• Nie Znaleziono Wyników

Pamiętniki Szymona Konopackiego. T. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Pamiętniki Szymona Konopackiego. T. 1"

Copied!
163
0
0

Pełen tekst

(1)

B I B L I O T E K A DZIEL Ï Ï Y B O R O W Y E H ,

N » 9 .

Z prssdraoy/^

i 1, A . S T ri;c ic M c £

C e n a 4 0 k o ¡.:

WARSZAWA.

R e d a k c y a i A d m in is tr a c ja ;

4 ”2. A o w y * S w ia ł 47.

(2)

B I B L I O T E K A D Z I E Ł W Y B Ü Í L O I S Y C H

Cena każdego iouui 25 kap., w oprawie 4U kap

DOPŁATA ZA OPRAWĘ:

R o c z n ie . . (za 52 to m y ) . . . . rs. 6 k op. — P ó łr o c z n ie , (z« *26 tom ów ). . . . 3 „ K w a r ta ln ie i z a- 13 to m ó w ). . . . 1 53 Z a z m ia n ę a d r e s u n a p r o w in ę y i d o p ła c a się 2 0 kep»

Głów ni w sp ó łp raco w n icy:

Dr. P io tr CląiriieloYYski,

T e o d o r J e s k e - C h o i ń s k i ,

Dr. Ju lia n Oeląoro wicz,

J u lia ią A d o l f Ś w i ^ c i o k i .

W Y D A W C Y R E D A K T O R

Gronowski i Sikorski. Fronc. Jul. Gronowski.

Kedckcya 1 A d m lnistracya: W a rsz a w a , N ow y -Ś w iat 4 7 .— T elefonu 554.

fciije: w Ł o d z i ul. P io trk o w sk a 26 9*2, — w e L w ow ie Plac M aryacki L 4 .

D r u k a r n i a G ra n o w s k ie g o i S ik o r s k ie g o , N o w y -S w m t 47.

W Y C H O D Z I CO T Y D Z IE Ń

w ob jętości jed n e g o tonin,

WARUNKI PRENUMERATY

w W A R S Z A W IE : Z p rz e s y łk ą pocztow ą:

(3)
(4)

PAMIĘTNIKI Szymona Konopackiego

Z P R Z E D M O W Ą

J . A . Ś w i ę c i c k i e g o .

W A R S Z A W A .

D R U K A R N I A

G r a n o w s k i e g o i S : k o r s k !egfO.

4 7 . N o w y - Ś w i a t 4 7 .

(5)

ÜLÁA-A.

w S x s

ßo sim eiio HoH3yporo.

Dapmrasa, 26 Maa 1899 m a .

f

(6)

PRZEDM OW A.

Szym on Konopacki urodził się 16 października r. 1790 na U krainie we wsi W ołodówce, którą oj­

ciec jego, Prokop, trzym ał czas jakiś prawem zasta- wnem. Gdy jednak tradycya rodzinna ciągnęła ojca na W ołyń, gdzie ród Konopackich, herbu T rzaska, oddaw na był osiadły, nasz Szymon, przewieziony niemowlęciem do Szulajek, położonych pomiędzy Cu- dnowem a Romanowem, spędził tu łata dziecinne.

Kształcił się naprzód w M iędzyrzecu Koryckim w szkołach pijarskich, następnie w konwikcie ks, Dominikanów w Lubarze, pod kierunkiem księdza W yszyńskiego i nakoniec znów w szkole m iędzyrze­

ckiej, gdzie przez sw oją gorliwość w pracy i talent rym otw órczy zjednał sobie względy w yjątkow e ks.

S ew eryna Kulikowskiego, nauczyciela literatury pol­

skiej i łacińskiej, a późniejszego prefekta liceum w arszaw skiego i tłóm acza Liwiusza na język polski.

U kończyw szy w r. 1809 szkoły międzyrzeckie wstąpił Szym on do palestry żytom ierskiej dla kształ­

cenia się w nauce praw a przy głośnym wówczas mecenasie Nikodemie Szczepkowskim , a w dw a lata

(7)

4

później, jako młodzieniec, liczący zaledwie lat 21, w ybrany został jednom yślnie podsędkiem sądu ziem­

skiego zwiahelskiego, który to urząd, honorow y ty l­

ko, a więc bezpłatny, był w ów czas godnością bardzo pow ażną. Szym on, mimo tak młodego wieku, z a ­ szczytnie spełniał sw e obowiązki, to też po upływie jednego triennium był jednom yślnie w ybrany i n a następne trzechlecie. Zrzekł się jednak, idąc za w o­

lą ojca, tej godności i wyjechał do W arszaw y, gdzie przyjaciel jego, poeta Alojzy Feliński, późniejszy dy­

rektor liceum krzemienieckiego, w yrobił mu miejsce sekretarza w komisyi, w ysadzonej przez Rosyę, Au- stryę i P rusy do uregulow ania handlu i żeglugi w e wszystkich prow incyach, składających Rzeczpospolitą przed r. 1772. Gdy po zwinięciu, tej kom isyi Kono­

packi wrócił na W ołyń, m ianow ano go prokuratorem funduszów edukacyjnych liceum krzemienieckiego, po słynnym praw niku Borkowskim. Po trzech latach gorliwej i użytecznej pracy na tern stanow isku p rzy­

jął z w yboru urząd podkom orzego zwiahelskiego i spełniał go przez długie lata ku pow szechnem u za­

dowoleniu.

W reszcie szlachta w ołyńska, oceniając w ykształ­

cenie i nieskazitelny charakter Konopackiego, pow oły­

w ała go n a presesa izby cywilnej wołyńskiej (1844 roku) i na m arszałka pow iatu zasławskiego.

„Zm ęczony nareszcie długiem urzędow aniem — pisze w roku 1869 w „T yg. Iiustr.“ sąsiad i przyja­

ciel Konopackiego, T adeusz Jerzy Stecki— i obywatel- skiemi posługam i, usunął się od nich Konopacki i w cichej wiejskiej ustroni w powiecie zasławskin^

we wsi L aw rynow icach, od lat kilkudziesięciu jego

(8)

dziedzicznej, otoczony dziećmi i wnukami, gronem przyjaciół i sąsiadów , pomimo późnego wieku, z za­

m iłowaniem wciąż jeszcze literackiej oddaje się pra­

cy. W ybitnie charakteryzują go, typ praw ie z niego tw orząc, pam ięć i rzeźw ość młodzieńcza, oraz ujm u­

jący dar słow a, zw łaszcza, gdy o daw nych dziejach rozpraw ia. Czystość i popraw ność języka, praw dzi­

w y purytanizm w przestrzeganiu, form jego, cechują w nim człow ieka oddaleńszej epoki. Kiedy mówi, zdaje się jak b y Kniaźnin lub Niemcewicz, z grobów pow staw szy, przemawiali. Od bardzo daw na pisze p am iętn ik sw ego życia, niezawodnie cielcatoy i pęlen interesu, ale to księga zam knięta, o której innym za­

pew ne mówić kiedyś przyjdzie.“

Gdy Stecki pisał słow a powyższe, starzec pra­

wie 80-letni, zapew ne ani przypuszczał, że w 11 lat potem inny biograf Konopackiego, E ustach y Śleszyń­

ski, będzie w „K łosach“ (r. 1881) kreślił ciepłą sy l­

wetkę żyjącego jeszcze staruszka.

„O żeniony w r. 1826 z Klementyną Łaźnińską, podkom orzanką ostrogską— mówi biograf Konopackie­

go E. Śleszyński w r. 1881 — został ojcem kilkorga dzieci; a ta słodycz charakteru, ta dobroć, ta w y ro ­ zumiałość dla ludzi, ten niew ypow iedziany spokój ducha, który w szyscy bliżsi znajomi w 90-letnim dziś starcu podziwiają, nadaw ały zaw sze rozrzew niający charakter patryarchalności rodzinnemu jego kółku., Podając szczegóły z życia sędziwego naszego pa- tryarchy, literata, pośrednika w spraw ach zawiłych, urzędnika wyborow ego, chciałem jedynie oddać hołd należny czcigodnem u mężowi, którego cały żyw ot m oże służyć za w zniosły w zór cnót rodzinnych

(9)

5

i obywatelskich pokoleniu młodemu. Najcickaioszcm bez wątpienia dziełem jego będą p a m iętn iki, do których długi, a tak czynam i zapełniony żyw ot i w ielka zn a­

jomość miejscowych stosunków i ludzi obfity m ate- ryał nagrom adziły.“

Otóż pierw szą część tych „Pam iętników “, o któ­

rych obaj w zm iankow ani biografowie wspominają, przewidując, że będą one najcenniejszą po Szym onie Konopackim spuścizną, dajem y dziś czytelnikom „Bi­

blioteki“, w przekonaniu, źe znajdą w nich niemało rysów charakterystycznych do tej epoki, która jakkol­

w iek niezbyt odległa, jest wogóle u nas najmniej znana.

Na zakończenie dodać musimy, że Szym on Ko­

nopacki już w latach młodzieńczych pisał wiersze liryczne w duchu rom antycznym , które, przedruko­

w ane dwukrotnie w r. 1841 w jednym tomie, zjedna­

ły autorow i popularność. Prócz poezyj oryginalnych i tłómaczeń z obcych poetów, pisał Konopacki dużo rozpraw i artykułów treści historycznej i archeologi­

cznej, rozsianych po wszystkich pismach krajow ych, a także w „Encyklopedyi pow szechnej“ Orgelbranda.

Najobszerniejszą pracą Konopackiego jest Chro­

nologia dziejów K rólestw a Polskiego dla młodego p o ­ kolenia (Żytomierz, 1860, 2 tom y z Dodatkiem). U m arł w r. 1884.

J . J{. Święcicki.

(10)

Uczuciowy pogląd na przeszłość

w l a t 8 2 .

W S T Ę P .

Mówią, że człowiek, dożyw szy zgrzybiałej staro­

ści, zaczyna stopniami słabnąć na um yśle i niezna­

cznie cofa się do dziecinnych pojęć. Przykłady w ie­

kam i stwierdzone, mogły to podać za niezbitą pra­

wdę. Z tern wszystkiem , dw a lata już upłynęło, jak zacząłem dziew iąty krzyżyk lat moich, a w rażenia doznaw ane w młodości, mimowolnie w pamięci utkwione, jakby w zwierciadle odbijają się dziś w mej duszy, i żadnej nie dostrzegam różnicy pomiędzy uczuciem , niegdyś obudzonem przez rzeczywistość, a dzisiejszem jej rozpam iętywaniem . Pamięć przeto jest niew yczerpanym lat sędziw ych skarbem . Ztąd w miłe wspom nienia zam ożny, nie powiem z mędr- cem starożytnym n a tronie, że aż do cnoty, w szy st­

ko jest m arnością.

H um orystyk, W aw rzyniec Stern, ku ludzkiej uciesze opisał sentym entalną podróż sw oją do Fran- cyi i W łoch. Ja cichutko dla siebie zamierzam prze- biedz wspom nieniam i odbytą pielgrzymkę dom owego życia. U trzym am w tajem nicy przed światem ten pamiętnik najm ilszych i mniej miłych zdarzeń z su­

m iennym dziś o nich sądem . A jeśli jeszcze rok ja ­

(11)

8

ki Bóg mi żyć przeznaczył, odczytam to kiedyś i cie­

kaw ie badać będę, czy teżsame o rzeczach mniem a­

nia, jakie tu zapiszę, trw ać będą i nadal. Posłuży to za w skazów kę mego postępu ku zdziecinniałej starości.

Przyjście moje na św iat.

Urodziłem się za czasów Rzeczypospolitej pol­

skiej na Ukrainie, dnia 16 października n. s. 1790 roku, we wsi W ołodówce. W iedzieć należy, iż ojciec po skończonych naukach u Pijarów lubieszewskich i po sposobieniu się ów czesnym obyczajem do pra- w nictw a przy palestrze łuckiej, unikał niemiłej mu m acochy, jako pieszczony jedynak z pierwszej żony mego dziada Józefa, i dlatego w ym knął się z w ołyń­

skiej odwiecznej siedziby rodzinnej, powiatu Łuckiego, na dalszą ziemię ukraińską, gdzie, m ając udzielony sobie od ojca niewielki kapitał, trzym ał w w ojew ódz­

twie Kijowskiem za arendow nym kontraktem naprzód wieś Turbijów kę, i jako w niedalekie sąsiedztwo, do­

jeżdżał często do państw a skarbnikow stw a Garbow- skich. Nakoniec 1783' roku ożenił się z ich synow i­

cą, panną Ludwiką, cześnikćw ną źydaczew ską. P rz y ­ stęp do tego zw iązku był niespodziany i przypomina w iersz Krasickiego: „Poznał Irenę, i sam się ożenił.“

Sto tysięcy złotych w złocie, licząc jak w ów czas du­

kat po złotych osiemnaście, dał Kajetanowi ¡lińskie­

mu, staroście żytomierskiemu, i praw em zastaw y wziął od niego w siódmym procencie od swej sum y, dwie wioski: Szulajki i Racie, pom iędzy Cudnowem a Romanowem, należące jeszcze wówczas, jak i Ży­

tomierz, do w ojew ództw a Kijowskiego. W pól roku od przyjścia mego na św iat przybyłem n a ręku m amki z rodzicami mymi do Szulajek.

(12)

Domowe wychowanie.

Słyszałem o takich, którzy pamiętali w ypadki jakoby poprzedniczego ich życia, to jest doznane przed powtórnem na św iat ich przyjściem. Dziwne przeko­

nanie o w ędrów ce dusz ludzkich, nazw anej metam- psvchozą wedle w iary staro-indyjskiej, ponaw ia się i „ziś jako głów na zasada spirytystów . Nim kiedyś w swojem miejscu nadm ienię o nich, przywiodę tu zdarzenie odpowiednie tej zasadzie. Ośmioletni chłop­

czyk, syn zam ożnego domu, znanej mi rodziny, bę­

dąc z m atką w Odessie, gdy tam w jednym z m ag a­

zynów rozpatryw ał iluminowane widoki m iast w ło­

skich, ozw ał się do matki: „Mamo! ja w tern mieście byłem .“ „T ak ci się zdaje — rzekła mu — w szakże mógłbyś być tam tylko ze mną, a ja w tern mieście:

nigdy nie byłam; to N eapol.“ „Ja zapomniałem jak się to miasto nazyw a, ale znam dobrze w szystkie te kościoły i pałace. Przypom inam sobie, że w jednej tam kaplicy jest w dwóch flaszkach cudow na krew jakiegoś świętego. O! znam dobrze ten Neapol, bo- tam mieszkałem w przódy niż u m am y.“ Zdziwiona, ale rozsądna matka, powiedziała mu tylko: „x\Iarzy ci się nie do rzeczy.“ Słyszałem o drugiem podobnież dziwnem odrodzeniu się nie ewangelicznem, nie w du­

chu, lecz w ciele. Niegdyś bywałem dość często w Sławucie po zamieszkaniu w Ław rynow cach. Raz ś. p. książę E ustachy Sanguszko (który um arł we wrześniu 1844 roku), mówił mi o ścisłej przyjaźni, jak ą miał z pułkownikiem Józefem Poniatowskim z T ahańczy i ziąd opowiadał mi, że kiedyś P onia­

towski na wzmiankę o Kamieńcu, odezwał się: „Od urodzenia mego nie byłem w tern mieście, a przecież, znam najdokładniej w szystkie domy, kościoły, ulice i zaułki, i mógłbym plan całego miasta zrysow ać.“

Książę zapytał go: „Czy tak dokładne opisanie K a­

(13)

10

mieńca czytałeś?“ „Nie; ale całe to miasto z jego szczegółam i utkwiło mi w pamięci z ow ych czasów, nim urodziłem się człowiekiem, to jest kiedy byłem kaw ką, i nieraz w licznem tow arzystw ie kaw ea po­

n ad Kamieńcem przelatyw aliśm y.“ T akie niepraw do­

podobne urojenia mogą przecież m arzyć się ludziom;

a nikt z żyjących nie pomni pierw szych dni życia w kolebce. D usza w pieluszkach śpi jeszcze i cho­

ciaż dziecku przy piersi matki zdarzają się wrażenia miłe lub w strętne, które objawia uśmiechem lub pła­

czem, to przecież w rażenia lekkie, przelotne jak m o­

tylek, nie gnieżdżą m u się w umyśle, i sądu o nich niema. O rgana niezupełnie rozwinięte podobne w niem -są do instrum entu ze świeżo naw iązanem i strunam i, którym braknie koniecznego stroju, a bez czego naj- bieglejszy artysta grać nie zdoła. T y m artystą w dzie­

cku jest śpiąca dusza, która w niem czeka rozw inię­

cia w ładz um ysłow ych. W ychow anie przecież p ra­

wie od pierwszych dni życia zw ykle się zaczyna.

Z nieustannych czuw ań, metodycznie pow tarzanych nad dzieckiem, pow stają nieznacznie stopniow ane ku je g o dobru naw yknienia. Pierwsze dzieje owego czuw ania nad nami, tak machinalnie w pływ ow e, nie zostaw iają śladów w organach m ózgowych, i ztąd przeszłości niemowlęcej nikt pamięcią nie dosięgnie.

Zdarzenia lat pierw szych m arzą mi się jak b y senne, ale daty nie wcześniejszej, jak od pięciu lat życia.

Oto przyw odzę sobie przybycie do rodziców moich pani skarbnikow ej Garbowskiej z Ożarówki, stryjenki matki mojej, z którą nazajutrz byliśm y w cerkwi :szuląjeckiej na nabożeństwie niedzielnem. Było to widocznie za czasów trwającej tu jeszcze unii i w po­

rze letniej, bo przed w yjazdem jadłem dużo wisien.

Ubrano mnie najparadniej, w błękitny grodeturow y kontusik z czarnym aksam itnym kołnierzem i m an­

kietami, biały kitajkow y źupan i złocisty pas z frę­

dzlami, przypasano mi i karabełkę z drew nianą klin­

gą w porządnej czarnej pochwie. Słowem, tak ustro­

(14)

jonego w kom pletny m undur w ojew ództw a Kijowskie­

go, zabrała mnie babunia do swej karety. Nim zdą­

żyliśm y do cerkwi, zbytek wisien najniespodzianiej w ybuchnął na jaw . Narobiłem psoty i obiciu karety białem suknem i całej paradzie mojego m unduru.

T en wypadek, ze względu na wiek mój, nadzw yczaj w ażny, nie dal się zapomnieć. Z tychże czasów w pam ię­

ci mej zostało wejście R osyan w okolicę naszą; bo też okropnie nastraszył mnie Doniec z rudą potężną brodą i z piką w ręku, gdy znienacka wszedł do pierwszego pokoju, gdzie sam bawiłem się, ciągnąc nitką uw iązane z kart małe saneczki. W tym że roku pomnę, że dziad mój, który mieszkał w Hołuzyi, w powiecie Ł u­

ckim, um arł, jak doniesiono mojemu ojcu. Było to także w pięciu moich latach, jak później przekonałem się, to jest 1795 roku. W rażenie o tej śmierci d o ­ trw ało ztąd w mej pamięci, żem się w ym ykał przed służącą mojej matki, która kazała zdjąć ze mnie czerwoną, po letniem ubraniu opasującą mnie w stąż­

kę, a opasać czarną, i gdy schw ycony, upornie wzbraniałem się, to służąca, panna Przeorska, pokaza­

ła mi w drugim pokoju ojca mego nad listem z H o­

łuzyi i szepnęła mi w ucho: „W idzisz, że tatko pła­

cze, bo twój dziadunio um arł, i teraz w szyscy tu nosić będą ten czarny kolor.“ W jesieni tegoż roku pamiętne są dla mnie urodziny młodszego o lat pięć odem nie brata, ś. p. F ranciszka, który lat tem u dzie­

więć najniewinniej oskarżony przez niegodziwego człowieka, w e wsi własnej Gizewszczyźnie, za w y ­ padki w 1863 r., do których osobiście bynajm niej należeć nie mógł, um arł w Żytomierzu, następnego 1864 roku.

O boleści ztąd mojej, tajonym przedem ną zgonie mego kochanego brata, obszerniej napiszę, jeśli pilnując lat kolei, dożyję tej daty. O przyjściu na św iat ś. p. F ran ci­

szka łatw o mi było pam iętać ztąd, że gdy księdza przywieziono, a nie było naprędce kum a, ja z ciotką moją, W iktoryą Budzyńską, trzym ałem go do chrztu, to jest kazano mi dotykać ręką poduszki podtrzym y­

(15)

12

wanej przez ciotkę, gdzie trz3'dniow y braciszek mój leżał. Była to wielka dla mnie uroczystość, zw ano mnie bowiem chrzestnym ojcem Franusia. Kochałem go też zaw sze jakby podwójnem uczuciem, i on mi poczciwie dowodził przez całe życie niezachw ianego braterskiego przywiązania.

Miałem, zda się, ju ż lat sześć, gdy kochana m at­

ka zaczęła uczyć mnie abecadła. Jej pracy nadem ną winienem naukę czytania i pisma; a chociaż całego rodzeństw a było nas pięcioro, nie pojmuję, czemu dziś nie pam iętam, kto uczył początkow o starszego o lat pięć brata mego, ś. p. Antoniego, i starsze ode- mnie dwie siostry moje: ś. p. Anastazyę, która w pó ■ źnym wieku um arła panną 1864 roku, i ś. p. Kata­

rzynę, która była za Stanisławem Duninem. W łasną tylko początkow ą naukę dobrze pam iętam , jak nieraz siedząc przy matce za stolikiem nad elementarzem, patrzyłem chciwem okiem na jabłko lub gruszkę tuż przedemną, do których nie miałem praw a aż nazna­

czone kilka w ierszy bez omyłki przesylabizuję.

W skończonym roku siódmym dobra m atka sposobiła mnie sam a do spowiedzi. Mieliśmy w tym celu jechać o milę od nas do wsi Michałówki, gdzie mieszkała m atka W ojciecha i Antoniego Budzyńskich, wdowa, lubo na tw arzy zgrzybiała staruszka, jednak zaw sze w yprostow ana, wzniosłej postaw y, w ubiorze Karmelitanek, stolnikow a Budzyńska. W ierną jej by­

ła rezydentką panna Paszkiew iczówna, podobnież sta­

ruszka. P rzy dworze, pod tym że dachem, była kapli­

ca i tuż pokoik, gdzie mieszkał stary kapelan Domi­

nikanin, ksiądz Ludwik. Przed naszym tam wyjazdem m atka moja jeszcze mi pow tarzała, co to jest spo­

wiedź i jak rzetelnie m am jej dopełnić; dla próby zaś, czy pamiętam, co trzeba mówić, przystąpiw szy do konfesyonału, kazała mi przeżegnać się i mówić głośno, jak mnie nauczyła. Spełniając ten rozkaz, zacząłem od krzyża świętego: „Miąca i s y n a .“

— Co ty gadasz? — zaw ołała m atka. — Mów:

(16)

w imię Ojca! — I obszernie zaczęta mi tlóm aczyć tak jasno, tak do pojęcia, co to jest Bóg wielki, a pełen dla nas dobroci, który pozw ala m ianować się Ojcem naszym , że od tej chwili um ysł dziecinny, już cokol- v\ iek rozwinięty, schwyci! na wiek cały niezachw ia­

ne dotąd praw dy w iary naszej. Łótrow ało się też czasem odpowiednio temu .wiekowi. Gdy się zdarzy­

ło silniej jakąś psotą zawinić, m atka natychm iast da­

ła mi to uczuć, nie w zyw ając mnie pieszczotliwie

„Szym ciu“, ale temi słowy: panie Szymonie! T o

„panie“ było dodaw ane dlatego pewnie, aby nie m y ­ ślano, że m atka w zyw a furm ana, który miał moje imię. Raz pomnę w czemś przewiniłem i mało d b a ­ jąc, co na to kto powie, bawiłem się na dworze obdzieraniem z kory laseczki tylko co ściętej w ogrodzie.

W ezw any tak ostrym sposobem, zastałem m at­

k ę .z dyscypliną. Skoro na progu stanąłem, wzięła mnie za rękę i zaczęta owemi rzem ykam i sm agać mnie po plecach, a ja, jakby żartując z tej kary, po­

dobnież dotykałem zlekka laseczką po plecach m at­

ki, i tak dw a lub trzy razy okręciliśmy się w kółko.

Zrazu uśm iechnęła się tylko. Ale raptem przybraw ­ szy tw arz surow ą, rzekła: „A to tak pamiętasz z ka­

techizmu przykazanie Boże: czcij ojca i matkę twoją!

Nie zapomnij-że spow iadać się z tego, bo jeśli nie w y ­ znasz przed księdzem, żeś rękę podniósł na matkę i jeśli nie dopełnisz za to pokuty, to kiedyś Bóg cię może ukarać, że nie doznasz uszanow ania od swoich dzieci.“ Gdyby kochany ojciec był nadszedł na tę scenę, pewniebym uczuł silniejszą jego rękę przy u ży ­ ciu tej dyscyplinki.

Oboje rodzice nasi byli nadzw yczaj pobożni, i zarów no kochając nas pięcioro bez żadnej różnicy, wzorowem , chrześcijańskiem życiem, religijne w p a­

jali uwagi. A ileż to troskliwości o nas! ile nieraz kłopotów przynosiliśmy!

W ow ych siedmiu latach życia okropną miałem

(17)

14

przygodę. Było to zimową porą. Szczęściem dia mnie, nadjechała z W yszczykus ciotka moja, W ikto- rya Budzyńska. W edle tej pory ubrany byłem w b a ­ jowy niebieski surducik, u którego z przodu ostatni guzik, bają obszyty, w części byi w ytarty, tak, że z pod obszycia drew niany wyglądał guziczek. Z a­

chciało mi się w ydobyć go do reszty z bai. D o­

staw szy w garderobie szpilki, zacząłem sam jeden w pokoju dłubać nad tą robotą z otw artą gębą. Po­

trzeba nieszczęścia, że mi szpilka z ręki prysnęła prosto w gębę. Sądząc, że upadła na ziemię, schyliłem się, ab y ją odszukać, ale raptem uczułem, że mnie silnie ukłuła w gardło. Krzyknąłem na to z płaczem. M at­

ka moja z ciotką wbiegły z drugiego pokoju. Opo­

wiedziałem, jak m ożna było przy bólu, co się stało.

Na to m atka przerażona cofnęła się, załam aw szy rę­

ce, i w drugim pokoju, szybko chodząc, głośno w zy­

wała: „Św ięty Antoni, ratuj!“ A ciotka, nie tracąc przytom ności, całą sw ą rękę włożyła mi w gębę, i nie m ogąc schw ycić szpilki, aby ją w ydobyć, pchnęła ją dalej, tak, że w yszła mi z gardła pew nie głów ką w głąb dalszy. Już nie kole, zawołałem u ra­

dow any, i ujrzałem n a poczciwej ręce wydobytej z mojej gęby, dość. głębokie a prawie krw iste znaki od moich zębów. Bóg dobry uchronił mnie od złego następstw a z tej szpilki.

W siódm ym roku lat moich zjazd u nas był nadzw yczaj liczny w dniu imienin mojej matki, to jest dnia 25 sierpnia 1797 roku. Przybyli spodzie­

wani i niespodziani goście z dalszych naw et okolic, mnóstwo krew nych i przyjaciół, ojciec mój bowiem obszerne miał po W ołyniu stosunki. Na tenże dzień był w ezw any eks-prowincyał zakonu Dominikanów, powszechnie pow ażany przeor klasztoru lubarskiego, ksiądz Dominik W yszyński, dla ochrzczenia z cere­

monii trojga nas razem: siostry mojej Katarzyny, mnie i brata mego Franciszka, jeszcze w ów czas na ręku mamki. T en cały balik z tańcami, a mianowi­

(18)

w dzień świecach, mocno mi utkwił w pamięci.

Któżby uwierzył, że niezatarta pam ięć o tym tak uroczystym obrzędzie, w lat blizko czterdzieści p ó ­ źniej stała mi się jedyną pom ocą do otrzym ania de­

kretu z Heroldyi, kiedy oboje rodzice moi ju ż dawno- nie żyli. W yjaśnię to pod w łaściw ym tem u dekreto­

w i rokiem, jeśli dożyję do opisu owej daty.

Pow tarzały się dość często podobne zjazdy w cichych dziś Szulajkach, a to bądź w dniu imie­

nin mojej matki, bądź w dniu 4 lipca, na im ieniny mego ojca. T rudno w yrazić, jak raz mocno byłem zdziw iony, gdy w lat kilkadziesiąt po śmierci rodzi­

ców moich znalazłem w „Dzienniku W a rszaw sk im “ z 1863 roku pod N. 122 artykuł: G derania pa n a Pod- stolego, z podpisem Michał J., gdzie pan podstoli za­

czyna od tych w yrazów : „Niedawno znajdowałem się na imieninach pana starosty Konopackiego.“ I dalej, opisując zjazd liczny tak pow ażnych wiekiem obyw a­

teli, jako też młodzieży, nadm ienia, że: „po serde­

cznych uściskach, powitaniach, bawiliśmy się pow a­

żną rozm ow ą, nie brakło wątku, gdyż w parę tygo­

dni następow ały żytomierskie w y b o ry *); było w ięc o czem pomówić, zastanow ić się i obradzić etc. etc.“

Następnie w ychw ala daw ną szczerą gościnność szla­

checką, a gderze aż do końca na pochw ycone przez młodzież obyczaje nam niewłaściwe z zagranicznych, wzorów. Na ty ch u mego ojca w lipcu, w dniu je ­ go imienin, zjazdach, zw ykle liczniejszych co trzy lata, oprócz życzliwości dla solenizanta, było istotnie w ażnym dla W ołynian przedmiotem naradzanie się względem obioru obywateli n a wyższe urzędy, ja k o to na m arszałka gubernialnego, na prezesa głów nego, jak w ów czas, sądu obu departam entów i na deputa­

tów, w nich zasiadających. Ojciec mój, połączony

‘) W y b o r y w o ł y ń s k i e o d b y w a ł y s i ę z w y k l e w l i p c u , a o d r o k u 1 8 3 8 z a c z ę ł y o d b y w a ć s i ę w m a j u .

(19)

16

z wielu współziom kam i bądź pow inow actw em , bądź przyjaźnią, czynnie i przeważnie w pływ ał do tej n a ­ rady. Nieraz też i w Żytom ierzu, w śród agitujących się w yborów , gdzie już ja nietylko wotowałem z łu ­ ckiego i nowogród-wołyńskiego powiatu, ale pow iato­

w ym już byłem urzędnikiem, patrzyłem n a to, j..k ojciec mój odbierał w izyty bogaczów, zalecających się darem nie do którego z naczelnych w gubernii urzędów . Ale anachronizm „Gderania pana Podsto- lego“ tak mnie zaintrygował, żem z odezwą moją o rozwiązanie tej zagadki udał się natychm iast do szanow nego, w W arszaw ie mieszkającego, senatora Skibickiego, który uw iadom ić mnie raczył, źe auto­

rem powyższego artykułu jest pan Michał Jezierski.

Nowe zdziwienie! W iem bowiem najdokładniej, że ten zaszczytnie znan y z pism swoich literat nigdy nie był w domu ojca mego, ani też nie jest znany nikom u z rodziny naszej. Ktoś tylko z okolicy n a­

szej mógł w ystaw ić przed nim dom mego ojca, jako

■typ szlachecki, pozostały z czasów, kiedy szanow ano jeszcze krajow e nasze obyczaje. Za ten obraz domu rodziców moich, z całą rzetelnością zdjęty, szczerą

■autorowi wdzięczność dochowuję.

Około lat ośmiu umiałem już czytać i w dwóch liniach jako tako pisać, gdy w W yszczykusach w u­

jostw o moi, Budzyńscy, przyjęli do swej dziewięciole­

tniej córki, Zuzanny, nauczyciela, pana Szostakow skie- go, i skłonili rodziców moich, aby n as troje, to jest moje dwie siostry i mnie, przywieziono tam dla pobie­

ra n ia łącznie z ich córką nauki. Pam iętam tylko, że więcej tam było zabaw y, niż ślęczenia nad książką.

P an Szostakow ski rysow ał bukiety, naw odzone wo- dnem i farbami, i coraz now e rozdaw ał nam czw or­

g u , a my w zachw ycie nad tą sztuką, podziwialiśmy czerw one i niebieskie kwiatki. Nie więcej jak w pół roku, rodzice zabrali n as z W yszczykus, bo zdarzył się Francuz, a moda pom iędzy obyw atelstw em już

(20)

w ów czas krzyczała n a gw ałt o języki obce, miano­

wicie francuski.

O trzy w iorsty od moich rodziców, we w si Stoł- powie, mieszkała natenczas księżna Ponińska. Ojciec mój dowiedział się, że z powodu wyjazdu jej zagranicę, oddalony nauczyciel Francuz, szuka miejsca. W ezw ał go więc słownie przez posłańca. Przybył natychm iast pan Defleury, em igrant, rojalista z rozlokowanej około D ubna armii Kondeusza. Starzec ten ośmdziesięcioletni, ołysiały, jednooki, wcale nie udaw ał, jak wielu w ów ­ czas z jego rodu, ani hrabiego, ani też wielkiego mędrca, z upodobań zaś jego wnosić wypada, źe n a ­ leżał do profesyi ogrodników, bo celował w um iejęt­

ności szczepienia drzew ow ocow ych, pielęgnowania szparagów , wybornej sałaty i ■ słodkiego, olbrzymiej wielkości grochu; a w obyczajach prostakiem bj'ł zu­

pełnym. Po dość trudnem porozumieniu się z nim ojca mego, bo Francuz mato znał w yrazów polskich, a po łacinie nie umiał, językiem zaś jego nikt jeszcze u n as nie mówił, przyszło jakoś do ugody, przy któ­

rej zastrzeżona była nauka dla n as trojga i dla cio­

tecznej siostry naszej, Zuzanny Budzyńskiej. Pomnę, że przy umowie ojciec mój zrobił uw agę, iż dzieci będą miały trudność wielką ztąd, że one jego, a on ich rozumieć nie może. F rancuz uśm iechnął się na to i powiedział: — Dobra, dobra! no prosiłem. — Po­

łożył tabakierkę na dalekim stoliku, odszedł od niej, usiadł i ozw ał się do mnie, w skazując n a stolik:—

Sim on! donnce moi m a łabatiere.— Łatw o się to zro­

zumiało w skazaniem na stolik, w yrazem donncz, po­

dobnym do „ d a j“ i tabatiere. F rancuz w tryum fie ucałował mnie, gdym podał m u tabakierkę. Z tem w szystkiem pobożny ojciec n asz w obawie, aby cu ­ dzoziemiec nie zachwiał w nas położonych już zasad religii, doradził mu ku prędszemu pojęciu języka j e ­ go, aby rzecz przez nas najlepiej po polsku parnię1 taną, to jest O jczen a sz, najpierwej codziennie przed

/ • '' Biblioteka. - T. 89. 2

(21)

1S

łekcyą mówił nam głośno po francusku, a m y gdy tę modlitwę za nim pow tarzać będziemy słow o po słowie, to znany nam pacierz może ułatwić pojęcie języka. F rancuz uznał słuszność tej rady; ałe później w yśm iew ał przed nam i codzienne godzinki, które po lekcyi porannej przed obiadem zw ykle odm awialiśm y z rodzicami.

Przybyła do nas cioteczna siostra nasza, Zuzia, więc w e czworo zaczęliśmy brać łekcye, zaczyna­

jąc zaw sze od N otre Pere. Po jego dyktow aniu z pa­

mięci pisaliśm y w dw óch liniach potoczne, Bóg wie jakie, rozm ow y francuskie. Szło to z początku z wiel­

kim jego i naszym kłopotem, bo musiał praw ie cią­

gle dyktow ać literę po literze; ale po trzech miesią­

cach takiej pracy już umieliśmy niektóre w yrazy bez jego przew odnictw a dość trafnie po ich wym ówieniu napisać, chociaż wiele w yrazów nie rozumieliśmy w tych rozm ow ach. Ojciec mój, dow iedziaw szy się o tern, nabył od sąsiada dykcyonarz T rotza w czte­

rech tom ach w skórę opraw nych, które dotąd są u mnie.— Szanujcie dzieci te książki— ojciec mój m a­

wiał — bo drogie; zapłaciłem za nie cztery czerw one złote.— Ile ten F rancuz przynosił przykrości moim ro­

dzicom, iłe dał do przetrw ania w cierpliwości przez miłość dla dzieci, opisałem to w jednym z pięciu listów, drukow anych w „Dzienniku W arszaw skim .“

S z k o ł y .

W dziesiątym roku życia mego już płynnie czy­

tałem po polsku i nieźlem pisał; a przez dw a lata ciągle i nieodstępnie obcując z F rancuzem , który mnie pieścił i z upodobaniem nauczał, mogłem już jako - tako rozm ów ić się w jego języku i niemy lnie czytać. Brat mój starszy, Antoni, zostaw ał w ów czas

(22)

nadal w konwikcie księży Karmelitów berdyczow- skich przy publicznej ich szkole, gdzie razem byli młodsi dwaj synow ie szw agrów mego ojca, Mar­

celi, syn W ojciecha i Ignacy, syn Antoniego B udzyń­

scy; a gdy ich ojcowie odebrać mieli ztam tąd i od­

w ieźć do Lwowa, gdzie starsi ich synow ie, Kazi­

mierz i Mikołaj, byli na nauce, ojciec mój, pom nąc o Pijarach, u których w Lubieszowie brał niegdyś wychow anie, skłonił szw agrów swoich do oddania tych młodszych synów do konwiktu Pijarów między­

rzeckich. Jakoż w roku 1800, w końcu sierpnia, An­

toni Budzyński odwiózł do Międzyrzeca syna sw ego Ignacego i synow ca Marcelina w tow arzystw ie ojca mego, który i mnie malca postanowił już oddać do publicznej szkoły. Umieszczono nas w konwikcie n a piętrze, gdzie po licznych celach, w każdej pod nad ­ zorem profesorów, było n a s wszystkich 54. W tych­

że m urach n a dole było sześć klas i parw a. Cała ta szkoła publiczna miała w ów czas mieszczących się po dworkach, pod dozorem panów dyrektorów (korepe­

tytorów ), licząc z konwiktoram i, czterystu kilkudzie­

sięciu uczniów. Ksiądz Kociurzyński był rektorem, ksiądz Damczewski, m atem atyk, był prefektem, a re­

gensem konw iktu był ksiądz Żebrowski, u którego my trzej mieliśmy w ygodną kw aterę w tow arzystw ie kilku innych, a to w sali ogrom nej, n a komórki po­

dzielonej deskam i oszalowanemi. Ja miałem n a łóż­

ko moje kom órkę w spólną z ciotecznym bratem mo­

im Ignacym Budzyńskim, starszym odemnie o lat kilka, który się m ną opiekował. Obok nas miał sw o­

ją m iluchny i pow szechnie ju ż w ów czas kochany dziesięcioletni Jakób Cichoński, który n a biedę, zaj­

m ow ał ją łącznie z Marcelim Budzyńskim . Jak ogień z wodą, nigdy się zgodzić nie mogli. Obaj B udzyń­

scy byli przyjęci do czwartej klasy. Nie pojmuję jak się to stało, ponieważ w ielka musiała być różnica pomiędzy nimi co do postępu w naukach: Marceli o wiele nie w yrów nał Ignacem u. Ja, początkujący,

(23)

20

byłem w pierwszej klasie, gdziem się uczył gram a­

tyki ' Kopczyńskiego, że „ różnim y się ludzie od zw ie­

rząt rozumem i m o w ą,“ i moralnej nauki: „Gdy się sparzysz od ognia.“ Cichonski, więcej niż ja przyspo­

sobiony w małej szkółce M isyonarzy zasław skich, chodził ju ż do klasy drugiej i wzorowo, jak zawsze, się uczył. Nie dziwiono się więc ciągłym sporom pomiędzy nim a Marcelim Budzyńskim , który często zaniedbywał lekcyę, a nieraz pod pozorem zajęcia we właściwej porze do klasy w ym ykał się z fuzj^j- ką pod płaszczem na ptaszki, za co ksiądz Żebrow­

ski, schw yciw szy go na tern zboczeniu, uwolnił go wprawdzie od kary, jako po raz pierwszy, ale mu fuzyę skonfiskował.

Lecz któryż z m ędrców św iata nie podlega ja- k¡ejbądź słabostce? Ksiądz regens obok naszej sali w osobnej stancyi o drzwiach do nas otw artych, gry­

w ał na skrzypcach, z widocznem zamiłowaniem swej jakoby biegłości, i ani się dom yślał, że to rzępolenie raziło nam uszy, a jakby niedość nam na tern, M ar­

celi, ów w inow ajca, brał u m uzyka z pałacu pana Steckiego początkowe lekcye na tym instrum encie.

Pamiętam, że on raz cichaczem stanąw szy za regen­

sem, w milczeniu słuchał gry jego, i po ciężkim pa­

sażu, po skrzypiehiu słuch kaleczącem, nie mogąc ja ­ koby utaić sw ego uniesienia, ozw ał się za nim:—

Cudnie, przecudnie! — Regens obraca się i z przymi- leniem rzecze mu: — W idzę, że ty chłopcze, umiesz poznać i czuć piękność muzyki; no, kiedy tak, to ci zw racam zato tw oją strzelbę, ale schow ajże ją na zawsze, bo surow o ukarzę cię, jeśli się kiedy z nią w ym kniesz. — I wszedłszy do swej garderobki, w y ­ niósł konfiskatę i oddał m u ją. A Marceli po nieja­

kim czasie i w zm owie z podobnym sobie, znów cicha­

czem n a ptaszki polował. Mój zaś opiekun Ignacy Budz3’ński był celującym w konwikcie tak z nauki, jako też z obyczajów, i w nagrodę tej nad w szyst­

kimi przewagi, otrzym ał gw iazdę wielkości dłoni, atla­

(24)

sow ą w błękitnym kolorze, z promieniami o hafcie złotym , gdzie pośrodku był złotem w yszyty napis:

D u x juvehtutis (W ódz młodzieży). Do tej dystynk- cyi mieli przystęp sami tylko konwiktorowie.

Z liczby ówczesnych kolegów moich zasięgam pamięcią najprzód mieszkających z nam i pod okiem regensa: w spom nionego wyżej Jakóba Cichońskiego, E razm a Przebyszewskiego, Zarębę, chodzącego o kuli, Kazimierza Bętkowskiego i Sew eryna Zborowskiego z młodszym jego bratem. Z innych stancyj konw i­

ktu pozostali- mi w pamięci: Karol Szwiejkowski, Adolf Dobrowolski, Leon książę Czetwertyńki, Kalikst Starzyński, Kazimierz Kaczkowski, Gawroński i Ka­

zimierz Zawadzki. Oprócz tu wym ienionych, wielu z reszty fizyognomie jeszcze nie zatarły się w pa­

mięci, lecz nazwiska ich już dla mnie n a zaw sze zgi­

nęły.

Co do nauki w ów czas mojej, pomagał mi wiele brat mój cioteczny, ów udekorow any „W ódz mło­

dzieży,“ a errata codziennie w klasie poświadczała, żem się zaliczał do pilnych. Lecz ku końcowi kw ar­

tału skrofuły tak mnie silnie nacisnęły i takie mia­

łem w y rzu ty w ogrom nych pryszczach po tw arzy i na głowie, że doktor, zw ykle w zyw any do konw i­

ktu, Babel, który później zamieszkał w e Lwowie, a natenczas dom owym był lekarzem dziedzica miej­

scowego, Jana Steckiego, chorążego w. kor., polecił regensowi, aby mnie nie obarczano nauką. Do tej biedy przyłączyło się przy ciągłych lekarstw ach i osłabienie do tego stopnia, że więcej bywałem w łóżku, niż n a nogach.

O pięć mil od .Międzyrzecza mieszkała we wsi Krzewiczach w d o w a, wujenka mego ojca, pani Pere- tiatkowiczowa, z trzem a już dorosłemi córkami: A n­

toniną, Benigną i Teklą; Zm arły mąż tej wdowy, Tom asz, był rodzonym bratem matki mego ojca, A n­

toniny z Peretiatkowiczów Józefowej Konopackiej.

S taruszka ta wielką tchnęła przychylnością dla n.oich

(25)

22

rodziców, a dowiedziawszy się z korespondencyi od nich, że mnie oddano do konw iktu Pijarów razem z krew nym i moimi dw om a Budzyńskimi, odniosła się naprzód do moich rodziców, ab y nas mieć w swoim dom u n a zbliżających się świętach Bożego Narodze­

nia, a w e w łaściw ym na to czasie przysłała ogrom ne z budą sanie, aby mnie i dwóch krew nych moich za­

brać, do Krzywicz. Ja, jako w ów czas cokolwiek zdrow szy, przechadzałem się już. Doktor jednak nie radził n araża ł się na mroźne powietrze z opryszczo- n ą tw arzą. Ksiądz regens na odebrany list od pani wojskiej z K rzyw icz odpisał, donosząc jej, dla jakich powodów jechać nie mogę, a zezwolił na tę podróż B udzyńskim . Po latach kilkunastu dowiedziałem się tam , że opieszały w naukach Marceli zbyt skore oka­

zał usposobienie do, miłości, bo w Krzewiczach sza­

lenie zakochał się w pięknej pannie Benignie, która w lat kilka później wyszłd za W icentego Postruskie- go, chorążego rówieńskiego.

YV początkow ych miesiącach 1801 r., gdy zna­

cznie pocieplało, mój ojciec zawiadom iony, że jeszcze nie chodzę do klasy, przybył i zabrał mnie do domu z tw arzą okropnie przez w yrzuty oszpeconą. Matce mej zdawało s i ę ,'ż e m te w yrzuty cierpiał ztąd, iż w niem owlęctwie miałem nie więcej, jak tylko dw a pryszcze ospy naturalnej, a szczepienie jej nie było jeszcze, w użyciu. Nie spełna \vięc pół roku byłem ty m razem w szkołach Pijarów międzyrzeckich.

W domu, troskliwi rodzice moi nie chcieli ry­

zykow ać zdrow ia mego n a próby doradzanych środ­

ków i postanowili szukać rady doktora M enicha w Lu- barze, o trzy mile od nas, który się odznaczał bar­

dzo liczną praktyką i z niej do takiej przyszedł za­

możności, że już zaczął był m urow ać ów o piętrze pałacyk nad Słuczą, który stał się dziś godną rezy- dencyą dziedziczki I.ub.aru, pani hrabiny Wodzickiej, z domu Karwickiej z Mizocza. ' Ojciec mój powiózł mnie do pana Menicha, przyrzekł m u pew ne w y n a­

(26)

sobie starca, chorążego byłej kaw aleryi narodowej, pana Bagińskiego, gdzie doktór pysznemi końm i, w pięknej karyolce codziennie m nie w izytując, tak skutecznem i poił m iksturam i, że po kilku miesiącach i tw arz mi się oczyściła i zupełne odzyskałem zdrowie.

W temże miasteczku Lubarze był w klasztorze Dominikanów, w spom niany wyżej, a pow ażany w ca­

łej okolicy ich przeor, zasłużony zakonu tego pro- wincyał, ksiądz Dominik W yszyński, który pod ko­

niec mego tam przebyw ania po kuracyi, naradziw szy się z ojcem moim, z marszałkiem pow iatu Żytom ier­

skiego, Marcinem Bukarem, m ającym w ów czas m ało­

letnich dwóch synów , Jana i Adama, i z kilku in n y ­ mi z okolicy obyw atelam i, postanowił otw orzyć kon­

w ikt pod sw oją inspekcyą, w m urach na to dostate- tecznych, tu ż obok klasztoru, gdzie za roczną opłatą pięćdziesięciu dukatów od osoby m ają być udzielane nauki wedle program u szkol publicznych. Do speł­

nienia tego zam iaru księdza W yszyńskiego najchęt­

niej dopomogli mu obywatele. Rychło potem wezwał znanego sobie niegdyś z akademii krakowskiej, pana Daszkowskiego, n a prefekta konwiktu, w yszukał F ran ­ cuza i Niemca nauczycieli tych obu języków, a do w ykładu m atem atyki, fizyki, historyi, literatury pol­

skiej, byli w klasztorze Dominikanie do daw ania n a­

uk dość usposobieni; niektórzy z nich bowiem przy­

byli z Litw y i kończyli nauki w ow oczesnej akademii wileńskiej. Otworzył się konw ikt przy Dominikanach lubarskich 1802 roku, a pierw szym i od jego założe­

nia uczniam i byli dwaj Bukary, synow ie M arcina, i ja trzeci. W przeciągu kilku tygodni wzmogła się liczba naszych tow arzyszów do trzydziestu kilku; wielu bo­

wiem odbierało synów sw oich ze szkół berdyczow- skich i tuż obok z publicznej szkoły .Bazylianów lu ­ barskich, aby ich w naszym konwikcie umieścić.

W edle postępu w nauce, jaki kto z nas okazał, do

(27)

24

odpowiedniej przeznaczono go klasy; ja z Bukarami należeliśmy do pierwszej. Lecz w krótce młodszy Bu- kar, Adaś, obłożnie zachorował. Ojciec jego, nie po­

przestając na miejscowym doktorze Menichu, przysłał domowego od siebie lekarza, Michałka, głośnego pó­

źniej em piryka, który się nazw ał W ojciechowskim.

W spom nę o nim niżej. Ale i ten, pomimo przyzna­

w anej mu, a nabytej z praktyki biegłości,: nie pomógł m u i miły Adaś, w samej jutrzence życia, zgasł po­

m iędzy nami. Po tym w ypadku, starszy b rat jego, Jan, zabrany był z konw iktu do innej szkoły publi­

cznej.

Prefekt nasz, Daszkowski, stał mi się z w dzię­

cznością pam iętnym od lat dw unastu życia mego do­

tąd, dlatego jedynie, że nauki poranne klas w szyst­

kich codziennie zaczynały się od modlitwy, k tó rą on, starzec ołysiały, klęcząc na czele nas klęczących, donośnym głosem odmawiał, a m y za nim słowo po słowie powtarzali. T a piękna m odlitwa, zaczynająca się od w yrazów :—Boże mój, wierzę w Ciebie, w zm o­

cnij m oją wiarę! — stała mi się, jak Ojcze nasz, n au ­ czony przez matkę, jakby konieczną potrzebą mej duszy; i lubo dość długa, codziennie odm awiam ją przy pierwszem ocknieniu się ze snu, a to od owej daty przez całe lat 70. Niech mu za tę modlitwę Bóg wiekuistem szczęściem nagrodzić raczy! Po skoń­

czonym roku, Daszkowski, dla niewiadomej nam mal­

com przyczyny, opuścił n asz konw ikt. Ja zaś by­

łem w nim ciągle lat cztery. Niektóre tam w ypadki pam iętne wspom nieć tu należy. Zdarzały się w tym konwikcie nieporządki w ynikłe z pobłażania starszym uczniom , zw łaszcza familii bogatszych. W klasie pierwszej, Niemiec Sztrejt, oprócz sw ego języka, był nauczycielem łaciny. W czasie tej jego lekcyi, raz wszedł z czwartej klasy konw iktor, Aleksander Ma- szkiewicz, w poufałych żyjący stosunkach ze Sztrej- tem . Zasiadł pod piecem z fajką n a krótkim cybu- szku i w milczeniu słucha, ja k który z uczniów umie

(28)

swoją lekcyę. Ja stałem obrócony plecami do niego i później dowiedziałem się, że m rugnienie jego na profesora, ściągnęło karę n a mnie. Byłem ubrany jak to pamiętam , w bardzo opięte spodenki. Pan Sztrejt zapytuje mnie, jak słow o amo będzie w czasie przy­

szłym? Niedobrze to pojąłem, czy o przeszłość, czy też o przyszłość bada, i zacząłem bąkać Jak nieśw ia­

domy. Na m rugnienie żartow nisia Maszkiewieza pro­

fesor oz wał s ię :— W eźcie go! — ¡Waszkiewicz poryw a mnie za nogi, drugi z rozkazu Sztrejta za głowę i położonego ściągnął mnie silnie kańczuczkiem , nie grubszym od pióra gęsiego, lecz który tak przylgnął do opiętych spodenek, że po dwóch uderzeniach sp a­

dłem ze stołka om dlały; może w pływ ał na to i przestrach niedotkniętego dotąd żadną karą.

Ale przytom ny a okrutny na skórę polską Niemiec w n e t znalazł ratunek.— W eźcie go znów ' — krzyknął;

i gdy silnie trzy razy tym że kańczuczkiem mnie ude­

rzył, już nie spadając ze stołka, stanąłem n a nogach rzew nem i zalany łzami. Pierw szy to i ostatni raz, aż do zupełnego w yjścia mego ze szkół, tak mnie uka­

rano.

W lat kilkanaście później, już po dwóch odby­

tych przezemnie urzędowaniach, byłem w r. 1819 na kontraktach kijowskich. T am w klubie zbliża się do mnie figura wysokiego w zrostu, w niedźwiedziach, wychudłej a bladej tw arzy i poufale wita mnie temi słow y:— Jak się masz, mój kochany synu!—Zdziwio­

n y tym w yrazem „sy n u “ od osoby mi nieznanej, powiedziałem m u:—Pan się mylisz, bo nie jesteś m o­

im ojcem. — Och, Boże mój! nie w ypieraj się mnie!

T o ż przecie pam iętasz pewnie, jak cię do chrztu trzy­

małem, gdy Sztrejt dopełniał tego obrzędu.— A leksan­

der Maszkiewicz? -— zapytałem Rzuciliśmy się sobie w objęcia, nie zdradzając, że to on był przyczyną ów czesnych gorzkich łez moich. Maszkiewicz naten­

czas, gdym go w Kijowie ujrzał, był tam prezesem sądu głównego wydziału krym inalnego Po całych

(29)

26

nocach w karty gryw ał, jak mi mówiono, i ztąd blady, wynędzniał}7, w yglądał jak dezerter z katafal-

|a . Lecz później grać zaprzestał, skoro w r. 1827, w Karlsbadzie g rając w w ista, w ygrał od bankiera wiedeńskiego 25,000 dukatów . Ale nie dość n a tern, był on w yraźnie ulubionem fortuny dzieckiem, upo­

dobał go sobie bezdzietny, zda się, dziedzic Tetiow - szczyzny na Ukrainie, bogaty Potocki, i ten m ajątek wypuści! mu jakby w arendow ną posesyę, z w arun­

kiem, aby odsyłał mu za granicę corocznie dziewięć tysięcy rubli sreb rem , gdy inw entarz w ykazyw ał do­

chód większy niż dw a razy tyle, a po śmierci dzie­

dzica posesor miął się stać dziedzicem Tetiow szczy- zny. T ak a tranzakcya weszła z przyznania do akt sądow ych. S ta ry Potocki po dw óch łatach um arł za granicą, a Maszkiewicz został panem milionowym;

lecz jako po nieżonatym , a przeto bezpotom nym , m a­

jątek jego dostał się sukcesorom jego siostry, którą była na Podolu za Darowskim , podobno za ow ym głośnym z dekretu sw ego sędzią pow iatu Kamienie­

ckiego, o którym dla pamiątki w ypada w treści nad­

mienić. Do owego dekretu sędziego Darowskiego dał powód następny wypadek. W Kamieńcu — w ryn­

ku, był właścicielem porządnej o piętrze kamienicy, kupiec Ormianin, ■ ju ż niemłody, a ożeniony z młodą i piękną Ormianką; na dole, gdzie kupiec najczęściej przesiadyw ał, był jego m agazyn, a piętro było ich mieszkaniem. W tej kamienicy przeznaczono k w a te ­ rę dla młodego, z pułkiem przybyłego, oficera. Po kilku dniach dobrze w ychow any oficer czuł się w obow iązku oddać wizytę gospodarzow i. Od obojga uprzejm ie przyjęty, pow tarzał niekiedy w izyty i byw ał przyjm ow any w nieobecności naw et gospodarza. Lecz raz, a było to letnią porą, kiedy okna n a piętrze by­

ły pootwierane, kupiec dla jakiejś pilnej potrzeby, wychodzi z m agazynu sw ego w niezw ykłej porze na górę, i ujrzał... o zgrozo! młodego oficera na klęcz­

kach przed jego żoną. G w ałtow nie opanow any za­

(30)

zdrością, a b a rc z jsty i siiny Orm ianin, poryw a w ą ­ tłych składów oficera i w yrzuca go przez otw arte okno n a ulicę. S pada biedny oficer, niby anioi potę­

piony, z raju do pieklą! Lecz w upadku na ulicę trafia n a przechodzącego w łościanina i sam przez to bez najmniejszego szw anku ocalony, łamie nogę bie­

dniejszemu przechodniowi. W ytacza się rzecz do po- licyi. W łościanin wzięty był natychm iast pod opiekę lazaretu. Idzie o sądow ne wynalezienie winowajcy.

Sąd pow iatow y rozw iązyw ał takie sp raw y wedle praw polskich, które w naszych Zachodnich guberniach trw ały aż do roku 1842. T a pierw sza instancya daw ała w podobnych w ypadkach opinię, a sąd głó­

w ny pierwszego departam entu ją potwierdzał lub też zmieniał. Po ścislem śledztwie i przejrzeniu odpo­

wiednich praw i ukazów, sędzia Darowski w yw indy- kował następną opinię:— Ponieważ wedle ukazu Pio­

tra I, pod takim -to rokiem, każdy mieszkaniec m ia­

sta, m ając w yrzucać z piętra przez okno sprzęt mu niepotrzebny, powinien do przechodzących ulicą gło­

śno potrzykroć zawołać: „Strzeżcie się, strzeżcie się!“

a z w yprow adzonego śledztw a okazuje się, że po­

w yższy kupiec O rm ianin nie dopełnił tego postano­

wienia, przeto 2a sprzeciwienie się praw u ma zapła­

cić sztrafu rubli asygnacyjnych 25 i oprócz tego nie- tylko ponieść koszt wszelki n a kuracyę leżącego w la­

zarecie skaleczonego włościanina, lecz razem w y n a ­ grodzić mu stratę czasu odjętego zarobkom, jego sta ­ now i w łaściw ym . Oficer zaś wym ieniony wyżej, nie- sam owolnie spadły n a ulicę, a mocą Boga uchronio­

ny od wszelkiego szw anku, nie m a być pociąganym do odpowiedzialności za złam anie nogi włościanina, na którego upad ł.“

T a sędziego opinia, ja k świadczy pismo publi­

czne w obcym języku za granicą drukow ane, po ape- lacyach przez kupca O rm ianina, zanoszonych do co­

raz w yższych juryzdykcyj, przeszła przez sąd głó­

wmy, przez senat, aż do najw yższej wdadzy; i cesarz

(31)

28

Aleksander I w łasnoręcznym podpisem raczył to opinię w stanow czy dekret zamienić

Ale rozgadaw szy się o tak niepospolitym w y ­ padku, za daleko odstąpiłem od pierwszej klasy kon­

wiktu lubarskiego, od bolesnej tam mojej pierwszej i ostatniej w szkołach przygody, jaką przyniósł mi przez sw aw olę szw agier sędziego Darowskiego, Ale­

ksander Maszkiewicz. Lecz Bóg dobry na szali swej sprawiedliwości każde zle w ynagradza dobrem. S zla­

chetne współczucie, jakie po tej w dziecinnych latach przygodzie okazał mi kolega i rówieśnik mój w tej klasie, świętej a nieodżałowanej pamięci Józef Bo­

browski, zaw iązało pomiędzy nam i ścisłą i przez cale jego życie niezachw ianą przyjaźń, która w wielu zda­

rzeniach była osłodą mego życia.

Z w ażniejszych w ydarzeń w tym konwikcie pomnę o postrachu niepilnych, opieszałych m alców na wiadomość, w roku 1803 powziętą od profesorów, że spodziew any jest do nas w izytator szkół gubernii W ołyńskiej, Podolskiej i Kijowskiej, T adeusz Czacki.

Jakoż ten głośny w kraju z nauki i gorliwości o jej rozszerzenie w izytator zaszczycił w tym roku by­

tnością sw oją n asz konwikt. Porozdaw ane niektórym m ow y powitalne w polskim, francuskim , łacińskim i niemieckim języku już na pamięć dobrze um ie­

liśmy. Nauczyciel Francuz, uznając mój akcent ja ­ koby najlepszym , napisał mi m ów kę z kilkunastu wierszy, której z łatw ością się nauczyłem . Czacki wszedł do sali w asystencyi pow ażnego wiekiem i za­

sługą księdza W yszyńskiego i prefekta, księdza Piotra W ileńskiego. Na pierw sze wejrzenie uderzył nas profil tw arzy w izytatora, przypom inający m ędrców greckich; olysiała zb y t wcześnie, lecz w górę podnie­

siona głowa, a przytem rzut jego w ejrzenia na nas tam zebranych, z ujm ującą w tw arzy słodyczą. Z da­

wało się, że to wejrzenie było, jakb y ojca cieszącego się widokiem w łasnych jego* dzieci. Po mowie pol­

skiej, którą miał przyjaciel mój, Józef Bobrowski, uło­

(32)

żoną przez prefekta, który był razem w w yższych klasach profesorem literatury polskiej, przyszła kolej n a mnie. Podszedłszy dw a kroki ku wizytatorowi, ukłoniłem się sunięciem nogi i uchyleniem głowy, jak mnie nauczono, i zacząłem m owę francuską. Czacki, 0 wzroku nadzw yczaj krótkim , aby snać z fizyogno- mii mojej dociec, czy rozumiem, co mówię, oparł swoje dwie ręce o trzynastoletnie moje ram iona, 1 z przymileniem w tw arzy słuchał, w patrując się cią­

gle w moje oczy. Po ukończonych czterech mówkach naszych Czacki przemówił do nas, nausilniej zachę­

cając do nauk. Pam iętam dobrze, jak w końcu nad­

mienił, a cośm y nieraz naw et z dum ą powtarzali so­

bie, - źe w nieszczęśliwym upadku narodu na nas polega dziś nadzieja okazania przed światem , źe kraj nasz godny jest lepszego losu. I na tern skończyła się owa straszna dla niektórych z nas wizyta. Mó­

wiono później, że Czacki na osobności podobno egza­

m inow ał sam ych profesorów i że w ogólności z kon­

wiktu był zadowolony. Następnie co roku straszono leniw ców opieszałych, że w izytator m a przybyć i że niezawodnie każdego , z uczniów m a badać o postępy w nauce. Ale darem ne byw ały obaw y, już Czacki więcej nas nie wizytował. N aw et ten raz jeden, jak dziś wnoszę, mógł się zdarzyć jako zaszczyt konw i­

ktowi, za wpływem ówczesnego dziedzica Lubara, g e­

nerała niegdyś wojsk polskich, Krzysztofa Karwickie- go, który jako ożeniony z córką H iacynta M ała­

chowskiego, kanclerza koronnego, byl spow inow aco­

n y z Tadeuszem Czackim, urodzonym z K atarzy ny M ałachowskiej, siostry tegoż wiecznej pamięci k an ­ clerza, i słusznie uwielbianego Stanisław a, m arszałka wielkiego sejmu, który był rodzonym kanclerza b ra ­ tem. Karwicki przez szacunek dla starca księdza W yszyńskiego, założyciela konwiktu ku dobru pu­

blicznemu, rad był pewnie podnieść nieco znaczenie tego konw iktu bytnością w nim w izytatora.

Z roku 1805 pamiętam przejście przez Lubar

(33)

pułku dragonów na kam panię austerlicką nieszczęsne^

pamięci. Jechał na czele pułku kom endant jego, ów cze­

sny pułkownik, później, generał, ojciec szanow nej dziś sąsiady mojej, żony Aleksandra N artow a, ■ Sztakelberg, który niekiedy byw ał w domu rodziców moich w Szu- lajkach i ztąd znał mnie dobrze. Przypatrując się nad drogą przejściu tego pułku, gdym był z innym i i z pro­

fesorem na przechadzce, ujrzałem znanego mi pułko­

w nika i powitałem go zdjęciem kapelusza, a on z uśmie­

chem dotknął ręką sw ego kasku. Było to pożegna­

nie n a zawsze, bo już go więcej nigdy nie widziałem.

M ówiono mi, że zam ieszany w rozterki krajow e 1825 roku, uwięziony, w tym że roku um arł. O że­

niony on był z panną Kępską, k tóra po nim ow do­

w iaw szy, w ydala w zamęźcie dwie córki swoje, star­

szą za Humięćkiego, później naszego powiatu Za- slaw skiego m arszałka, a m łodszą za Aleksandra Nar­

tow a, obie cudnie piękne i starannie w ychow ane, i potem sam a weszła w pow tórny zw iązek z hrabią Humieckim, ju ż niemłodym, stryjem sw ego zięcia, dziedzicem wsi Mikulina około Łabunia.

W ciągu mego przebyw ania w konwikcie lubar- skim zmieniali się nauczyciele dw óch obcych języ­

ków. Najdłużej zostaw ał tam Francuz, ksiądz Viłmin, kanonik olycki, który mnie polubił i zw ykle jeździł ze m ną do moich rodziców na dwum iesięczne w aka- cye i n a święta. F rancuz ten. w przyzw oitym spo­

sobie umiał się zgodzić z każdem tow arzystw em : po­

w ażny ze starszym i wiekiem, żartujący dowcipnie z młodzieżą, ożyw iał wesołością sw oją familijne n a­

sze posiedzenia. Raz na Boże-Narodzenie, gdy rodzi­

ce moi całym domem zaproszeni byli n a te św ięta do W ygnanki, o trzy mile od. nas, gdzie mieszkała ciotka moja, w dow a po W ojciechu Budzyńskim z sy ­ nami sw ym i Kazimierzem i M arcelim, pojechał z n a ­ mi i kanonik Vilmin. W tej w si nie było kapelana;

.'lecz- w oficynie przeznaczono pod zamknięciem dość obszerny pokój, gdzie po otrzym aniu zezwolenia

(34)

zwierzchności duchow nej mogła w dow a słuchać mszy świętej, jeśli ksiądz się zdarzył. Kanonik Vilmin był uprzedzony przez mego ojca, że z jego łaski, w dniu tak uroczystym, będziemy mieli, nie jeżdżąc do kościoła, mszę świętą. W wigilię wieczorem ba­

wiliśm y się w grę ćwika, do której, i on należał. Po skończonej grze kanonik, rad z kilku złotych w ygra­

nych, żartow ał z młodzieży, która cośkolwiek prze­

grała. Kazimierz Budzyński, zw ażając tę jego uciechę z w ygranej, bierze go na bok i szepce rzecz udaną, jakoby on zakład zrobił z obecnym tam stryjecznym bratem Mikołajem, że ju tro kanonik w trzech k w a­

dransach skończy trzy m sze swoje, i dodał: „jeśli w ygram , w takim razie, tobie kanoniku złożę cichutko całą n a to staw k ę“. Uśm iechnął się, na zgodę po ­ dając rękę kanonik; a nazajutrz, rzeczyw iście-trzy msze święte w tak krótkim czasie kompletnie były odprawione. Zakład był niby o rubla, który cicha­

czem dostał się naszem u kanonikowi, a wszyscy- byli radzi, że w zim nym pokoju niedługo zatrzym ało nas nabożeństw o. Po łatach kilku mojego z nim p rzeby ­ w an ia w konwikcie lubarskim dowiedziałem się w Mię­

dzyrzeczu, że on tam przy publicznej szkole księży Pijarów był w przód nauczycielem sw ego języka, gdzie przed sam em i wakacyam i, na uroczystość Ś go Józefa Kalasantego, patrona Pijarów, uprosił rektora, aby mu dozwolił mieć kazanie. W praw dzie, co do naszego języka księża byli pewni, że F rancuz nie w ystaw i się na pośmiewisko, bo najtrudniejsze dla cudzoziemca w yrazy polskie, nauczył się dokładnie w ym aw iać.

Lecz w rzeczy ważniejszej był zawód. Oto dnia 4 lipca, w śród ciągnącego się nabożeństw a dla szkoły i licznych parafian, wstępuje na am bonę wzniosłej postaw y pow ażny kanonik, a odczytaw szy odpowie­

dnią ewangelię, zaczyna od tych w yrazów : — „Ś-ty Józef K alasanty miał imię toż sam e, jakie miał Oblu­

bieniec N. M. Panny; a ponieważ ten był stolarzem, a przeto mógł robić konfesyonały, zatem m ów m y

(35)

.32

0 sakram encie spowiedzi“. — I tak z rzemiosła stolar­

skiego wzniósł się do ważności spowiedzi, k tórą so ­ bie obrał za przedm iot kazania. Po tern to kazania przeniósł się do naszego konwiktu lubarskiego, zkąd następnie oddaliwszy się, otrzym ał przez w pływ y 1 starania probostwo w powiecie Zasławskim, we wsi Butowcach, gdzie niegdyś Jan Przyłuski, kasztelan brzeziński, dziedzic tego majątku, piękny w ym urow ał kościół. Odwiedzałem go tam parę razy w prze- jeździe przez Butowce traktem krzemienieckim. Na­

przód było to w podróży z przyjacielem moim Józe­

fem Bobrowskim do wsi Hrycek, gdzie mieszkała m atka Bobrowskiego, w pow tórnym zw iązku Stani­

szew ska. W stąpiliśm y pod wieczór do kanonika, któregośmy nie widzieli od lat kilkunastu, to jest od czasów naszego w Lubarze konw iktorstw a. Rad nam był nadzw yczaj, a po herbacie, dfwiedzistw szy się, że w zajezdnej tam karczm ie m am y nocow ać, skłonił do w izyty i do wieczerzy w pałacu u pani kasztela­

nowej Przyłuskiej, o kilkadziesiąt kroków' od plebanii.

Przedstaw ił nas nieznanych poważnej a bezdzietnej wdowie gospodyni, p rzy której ciągle bawiła daw no już okwitła w dziewictwie, jako rezydentka, panna Ślaska. Prezentacva ta oslupila nas: — „Mam honor dać poznać pani kasztelanowej dwóch, najm ędrszych uczniów moich niegdyś!” — I tu w ym ienił nazw iska nasze. G dy wkrótce zasiedliśmy obok siebie d o-go ­ towej ju ż wieczerzy, Józef Bobrowski żartobliw y, jak przez całe życie, szepnął mi do ucha: — „Na miłość Boga! udaw'aj ty mądrego, bo ja nié potrafię“. — P o ­ w tórnie byłem u kanonika w roku 1821, mieszkając w Krzemieńcu. W późnej jesieni, w podróży mojej kołowej, gdy niespodzianie zaskoczył mnie mróz silny, a nazajutrz, ju ż ze śnieżną zamiecią, kopna droga, z trudnością po trakcie ■dowlokłem się do Butowiec.

T am na probostwie, znalazłem łaskaw ego na mnie kanonika Vilmina, jak zaw sze fiprzejmego. On pod sw oją opiekę kocz mój zabrał, a raczył dać sanie,

(36)

kfóremi do ojca mego dojechałem. W przódy na lat dw a zdarzyło mi się widzieć go w Romanowie u se­

natora Józefa Augusta hrabiego Ślińskiego w dniu 1 sierpnia 1819 roku, gdzie asystow ał biskupowi dye- cezyi naszej, ś. p. Gasprowi Cieciszewskiemu przy poświęceniu miejsca n a kościół księży Jezuitów, p rze­

byw ających tam od roku 1812 po rok 1820, to jest do czasu ich ogólnej w Rosyi kasacyi. O tej Je ­ zuitów katastrofie, może jeszcze w spom nę kiedyś pod w łaściw ą datą. Nakoniec, ju ż nie pomnę, w którym roku nasz poczciwy kanonik zakończył życie w Bu- towcach i tam został pochow any.

Po upływie lat czterech w konwikcie przy Do­

m inikanach luba Oskich, gdzie byłem ju ż w czwartej klasie z prom ocyą do piątej, przybyw szy n a w akacye do domu, prosiłem ojca, aby mnie znów oddał do Pi­

jaró w międzyrzeckich, i chętne otrzym ałem na to ze­

zwolenie, bo on wysoce szanow ał Pijarów. W roku 1806, już z młodszym bratem moim ś. p. F ran ­ ciszkiem, przybyliśm y do międzyrzeckiej szkoły, gdzie ojciec powierzył n as ks. Kulikowskiemu, profesorowi literatury polskiej i łacińskiej, późniejszemu prefektowi liceum w arszaw skiego, gdzie odznaczył się pięknem tłumaczeniem n a język polski Liwiusza. B rat mój, jako początkujący, wszedł do pierwszej klasy. Ale co do mnie, po ścisłym egzaminie, mianowicie z ła ­ ciny, niestety! uznano, że nie mogę być wyżej umie­

szczonym , ja k w trzeciej klasie. Byle u Pijarów, w milczeniu przecierpiałem to upokorzenie, tern bole­

śniejsze, żem zastał daw nego kolegę i rów ieśnika Ja- kóba Cichońskiego już w szóstej klasie kończącego nauki, gdy w jej początkach m ała zachodziła różni­

ca, on bowiem był w drugiej, gdym ja należał do pierwszej klasy. T rudno mi było zapomnieć, żem w konwikcie lubarskim miał ju ż w stąpić do klasy piątej. W e trzy tygodnie po rozpoczętym roku szkol­

nym profesor łaciny w trzech niższych klasach, ksiądz

Biblioteka. — T. 80. 3

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jesteś już zmęczony i musisz odpocząć: kładziesz się na trawie (podłodze)... Praca plastyczna według

Pokaż na przykladzie zmiennych Bernouliego, że tempo zbieżności w Twierdzeniu Berry Essena niemoże zostac poprawione bez

Ale, gdy nabywszy Ławrynowcze i Stare Bejzymy, zbliżyłem się do jego sąsiedztwa, bo o trzy tylko wiorsty od Sulżyna i ztąd nawiedzaliśmy się często, on raz

Było to rzeczywiście ciekawe widzieć tych wszystkich książąt niemieckich, idących pod róźnemi pozorami za głównym oddziałem, jak wyczekiwali, stojąc podczas

Przedstawia on grupę trojga ludzi, mężczyzn i kobietę, dotykających się policzkami – dziwny i piękny obraz.. Simeon Solomon, żyjący w XIX wieku, został wykluczony ze

Jasiowi każdego dnia udaje się zebrać o 10 kamyków więcej niż Małgosi.. Ile kamyków ma Jaś, jeśli po 3 dniach zbierania Małgosia ma

Według podziałów administracyjnych kraju po 1989 r. Turobin należy do gminy turobińskiej, położonej w powiecie biłgorajskim, w województwie lubelskim. Powierzchnia gminy,

• BohdanZadura, poeta, redaktor naczelny „Twór- czości", puławianin Z Wisławą Szymborską zetkną- łem się kilka razy, ale zawsze było to tylko przywitanie czy uś-