Przybywszy do Żytomierza wprost na wskaza
ną mi kwaterę podsędka Trypolskiego, zastałem go tam dla jakiegoś interesu, gdzie dwa dni tylko miał zabawić. Poprowadził mnie wieczorem do kolegi swego, pisarza sądu powiatowego (którym wówczas mianowano: „sąd ziemski“, a dzisiejszą powiatową policyę nazywano „sąd niższy“, a ztąd zasiadających tam asesorów, mianowano w zwykłej mowie, „niżni- kami“). Tym pisarzem sądowym, mającym wówczas głos doradczy w komplecie, a na zjazdach, czyli kon- descensyi, głos stanowczy, był pan Ignacy Dobielew- ski, następnie podsędek tegoż sądu, potem sekretarz sądu głównego po panu Różańskim, nakoniec deputat, obrany przez gubernię do cywilnego sądu głównego.
Na tym wieczorze zabrałem znajomość z młodym jak ja Antonim Poradowskim, który tam miał swoją kwaterę, poznałem obecnego tam sędziego pana Je
zierskiego, który nosił się w kontuszu, podobnie.jak pisarz, dał mi się poznać brat pisarza, Feliks Dobie- lewski, adwokat sądu głównego, i jeszcze dwóch, czy trzech gości, których nazwiska dziś nie pomnę.
Nazajutrz gdy Michał Trypolski odjechał do wsi Wolosowa, gdzie miał część po ojcu swoim, a gdzie poważna wiekiem pani sędzina wdowa matka jego mieszkała, aby ją tylko odwiedzić, bo sam pod
sędek mieszkał w Tysiunnikach, wziętych w posagu
po żonie, udałem się po mszy świętej do p, Nikode
ma Szczepkowskiego, który na wspomnienie, czyim jestem synem, uprzejmie mnie powitał, a przeczy
tawszy list mego ojca, z ożywioną w twarzy rado
ścią odezwał się: — „Bardzo rad jestem ufności ojca pańskiego! Znajdziesz tu pan młodzież godną jego towarzystwa, z których każdy prawie sposobi się do
■*- sądowniczych urzędów, i każdy, byle szczerze praco
wał, może być użytecznym w obywatelstwie”. Za
prosił mnie na obiad na godzinę pierwszą. Był to dzień świąteczny, w któryfn juryzdykcye były za
mknięte. Na obiedzie poznałem u niego pana Ze
nona Ordę z powiatu włodzimierskiego, który w po
dobnym jak ja wieku, zaciągnął się tu na dependenta.
Po obiedzie, gdyśmy oba wyszli na miasto, opowie
dział mi, że i dwaj inni, których widziałem u stołu, są dependentami pana mecenasa, lecz oni są niższego rzędu, sposobią się jedynie na adwokatów, nic mu za stół nie płacą, lecz za to wysyłani są przez niego do archiwum grodzkiego i ziemskiego dla często po
trzebnej kwerendy, przepisują na czysto jego wnie
sienia i summaryusze, a nadto prawie codzień ko
leją noszą za nim do sądu głównego pliki dokumen
tów w takiej ilości, że zaledwie je serweta objąć może.
Prosiłem go, aby mi ułatwił umowę o obiady;
zdawało mi się bowiem, że w tym przedmiocie przy
stęp do mecenasa w kontuszu o zlotolitym pasie będzie mi za trudny. Ale nazajutrz, gdym był u nie
go, on uprzedzony przez p. Ordę, sam przemówił:
— „Bardzo chętnie przyjmuję propozycyę pana, obja
wioną mi przez pana Ordę. Mam dobrą znajomość z ojcem pana, więc miłe dla mnie będzie dłuższe z nim towarzystwo, a w dodatku, może w ciągu obiadów znajdzie się niekiedy i korzyść z gawędy, bo nieraz o toczących się sprawach w sądzie głó
wnym wypadnie nam mówić“. — Wydobyłem z wo
reczka moje trzy dukaty i położyłem je przed nim
64
na stoliku; on je schował i odezwał się: — „W ypada tylko uprzedzić pana, że niekiedy w sprawach wa
żniejszych wniesienia obustronne przeciągają się do godziny drugiej, i że w takich zdarzeniach trzeba mu będzie coś przekąsić na śniadanie u siebie lub tuż przy sądzie głównym w traktyerni . pani Gru
szeckiej“.
Codziennie bywałem na sesyach sądu główne
go, gdzie niebawem mnóstwo porobiłem znajomości.
Przy pierwszem tam wejściu, skoro deputat Antoni Woronicz dostrzegł mnie, stojącego blizko kratek, on, który bywał u mojego ojca, wnet zbliżył się, powi
tał, wezwał mnie po za kratki, przedstawił księciu prezesowi i kolegom swoim, a odtąd w tej izbie są
dowej już nie byłem obcym. Jowialny Stanisław Zakrzewski, soicietnik sądu głównego, który dziś na
zwany jest towarzyszem prezesa, w przerwach wnie
sień adwokackich czasem podchodził ku kratkom i żartobliwie odzywał się do nas, młodzieży. Znał on mojego ojca, ztąd niekiedy zapraszał mnie na ciepłe śniadania. Bywałem czasem na wieczorach u księcia prezesa Czetwertyńskiego, który zamieszkał tam z żoną i dziatkami. Książę wiódł życie dość wystawne; dawał niekiedy bale, na które zwykle by
wałem zapraszanjr. ' Był to kłopot niemały dla pie- szaków, jak. ja: dorożek wówczas do najęcia nie było, ulice niebrukowane a okropnie błotne; trzeba było szukać kogoś aby mnie, na bal ubranego, wziął do swojego powozu. Żytomierz natenczas, uznawany tymczasowo miastem gubernialnem, był z pozoru lichem miasteczkiem. Naprzeciw kościoła Bernardynów, przy
„kłodzie”, tak nazwanej pod daszkiem mierze zbożo
wej, leżała na rynku odwieczna sterta gnoju, codzien
nie wzmagająca się. Domy żydowskie, lubo za
jezdne, ale drewmiane i niektóre do upadku nachylone.
Na Cudnowskiej ulicy zakładano fundamenta na jedno
piętrową kamienicę skomorowskiego żyda, arendarza wsi Skomorochy. Tuż obok zastałem już jedyną
w mieście kamieniczkę o piętrze Galla, która tam dotąd wiekuje obok dzisiejszych gmachów kiłkopię- trowych, które i w stolicy mogłyby mieć niepoślednie miejsce. Latarni w calem mieście nie było. T ak nędznie przedstawiało się miasto gubernialne w roku 1609 i 10-m i takiem było jeszcze z częściowem wzmaganiem się murowanych domów, przez lat kil
kanaście, aż po gubernatorze Giżyckim w roku 1826 nastał gubernatorem Litwin, Andrzejkowicz, który gwaltownemi środkami zmusił mieszkańców do łoże
nia kosztów na bruk lalwyyze sterczących tam ka
mieni nad Teterowem i na zaprowadzenie latarni po wszystkich ulicach. Piękna katedra, murowana z cza
sów rzeczypospolitej/trw a tam dotąd bez żadnej zmiany; lecz nad rynkiem kościół Bernardynów dre
wniany, fundacyi dawnej starosty żytomierskiego, Kajetana Ilińskiego, spłonął w pożarze miasta roku 1820 w czasie wyborów, za gubernatorstwa Giżyckie
go Bartłomieja, ożenionego ze starościanką Ilińąką, T en gubernator łożył koszt znaczny z przyłożeniem się okolicznej składki na wymurowanie 0 0 . Bernar
dynom kościoła w miejsce spalonego. Mury kla
sztorne przy drewnianym kościółku dawnej są fun- daćyi. Lecz niedługo ten zakon cieszył się nowo- wzniesioną świątynią Pańską. Pokasowano razem wszystkie ich klasztory, a w całej gubernii Wołyńskiej pozostał jeden klasztor Bernardynów w Zasławiu.
Przebywając w palestrze żytomierskiej, bywałem naj
częściej u Bernardynów na nabożeństwie; ztąd w pa
mięci mi pozostał nagrobkowy napis na pomniku dla starościny llińskiej, z domu W esslówny. Wiadomo, że z tejże rodziny była żona królewicza-Konstantego Sobieskiego. Jakiś poeta bernardyński schwycił to powinowactwo ku podniesieniu rodu pani starościny, i tak po niej żal swój wyraził:
„Z Sobieskich królu polski! tw ó j bliski k w ia t niknie!
W esslow ie! w a sz e g ro n o m iędzy tru p y pada!
B ib lio tek a. — T. £9
66
T u Iljńsk! w sieroctw ie om gtew ać p rzyw yknie S ta ro sta żytom ierski, g d y ju ż zw ło k i sk ład a Sw ej żo n y ... Czytelniku! racz się zastanow ić!
Z a M aryę-Józefę tro je Z d ro w aś zm ów ić!“
W ątpię, aby kto z dziś żyjących wiedział o tym nagrobku, spłonionym w pożarze 1820 roku razem z drewnianym kościołem. Po kasacyi Bernardynów żytomierskich kościół ich, murowany kosztem Giżyc
kiego, oddany został księżom świeckim.
W racam do moich tam wypadków w roku 1810.
Żebrak obdarty, bo pijak, nazwiskiem Salomoński, układał wiersze, gdzie wprawdzie były rymy, ale sensu ani za trzy grosze. Zeszyt tych wierszy zawsze tenże sam, ale ze zmianą adresowej kartki, obnosił koleją do przybyłych obywateli i nas miejscowych mieszkańców, aby coś otrzymać na wódkę. Był też i u mnie z parę razy z tym zeszytem, a gdy schwy
cił datęli, zwykle prosił, aby mu natychmiast po przeczytaniu zeszyt ten zwrócić. Wówczas oddzierał adres, przyszywał inny, i szedł dalej próbować szczę
ścia. Salomoński, jak się później okazało, powziął od kogoś wiadomość, że ja składam wierszyki; było to na moją konfuzyę, jaka mnie niebawem, a niespo
dzianie spotkała.' Książę prezes Czetwertyński mie
szkał dość daleko od izby sądowej, na końcu ulicy Wilskiej. Raz po długiej slocie, wychodząc z sesyi, wezwał mnie na obiad i zaprosił do swojego spu
szczonego kocza. Noga za nogą, jadąc powoli po ogromnem błocie przez miasto, zbliżamy się do miej
sca, gdzie trzech poslugaczów policyjnych pora się kolo kogoś, aby pijanego w ydobyć'z rynsztoka. Za
ledwie podtrzymując, postawili go na nogach, on do
strzegłszy nas błizko siebie, żałośnie zawołał; — „Ko
lego! kolego, panie Konopacki! ratuj mnie!“ — Książę uśmiechnięty spojrzał na mnie, i ja, lubo z goryczą w duszy, zaśmiałem się. A le'razem wytfómaczyłem księciu zagadkę owego w rymach koleżeństwa. Tym sposobem rad nierad musiałem objawić księciu upo
e?
dobanie moje w poezyi. Z takiem bowiem usposo
bieniem wypadało wówczas ukrywać się, bo nazwa poety, po większej części, była tytułem próżniaka.
Pomiędzy kolegami moimi w prześwietnej pale- strze był miody z powiatu łuckiego Węgrzecki, pro
stoduszne stworzenie Boże, który później, przez wpły
wy familijne, zostawszy marszałkiem tegoż powiatu, zostawił po sobie pamiątkę szczególniejszego rachun
ku lat swoich. Gdy był na tym urzędzie, raz z gron
ka obywateli na jego obiedzie, gdy on coś prawił o dawniejszych czasach, ktoś zapytał go, kiedy się rodził. Na daną jego odpowiedź, ktoś drugi rzetelną powiedział liczbę jego lat. On na to: —: „Przepra
szam! Mylisz się, mocimbdzieju! Ja przyszedłem na świat dnia pierwszego września, to jest o cztery mie
siące przed nowym rokiem; a przeto należy potrącić z każdego roku lat moich po cztery miesiące, a zo
baczysz pan, mocimbdzieju, że o wiele jestem młod
szym niż się komu zdaje“. — I ten sławny rachunek, nie dla żartu, ale jakby najściślejszą prawdę mate
matyczną powtarzał, chlubiąc się tern własnem od
kryciem.
W palestrze będąc, mnóstwo porobiłem znajo
mości z przybywającymi za interesami obywatelami.
Jeden z takich, z powiatu żytomierskiego, miody Jó zef Głębocki, mocno mnie polubił. Często on tam dojeżdżał ze wsi do brata swego Kaniego, który był powiatowym marszałkiem. Wesoło dni moje scho
dziły i nie zawsze bezczynnie. Pan Szczepkowski po
wierzał mi niekiedy ważne i mniej ważne dokumenty dla ułożenia rozumowanych sumaryuszów. Czasem nudzącą mnie bezczynność osładzało najmilsze tow a
rzystwo Antoniego Poradowskiego, z którym w ści
słych byłem stosunkach. Dojeżdżał tam niekiedy mój przyjaciel i kolega szkolny, Józef Bobrowski. Pomne, że raz przybył w zimowej porze i zajechał wprost do mojej u Horkawenka kwatery. Po odbytym ze m ną noclegu, gdyśmy zaczęli się ubierać, zapytałem
m
go: „Czy na poranny traktament będziesz pił, ko
chany Józefie to, co ja teraz pijam?“ — „Ja zgodzę się na wszystko, czy dasz kawę, czy herbatę“ — odpó- wie. — „Nie zgadłeś!“ — rzekłem m u — bo ni jedno, ni drugie, ale najtańszy krupniczek jęczmienny nawet bez mięsa, nawet bez m asła.“ — Zaśmiał się i rzecze:
— „ A zkądźe u licha ten twój post tak ścisły? —
„Słuchaj, a nie zdziwisz słę. Biorę od mego ojca kwartalną pensyę z gór}'. Tymczasem, w bieżącym kwartale zdarzyły się potrzeby nieprzewidziane, a ni
by konieczne, które pokazały mi wkrótce denko mo
jego woreczka. Znam dobroć ojca, on na przedwcze
sną moją odezwę nie odmówiłby mi przysłania pie
niędzy; ale wiem z pewnością i o tern, że zmartwiłby się, iż nie umiem zastosować rozchodów do mojej możności; a dałem sobie słowo nic tu nie brać na kredyt, ani też diugu jakiego zaciągać. Garnuszek kru
pniku, oto w tym piecu zgotowany, kilka groszy ko
sztuje. Mam jeszcze ze trzy złote, one mi na to wystarczą; a za parę tygodni, to jest w terminie właściwym, ojciec niezawodnie kwartalne przyśle pieniądze“. — On na t o : — „Ale weżże u mnie kilka rubli, a potem je oddasz!“ — Pożyczyć nie mogę, bo przełamałbym dane sobie słowo; a darowizny, nawet od ciebie, drogi mój Józefie, nie przyjmę. Jeśli mnie kochasz, to na pamiątkę ku dalszym latom napijesz się ze mną postnego krupniku.—-Zawołałem na mego fagasa i ten przyniósł nam na tacy dwie szklanki i parujący krupnik w garnuszku. Ten kochany Józef Bobrowski, przyjaciel mój do śmierci, zawarł też ści
słe stosunki z Antonim Poradowskim i obadwa nie
raz razem bywali u moich rodziców, a co z tego wynikło, niżej, lubo z .boleścią serca, opowiem.
A co do spraw w tym sądzie głównym, ileż to wniesień obiło się o uszy moje! Nie mogę dziś w y
liczyć ważniejszych nawet .procesów, toczących się przy mnie po lipiec 1811 roku, to jest po datę wy
borów, ną których obrano mnie już urzędnikiem.
Nię-które przecież utkwiły mi w pamięci. Trudnożbo zapo
mnieć, na przykład, o podłem frymarczeniu, przez które wyłudzano rewersa u marnotrawców, jakim był np. Teodor Urbanowski, młody dziedzic dóbr Cepce- wickich, który, jak jemu podobni, poddawał majątek pod rozbiór. Sławna też sprawa tam była przeciw panu Korzeniowskiemu, dziedzicowi Kodni, z czasów, gdy on był prezesem tegoż sądu głównego, a pod cudzem imieniem nabywał dobra małoletnich Moczul
skich za najlichszą cenę. Wnosił tę sprawę przeciw Korzeniowskiemu adwokat W incenty Łoziński, ojciec niedawno zmarłego w Syberyi Bolesława, który był ożeniony z córką J. I. Kraszewskiego, jednego dziś z najznakomitszych autorów naszych, która owdo
wiawszy, wracała do W arszaw y z dwojgiem mało
letnich dzieci i nagle w drodze na stacyi pocztowej umarła, a szczęściem dla tych sierot, ktoś także w ra
cający z Syberyi, zabrał je do W arszawy, aby oddać ich babce tam mieszkającej osobno od męża, bo nasz kochany autor zamieszkał w Dreźnie. W incenty Ło
ziński we wniesieniu swojem wcale nie szczędził obecnego w sądzie sekretarza pana Różańskiego, któ
ry w tym urzędzie był i przy Korzeniowskim, a co dziwniejsza, nie szczędził również rodzonego brata swego,. Feliksa Łozińskiego, który będąc plenipoten
tem Moczulskich, zmownie z prezesem i sekretarzem, działał na szkodę małoletnich. Na tę zdrożność m ro
wie przechodziło po mnie! Mniemałem, że po tern wniesieniu tak ohydnej czynności krwawe niechybnie nastąpi starcie się pomiędzy Wincentym Łozińskim a panem Różańskim. Lecz jakież było zdziwienie moje, gdy po zadzwonieniu na ustęp, śród licznie zebranych n a s , w bocznej sali, wpadł uśmiechnięty z izb}? sądowej sekretarz, zaczął ściskać i całować adwrokata, mówiąc mu głośno te słowa: — „Bodaj ciebie, panie Wincenty! W szak i bez tej sprawy wszyscy wiemy, żeś ty poczciwy człowiek; a bez
70
żadnej potrzeby wiele szczegółów przedstawiłeś“. — I na tem skończyło się tak silne dotknięcie honoru.
Pomiędzy poważnymi wiekiem mecenasami naj
piękniejszą odznaczał się wymową i wielką znajo
mością prawa pan Dubrowlański, już o siwym wło
sie. Mówiono, że należał on za czasów jeszcze Rze
czypospolitej do palestry lubelskiej. Byt osiadłym obywatelem powiatu żytomierskiego, jako dziedzic wsi Kokulina, którą na prawie dożywotniem zostawi!
owdowiałej żonie. Głoszono piękność ich córki, któ
ra wyszła za Andrzeja Niewmierzyckiego, dziedzica wsi Stólpowa pod Cudnowem, i miała z nim córkę, wydaną za Piotra, syna Michała Trypolskiego. Lecz pani Andrzejowa Niewmierzycka, na lat kilka przed wyjściem za mąż swej córki, dość jeszcze młoda i piękna, dała się skłonić podszeptom pana Adolfa Grocholskiego, wymknęła się tajemnie z domu męża i osiadła w domu pana Grocholskiego, w Czerwonej, przebrana po męzku pod imieniem młodziutkiego Du
nina. To jej tam przebywanie trwało lat ze dwa.
Ale raz, pan Andrzej przybywa dla sprawunków do Berdyczowa i spotyka na ulicy miasta nadzwy
czaj paradny z pochodniami kondukt przy asystencyi rozmaitych księży. Zapytuje kogoś z nieznajomych, czyj to jest pogrzeb, a ten mówi mu: „Pani Nie-wmierzyckiej ze Stołpowa “ — Powinien był powie
dzieć z Czerwonej, Ale widać pan Grocholski, po
dejmując koszt dla niej ostateczny na tę paradę, chciał zatrzeć, przed światem jej nieprawe u niego przebywanie. Mówiono, jakoby tej nieprawości sprzy
jała jej matka, stara pani Dubrowlańska i ztąd pó
źniej ożeniony z jej wnuką Piotr Trypolski, gdy ta bywała niekiedy z uszanowaniem u babki w Koku- linie, nie chciał nigdy tam towarzyszyć swej żonie, i nie mogąc przebaczyć obojętności tej staruszki na zboczenie jej córki, nie życzył, sobie poznać jej na
wet. Tu nadmienić potrzeba jeszcze o widzeniu, ja
kie miał ten Piotr Trypolski. Gdy pani
Dubrowlań-7:1
ska umarła, on po raz pierwszy przybył do Kokulina, aby w imieniu jej wnuki, a swej żony, objąć tę wio
skę prawnym porządkiem. Tam samotnie nocując w pokoju niegdyś nieboszczki, gdy przy świecy w łóżku długo w noc czytał, nie mogąc zasnąć, zja
wia się postać nieznanej mu staruszki z oburzeniem w twarzy; milcząca, pogroziła mu palcen: i znikła.
Opowiadał potem o jej ubraniu, i poświadczono, że w takiem właśnie położono ją do trumny. Zapisuję ten wypadek dla siebie, nie oglądając się na żarty in
nych z duchów, niezgodnych z wysoką oświatą dzie
więtnastego wieku. Ja prostak, wierząc w nieśmier
telność duszy i wszechmocność Boga, przypuszczam sobie, że owe widzenia zdarzają się za Najwyższą Jego wolą, jako przestrogi ku dobru ludzi. Rozważ
my następstwo owej groźby staruszki. Pani Piotro
wa Trypolska wyszła za mąż w latach szesnastu i była cudnie piękną. Kochał się w niej, lubo żo naty, blizki o miedzę sąsiad Stołpowa, miesjzjtający w Drennikach pan Słowacki, stryjeczny brat znane
go w kraju poety Juliusza. Zazdrość nim miotała na widok szczęścia Trypolskiego. Na samej granicy gruntów stołpowskich , jest małe jeziorko, należące do Drennik. Tuż nad tern jeziorkiem były zebrane konopie pana Andrzeja Niewmierzyckiego, jako na własnem jego polu. Ekonom jego, nie zasięgając rady swego pana, namoczył te konopie w swem je ziorku. Pan Słowacki, rad sposobności do ostrej za
czepki, nie zrobił odezwy z jakiemi bądź wyrzutami do tak blizkiego sąsiada, właściciela namoczonych konopi, lecz napisał list do jego zięcia Piotra Try- polskiego, gdzie najszkaradniej obryzgał błotem i po
gardą jego teścia. Ow oszczerczy list, wysłany o trzy mile do wsi Raczek, gdzie Trypolscy natenczas mie
szkali, w niebytności męża odebrała żona. W yczy
tawszy w nim niezasłużony paszkwil na ojca, odpi
sała mu krótko, że z tej jednej spraw y o namocze
nie konopi wnosić wypada, iż wszystkie niegodzi
72
wie uczynione zarzuty jej ojcu raczej do niego sto
sować się mogą, Z tej odpowiedzi pan Słowacki wziął pochop do wyzwania jej męża na pojedynek.
I niewinny, poczciwy Piotr Trypolski, strzałem z pi
stoletu trafiony w samo serce, padł trupem, zosta
wiwszy młodą wdową i osierociwszy troje małole
tnich dzieci. Słowacki w obawie prześladowania od rządu ze mknął ża granicę. Lecz po upływie roku, tęskniąc do swoich, a w sumieniu czując się wino
wajcą, napisał z Brodów list do wołyńskiego m ar
szałka gubernialnego ś.- p. Karola Mikuiicza, aby on sprawę jego pojedynkową, jako konieczną, bo hono
rową, raczył poddać pod sąd całego k o la ' marszał
ków powiatowych. Z odpowiedzi Mikuiicza, wy
rozumiawszy, że mu tu nikt ręki nie poda, w Bro
dach w łeb sobie wystrzelił.
Po tak długim ustępie o sukcesorach mecena- nasa Dubrowłańskiego wpacam do mojej palestry.
W następnym 1810 roku, korespondując niekiedy z moim ojcem, chętka mnie wzięła ku jego pociesze naśladować Antoniego Poradowskiego, który często czytywał przy kratkach sądu głównego wymowne wniesienia swoje- Ośmieliłem się prosić p. Szczep
kowskiego, aby mi dał jeden z procesów wytoczyć się mających w sądzie powiatowym. Jakoż powie
rzył mi sprawę żyda przeciw panu Michałowi Ko
rzeniowskiemu, dziedzicowi Kodni, o tysiąc kilkaset rubli. Po przejrzeniu dokumentów uznałem spra
wiedliwość w zaroszczeniach powoda. Ztąd, bez ż a dnych wybiegów prawniczych, dało się ułożyć prze
konywające wniesienie, którego nawet nie dawałem do przejrzenia mojemu mecenasowi. W ystąpiłem z tą spraw ą u kratek sadu powiatowego i mile mi było zdziwienie krewnego mego podsędka, Michała Trypolskiego, i znanych mi: sędziego Karola Jezier
skiego i pisarza Ignacego Dobielewskiego, którzy tę
skiego i pisarza Ignacego Dobielewskiego, którzy tę