „ S P " nie było sto- łówki, a nauka w L i c e u m dla Pracujących rozpoczynała się o godz. 16-tej, często bez obiadu szłam na lekcje, które trwały do 21.30. O r g a n i z m m ó j wyniszczony w czasie okupacji niedługo wytrzymał taki tryb życia. Lekarz zale- cił z czegoś zrezygnować. Pobyt w szpitalu i sanatoriach nie sprzyjał też nauce. Dlatego na własną prośbę odeszłam z K o m e n d y „SP", aby zdrowie wzmocnić. Jednak w ciągu pięciu dni rozpoczęłam pracę w Dyrekcji Państwowego Monopolu Spirytusowego w Zielonej Górze, gdzie była stołówka i praca dobrze mi znana. W ciągu trzech miesię- cy a w a n s o w a ł a m i o t r z y m a ł a m p r o p o z y c j ę wyjazdu na 3-miesięczny kurs do Ośrodka P r a c o w n i k ó w Socjalnych

w Łodzi. Kurs u k o ń c z y ł a m z wynikiem bardzo dobrym.

Po powrocie do zakładu czekał na mnie nowy awans - tym razem na kierownika pododdziału socjalnego. Orga- nizowałam wycieczki k r a j o z n a w c z e dla załogi i ich ro- dzin. D b a ł a m o to, aby warunki socjalno-bytowe w zakła- dzie były przestrzegane. A przede wszystkim przekony- wałam pracowników o możliwości korzystania z udogo- dnień socjalnych, tj. u m i e s z c z a n i a dzieci w żłobkach i przedszkolach oraz akcji letniej. Przełamywałam strach matek przed wysłaniem dziecka na kolonie. Starałam się dotrzeć do tych najbardziej opornych a równocześnie naj- bardziej potrzebujących zmiany klimatu i warunków by- towych. Poza pracą zawodową brałam udział w pracy spo- łecznej Rady Zakładowej, gdzie wnioskowałam o zapo- mogi dla najbiedniejszych i rodzin wielodzietnych. Podję- łam przede wszystkim dalszą naukę w Liceum dla Pracu- j ą c y c h przy ul. Licealnej i na placu Słowiańskim. Kocha- łam naukę, a najciekawsze dla mnie były: biologia, histo- ria, język polski z poezją. W gronie licealistów miałam przyjaciół, zbieraliśmy się w m o i m mieszkaniu na wspól- ną naukę. Braliśmy też udział w zabawach szkolnych.

Z n a j d o w a ł a m też czas, aby odwiedzać nadal groby na- szych zmarłych żołnierzy ze Szpitala Garnizonowego, tj.

por. Karola Babera,

ur. w 1923 r. - zm. 28 V I 1947 r.

st. strzelca Jana Biedowecza,

ur. w 1922 r. - zm. 16 IV 1947 r.

szer. Stanisława Olejniczaka,

ur. 22 XII 1925 r. - zm. 11 VII 1946 r.

szer. A d a m a Głogowskiego,

ur. w 1927 r. - zm. 15 X 1946 r.

bombardiera Jana Płochockiego, ur. w 1922 r. - z m . 15 X 1946 r.

st. szer. Jana Zakrzewskiego,

ur. 27 VII 1922 r. - zm. 6 X 1946 r.

Wyżej wymienieni byli pochowani na cmentarzu przy ulicy Wazów, który został zlikwidowany, a ww. groby zo- stały przeniesione na cmentarz w Jędrzychowie. Groby się rozsypywały a drewniane krzyże niszczały, blaszane ta- bliczki rdzewiały. Postanowiłam wywalczyć u władz mia- sta o d b u d o w ę tych grobów, ale odsyłano mnie od jednej instytucji do drugiej. Wreszcie m o j e argumenty, że są to groby żołnierzy, którzy walczyli w obronie Ojczyzny na różnych frontach, pomogły. Groby zostały obudowane z t a b l i c a m i , posadziłam na nich wieloletnie kwiaty i nadal j e odwiedzam. W czerwcu 1996 roku zwróciłam się z proś- bą do dyrektora Zakładu Pogrzebowego pana mgr. inż. Fer- dynanda Judzińskiego o dalszą opiekę. Zainteresowałam też zielonogórskich harcerzy tymi grobami, aby nie zapo- mniano o tych, którzy walczyli o wolność naszej Ojczy- zny. Co roku na Dzień Zmarłych stawiałam znicze przy grobach ww. żołnierzy, a w ubiegłym roku była j u ż warta harcerzy zielonogórskich.

Heleno Mario Wierzbicka

(6)

1 0 PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4

ZYCIE I NAUKA

Ciąg dalszy wspomnień

R o k 1939 był p r z e z e m n i e b a r d z o oczekiwany. W ł a - śnie we wrześniu tegoż roku m i a ł a m iść do szkoły do pierwszej klasy. E m o c j o n a l n e p r z y g o t o w a n i a były wiel- k i m przeżyciem. W i e d z i a ł a m , że j u ż nie b ę d ę zazdrościć starszej siostrze, ale j u ż s a m a b ę d ę uczennicą z „ m y s i m i "

o g o n k a m i , bo tylko takie miałam. Wrzesień był coraz bli- żej. Wraz z i n n y m i d z i e ć m i w y k o r z y s t y w a ł a m czas wol- ny na zabawy nad płynącą w pobliżu Wisloką, wśród pach- n ą c y c h olch i wierzb, na pobliskiej łące ze złotymi ka- czeńcami i białymi stokrotkami. C h o d z i ł y ś m y też mie- dzami wśród pobliskich pól błękitnych od chabrów, czer- w o n y c h od m a k ó w , białych od gryki, f i o l e t o w y c h od ką- koli. B e z t r o s k i m c h w i l o m t o w a r z y s z y ł a myśl, żeby j a k najszybciej usiąść w ławie szkolnej.

N a d s z e d ł o c z e k i w a n y w r z e s i e ń . Z r o b i ł o się b a r d z o s m u t n o . W y b u c h ł a w o j n a , w e s z ł o n i e m i e c k i e w o j s k o , zajęło szkołę i kościół. U c z e n n i c ą b y ł a m , ale uczyliśmy się w p r y w a t n y c h d o m a c h , t a m gdzie nas przyjęto. Po- znałam litery i cyfry. P o t r a f i ł a m przeczytać z elementa- rza kilka słów. W d o m u mozolnie, ale w y t r w a l e ł ą c z y ł a m litery w c z a s o p i ś m i e „Ster", które m i a ł a m o j a siostra.

Podobały mi się niektóre artykuły, więc kilkakrotnie j e czytałam i ich treść utrwaliła mi się tak, że p a m i ę t a m j e do dziś.

P e w n e g o dnia n a s t ą p i ł a w y w ó z k a m i e s z k a ń c ó w z na- szej m i e j s c o w o ś c i d o N i e m i e c . M u s i e l i ś m y w s z y s t k o zo- stawić, ze sobą m o g l i ś m y w z i ą ć tylko trochę d r o b i a z g ó w - była wielka rozpacz. S k o ń c z y ł a się nauka.

Pobyt w N i e m c z e c h był b a r d z o trudny, poniżający god- ność ludzką. P o s k o ń c z o n e j w o j n i e w 1945 roku z t r u d e m wróciliśmy do Polski. N a s z d o m w B r z o s t k u w czasie naszej nieobecności z a j ę ł a g m i n a . N i e mieliśmy, gdzie mieszkać. Zostaliśmy skierowani na tzw. Ziemie O d z y - skane. Znaleźliśmy się w S t a r y m Kisielinie, j a k wielu in- nych. M i e j s c o w o ś ć ta s z y b k o została zasiedlona. W bu- dynkach, w których z a m i e s z k a l i tu ludzie, została wy- wieszona kartka z n a p i s e m : „ D o m zajęty przez Polaka".

Po d o m a c h chodził delegat g m i n y i spisywał, kto w j a - k i m d o m u m i e s z k a i ile osób. P o z o s t a w i a ł i n f o r m a c j ę , ile należy wpłacić do gminy. Kto nie miał pieniędzy, musiał dać coś w t o w a r z e - m ó g ł też b y ć inwentarz. N ? s z a rodzi- na była w ó w c z a s s i e d m i o o s o b o w a . Pracował tylko ojciec.

C z w o r o nas miało p ó j ś ć w e wrześniu do szkoły. P r a c o w - nik gminy nalegał, aby wpłacić narzuconą s u m ę od na- szej rodziny. M a m a powiedziała, że pieniądze są potrzebne na utrzymanie rodziny, a jeżeli chcą, to mogą zapisać kota, bo nic więcej nie ma. B y ł o w i ę c e j takich rodzin j a k my, więc musieliśmy o d r o b i ć to fizyczną pracą np. przy sa- dzeniu drzew w lesie lub pracą przy oczyszczaniu rowów.

W d o m a c h z a k ł a d a n o n a m głośniki (tzw. kołchoźniki), w których to n a d a w a n o w i a d o m o ś c i g ł ó w n i e z p r o g r a m u pierwszego p o l s k i e g o radia.

Trzeba było brać się ze startem do roboty, żeby upo- r z ą d k o w a ć d o m , z a g o s p o d a r o w a ć ogródek. Kościoła nie było. Stary Kisielin należał do parafii św. Jadwigi w Zie- lonej Górze, skąd w niedzielę i święta przyjeżdżał do nas k s i ą d z . M s z e ś w i ę t e o d p r a w i a ł w z w y k ł y m b u d y n k u , gdzie gromadzili się odświętnie ubrani mieszkańcy Ki- sielina. Wrzesień 1945 roku zbliżał się coraz szybciej.

Trzeba było czynić p r z y g o t o w a n i a do szkoły. Obcych tu j u ż nie było, b o ten krótki k i l k u t y g o d n i o w y okres wystar-

czył na w z a j e m n e p o z n a n i e się i w z a j e m n e zrozumienie.

Była to j u ż tylko j e d n a wielka rodzina.

B u d y n e k p r z e z n a c z o n y na szkołę też w y m a g a ł wkła- du pracy. N i k t z m i e s z k a ń c ó w nie żałował czasu ani siły.

W s p ó l n i e p r z y g o t o w y w a n o szkołę na rozpoczęcie roku szkolnego. Z a w i e s z o n o też w klasach krzyże. Kierowni- k i e m szkoły był młody, utalentowany pan Jakub Warchoł.

Byli też nauczyciele. O g ł o s z o n o , że będą zapisy do szko- ły, do p o s z c z e g ó ^ y c h klas. Z naszej rodziny do tejże szko- ły poszło nas c z w o r o , p ó ź n i e j poszedł n a j m ł o d s z y brat.

K a ż d a z nas trafiła do innej klasy. Jak się okazało, wielo- dzietnych rodzin było więcej. Z ż y l i ś m y się szybko, m i m o że byliśmy z r ó ż n y c h r e g i o n ó w Polski. Było dużo do opo- wiadania. Wszyscy uczyliśmy się z zapałem od pierwsze- go dnia. Uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego zostało przygotowane j u ż w toku nauki. Uroczystość była bardzo wzruszająca - zaproszeni zostali też rodzice. W programie były wiersze i piosenki o tematyce szkolnej, o radości przy- bycia do szkoły. Czas szybko mijał, zbliżała się zima, nie miał kto palić w piecach szkolnych, więc musieliśmy robić to sami. Mieliśmy dyżury, które polegały na sprzątaniu i paleniu w piecach. Ż e b y było cieplej w klasach, dyżurni musieli przychodzić dużo wcześniej do szkoły, żeby do godziny ó s m e j rano było j u ż napalone. Ambicją dyżurne- go było solidne w y w i ą z a n i e się ze swego obowiązku.

B y ł a m b a r d z o zaskoczona, b o k i e r o w n i k szkoły zobo- wiązał mnie do szybszego t e m p a w n a u c e - kazał mi ro- bić po d w i e klasy w roku. Pracy b y ł o sporo, bo trzeba było się uczyć, p o m ó c w d o m u i z a w s z e dano j a k ą ś rolę

Szkielet sali gromadzkiej w Starym Kisielinie (obecnie).

L

do uczenia się na przedstawienia. Niektóry role pamię- tam do dziś. Czas mijał s z y b k o w y p e ł n i o n y obowiązka- mi po brzegi.

Kierownik szkoły był d o b r y m nauczycielem i j e d n o - cześnie d o b r y m organizatorem. Cieszył się wśród uczniów i rodziców autorytetem. P r ó c z tego, że nas uczył, organi- zował bogate w treści występy a n g a ż u j ą c w to uczniów, j a k r ó w n i e ż rodziców. Ż y c i e k u l t u r a l n e w czasie j e g o obecności było b a r d z o o ż y w i o n e . Spotkania były w świe- tlicy gromadzkiej, która była w y p e ł n i o n a po brzegi wi- dzami. Występy były o t e m a t y c e patriotycznej i okolicz- nościowe. P i ę k n e i w z r u s z a j ą c e było przedstawienie, j a k Polska zrzuca k a j d a n y i n a s t ę p u j e błoga, szczęśliwa chwi- la. W tym przedstawieniu j a i m ł o d s z a siostra Maria by- łyśmy dziećmi p e w n e j rodziny, która modliła się o to, aby zakończyła się wojna. N a tej samej scenie za kotarą była Polska i M a t k a Boska. W p e w n y m m o m e n c i e rozsunęła się kotara i M a t k a B o s k a oznajmiła, że wysłuchała na- szych próśb. Matką Boską była Wacława Sienkiewicz - ubrana była stosownie do s w o j e j roli. Polską była m o j a siostra Helena, która miała długie r o z p u s z c z o n e włosy - ubrana była w biel i czerwień. N a rękach miała spory łań- cuch. Przy słowach: „Polska zrzuca dziś kajdany - wol- ność w a m niosę" - zrzuciła z r ą k „ k a j d a n y " , tzn. ten łań- cuch. Ł a ń c u c h z h u k i e m upadł na podłogę. Wzruszenie było o g r o m n e - nie do opisania. K i e r o w n i k szkoły śpie- wał piosenki i prowadził s ł o w o w i ą ż ą c e . Trzecia siostra, Teresa, była Śmiercią na polu bitwy. W r o g u sceny Śmierć stała na taborecie okryta prześcieradłem i miała prawdzi- wą kosę - była to p r a w d z i w a śmierć. Przed Śmiercią na podłodze leżeli zabici żołnierze. Byli to chłopcy owinięci w w o j s k o w e płaszcze. W y g l ą d a ł o to tak, j a k b y jeden był bez ręki, inny bez obu r ą k , bez nóg. P o scenie chodził chłopiec, który zapytany przez Śmierć o to, co tu robi, o d p o w i e d z i a ł p r z e r a ż o n y : „ S z u k a m t a t u s i a " . Śmierć mówi: „Patrz! Przeorane to pole chwały moimi c i o s y - j a go skosiłam j a k kłos dojrzały ostrzem m e j k o s y " - doko- n u j ą c przy tych s ł o w a c h o d p o w i e d n i ruch kosą. Chłopiec płacze, ale nie u s t ę p u j e i dalej szuka ojca.

Z z a sceny słychać śpiew kierownika: „ A c h kiedyż wy- k ł u j e m strudzeni oracze świat pełen pałaszów skrzywio- nych, ach kiedyż na Z i e m i j u ż nikt nie zapłacze, prócz rosy łąk n a s z y c h zielonych?". N i e sposób tu wszystko opisać, ale to było wielkie przeżycie - cenne szczególnie dlatego, b o to był p i e r w s z y rok n a u k i od zakończenia wojny.

- Kol. Adela Sienkiewicz, siostra Wacławy, miała pięk- ny głos, więc śpiewała solowe piosenki;

- Uczennica Helena Cyrulik - m o j a starsza siostra, która była na scenie Polską, po u k o ń c z e n i u L i c e u m Pedago- gicznego w Sulechowie, p r a c o w a ł a j a k o nauczycielka w tejże szkole w latach 1949 -1951. Z a z n a c z a m , że uczyła s w o j e m ł o d s z e siostry.

Nie p a m i ę t a m , kto j e s z c z e brał udział w występach

(imiennie). Uroczyście też był o b c h o d z o n y Dzień Matki.

Tutaj w tych występach m o j e siostry były kwiatami. Stro- j a m i z a j m o w a ł a m się osobiście.

Pod koniec roku szkolnego 1945/46 zrobiło się bardzo smutno w naszej szkole, zabrakło n a j w a ż n i e j s z e j osoby - kierownika szkoły J a k u b a Warchoła. Nie miał nas kto uczyć pieśni, piosenek religijnych i patriotycznych, uci- chły występy. Nikt n a m nie chciał powiedzieć, co się sta- ło z n a s z y m k i e r o w n i k i e m szkoły. Z n i k n ą ł bez śladu.

C h w i l o w o z a s t ę p o w a ł a g o j e d n a z nauczycielek, pani

Nowa szkoła w Starym Kisielinie.

Wanda Praisner. Przyszedł n o w y kierownik szkoły, pan Barański. Zaraz znikły ze ścian krzyże, nie wolno nam było śpiewać piosenek religijnych. S m u t n o zakończył się rok szkolny 1945/46.

W późniejszych latach też były występy i spotkania w świetlicy gromadzkiej, ale t e m a t y k a była różna. Były też prowadzone różne konkursy gastronomiczne organizowa- ne przez organizatorów k u r s ó w gospodarstwa d o m o w e - go-

Obecnie dzieci chodzą do n o w o w y b u d o w a n e j szkoły, której zastępcą kierownika szkoły jest syn brata m o j e j ko- leżanki z klasy, A l d o n k i - pan Ireneusz Nijaki. Jest też b u d o w a n y n o w y kościół. Wiele d o m ó w jest zmodernizo- w a n y c h , w y b u d o w a n y c h . O d d a w n a nie m i e s z k a m w Kisielinie. Gdy b y ł a m ostatnio tutaj, z żalem spojrzałam na ruinę d o m u gromadzkiego, gdzie tętniło życie kultu- ralne, gdzie gromadzili się m i e s z k a ń c y Kisielina na roz- rywkach, zebraniach. Szkoda, że tak to zostało zaniedba- ne, aż do k o m p l e t n e j ruiny. O d w i e d z i ł a m też miejscowy cmentarz, który jest zadbany, estetyczny. Jak się dowie- działam, k i e r o w n i c t w o nad c m e n t a r z e m s p r a w u j e pani B o ż e n a Leciej, której składam wyrazy szacunku i uzna- nia za Jej wkład pracy.

W 1995 roku szkoła nasza obchodziła pięćdziesiątą rocznicę s w o j e g o istnienia. Uroczystość została rozpo- częta mszą świętą s p r a w o w a n ą przez d w ó c h kapłanów, uczniów tutejszej szkoły: ks. J ó z e f a Cyrulika i ks. Jerze- go Liera.

Zofia Malinowska

(7)

Polesia czar...!

Polesia czar,

To dzikie knieje i moczary.

Polesia czat;

Tęskny to wichrów jęk.

Gdy w mroczną noc, Z bagien wstają opary.

Serce me drży, Dziwny ogarnia lęk.

I słyszę jak z głębi wód, Jakaś się skarga miota.

Serca tęsknota, Wierzy w Polesia czar.

(Piosenka przedwojenna)

P

rzedwojenna pieśń o Polesiu jest trafnym ujęciem spe- cyfiki tej krainy nizinnej, położonej w dorzeczu rzeki Pry- peć od wschodnich granic Polski, przez Białoruś, aż po Dniepr na Ukrainie. Jednak w świadomości obecnych starszych Pola- ków nazwa Polesie bardziej kojarzy się z terenami dorzecza Prypeci oraz linii kolejowej od Brześcia po wschodnią granicę II Rzeczypospolitej . Według przekazów historycznych przed IX w. Polesie zamieszkiwały słowiańskie plemiona Drehowi- czów i Drewlan. Po zorganizowaniu się księstw, do Księstwa Turowskiego (miasto Turów, położone nad Prypecią). Drew- lan, Drehowiczów i inne plemiona słowiańskie znad Dniepru podporządkowali sobie wschodniosłowiańscy Polanie (nie mylić z Polanami osiadłymi w Wielkopolsce i na Kujawach!) i utworzyli państwowość - Ruś Kijowską. Władca Kijowa, Wło- dzimierz Wielki, dzieląc w 988 r. swoje ziemie między synów, Polesie oddał najstarszemu Światopełkowi, zięciowi Bolesła- wa Chrobrego. Wynikłe walki bratobójcze, pomimo pomocy Bolesława Chrobrego, nie oderwały Polesia spod panowania Kijowa. Dopiero wiek XIII zmienił sytuację polityczną Pole- sia. Najazd tatarsko-mongolski w latach 1236-1243 spowodo- wał rozbicie Rusi Kijowskiej, a książę piński Dymitr w 1292 r.

poprosił o opiekę silnego wówczas księcia litewskiego. Od 1320 r. nad całym Polesiem zapanował książę litewski Giedymin, dziad Władysława Jagiełły.

W 1385 r. w wyniku połączenia unią personalną Polski i Litwy, Polesie znalazło się pod panowaniem królów polskich - Jagiellonów, w samym centrum ich rozległego państwa, a od

1573 r. do 1795 r. pod panowaniem polskich królów elekcyj- nych jako województwo brzesko-litewskie.

W latach 1793-95, po II i III rozbiorze Polski, całe Polesie zagarnęła Rosja. Po 123 latach zaborów część Polesia wróciła na prawie 20 lat do Polski (1921-1939). Po II wojnie świato- wej Polesie znalazło się w granicach Białoruskiej SRR, a od sierpnia 1991 r. w niezależnym państwie Białoruś, które jed- nak w ostatnim okresie stara się związać z Rosją.

Na przestrzeni dziejów Polesie, w zależności pod czyim było panowaniem, dzieliło losy tego państwa i podlegało narzuca- niu jego woli. Około 300 lat Rusi Kijowskiej, to pewna stabili- zacja i rozwój, przyjęcie alfabetu rosyjskiego, prawosławia i budowa cerkwi.

Około 400 lat panowania królów polskich, to za Jagiello- nów spokój i rozwój Polesia, szczególnie miast (prawo magde-

burskie) i dworów. Wyodrębniła się szlachta i magnateria wyko- rzystując podległe sobie stany. Powstawały dworki, pałace, a nawet zamki. Postępowała polonizacja i wypieranie prawosła- wia przez katolicyzm. Powstało wiele wspaniałych klasztorów i kościołów. Po unii brzeskiej w 1596 r. nasiliły się ruchy narodo- wościowo-wyznaniowe, szczególnie wyodrębniającego się na- rodu białoruskiego. Powstaje literatura w języku białoruskim.

Okres królów elekcyjnych przyniósł postępujący upadek Polski zakończony rozbiorami. Polesie podupada, gdyż do jego terenów sięgają toczące się walki. Jednak i w tych czasach byli światli mieszkańcy Polesia, którzy zrobili coś pożytecznego dla tej krainy:

- Stanisław Albert Radziwiłł, kanclerz, w 1635 r. w Pińsku wybudował potężne kolegium jezuickie, które wykształciło wielu patriotów, znanych działaczy nauki i kultury, oraz prze- piękny barokowy kościół św. Stanisława. Właśnie z tego kole- gium udał się w okolicę w celach misyjnych św. Andrzej Bo- bola i w dniu 16.05.1657 r. poniósł śmierć męczeńską z rąk kozackich;

- Adam Naruszewicz z Duboja, historyk, biskup, sekretarz Rady Nieustającej, napisał „Historię narodu polskiego";

- Michał Kazimierz Ogiński z Mołdowa, hetman, poniósł olbrzymie wydatki na cele społeczne. Z własnych środków wybudował fabrykę fajansu w Telechanach i kanał, tzw. Ogiń- skiego, Jasiołda - Niemen, faktycznie łączący Morze Czarne z Bałtykiem;

- Mateusz Butrymowicz z Krystynowa, postępowy działacz, sędzia grodzki, poseł na Sejm Czteroletni. Był głównym ini- cjatorem budowy Kanału Królewskiego, Pina-Muchawiec, który w Brześciu wpada do Bugu łączącego Polesie z Warsza- wą i Gdańskiem.

Okres zaborów, to okres silnej rusyfikacji Polesia, wypiera- nia katolicyzmu i depolonizacji, a także zacierania śladów bia- łoruskich. Nawet we współczesnej rosyjskiej książce o Pińsku przyznają, że w ciągu tych 123 lat na Polesiu podupadła kultu- ra i rozwój gospodarczy, a Rosjanie nie zostawili po sobie ani jednej wspaniałej budowli, nawet cerkwi.

Czas zaborów to również walka o niepodległość Polski, znaczona zrywami powstańczymi i udziałem w wojnach napole- ońskich. We wszystkich walny udział brali mieszkańcy Polesia.

- Tadeusz Kościuszko z Siechnowic, naczelnik powstania z 1794 r.;

- Tytus Tusławski, wyprowadził z Polesia 1000 osobowy oddział na pomoc powstańcom 1831 r.;

- Romuald Traugutt, dyktator powstania 1863 r.; a poza nimi tysiące patriotów z wszystkich stanów, którzy oddali życie w powstaniach i kazamatach lub zostali zesłańcami Sybiru czy zmuszeni do emigracji na Zachodzie. Ich majątki car konfisko- wał i sprzedawał Rosjanom.

Do pozytywów tego okresu należy zaliczyć zniesienie pań- szczyzny w 1861 r. i około 1880 roku wybudowanie poleskiej kolei żelaznej. Do dzisiaj są tylko te dwie linie kolejowe prze- cinające się w Łunińcu. Zachód-wschód z Brześcia do Kalin- kowicz i północ-południe z Baranowicz do Sam. Na przełomie XIX i XX w. zaczyna rozwijać się przemysł i następuje pewna poprawa sytuacji gospodarczej. Wybuch pierwszej wojny świa- towej spowodował, że znaczna część ludności uciekła przed Niemcami w głąb Rosji, jak również wojna polsko-bolszewic- ka spowodowała, że Polesie kilkakrotnie przechodzi z rąk do rąk powodując znaczne spustoszenia. Ostatecznie na mocy ukła- du ryskiego w marcu 1921 r. znaczna część Polesia pozostaje w Polsce, jako województwo poleskie ze stolicą w Brześciu.

1

PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4 13

Początkowy okres 20-lecia to odbudowa po zniszczeniach wojennych i tworzenie II Rzeczypospolitej po 123 latach nie- woli. Majątki, które nie miały spadkobierców, podlegały par- celacji i osadnictwu, szczególnie wojskowych. Ułatwiło to dal- szą polonizację Polesia, które było tyglem narodowościowym, szczególnie w miastach, gdzie zdarzało się, że ponad połowa mieszkańców była wyznania mojżeszowego. Bardzo często niedaleko siebie stały kościół, cerkiew i synagoga. Nie było nawoływań do tolerancji, ale ludzie wiedzieli, że są skazani na współżycie ze sobą i układało się to nie najgorzej. Było dużo małżeństw mieszanych, w których małżonkowie byli z siostrza- nych religii chrześcijańskich.

Największy spokój w sprawach narodowościowych wyka- zywali Poleszucy z dziada-pradziada, którzy uważali, że są Po- leszukami, a nie Polakami, Białorusinami czy Ukraińcami, cho- ciaż w wyniku zawłaszczenia Polesia przez te narody do dziś Poleszucy na wsiach używają przejściowego dialektu między językami tych trzech narodów.

Przedwojenne Polesie to, niestety, Polska nawet nie „B", a raczej „C", zacofana, bez większego przemysłu, a jednak była to kraina szczęśliwa. Ludzie żyli biednie, ale z godnością, kul- tywowali swe odwieczne zwyczaje. Może wpływ na to miała przyroda, leniwie płynące rzeki pełne ryby wszelakiej, bagien- ne roztocza pełne ptactwa i lasy pełne jagód, grzybów i orze- chów laskowych (niestety wstęp do niektórych lasów bywał odpłatny). Uprawa ziemi była mało zmechanizowana; konie, kosy sierpy i cepy - to podstawowe narzędzia. Transport był konny (wozy, sanie), a latem przeważnie wodny, parostatki rej- sowe i różnego rodzaju łódki. Wiosło, łapcie, słomiany kape- lusz - to symbole Poleszuka.

Dorzecza Prypeci j były tak rozległe, że w Pińsku była jedyna w Polsce jednostka wojskowa - Rzeczna Marynarka Wojenna posiadająca uzbrojo- ne statki i kanonierki.

Wybuch II wojny światowej, a szcze- gólnie 17 września

1939 r., rozpoczął pa- smo cierpień, ostrej rusyfikacji i komuni- zacji, w y w ó z e k na Sybir i w stepy Ka- z a c h s t a n u . Gdy w

1941 r. myślano, że Niemcy to wróg bar- dziej cywilizowany, szybko się przekona- no, że hitleryzm nie lepszy od k o m u n i -

zmu- łapanki i wywóz na roboty przymusowe, egzekucje pu- bliczne, pacyfikacja wsi, a nade wszystko holocaust, dokony- wany w okolicznych terenach, i biorąc pod uwagę ilość mie- szkańców Polesia narodowości żydowskiej, był czymś niewy- obrażalnie strasznym.

Gdy po II wojnie światowej, w wyniku układów w Jałcie i Poczdamie nastąpiło masowe przesiedlenie ludności polskiej z Kresów Wschodnich do Polski, wyjechali i Poleszucy. Wyjechali

„Poleszuk z wiosłem" - rzeźba na Poleskiej Wystawie Gospodarczej, Pińsk

1937 r. Osoby - Jerzy Gruszewski z siostrą Marią i bratową Anną (Czeszką).

ci, którzy czuli się Polakami lub chociażby obywatelami pań- stwa polskiego albo tylko nie chcieli być obywatelami ZSRR.

Wielu z nich przybyło na Ziemię Lubuską. Początkowo nie- zbyt akceptowani przez Polaków z innych dzielnic, ąle Pole- szucy są twardzi, zostali i obecnie są Lubuszanami. A gdy po- znali bliżej historię Ziemi Lubuskiej, to okazało się, że jest podobna do poleskiej. Te ziemie też zawłaszczały na zmianę trzy narody: Polacy, Czesi i Niemcy. Taki to los pogranicza.

Obecnie odwiedzane strony rodzinne, to już nie to Polesie z dzieciństwa i wspomnień. 50 lat bardziej rusyfikacji niż biało- rusyfikacji, industrializacja, komunizacja, sowchozy i kołcho- zy odcisnęły swe piętno na duszy Poleszuka. A osuszanie błot okaleczyło koryta rzek, które raz wybuchają powodzią, to znów ich poziom tak spada, że studnie też są bez wody. Próby łama- nia praw przyrody przez obłędne ideologie skazane są na nie- powodzenia, czego doświadczyło wiele społeczeństw. Tylko dla tych, którzy potrafią uszanować jej rytm i prawa, przyroda pozostaje łaskawa.

Obecnie to zrozumiano i są próby naprawy, np. ekologicz- nej budowy Kanału Ogińskiego.

Wraz z „pierestorjką" za naszą wschodnią granicą, rozpo- częły się różne dążenia do odrodzenia narodowego. Jeszcze w

1988 r. powstało niewielkie Stowarzyszenie Społeczno-Kultu- ralne, założone przez M. Szelahowicza pod nazwą „Poliśsie"

na rzecz uznania odrębnego narodu poleskiego, który miałby się wywodzić od Jaćwingów, ludu prusko-litewskiego, zamie- szkałego okolice między jeziorami Mamry i Śniardwy, rzekę Biebrzę i zakolem Niemna, a który uciekł przed Krzyżakami na Polesie. Z historii wiemy, że Jaćwingowie pod koniec XIII w. zostali podbici i wyniszczeni przez Krzyżaków, a jaka część tego ludu uciekła na Polesie, ciekawy temat dla historyków.

Jeszcze w 1992 r. „Poliśsie" upominało się w sprawie odrodze- nia zachodniopoleskiego (region brzesko-piński), ale ostatnio o nim nie słychać.

Odrębnym zagadnieniem jest wystąpienie sporu białorusko- ukraińskiego o Polesie, zakończonego podpisaniem majowego traktatu granicznego. Jest to pierwszy taki traktat zawarty mię- dzy państwami, członkami Wspólnoty Niepodległych Państw.

Istniejącą sytuację polityczną na Białorusi obserwujemy z uwagą, gdyż my Polacy nie możemy myśleć „byle nasza wieś spokojna". Niepodległość i suwerenność państw naszych są- siadów - Litwy, Białorusi i Ukrainy - to także nasza Polska racja stanu.

A niepodległa, suwerenna, wewnętrznie uporządkowana i zasobna Białoruś, to dla nas byłych Poleszuków, a obecnie Lubuszan, nadzieja, że - być może - gdy nasi wnukowie będą zwiedzali rodzinne strony swoich dziadków, też poznają i zro- zumieją Polesia czar!

Jadwiga Kolibabka Literatura m. in.:

Dzieje rezydencji na dawnych Kresach Rzeczypospolitej, Roman Aftanazy, Ossolineum 1992.

Przewodnik po Pińsku, w języku rosyjskim, Wiesław Ma- kawczuk, 1993.

Jerzy Gruszewski, ur. w 1916 r., to pionier Zielonej Góry, Poleszuk-Lubuszanin. W lipcu 1945 r. przyjechał z rodziną do Zielonej Góry z Pińska, mieszkał na ul. So- bieskiego, pracował jako księgowy, gł. księgowy, dyrek- tor. Zmarł w kwietniu 1997 r. Pochowany na Chynowie.

(8)

1 4 PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4

DOM

Mimo swoich 80 lat p. Helena Piłat czuje się je- szcze bardzo dobrze i imponuje doskonałą pamięcią.

Kiedy rozmawialiśmy, pełniła właśnie dyżur w Sali Wspomnień Stowarzyszenia Pionierów Zielonej Góry w zielonogórskim ratuszu.

Przed ponad pięćdziesięciu laty w Sarnach, na daw- nych kresach RP, z niepokojem myśleli o przyszłości.

Mimo iż można było już wierzyć w koniec wojny, tu- taj było nadal gorąco. Nacjonaliści ukraińscy wystę- powali wrogo wobec Polaków. Doszło do tego, że przy pomocy specjalnych plakatów i komunikatów wzy- wali ich do wyjazdu do Polski. Wokół miasta płonęły okoliczne wsie.

W takiej sytuacji w Wielkanoc 1945 r. specjalny kolejowy transport przesiedleńców wyjechał do Pol- ski. Byli w nim także p. Piłatowie, tzn. mąż p. Heleny p. Tomasz Piłat i pięcioletnia ich córka Izabella. Ko- lejne etapy ich podróży stanowiły Warszawa - Zbą- szyń - Nowy Tomyśl, co trwało sporo czasu, aby 16 lipca 1945 r. dotrzeć do Zielonej Góry. Było to zwią- zane z dużymi przeżyciami p. Heleny. Była już w wysoko zaawansowanej ciąży. Całe szczęście, że jej mąż p. Tomasz Piłat był wcześniej w Zielonej Górze i wynalazł domek przy ul. Dąbrówki, tam gdzie teraz ul. Zjednoczenia. Miała więc gdzie p. Helena rodzić, znalazła się też niemiecka akuszerka.

Tadeusz Piłat urodził się 18 lipca 1945 r., kiedy jego mama miała 25 lat. W zielonogórskim ratuszu został zarejestrowany w Księdze Urodzin pod nr 1. Był to fakt historyczny, o którym do dzisiaj się pamięta. Pa- mięta jeszcze p. Helena, że odebrała w ratuszu trzy komplety wyprawki dla synka, pewnie jeszcze z zaso- bów niemieckich.

Jak anegdota brzmi dziś opowieść p. Heleny o tym, co się wkrótce po tych urodzinach wydarzyło. W bu- dynku zajmowanym obecnie przez ss. Elżbietanki przy pl. Wielkopolskim mieścił się wtedy szpital żołnierzy radzieckich. Kilku z nich, lżej rannych, trafiło do domu p. Heleny. Widząc, że jest tu małe dziecko, wkrótce dostarczyli jej parę kg cukru i kilkanaście kg kaszki manny. Na zdrowie! Podobno jest taki zwyczaj w Ro- sji, że w odwiedziny do młodej kobiety, która urodzi- ła dziecko, przynosi się praktyczny prezent...

15.09.1945 r. w obecności wojewody poznańskie- go Widy-Wirskiego odbył się chrzest małego Tade- usza w kościele św. Jadwigi. W jego imieniu rodzice odebrali z rąk wojewody dyplom i 2000 zł.

Tadeusz rósł na tej kaszce i na kozim mleku /kozę

odstąpił sąsiad Niemiec, który wyjeżdżał za Odrę/

zdrowo i kiedy odwiedziła dom p. Piłatów red. Irena Kubicka, miał już 10 lat, co opisała w 1955 r. w „Ga- zecie Zielonogórskiej". Piłatowie czuli się tak w zie- lonogórskim domu, jakby mieszkali w nim od dawna.

Rodzina powiększyła się o jeszcze jedną córkę - Do- rotę. Miała się więc czym zajmować p. Helena, tym bardziej, że przed domem był spory ogródek.

Tomasz Piłat, z zawodu tokarz precyzyjny ze sta- żem w lwowskich PZL i nauczyciel zawodu, przez ja- kiś czas prowadził warsztat naprawy samochodów, a później przez wiele lat pracował w Zespole Szkół Za- wodowych przy ul. Bema w Zielonej Górze. Był zna- nym i lubianym nauczycielem. Niestety od 13 lat już nie żyje.

Ze szczególną jednak miłością i dumą p. Helena mówi o synu Tadeuszu. Uczył się dobrze, nie spra- wiał żadnych kłopotów. Jako absolwent Technikum Mechanicznego wybrał Wojskową Akademię Tech- niczną. Ukończył ją z wyróżnieniem i w stopniu kapi- tana. Dziś już jako pułkownik jest wykładowcą w Ofi- cerskiej Wyższej Szkole Samochodowej w Pile. Ma dwoje dzieci, które zdążyły już ukończyć studia wy- ższe. Syn politechnikę, córka ekonomię.

Wielkie święto jest w domu p. Heleny, kiedy odwie- dzają ją dzieci, a wśród nich 6 wnuków i 3 prawnu- ków. Nie zmarnowała życia. Kiedy czasem wraca my- ślami do tamtego domu w Sarnach, który był kiedyś domem szczęśliwym i który musiała opuścić, pocie- szają myśl, że i tu w Zielonej Górze udało się jej stwo- rzyć dom, w którym szczęście nie jest rzadkim go- ściem. Może dlatego właśnie dożyła w dobrej kondy- cji 80 lat?

Wiesław Nodzyński

Młode małżeństwo Piłatów. 20 VIII 1939 r.

PIONIERZY • WRZESIEŃ 1997 • NR 4 IS

POWOJENNI

O G R O D N I C Y +

*•» a 1 m 1 1 m 1 m

i w i T i T i T i

Dziś idziemy do kwiaciarni i tylko kupujemy wiązanki, po warzywa idzie się na rynek albo do warzywniaka. Minęły te czasy, gdy były róże były od Stelleckiego, pomidory od Jaworowskiego, a rozsady od Piotrowskiego. Zielona Góra przesta- ła być miastem ogrodów i winnic.

Większość ogrodników zielonogórskich przyjecha- ła do miasta w pierwszych dwóch latach po wojnie i zajmowali ogrodnictwa już działające w Grunbergu. A było ich niemało. Na niespełna 20-tysięczną Zieloną Górę powyżej 10.

J ^ k w r ^ u

Większość z nich rozmieszczona była w obecnym centrum miasta. Jeśli dodamy do tego dzisiejsze np.

osiedle Przyjaźni zajęte pod winnice, ul. Dzierżyńskie- go i os. Braniborskie pod ogrody, które otaczały też większość domów i kamienic, to obraz miasta jawi się zupełnie inny. W domowych ogrodach rosły poniemiec- kie morele, mnóstwo brzoskwiń, obowiązkowo na ścia- nie domu pięła się winorośl. Nie brakowało upraw dyń i kawonów.

Myślałam, że jestem w raju - wspominają niektórzy pionierzy swój przyjazd do Zielonej Góry późną wio- sną 1945 roku. Bo miasto było wtedy rzeczywiście zie- lone. Dziś na ówczesnych skwerach leży bruk, daw- nych drzew pozostało niewiele, a na ogrodach i winni- cach wybudowano potrzebne, ale brzydkie osiedla mie- szkaniowe.

Zamiast pól różanych przy ul. Bema teraz tylko ugór.

W miejscu obecnego dworca PKS było ogrodnictwo pana Naleja. Dziś trudno sobie wyobrazić, że budynek Centrum Biznesu stoi na dawnych winnicach. Winne krzewy jeszcze w latach 70. pięły się na dzisiejszym osiedlu Przyjaźni. Niewielu młodych zielonogórzan zna charakterystyczny, nieco cierpki smak fioletowych wi- nogron.

Obecny plac Bohaterów stworzony na potrzeby so- cjalistycznych uroczystości był jeszcze na początku lat 60. bogato ukwieconym skwerem obrośniętym dorod- nymi wierzbami płaczącymi. Ówczesne władze żądne rozbudowy i nowoczesności w mieście nie słuchały

ogrodników, że wierzba nie wytrzyma oblania betonem.

Drzewa obumarły i trzeba było je wyciąć.

? o m i b o r v j

o i > J a w o r o w s k i e g o

Dawne ogrodnictwa zielonogórskie nie znały spe- cjalizacji, choć przeważały w nich kwiaty. Miało to wy- tłumaczenie ekonomiczne, bo na tym się przede wszy- stkim zarabiało, ale i sentymentalne, po prostu ogro- dnicy kochali kwiaty i pomiatali warzywami. A tych w mieście brakowało. W „Gazecie Zielonogórskiej" z 1953 r. autor jednej z notatek bardzo ganił ogrodników za tę miłość i proponował nawet sadzić pomidory na balkonie. I tak wielu mieszkańców wtedy robiło.

Ogrodnik mógł przez wiele lat socjalizmu handlo- wać tylko tym, co sam wyhodował. Mieszkańcy robili zakupy wprost u nich. Tam kupowali rozsady warzyw i kwiatów. Bukiety zamawiali w kwiaciarniach, które kil- ku ogrodników prowadziło nawet w centrum miasta.

Po rozsady pomidorów do przydomowych ogród- ków powojenne gospodynie domowe chodziły do Sta- nisława Jaworowskiego. Była w nich dziwna tajemni- ca, bo właśnie z nich, jak wieść niosła wyrastały naj- lepsze. Ogrodnik Jaworowski zajął się tą profesją z ko- nieczności utrzymania rodziny, ale uprawa nie była mu obca, bo pozostawił na Litwie majątek rodzinny pod Kownem. Do Zielonej Góry przyjechał mając 61 lat już w grudniu 1945 roku. Rok później wprowadził się do domu przy obecnie ul. Bema, wtedy Artyleryjskiej.

Po niemieckim właścicielu Teichercie pozostała tam szkółka drzew i sadzonek. - Teść wiedział, że na tym nie zarobi - mówi dziś Alicja Jaworowska, synowa, która po śmierci pana Stanisława od 1964 roku prowa- dziła wraz z mężem Mieczysławem Jaworowskim ogro- dnictwo. - dlatego przygotowywał rozsady, uprawiał warzywa, dużo ogórków i pomidorów. Mimo że nie był ogrodnikiem z zamiłowania, to zyskał wiernych klien- tów i miał ich uznanie.

Jaworowski w okolicy Wagmostawu, gdzie dziś sto- ją wieżowce przy ul. Curie-Skłodowskiej, uprawiał żyto i owies dla konia, bo nim dowoził warzywa na targ.

Choć wielu klientów wtedy chodziło po towar wprost

do ogrodnictwa.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nia prawdopodobnie ze zdjęciem oryginalnej figury. Uszko- dzenia figury, do których doszło po II wojnie światowej były zapewne wynikiem aktu wandalizmu. Na początku lat 90-tych

Podobną in- skrypcję zawierał również ostatni, najmniejszy z dzwo- nów, który został ufundowany przez ojca i syna: Abra- hama i Dawida Mlihle, a jego inskrypcja rozpoczyna się

Sczaniecki był autorem rozdziałów historycznych przedstawiających przeszłość poszczególnych krain Ziemi Lubuskiej: krainy międzyrzeckiej, torzymskiej oraz krośnień- skiej

• przy wale obelisk ku czci żołnierzy Wojsk Ochro- ny Pogranicza. Dalej do ujścia po lewej stronie Odry są tereny Niemiec. Brak mostów i przepraw uniemożliwia wza-

osobową grupę znanych w mieście Polaków jako zakładników, grożąc ich rozstrzelaniem. Pomimo akcji dywersyjnych w oko- licy, Komitet utrzymywał się do końca roku. Niedaleko

przez Włodawę na pomoc Warszawie. brali udział w bitwie z Niemcami, ostat- niej bitwie tej wojny. była skazana na klęskę, jednak przegrana nie oznaczała końca walki, ani

zjawiły się na cmentarzu w Zaduszki. Tak duże liczby uczestników stały się jednym z argu- mentów wspierających tezę o ogromnych wpływach pro- boszcza. Władze, nie mogąc

Żeromskiego (nad PKO), które przed wojną należało do lekarza Maksymiliana Markwitza. i było wyposażone w podstawowe meble niezbędne do urzą- dzenia gabinetu lekarskiego.