• Nie Znaleziono Wyników

Palestra Żytomierska

W dokumencie Pamiętniki Szymona Konopackiego. T. 1 (Stron 65-108)

Przybywszy do Żytomierza wprost na wskaza­

ną mi kwaterę podsędka Trypolskiego, zastałem go tam dla jakiegoś interesu, gdzie dwa dni tylko miał zabawić. Poprowadził mnie wieczorem do kolegi swego, pisarza sądu powiatowego (którym wówczas mianowano: „sąd ziemski“, a dzisiejszą powiatową policyę nazywano „sąd niższy“, a ztąd zasiadających tam asesorów, mianowano w zwykłej mowie, „niżni- kami“). Tym pisarzem sądowym, mającym wówczas głos doradczy w komplecie, a na zjazdach, czyli kon- descensyi, głos stanowczy, był pan Ignacy Dobielew- ski, następnie podsędek tegoż sądu, potem sekretarz sądu głównego po panu Różańskim, nakoniec deputat, obrany przez gubernię do cywilnego sądu głównego.

Na tym wieczorze zabrałem znajomość z młodym jak ja Antonim Poradowskim, który tam miał swoją kwaterę, poznałem obecnego tam sędziego pana Je­

zierskiego, który nosił się w kontuszu, podobnie.jak pisarz, dał mi się poznać brat pisarza, Feliks Dobie- lewski, adwokat sądu głównego, i jeszcze dwóch, czy trzech gości, których nazwiska dziś nie pomnę.

Nazajutrz gdy Michał Trypolski odjechał do wsi Wolosowa, gdzie miał część po ojcu swoim, a gdzie poważna wiekiem pani sędzina wdowa matka jego mieszkała, aby ją tylko odwiedzić, bo sam pod­

sędek mieszkał w Tysiunnikach, wziętych w posagu

po żonie, udałem się po mszy świętej do p, Nikode­

ma Szczepkowskiego, który na wspomnienie, czyim jestem synem, uprzejmie mnie powitał, a przeczy­

tawszy list mego ojca, z ożywioną w twarzy rado­

ścią odezwał się: — „Bardzo rad jestem ufności ojca pańskiego! Znajdziesz tu pan młodzież godną jego towarzystwa, z których każdy prawie sposobi się do

■*- sądowniczych urzędów, i każdy, byle szczerze praco­

wał, może być użytecznym w obywatelstwie”. Za­

prosił mnie na obiad na godzinę pierwszą. Był to dzień świąteczny, w któryfn juryzdykcye były za­

mknięte. Na obiedzie poznałem u niego pana Ze­

nona Ordę z powiatu włodzimierskiego, który w po­

dobnym jak ja wieku, zaciągnął się tu na dependenta.

Po obiedzie, gdyśmy oba wyszli na miasto, opowie­

dział mi, że i dwaj inni, których widziałem u stołu, są dependentami pana mecenasa, lecz oni są niższego rzędu, sposobią się jedynie na adwokatów, nic mu za stół nie płacą, lecz za to wysyłani są przez niego do archiwum grodzkiego i ziemskiego dla często po­

trzebnej kwerendy, przepisują na czysto jego wnie­

sienia i summaryusze, a nadto prawie codzień ko­

leją noszą za nim do sądu głównego pliki dokumen­

tów w takiej ilości, że zaledwie je serweta objąć może.

Prosiłem go, aby mi ułatwił umowę o obiady;

zdawało mi się bowiem, że w tym przedmiocie przy­

stęp do mecenasa w kontuszu o zlotolitym pasie będzie mi za trudny. Ale nazajutrz, gdym był u nie­

go, on uprzedzony przez p. Ordę, sam przemówił:

— „Bardzo chętnie przyjmuję propozycyę pana, obja­

wioną mi przez pana Ordę. Mam dobrą znajomość z ojcem pana, więc miłe dla mnie będzie dłuższe z nim towarzystwo, a w dodatku, może w ciągu obiadów znajdzie się niekiedy i korzyść z gawędy, bo nieraz o toczących się sprawach w sądzie głó­

wnym wypadnie nam mówić“. — Wydobyłem z wo­

reczka moje trzy dukaty i położyłem je przed nim

64

na stoliku; on je schował i odezwał się: — „W ypada tylko uprzedzić pana, że niekiedy w sprawach wa­

żniejszych wniesienia obustronne przeciągają się do godziny drugiej, i że w takich zdarzeniach trzeba mu będzie coś przekąsić na śniadanie u siebie lub tuż przy sądzie głównym w traktyerni . pani Gru­

szeckiej“.

Codziennie bywałem na sesyach sądu główne­

go, gdzie niebawem mnóstwo porobiłem znajomości.

Przy pierwszem tam wejściu, skoro deputat Antoni Woronicz dostrzegł mnie, stojącego blizko kratek, on, który bywał u mojego ojca, wnet zbliżył się, powi­

tał, wezwał mnie po za kratki, przedstawił księciu prezesowi i kolegom swoim, a odtąd w tej izbie są­

dowej już nie byłem obcym. Jowialny Stanisław Zakrzewski, soicietnik sądu głównego, który dziś na­

zwany jest towarzyszem prezesa, w przerwach wnie­

sień adwokackich czasem podchodził ku kratkom i żartobliwie odzywał się do nas, młodzieży. Znał on mojego ojca, ztąd niekiedy zapraszał mnie na ciepłe śniadania. Bywałem czasem na wieczorach u księcia prezesa Czetwertyńskiego, który zamieszkał tam z żoną i dziatkami. Książę wiódł życie dość wystawne; dawał niekiedy bale, na które zwykle by­

wałem zapraszanjr. ' Był to kłopot niemały dla pie- szaków, jak. ja: dorożek wówczas do najęcia nie było, ulice niebrukowane a okropnie błotne; trzeba było szukać kogoś aby mnie, na bal ubranego, wziął do swojego powozu. Żytomierz natenczas, uznawany tymczasowo miastem gubernialnem, był z pozoru lichem miasteczkiem. Naprzeciw kościoła Bernardynów, przy

„kłodzie”, tak nazwanej pod daszkiem mierze zbożo­

wej, leżała na rynku odwieczna sterta gnoju, codzien­

nie wzmagająca się. Domy żydowskie, lubo za­

jezdne, ale drewmiane i niektóre do upadku nachylone.

Na Cudnowskiej ulicy zakładano fundamenta na jedno­

piętrową kamienicę skomorowskiego żyda, arendarza wsi Skomorochy. Tuż obok zastałem już jedyną

w mieście kamieniczkę o piętrze Galla, która tam dotąd wiekuje obok dzisiejszych gmachów kiłkopię- trowych, które i w stolicy mogłyby mieć niepoślednie miejsce. Latarni w calem mieście nie było. T ak nędznie przedstawiało się miasto gubernialne w roku 1609 i 10-m i takiem było jeszcze z częściowem wzmaganiem się murowanych domów, przez lat kil­

kanaście, aż po gubernatorze Giżyckim w roku 1826 nastał gubernatorem Litwin, Andrzejkowicz, który gwaltownemi środkami zmusił mieszkańców do łoże­

nia kosztów na bruk lalwyyze sterczących tam ka­

mieni nad Teterowem i na zaprowadzenie latarni po wszystkich ulicach. Piękna katedra, murowana z cza­

sów rzeczypospolitej/trw a tam dotąd bez żadnej zmiany; lecz nad rynkiem kościół Bernardynów dre­

wniany, fundacyi dawnej starosty żytomierskiego, Kajetana Ilińskiego, spłonął w pożarze miasta roku 1820 w czasie wyborów, za gubernatorstwa Giżyckie­

go Bartłomieja, ożenionego ze starościanką Ilińąką, T en gubernator łożył koszt znaczny z przyłożeniem się okolicznej składki na wymurowanie 0 0 . Bernar­

dynom kościoła w miejsce spalonego. Mury kla­

sztorne przy drewnianym kościółku dawnej są fun- daćyi. Lecz niedługo ten zakon cieszył się nowo- wzniesioną świątynią Pańską. Pokasowano razem wszystkie ich klasztory, a w całej gubernii Wołyńskiej pozostał jeden klasztor Bernardynów w Zasławiu.

Przebywając w palestrze żytomierskiej, bywałem naj­

częściej u Bernardynów na nabożeństwie; ztąd w pa­

mięci mi pozostał nagrobkowy napis na pomniku dla starościny llińskiej, z domu W esslówny. Wiadomo, że z tejże rodziny była żona królewicza-Konstantego Sobieskiego. Jakiś poeta bernardyński schwycił to powinowactwo ku podniesieniu rodu pani starościny, i tak po niej żal swój wyraził:

„Z Sobieskich królu polski! tw ó j bliski k w ia t niknie!

W esslow ie! w a sz e g ro n o m iędzy tru p y pada!

B ib lio tek a. — T. £9

66

T u Iljńsk! w sieroctw ie om gtew ać p rzyw yknie S ta ro sta żytom ierski, g d y ju ż zw ło k i sk ład a Sw ej żo n y ... Czytelniku! racz się zastanow ić!

Z a M aryę-Józefę tro je Z d ro w aś zm ów ić!“

W ątpię, aby kto z dziś żyjących wiedział o tym nagrobku, spłonionym w pożarze 1820 roku razem z drewnianym kościołem. Po kasacyi Bernardynów żytomierskich kościół ich, murowany kosztem Giżyc­

kiego, oddany został księżom świeckim.

W racam do moich tam wypadków w roku 1810.

Żebrak obdarty, bo pijak, nazwiskiem Salomoński, układał wiersze, gdzie wprawdzie były rymy, ale sensu ani za trzy grosze. Zeszyt tych wierszy zawsze tenże sam, ale ze zmianą adresowej kartki, obnosił koleją do przybyłych obywateli i nas miejscowych mieszkańców, aby coś otrzymać na wódkę. Był też i u mnie z parę razy z tym zeszytem, a gdy schwy­

cił datęli, zwykle prosił, aby mu natychmiast po przeczytaniu zeszyt ten zwrócić. Wówczas oddzierał adres, przyszywał inny, i szedł dalej próbować szczę­

ścia. Salomoński, jak się później okazało, powziął od kogoś wiadomość, że ja składam wierszyki; było to na moją konfuzyę, jaka mnie niebawem, a niespo­

dzianie spotkała.' Książę prezes Czetwertyński mie­

szkał dość daleko od izby sądowej, na końcu ulicy Wilskiej. Raz po długiej slocie, wychodząc z sesyi, wezwał mnie na obiad i zaprosił do swojego spu­

szczonego kocza. Noga za nogą, jadąc powoli po ogromnem błocie przez miasto, zbliżamy się do miej­

sca, gdzie trzech poslugaczów policyjnych pora się kolo kogoś, aby pijanego w ydobyć'z rynsztoka. Za­

ledwie podtrzymując, postawili go na nogach, on do­

strzegłszy nas błizko siebie, żałośnie zawołał; — „Ko­

lego! kolego, panie Konopacki! ratuj mnie!“ — Książę uśmiechnięty spojrzał na mnie, i ja, lubo z goryczą w duszy, zaśmiałem się. A le'razem wytfómaczyłem księciu zagadkę owego w rymach koleżeństwa. Tym sposobem rad nierad musiałem objawić księciu upo­

e?

dobanie moje w poezyi. Z takiem bowiem usposo­

bieniem wypadało wówczas ukrywać się, bo nazwa poety, po większej części, była tytułem próżniaka.

Pomiędzy kolegami moimi w prześwietnej pale- strze był miody z powiatu łuckiego Węgrzecki, pro­

stoduszne stworzenie Boże, który później, przez wpły­

wy familijne, zostawszy marszałkiem tegoż powiatu, zostawił po sobie pamiątkę szczególniejszego rachun­

ku lat swoich. Gdy był na tym urzędzie, raz z gron­

ka obywateli na jego obiedzie, gdy on coś prawił o dawniejszych czasach, ktoś zapytał go, kiedy się rodził. Na daną jego odpowiedź, ktoś drugi rzetelną powiedział liczbę jego lat. On na to: —: „Przepra­

szam! Mylisz się, mocimbdzieju! Ja przyszedłem na świat dnia pierwszego września, to jest o cztery mie­

siące przed nowym rokiem; a przeto należy potrącić z każdego roku lat moich po cztery miesiące, a zo­

baczysz pan, mocimbdzieju, że o wiele jestem młod­

szym niż się komu zdaje“. — I ten sławny rachunek, nie dla żartu, ale jakby najściślejszą prawdę mate­

matyczną powtarzał, chlubiąc się tern własnem od­

kryciem.

W palestrze będąc, mnóstwo porobiłem znajo­

mości z przybywającymi za interesami obywatelami.

Jeden z takich, z powiatu żytomierskiego, miody Jó ­ zef Głębocki, mocno mnie polubił. Często on tam dojeżdżał ze wsi do brata swego Kaniego, który był powiatowym marszałkiem. Wesoło dni moje scho­

dziły i nie zawsze bezczynnie. Pan Szczepkowski po­

wierzał mi niekiedy ważne i mniej ważne dokumenty dla ułożenia rozumowanych sumaryuszów. Czasem nudzącą mnie bezczynność osładzało najmilsze tow a­

rzystwo Antoniego Poradowskiego, z którym w ści­

słych byłem stosunkach. Dojeżdżał tam niekiedy mój przyjaciel i kolega szkolny, Józef Bobrowski. Pomne, że raz przybył w zimowej porze i zajechał wprost do mojej u Horkawenka kwatery. Po odbytym ze m ną noclegu, gdyśmy zaczęli się ubierać, zapytałem

m

go: „Czy na poranny traktament będziesz pił, ko­

chany Józefie to, co ja teraz pijam?“ — „Ja zgodzę się na wszystko, czy dasz kawę, czy herbatę“ — odpó- wie. — „Nie zgadłeś!“ — rzekłem m u — bo ni jedno, ni drugie, ale najtańszy krupniczek jęczmienny nawet bez mięsa, nawet bez m asła.“ — Zaśmiał się i rzecze:

— „ A zkądźe u licha ten twój post tak ścisły? —

„Słuchaj, a nie zdziwisz słę. Biorę od mego ojca kwartalną pensyę z gór}'. Tymczasem, w bieżącym kwartale zdarzyły się potrzeby nieprzewidziane, a ni­

by konieczne, które pokazały mi wkrótce denko mo­

jego woreczka. Znam dobroć ojca, on na przedwcze­

sną moją odezwę nie odmówiłby mi przysłania pie­

niędzy; ale wiem z pewnością i o tern, że zmartwiłby się, iż nie umiem zastosować rozchodów do mojej możności; a dałem sobie słowo nic tu nie brać na kredyt, ani też diugu jakiego zaciągać. Garnuszek kru­

pniku, oto w tym piecu zgotowany, kilka groszy ko­

sztuje. Mam jeszcze ze trzy złote, one mi na to wystarczą; a za parę tygodni, to jest w terminie właściwym, ojciec niezawodnie kwartalne przyśle pieniądze“. — On na t o : — „Ale weżże u mnie kilka rubli, a potem je oddasz!“ — Pożyczyć nie mogę, bo przełamałbym dane sobie słowo; a darowizny, nawet od ciebie, drogi mój Józefie, nie przyjmę. Jeśli mnie kochasz, to na pamiątkę ku dalszym latom napijesz się ze mną postnego krupniku.—-Zawołałem na mego fagasa i ten przyniósł nam na tacy dwie szklanki i parujący krupnik w garnuszku. Ten kochany Józef Bobrowski, przyjaciel mój do śmierci, zawarł też ści­

słe stosunki z Antonim Poradowskim i obadwa nie­

raz razem bywali u moich rodziców, a co z tego wynikło, niżej, lubo z .boleścią serca, opowiem.

A co do spraw w tym sądzie głównym, ileż to wniesień obiło się o uszy moje! Nie mogę dziś w y­

liczyć ważniejszych nawet .procesów, toczących się przy mnie po lipiec 1811 roku, to jest po datę wy­

borów, ną których obrano mnie już urzędnikiem.

Nię-które przecież utkwiły mi w pamięci. Trudnożbo zapo­

mnieć, na przykład, o podłem frymarczeniu, przez które wyłudzano rewersa u marnotrawców, jakim był np. Teodor Urbanowski, młody dziedzic dóbr Cepce- wickich, który, jak jemu podobni, poddawał majątek pod rozbiór. Sławna też sprawa tam była przeciw panu Korzeniowskiemu, dziedzicowi Kodni, z czasów, gdy on był prezesem tegoż sądu głównego, a pod cudzem imieniem nabywał dobra małoletnich Moczul­

skich za najlichszą cenę. Wnosił tę sprawę przeciw Korzeniowskiemu adwokat W incenty Łoziński, ojciec niedawno zmarłego w Syberyi Bolesława, który był ożeniony z córką J. I. Kraszewskiego, jednego dziś z najznakomitszych autorów naszych, która owdo­

wiawszy, wracała do W arszaw y z dwojgiem mało­

letnich dzieci i nagle w drodze na stacyi pocztowej umarła, a szczęściem dla tych sierot, ktoś także w ra­

cający z Syberyi, zabrał je do W arszawy, aby oddać ich babce tam mieszkającej osobno od męża, bo nasz kochany autor zamieszkał w Dreźnie. W incenty Ło­

ziński we wniesieniu swojem wcale nie szczędził obecnego w sądzie sekretarza pana Różańskiego, któ­

ry w tym urzędzie był i przy Korzeniowskim, a co dziwniejsza, nie szczędził również rodzonego brata swego,. Feliksa Łozińskiego, który będąc plenipoten­

tem Moczulskich, zmownie z prezesem i sekretarzem, działał na szkodę małoletnich. Na tę zdrożność m ro­

wie przechodziło po mnie! Mniemałem, że po tern wniesieniu tak ohydnej czynności krwawe niechybnie nastąpi starcie się pomiędzy Wincentym Łozińskim a panem Różańskim. Lecz jakież było zdziwienie moje, gdy po zadzwonieniu na ustęp, śród licznie zebranych n a s , w bocznej sali, wpadł uśmiechnięty z izb}? sądowej sekretarz, zaczął ściskać i całować adwrokata, mówiąc mu głośno te słowa: — „Bodaj ciebie, panie Wincenty! W szak i bez tej sprawy wszyscy wiemy, żeś ty poczciwy człowiek; a bez

70

żadnej potrzeby wiele szczegółów przedstawiłeś“. — I na tem skończyło się tak silne dotknięcie honoru.

Pomiędzy poważnymi wiekiem mecenasami naj­

piękniejszą odznaczał się wymową i wielką znajo­

mością prawa pan Dubrowlański, już o siwym wło­

sie. Mówiono, że należał on za czasów jeszcze Rze­

czypospolitej do palestry lubelskiej. Byt osiadłym obywatelem powiatu żytomierskiego, jako dziedzic wsi Kokulina, którą na prawie dożywotniem zostawi!

owdowiałej żonie. Głoszono piękność ich córki, któ­

ra wyszła za Andrzeja Niewmierzyckiego, dziedzica wsi Stólpowa pod Cudnowem, i miała z nim córkę, wydaną za Piotra, syna Michała Trypolskiego. Lecz pani Andrzejowa Niewmierzycka, na lat kilka przed wyjściem za mąż swej córki, dość jeszcze młoda i piękna, dała się skłonić podszeptom pana Adolfa Grocholskiego, wymknęła się tajemnie z domu męża i osiadła w domu pana Grocholskiego, w Czerwonej, przebrana po męzku pod imieniem młodziutkiego Du­

nina. To jej tam przebywanie trwało lat ze dwa.

Ale raz, pan Andrzej przybywa dla sprawunków do Berdyczowa i spotyka na ulicy miasta nadzwy­

czaj paradny z pochodniami kondukt przy asystencyi rozmaitych księży. Zapytuje kogoś z nieznajomych, czyj to jest pogrzeb, a ten mówi mu: „Pani Nie-wmierzyckiej ze Stołpowa “ — Powinien był powie­

dzieć z Czerwonej, Ale widać pan Grocholski, po­

dejmując koszt dla niej ostateczny na tę paradę, chciał zatrzeć, przed światem jej nieprawe u niego przebywanie. Mówiono, jakoby tej nieprawości sprzy­

jała jej matka, stara pani Dubrowlańska i ztąd pó­

źniej ożeniony z jej wnuką Piotr Trypolski, gdy ta bywała niekiedy z uszanowaniem u babki w Koku- linie, nie chciał nigdy tam towarzyszyć swej żonie, i nie mogąc przebaczyć obojętności tej staruszki na zboczenie jej córki, nie życzył, sobie poznać jej na­

wet. Tu nadmienić potrzeba jeszcze o widzeniu, ja­

kie miał ten Piotr Trypolski. Gdy pani

Dubrowlań-7:1

ska umarła, on po raz pierwszy przybył do Kokulina, aby w imieniu jej wnuki, a swej żony, objąć tę wio­

skę prawnym porządkiem. Tam samotnie nocując w pokoju niegdyś nieboszczki, gdy przy świecy w łóżku długo w noc czytał, nie mogąc zasnąć, zja­

wia się postać nieznanej mu staruszki z oburzeniem w twarzy; milcząca, pogroziła mu palcen: i znikła.

Opowiadał potem o jej ubraniu, i poświadczono, że w takiem właśnie położono ją do trumny. Zapisuję ten wypadek dla siebie, nie oglądając się na żarty in­

nych z duchów, niezgodnych z wysoką oświatą dzie­

więtnastego wieku. Ja prostak, wierząc w nieśmier­

telność duszy i wszechmocność Boga, przypuszczam sobie, że owe widzenia zdarzają się za Najwyższą Jego wolą, jako przestrogi ku dobru ludzi. Rozważ­

my następstwo owej groźby staruszki. Pani Piotro­

wa Trypolska wyszła za mąż w latach szesnastu i była cudnie piękną. Kochał się w niej, lubo żo ­ naty, blizki o miedzę sąsiad Stołpowa, miesjzjtający w Drennikach pan Słowacki, stryjeczny brat znane­

go w kraju poety Juliusza. Zazdrość nim miotała na widok szczęścia Trypolskiego. Na samej granicy gruntów stołpowskich , jest małe jeziorko, należące do Drennik. Tuż nad tern jeziorkiem były zebrane konopie pana Andrzeja Niewmierzyckiego, jako na własnem jego polu. Ekonom jego, nie zasięgając rady swego pana, namoczył te konopie w swem je ­ ziorku. Pan Słowacki, rad sposobności do ostrej za­

czepki, nie zrobił odezwy z jakiemi bądź wyrzutami do tak blizkiego sąsiada, właściciela namoczonych konopi, lecz napisał list do jego zięcia Piotra Try- polskiego, gdzie najszkaradniej obryzgał błotem i po­

gardą jego teścia. Ow oszczerczy list, wysłany o trzy mile do wsi Raczek, gdzie Trypolscy natenczas mie­

szkali, w niebytności męża odebrała żona. W yczy­

tawszy w nim niezasłużony paszkwil na ojca, odpi­

sała mu krótko, że z tej jednej spraw y o namocze­

nie konopi wnosić wypada, iż wszystkie niegodzi­

72

wie uczynione zarzuty jej ojcu raczej do niego sto­

sować się mogą, Z tej odpowiedzi pan Słowacki wziął pochop do wyzwania jej męża na pojedynek.

I niewinny, poczciwy Piotr Trypolski, strzałem z pi­

stoletu trafiony w samo serce, padł trupem, zosta­

wiwszy młodą wdową i osierociwszy troje małole­

tnich dzieci. Słowacki w obawie prześladowania od rządu ze mknął ża granicę. Lecz po upływie roku, tęskniąc do swoich, a w sumieniu czując się wino­

wajcą, napisał z Brodów list do wołyńskiego m ar­

szałka gubernialnego ś.- p. Karola Mikuiicza, aby on sprawę jego pojedynkową, jako konieczną, bo hono­

rową, raczył poddać pod sąd całego k o la ' marszał­

ków powiatowych. Z odpowiedzi Mikuiicza, wy­

rozumiawszy, że mu tu nikt ręki nie poda, w Bro­

dach w łeb sobie wystrzelił.

Po tak długim ustępie o sukcesorach mecena- nasa Dubrowłańskiego wpacam do mojej palestry.

W następnym 1810 roku, korespondując niekiedy z moim ojcem, chętka mnie wzięła ku jego pociesze naśladować Antoniego Poradowskiego, który często czytywał przy kratkach sądu głównego wymowne wniesienia swoje- Ośmieliłem się prosić p. Szczep­

kowskiego, aby mi dał jeden z procesów wytoczyć się mających w sądzie powiatowym. Jakoż powie­

rzył mi sprawę żyda przeciw panu Michałowi Ko­

rzeniowskiemu, dziedzicowi Kodni, o tysiąc kilkaset rubli. Po przejrzeniu dokumentów uznałem spra­

wiedliwość w zaroszczeniach powoda. Ztąd, bez ż a ­ dnych wybiegów prawniczych, dało się ułożyć prze­

konywające wniesienie, którego nawet nie dawałem do przejrzenia mojemu mecenasowi. W ystąpiłem z tą spraw ą u kratek sadu powiatowego i mile mi było zdziwienie krewnego mego podsędka, Michała Trypolskiego, i znanych mi: sędziego Karola Jezier­

skiego i pisarza Ignacego Dobielewskiego, którzy tę

skiego i pisarza Ignacego Dobielewskiego, którzy tę

W dokumencie Pamiętniki Szymona Konopackiego. T. 1 (Stron 65-108)

Powiązane dokumenty