C
ilka ważniejszych fragmentów z bruljonu:3/Y II. Środa. Dawny warszawski Mec miał przy
najm niej jedną pociechę. Kiedy m u co doskwierało, za
padał w sen głęboki, albo drzemał przez cztery go
dziny na pierwszej lepszej kanapie. [Oho]2 Wszystko djabli wzięli! Od tygodnia nie zmrużyłem oka. W ra
cam do domu w biały dzień, słońce mi prześwietla zamknięte powieki — nie mogę. Przewracam się z boku na bok i słucham, jak miasto huczy i dudni.
No tak. Teraz „pracuję", to prawda. Ale przekleń
stwo mojego życia w tern się właśnie streszcza, że znowu nie wiem, czy ta praca m a sens i czy nie jest aby najpodlejszem marnotrawstwem i nadużyciem za
ufania. Szastam kilowatami, przepaskudzam wolty i am- pery, pcham licho wie w co energję elektryczną, prze
palam przewody i cenne źródła św iatła. . . Onegdaj znów pękły dwie lampy kwarcowe (Ilanau) i trzy
naj-185
lepsze rury Coolidge’a puściły powietrze. Co rano wy
noszą z pracowni przynajm niej ze dwa trupy: kunsz
towne rury katodowe Lenarda. Każda godzina mego nieszczęsnego życia kosztuje chyba ze i5o marek w złocie, w jedno popołudnie wyrzucam (prąd elek
tryczny plus aparaty) za okno dwa razy więcej, niżby wyniosła półroczna pensja belfra warszawskiego, pie
niądze spalam poprosi,u i dosłownie. A skutek? P re
paraty 202, 2o3, 20/1, 2o5 umieszczone między widmem lenardowskiem i rentgenowskiem pożółkły, a preparaty 7o3, 704, 705, 709 (Rentgen-radjum) m ają odcień fio
letow y. Można to było uzyskać tańszym kosztem.
[Psiakośćjn! .
Naturalnie nie wiem, jakie mi tam paskudztwa pod
suwa poczciwy brodacz, doktór Pech. Chernja ani biochemja mnie nie obchodzi. Nie znam się na tych sprawach. Naświetlam i sprawdzam, co z tego wynika.
Gdyby wogóle nic nie wynikło — wiem, co zrobię.
Mam świetny pomysł. Siadam na dworcu Friedrich- strasse do wagonu kolei obwodowej i pod stacją
„Gleisdreieck“ tam , gd/.ie się krzyżują trzy różne tory w jednym punkcie, wyskakuję przez okno. Gdyby się ze m ną nie załatwiła „obwodowa", to się załatwi elektryczna. A jeżeli i to nie pomoże, jest jeszcze —
186
tuż obok — plant pociągów dalekobieżnych. Mogę wsa
dzić łeb pod ekspres, mogę zginąć łagodniej i spokoj
niej pod pociągiem towarowym. W ybór należy do mnie — życie nie jest takie złe, jak je m alują. Chwi
lami tylko przypomina głupszy dowcip pijanego ofi
cera kawalerji.
Daverroes patrzy na innie z wyrzutem, van der Lin- den unika mego wzroku, Peereboorn trzęsie głową i rozkłada ręce. Mają mnie tu wszyscy za zawodowego pijanicę i nałogowego alkoholika. Twarz mi obrzękła.
Brodaty Pech kręci się koło mnie, nie wie, z jakiej beczki zacząć. Językiem biblijnym, językiem mgli
stych parabol, przypowieści, anegdot stara się mnie nakłonić do zmiany przyzwyczajeń. Chce mnie po- prostu zamknąć w sanatorjum .
— Odpocznie pan — powiada — stargane nerwy znów będą funkcjonowały normalnie. Z gorszych opresyj ludzie wychodzili obronną ręką. Przecież pan tu zdrowie straci! To są rzeczy bezpowrotne — żadna sztuka medyczna panu później tego nie odda. Niech pan dba o siebie.
Nie pańskiej babki zasmarkany interes 3 dxdy, (n — m )p
jak mawiał wróg m ój, wąsaty ślusarz na Gęsiej.
187
6/V II. „Mec 20.V‘ jest żółty, jak młoda kaczka.
„Mec 704“ wykazuje coraz wyraźniejsze zmiany spek
tralne. Go oni tam m ają w tych preparatach? Nie wiem.
Niech sobie Pech karmi tem Hannibala, Poincarego i Połę Negri. Nie będę się w to wdawał. Medycyna m a głos.
Natomiast bardzo są ciekawe wyniki m ojej pracy, że tak powiem, pozalaboratoryjnej . . .
Mówię oczywiście, o tej dżumie w kufrze czyli o szkarlatynie w słoikach__
Jak było do przewidzenia m ój barczysty, kwadra
towy, pozbawiony szyi, przyjaciel — Rudi — wie coś o walizce Daverroesa. Wie nawet sporo, ale nie chce gadać. Biorę go na porter angielski i n a szkocką whisky — nic, zawziął się. Ma swoją własną etykę.
Trapią go takie same wyrzuty sumienia, jak mnie.
Jego skrupuły m ają tylko inny, że tak się wyrażę gór
nolotnie, znak algebraiczny.
U parł sięl
— Z tej dżumy — ględzi nieraz po kolejce mocnego dżynu — żyje dostatnio kilka ubogich rodzin w dziel
nicy staromiejskiej, na Mulackstrasse. „Walizka dy
rektora" jest poważnem źródłem dochodu. Dzisiejszy właściciel otrzymał ją w posagu. Ma brzydką, chorowitą żonę, ale połakomił się na walizkę. . .
188
Krótko mówiąc, większa gromadka ludzi szantażuje mego dawnego ucznia. Posyłają m u listy anonimowe, bałamucą go sprzecznemi wiadomościami, zwodzą i wy
ciągają z niego gotówkę. Dwa lata już ta afera się ciągnie, walizka przechodzi z rąk do rąk, jak papier procentowy. Już, już jes)t i — nagle znika, jak mgiełka poranna.
Usiłuję wytłumaczyć niemu kubistycznemu przy
jacielowi, że postępuje niewłaściwie i niemoralnie . . . Groch na ścianę! Wogóle Iludi Liibeck to dość dziwny przyrząd. Zbudowany świetnie, pierś jak komoda, bary, ręce, nogi, lędźwie, muskuły, szeroki nos murzyński, jak odlane z bronzu. Po potężnem ciele krążą na pewno wszystkie niezbędne soki, hormony czy inne djabły — tylko łepetyna jest wątła. Argument logiczny nic tu nie znaczy. Rudi mruczy, potakuje, powiada „racja“.
Za chwilę — znów swoje. Trzeba zaczynać od po
czątku. I m arnuje się taka maszyna, bo jest głupia, jak podeszwa.
Najgorsze, że i on ma w tym słabym móżdżku gru- czołek, który się nie upija i którego się alkohol na żaden sposób nie ima.
— Nie, bracie — powiada nad ranem. — Nie bądź za mądry. Rudi Liibeck nikogo nie zdradzi. Ja wam
189
powiem, gdzie to jest, a wy tam naślecie odrazu po
licjantów, szpiclów, łapaczy. Nie, bracie. Wyperswaduj sobie.
— D urnia jeden zapowietrzony — tłumaczę m u łagodnie — przecież w tycłi słoikach są epidemje!
Stłuczesz taką rzecz i całe miasto zarazisz! Dżuma wybuchnie w Europie, bo ja wiem, co jeszcze! Cho
róbska powstaną straszliwe! Całą Mulackstrasse za
trujesz! Puszkę Pandory masz w łapach niedźwie
dzich, bęcwalet To trzeba zamknąć natychmiast w n aj
bardziej pancernej kasie instytutu biologicznego w Dah- lem. Nie m arudź, trutniu. Nie irytuj słuchacza. Ga
daj, gdzie to jest?
— Nie, bracie. Honor przedewszystkiem. Nie takie Iielmholtze koło mnie chodziły — sekret zawodowy!
Nie mogę.
Co ja z tym dryblasem pocznę?
9/VII. Poniedziałek. Naświetlałem 2\ godziny bez przerwy. „Mec 20/1“ ma kolor kanarka z gór Harcu,
„Mec 70/1“ mieni się zimnemi barwami: fiolet-indygo.
Zmiany w widmie absorpcyjnem patrz Tab. CCX.
Reszta właściwie do mnie nie należy. . . Zapako
wałem preparaty do blaszanej puszki od biszkoptów, 190
wypisałem na kartkach ich rodowody. Na puszce wy
skrobałem scyzorykiem napis: „Teraz ja umywam ręce! Mec.“ Odesłałem to wszystko Pechowi. Czekam na wyrok. „Gleisdreieck“ obejrzałem sobie dokładnie.
Można wyskoczyć i z dalekobieżnego. Owszem, Koszt ten sam, bo się nabywa bilet peronowy . . .
A teraz „inna sprawa". Muszę tu wszystko zano
tować dokładnie, bo strasznie jestem roztargniony w ostatnich czasach i obawiam się, że znów coś po
kręcę.
Ludzie ze „Słonecznego Domu" machnęli na mnie ręką. Jedna tylko Li3 przysyła mi wciąż jeszcze kwiaty, książki, depesze terminowe . . . Przekupiła moją babę i ta stara kwoka zamyka mi co pewien czas palto, buty, kapelusz. Chce mnie zaaresztować w domu.
Muszę ustawicznie pilnować własnych rzeczy — nie
które posiadam już w duplikatach. Sprawiłem sobie np. żółte półbuty i „Borsalino". Wyglądam w tem, jak anarchista na wywczasach letnich.
Ale nie o to chodzi. Po długich ceregielach zna
lazłem wreszcie modus, który się „etyce zawodowej"
bęcwała nie sprzeciwia.
^ fl 2 __^
Napiszmy tu dla pewności: C1 = --- |--- -— v •
191
Otóż tak. Rudi kradnie walizkę — to jest rzecz przyjęta i dozwolona. Ja go spotykam na rogu ulicy Gipsowej (na planie miasta G. G. 4), wszczynam z nim kłótnię, burdę, awanturę, zwalam go z nóg i uciekam z walizką. W arunek: Żadnych szpiclów, żadnych po- licajów. Afera musi być załatwiona między nami. Ho
norowo.
Wczoraj o szarym świcie rozpoczęliśmy próby. Rudi stanął na chodniku pod barem, rozkraczył się i po
wiada :
— Wal, Ilelmholtz, wal, ile sił starczy. Celuj piąstką w brzuch, w dołek. Knock-out, rozumiesz?
Wal, bracie!
Ale! Bębniłem, ile tchu w płucach, wpadałem na draba z rozpędu, uderzałem głową w najczulsze miejsca abdominalne. Djabła tam. Stoi bydlę i uśmiecha się głupkowato.
Pojechaliśmy na ćwiczenia za miasto, do Grune- waldu i tu przez kilka godzin trenował mnie, uczył, co mam robić i jak go mam prać. Skutek jest ten, że mi lewe oko zapuchło całkowicie, nos mam trochę przekrzywiony i sporego siniaka na czole.
Prócz tego zaś byłem trochę utytłany w błocie pod- rciejskiem. Peereboorn na mój widok zgrzytnął zębami,
192
zaklął po holenderska, nie wytrzymał i splunął. Pocz
ciwiec uważa, że kalam gniazdo, nie zasługuję na tytuł doktora i godność badacza. Jak świat światem nigdy jeszcze taki opój nie sąsiadował ze spektro
grafem . . .
Spojrzałem na niego groźnie zapuchłem okiem i rzuciłem krótki, stanowczy rozkaz:
— Peereboorn I Proszę mi tu zawezwać pana inży
niera van der Lindenal Dziś nie pracujemy. Fajerant!
Po chwili wszedł do pracowni van der Linden. Kiedy mnie zobaczył, jęknął głośno i usiadł na pierwszym lepszym stołku!
— Panie doktorze! — powtarzał — panie doktorze!
Najdroższy panie doktorze! Co ono wyrabia! Co ono wyrabia!
Ono — to ja. Zamienił mi z przerażenia rodzaj na nijaki.
Zamknąłem drzwi. Usiadłem na innym stołku, pa
trzyłem długo przez wąską szczelinę w zapuchłej po- wieco w jego twarz poczciwą;
— Yan der Linden — rzekłem uroczyście. — Z na
świetlaniem koniecl Co ma być, to będzie! Proszki bada teraz medycyna czyli doktór Pech. My — fizycy — składamy broń. Natomiast w przyszłą niedzielę
po-1 3 W i n a w e r , DJug honorow y. 193
trzcbna ml będzie pomoc pańska na rogu ulicy Gipso
wej (C. G. li.), w najbardziej podejrzanej dzielnicy miasta. Zwracam się do pana tym razem nie jako do dzielnego fizyka, ale jako do sprintera i atlety. Wy
kona pan jeszcze raz bieg dystansowy naokoło Berlina.
Zrobi pan to dla m nie?
— llozkaz! — rzekł van der Linden.
Wytłumaczyłem m u, o co chodzi. Ma stanąć na rogu i czekać spokojnie. Zobaczy walkę biblijnego Dawida z biblijnym Goljatem. Ma udawać przechodnia i ga
pia . . . Nie wolno m u się wtrącać. Jego rola rozpo
czyna się dopiero wtedy, kiedy ja powalę olbrzyma na bruk i wydrę m u pewną walizę. Ma biec za mną, bo jestem już człowiekiem starszym, statecznym i do wyścigów rekordowych się nie nadaję. Nie wolno inti siadać do auta, bo policja zanotuje num er i swoim zwyczajem rozpocznie dochodzenie. Prawo jest — jak wiadomo — ogromnie nudne, natrętne, wścibskie i komplikuje niedorzecznie najprostsze sprawy. Będą nas badali, nudzili, rozpytywali. A tu chodzi poprostu o . . . dżumę.
Van der Linden chwyta tedy walizę dopiero pod starą pocztą, pędzi przez Ceglaną, przecina Friedrich- strasse, biegnie — nie patrząc na afisz — obok teatru
19U
lleinhardta, krótko mówiąc ustala nowy rekord w biegu okrężnym Berlin NO — Moabit — Szarlotenburg — Ploetzensee. . . Ta część wyprawy mnie nie obchodzi.
Meta: „Dom Słoneczny'1, pokój na pierwszem piętrze.
Van der Linden wstał, stuknął obcasami.
— Pan doktór chce popełnić rabunek i kradzież?
Pan doktór będzie uzbrojony?
— Tak.
— Djabli nadali. Sześć lat ciężkiego więzienia z po
zbawieniem praw i przywilejów.
— Właśnie. Ale chodzi tu trochę o pewną osobę. . . o pewną isto tę. . . 0 „wiosnę".
— 0 pannę Linę?
— Tak.
■— Aha 1 Jeżeli ta k . . . — Powiedział, że mogę liczyć na niego — aż do dwunastu lat więzienia włącznie. Będzie czekał na rogu Gipsowej, albo lepiej pod prezydjum policji, na placu.
n /V I I . Środa. Dr. Pech karmi „Damę kameljową"
Mecem fioletowym (70/i). Dziwne! Już po dwóch dawkach owo zbiedzone bydlę nabrało fantazji, biega po klatce, merda ogonem i wyczynia jakieś niezro
zumiałe zabiegi toaletowe.
ls* 195
Ja sarn też się odświeżyłem cokolwiek. Twarz wraca powoli do stanu normalnego, sprawiłem sobie garnitur z gabardiny, nabyłem kapelusz słomkowy, krawat, ko
szulę popelinową. Wieczorem wybrałem się do Da- verroesów. Ogolony, ostrzyżony, wypomadowany.
Chustka w bocznej kieszonce.
Istny powrót syna marnotrawnego!
Towarzystwo zerwało się od stołu, jakby się nagle trzęsienie ziemi miało zacząć. Pani Senta mówiła coś drżącym, melodyjnym altem, ale słów nie mogłem zrozumieć. Wciąż tylko: mamy n a d z ie ję ... i . . . chyba już n ig d y . . . Maleństwo rzuciło się na butelki i poczęło je chować pośpiesznie przede m n ą . . . Bro
daty Pech zaintonował pieśń dziękczynną, coś w ro
dzaju schillerowskiej ody „do radości"!
Poprosiłem — ku ogólnemu przerażeniu — o kie
liszek sz n a p sa ... Nie, nie jestem pijaczyną, mała Li!
To już minęło. W niedzielę popełniam ostatnie prze
stępstwo, kradzież, napad rabunkowy, a później . . . ds2 = — dx8 — dy2 — de2 dt 2. ..
NB.! Hallo! Uwaga! W tej chwili spostrzegam, że mi ktoś w notesie zamienił bibułę. Niektóre karty pachną wyraźnie perfumami francuskiemi. Uwaga!
*
196