• Nie Znaleziono Wyników

Nauczyciel i dama kameljowa! Zeznania den

W dokumencie Dług honorowy. Powieść (Stron 101-174)

tysty Benka Hintenwasa... Rzezimieszek jako wynalazca... Spelunka przy ulicy Kaczej... Hałasomierz pod cmentarzem...

Tak. Niema obawy. Oni mnie już odpowiednio ubiorą.

Dadzą sobie radę ze mną koledzy moi dzisiejsi, dzienni­

karze. Opracują mnie, obrobią i wykończą! Dlaczego nie pojechałem zagranicę, raczej jako pasiecznik albo futbalista? Poco się pchałem między nich?

W Pilzuie były aż trzy bankiety jednego dnia i defrau­

dant musiał wygłosić mowę na cześć browaru i jasnego piwa tudzież wpisać kilka aforyzmów i głębszych myśli do albumu Koła Polonistów miejscowych. Dziwnym tra­

fem nawet przy tej okazji popełniał drobne plagjaty i cy­

tował jakieś cudze zdania, /. artykułów popularno­

naukowych.

„ Największy człowiek mieści się 10 w stopniu 27 razy we wszechświacie, jest zatem biorąc rzeczy proporcjonalnie znacznie mniejszy, n ii atom w stosunku do kuli ziemskiej.

1 W i n a w e r , D łu g h o n o ro w y . 97

Czegóż więc robimy taki wrzask, jakbyśmy kosmos Wy­

pełniali bez reszty? W. M e c .u

— Poczciwcy — myślał Mec, wznosząc ostentacyjnie kufel po raz niewiadomo który — będą to wszystko m u­

sieli wykreślić, wydrapać, wygładzić. leli gość dzisiejszy nie przynosi im zaszczytu. Jest to stary, nędzny belfer ze szkaradną plamą na sumieniu. Nie reprezentuje „Gazety Godziennej“, ani społeczeństwa. Może już za tydzień będzie siedział w więzieniu śledczem. Pytanie tylko — gdzie?

Tymczasem krzyczał wiwat i na zdar, bo przy odro­

binie dobrej woli można się urżnąć nawet jasnem piw- skiem.

Dopiero w Karlsbadzie wykradł własną walizkę, uciekł chyłkiem, zmylił pogonie i ruszył przez tak zwaną Saską Szwajcarję i Drezno do Berlina.

VIII.

BERLIN.

[p e w ie n otyły, zasapany, ale zwinny i nerwowy

jego-* mość wiózł blaszaną puszkę z opłatkami marjenbadz- kiemi i ciągle się martwił, że m u to na granicy zabiorą.

Kładł owe opłatki oficjalnie i ostentacyjnie na ławce, później ukrywał je podstępnie w skórzanem pudle od kapelusza, pod chustkami od nosa, i znów wyjmował i umieszczał otwarcie na półce.

— Jak pan myśli? — pytał Meca. — Skonfiskują?

Lekarz mi to przepisał. Puszczą? Zabiorą?

— Niem wiem — mówił profesor. — To piorwsza moja dłuższa podróż od lat dwunastu. Patrzę na Europę, jak cielę na nowe wrota. Dziwi mnio każdy napis w wa­

gonie restauracyjnym. Taka skrzynka naprzykład:

„Wszelkio zażalenia i reklamacje składać należy do tej puszki." Ha! Mój Boże, dziesięć miljonów ludzi wy­

ginęło i nikt nie składał zażalenia do skrzynki. Na­

reszcie — znów się możemy skarżyć na zbyt małe porcje

7* 99

albo niedopieczoną cielęcinę. Jak dawniej 1. . . Życie lo mocna rzecz.

Grubas mrugał, sapał i próbował odgadnąć z. tych zdań i uwag, z kim go właściwie los sprzągł tym razem.

Filozof? L iterat? Aptekarz? Pacjent? Śpiewak operet­

kowy? >

— Pan jedzie na wystawę, p. n. „Papier i jego za­

stosowanie" do Drezna?

— Nici Mam dosyć papieru. Jadę do Berlina.

— Ile lat pan tam nie był?

— Dwanaście. Ściślej mówiąc piętnaście. Bo w olcru- _ tnym roku i()-tym nic nie widziałem. Przewieziono mnie

tak szybko z jednego dworca na drugi. Byłem tak oszoło­

miony i nieprzytomny. ,

— Piętnaście lat! Oliol To pan Berlina nie p o z n a ...

Wykręcił się tyłem do przodu i przodem do tyłu. Da­

wniej człowiek wysiadał na FriedrichstrafJe. „Metropol",

„Hotel Central", zamek, Lipy, brama Brandenburska, m u­

zea, Cafe Bauer, teatry. Dziś — zobaczy pan! Jakby się serce w organizmie przerzuciło z lewej strony na prawą.

Jakby ktoś scenę obrotową odwrócił!

Grubas się ożywił. Mówił o pałacach filmowych, o ko­

lei podziemnej, o lokalach nocnych, o awanturkach m i­

łosnych, o porcie lotniczym i dziwach wielkiego miasta.

100

Mówił „Boba", „Kurfiirstendam m ", ,,Schupo“, „Funk- tu n n “, „Stadion", „Ullstciu".

— Mają restauracje rosyjskie i kawiarnie wiedeńskie.

Pewien generał carski prowadzi wzorową jatkę i sprze­

daje mięso. I niech pan sobie wyobrazi: niema lejtnan- tów. Zamek stoi czarny i pusty. Jak suche spróchniało drzewko w lesie. Rozrastają się stadjony, boiska, dworce.

Wieża radjowa świeci po nocach. Wieczorkiem samoloty piszą dymem wielkie słowa na niebie: Persil, Cacao, OdolSl I co godzina inna gazeta. Sześćset tysięcy egzem­

plarzy. Miljon egzemplarzy. Nad domami telegramy świetlne i ostatnie wyniki sportowe. Z Ameryki ma ktoś znów przylecieć. Lunety astronomiczne stoją na placach i tarasach . . .

*

Mec poszedł za radą otyłego marjenbadczyka i wy­

rzucił swoją skromną walizkę przez okno wagonu na stacji Ogród Zoologiczny. Znał tę dzielnicę z lat dawnych, postanowił, że tu się osiedli i ułoży plan działania.

Trzeba będzie — rozumował — zwiedzić państwowy Instytut Fizyczny, zasięgnąć języka, przepytać ludzi, gdzie się teraz rad kupuje i ile miligram bromku kosztuje na rynku.

101

Już iw prozaicznym, cuchnącym benzyną placu przed dworcem zalała go ciepła, łagodna fala wspomnień. Gro­

madka uczniaków wracała z wycieczki krajoznawczej.

Pędraki stanęły w ordynku bojowym i ostre dziecinne głosy zaintonowały dźwięcznie i rytmicznie starą pieśń akademicką, której się tyle nasłuchał przed laty. „Alt Heidelberg, du fe in e . . . am Neckar und am Rheine, kein’ andere lcomint dir gleich.“

Przypomniał m u się pewien bardzo już odległy m aj, stoki góry zamkowej, niski pokój studencki i wspólne kolacje z kolegą Wrzesińskim. Wrzesiński studjował Dan­

tego, nosił stale w tece dwa wędzone śledzie — „piklingi"

i ostatni tom Kiplinga — prawdopodobnie ze względów fonetycznych. Tkwią czasem takie fakty w pamięci czło­

wieka, jak trzy tęgie, twarde, niepotrzebne włosy na wyłysiałej czaszce . . .

Dzień był upalny, duszny. Samochody snuły się we wszystkich kierunkach, burczały, bzykały, jak gromada natrętnych, olbrzymich żuków czy trzmieli. Oszołomiony przybysz musiał pędem przeskakiwać z chodnika na cho­

dnik, ślizgał się na gładkiej, wypukłej jezdni, roztrącał walizką statecznych tubylców, zawadzał o latarnie i n a­

rażał się na różne dowcipne uwagi w soczystym dialekcie berlińskim. Nadawano m u napoczekaniu przezwiska,

102

cytowano wierszyki kabaretowe i „szlagiery" operetkowe, refre n y . . .

W gramolił się wreszcie na dach wielkiego autobusu i kiedy go ta ciężka maszyna poczęła trząść tak, jak się wstrząsa butelkę z lekarstwem przed użyciem, przyszło m u na myśl, że i ową „ L u t h a s t r a s s e " , którą właśnie oznajmiał konduktor, zna z lat dawnych, minionych.

Zapłacił za bilet, wysiadł i znów przerzucając walizkę z prawej ręki do lewej i z lewej do prawej, jął szukać pensjonatu, w którym mieszkał za czasów studenckich.

*

Pensjonat istniał dotąd oczywiście. Zmienił szyld, na­

leżał do innej wdowy po innym pastorze, posiadał inną Brygitę-pokojówkę, ale pokój wyglądał tak, jakby go Mec wczoraj dopiero opuścił. Stolik, serwetka włóczkowa, biurko, kałamarz, pióro ze złamaną stalówką. Zamiast portretu cesarza, wisiał pewien zimowy landszaft: kilku panów w zielonych kurtkach nad zabitą sarną. Kanapa z poręczą, wykrojoną w ozdobne podwójne nawiasy, biurko, lustro i oczywiście pierzyna na łóżku. Ciężka, gruba pierzyna, a pod nią cieniutka kołderka, koc wy- liniały. Nikt nie wie, kto to stadło skojarzył, ale sześć­

dziesiąt miljonów ludzi w Europie środkowej boryka się n niem co noc, walczy z rozpaczą w sercu, bez nadziei,

103

bez wiary.w zwycięstwo i lepsze jutro. Pod pierzyną jest zawsze za,gorąco, pod kołdrą za zimno. T e r t i u m n o n d a t u r . . .

* Pod taką kołdrą i pierzyną, w takim właśnie pensjo­

nacie Mec spędził ongi cztery długie tygodnie. Liczył kwiatki na tapecie i rozetki na suficie oraz brunatne pręgi na włochatej kołdrze. Wsłuchiwał się godzinami w turkot kół, w gdakanie aut, dzwonienie tramwajów, w ciężkie stąpanie olbrzymieli perszeronów, rozwożących piwo. Miał co wieczór 09 stopni gorączki, lekarz prze­

zornie badał go „na odległość“ i po wizycie mył ręce w wodzie z sublimatem. Gospodyni przeklinała dzień i godzinę, w której zły los przysłał jej tego gościa, ale wreszcie pozwoliła m u się wychorować dowoli.

Odtąd Mec — trzeba to wyznać szczerze i bez ogró­

dek — lubił Berlin, najbardziej trzeźwe, logiczne, pro­

stolinijne, najbardziej oszkalowane i najbardziej ju ­ trzejsze miasto na kontynencie. Owe niewidzialne a mocne nici babiego lata — „nici sym patji", które nas wiążą z przedmiotami i ludźmi, produkujem y najobficiej w go­

dzinach wielkich nieszczęść. Mec pamiętał ów dzień, sło­

neczny, letni, kiedy znękany długą chorobą, blady i wy­

nędzniały wyruszył w stronę „Tiergartenu". W itał się wtedy z każdą trawką i w cienistej bocznej alei, wycze­

l O h

kawszy m om ent odpowiedni, wziął w ramiona i uca­

łował serdecznie pewien suchotniczy kasztan, za co wedle kodeksów miejscowych groziła m u na pewno jakaś kara

— 3 marki w złocie i to prawdopodobnie — z pozba­

wieniem wszystkich szczególnych praw i przywilejów.

— Dziwnie twarde są prawa niemieckie — rozmyślał Mec, siadłszy na barokowej kanapie. Jakiś ostry, mroźny wiatr, jakiś duch zemsty bije z okrutnych paragrafów.

W Heidelbergu — w tedy. . . — w pensjonacie pani Wa- gemannowej poznał któregoś wieczora trochę śmieszną, trochę głupkowatą dziewczynę, która — jak się później okazało — była zbiegłą kelnerką. Ale tymczasem poda­

wała się za pannę von ICalkstein, arystokratkę z krwi i kości, układała usta w ciup, mizdrzyła się i opowia­

dała przy kolacji, co Wilhelm If sądzi o jej malarstwie i zdolnościach artystycznych. Otóż — co oni z tą biedną, pomyloną kobieciną wyrabiali podczas rozprawy sądowej!

Waliły się na nią paragrafy i kary, jak deszcz kamienny.

Z e c h p r e l l e r c i ! Fałsz! Oszustwo! Trzy miesiące wię­

zienia, i jeszcze dwa tygodnie, i jeszcze kwartał, i je ­ szcze tydzień — pour la bomie !mucho — i jeszcze pół roku na deser.

Niema na świecic okrutniejszej, straszniejszej literatury, niż sprawozdania gazet niemieckich z głośniejszych pro­

105

cesów. Mordercę, skazanego trzykrotnie na śmierć, wiozą do mieściny Neckarstcinach, ponieważ ów nieszczęśnik' przed spełnieniem zbrodni przekroczył zakaz policyjny i kąpał się w rzece, przeoczywszy pewien plakat. Albo podpalaczowi i trucicielowi wypominają w ostatniej go­

dzinie, że rzucił papierek na jezdnię, zamiast do specjal­

nego kosza i zaznaczają to wyraźnie w wyroku. „Ska­

zujemy W urzla na śmierć, 10 marek grzywny, G lat wię­

zienia i na dwa tygodnie aresztu domowego za używa­

nie wyrazów nieprzyzwoitych i nieprzystojnych wobec dam i urzędnika państwowego."

— Ciekaw jestem — myślał Mec — czy m oja sprawa będzie procesem sensacyjnym i czy prokurator odnajdzie w aktach, że dwadzieścia lat temu — wstyd pali i teraz jeszcze oblicze m oje — po pijanem u (to są okoliczności łagodzące) siusiałem sobie w najlepsze o świcie pod pomnikiem Bismarcka, na placu publicznym w Frank­

furcie nad Menem?

IX.

KNAJPA. SZALONY MUŁŁA.

V V Tszelkie ruiny, pomniki dawnej świetności, są piękne

* * i smutne zarazem, wywołują w samotnym wędrowcu nastroje elegijne, rzewne.

Ale prócz tego zasadniczego, uprawnionego — że tals!

powiemy — smętku tkwi jeszcze jakaś specjalna ine- lancliolja w poczerniałych ruderach z okresu sławetnej secesji. Goś je stanowczo odróżnia od rzymskiego forum i kolumny Trajana. Są gmachy teatralne w dzielnicy

„Berlin C“, są domy koszarowe wpobliżu Opery Ko­

micznej smutniejsze od strzaskanych kolumn Akropolu.

Kawiarnia z zalotnym napisem na szybach „Cafć Mo­

zart", jadłodajnia albo szynczek ubogi pod wezwaniem

„Maxima“, restauracja trzeciorzędna pod firm ą „Scala", jakiś lokal z wysiedzianemi pluszowemi kanapkami wy­

gląda jak stara, biedna, bezzębna dama lekkich obyczajów.

Wdzięczą się bez sensu wielkie kule szklane w ży­

randolu elektrycznym i przypominają niezamożnym kli-107

entom czasy, kiedy te kanapy, żyrandole, nazwy, sztuczne palmy, boazerje, medaljony, były ostatnim krzykiem mody. Świadczą o znikomości rzeczy ludzkich, są śmie­

szne i ponure, bolesne i przykre, jak stary elegant w żan- tylku z przed lat trzydziestu, frywolna piosenka w ka­

barecie podmiejskim, jak uwodziciel z prowincji i nie­

możliwy romans erotyczno-psychologiczny, który już da­

wno przestał się podobać panienkom z poczty i tele­

grafu.

Pewnej nocy dżdżystej wynędzniały i wyświechtany

„Mozart" z krańców ulicy Fryderyka podejmował kawą, likierami, piwem, wódką, buljonein, parówkami, grogiem i sznapsem gwarne grono zwykłych bywalców. Damy w bardzo cielistych pończochach, panowie w przedziwnie barwnych koszulach sportowych, z masywnemi sygnetami na grubych placach, melonikami na głowach i pęka- temi cygarami w ustach. W okresie wszechwładzy film u i kina znamy wszyscy lokale tego rodzaju. Istnieje tylko obawa, że poddajemy się obcym wpływom, widzimy wszystko w czarnych kolorach i źle sobie tłumaczymy najniewinniejsze gesty. Pan w meloniku nie wszczyna awantur przy lada okazji. Przeciwnie, dba o elegancję i etykietę dworską, oczywiście — do czasu.

108

Towarzystwo mówiło o swoich sprawach, a także o wy­

ścigach, o sporcie. Paciały żarty od stolika do stolika.

Edc przepijał do Maksa i Paul wciskał kelnerowi w łapę cygaro jako prezent. Damy rozprawiały rzeczowo i po­

ważnie o modach wiosennych, o wyprzedażach, o kinie i o obyczajach cudzoziemców.

Mec zabłąkał się do tej zadymionej knajpy po ja- kiemś nudnem przedstawieniu teatralncm. Pamiętał slcap- caniałego „Mozarta" z jego lepszych czasów. Wtedy — był taki okres w Europie — nawet prądy literackie i utopje polityczne powstawały w kawiarniach. Młody student — entuzjasta nauk ścisłych — przynosił tu zeszyty i notatki i nieraz przy akompanjamencie walca z „Wesołej wdówki“ zapisywał blat marmurowy równa­

niami różniczkowemi. Kto wie — może ten pokiere­

szowany, popękany stolik zachował jeszcze ślady jego działalności naukowej? Kto wie — może te ślady prze­

trwają najdłużej? . . . Może potomność odkopie ów blat i zaniesie go ze czcią do muzeum?

Mec siedział na długiej kanapce, pod lustrem, stu- djował popękany m arm ur, gryzł solankę i chwilami wo­

dził okiem po wykolejeńcach z „Cafe Mozart". Z czego żyją? Jakie mają nadzieje? Co ich czeka? Grają pewnie wszyscy na loterji państwowej, liczą na wielki los, na to,

m

że w nich się zakocha osoba panująca, albo ktoś z rodziny Morgana, a tymczasem . . .

Przy sąsiednim stoliku rozprawiano o czemś szeptem i bardzo szybko. Pewien muskularny, źle ogolony m ło­

dzieniec usiłował mówić przyciszonym głosem. Sapał przy- tem jak miech i raz wraz jakieś donośniejszo słowo wyrywało się mirriowoli z jego wydatnej, wypukłej piersi.

Kobieta — ostrzyżona „na jeża“ , jak chłopak — oglą­

dała się wtedy na wszystkie strony i sykała niecierpliwie:

— Ssstl Czego się drzesz? Mów spokojnie! lludil

— Tak, tak. Pianissimo! — dorzucał trochę starszy, siwiejący już brunet. — Nic nie rozumiem.

Muskularny młodzieniec wyciągał z rękawa marynarki mankiet o dziwnie dużej mosiężnej spince, odświeżał gardło piwem^, drapał się za uchem i rozpoczynał historję na nowo. Cała trójka pochylała się nad stołem, roz­

mowa, prowadzona zresztą w trudnym dialekcie berliń­

skim, ginęła zupełnie w gwarze kawiarni. Ale już po krótkiej chwili młody atleta tracił panowanie nad stru­

nami głosowemi i oznajmiał basem:

— Powiadam wyraźnie. Siedzi w „Moabicio" w wię­

zieniu śledczem. Wzięli go, bo puszczał w obieg fałszywe dolary. Ale to nieprawda. Posądzenie jest fałszywe — nie dolary. To nio jego branża. On się tom nie trudni.

110

Jak go wypuszczą, pogadamy. On wio. On jest od tych rzeczy. Jeżeli się coś stało na dworcu kolejow ym . . . to jego wydział. On wio.

— Psst! lludi!! — syknęła dama. — Znów krzy­

czysz? Uważaj I

— A cóż, u djabła starego! — ryknął basem atleta — mówić już nie wolno? Czy ja Lu komu pikę w ucho wsadzam? Interes jest czysty, jak Iza. Powiadam wła­

śnie . . .

— Iludi I llu d i! . . .

Ostrzyżona kobieta chrząknęła f szybkim ruchem oczu i głowy zwróciła uwagę swoich współbiesiadników na Meca, który właśnie papierową serwetkę przerabiał na tak zwanego „gołębia".

Atleta umilkł. Odsunął kufel. Obejrzał się raz. Obej­

rzał się drugi raz. Wstał. Odwrócił z hałasem krzesło.

Znów usiadł. Obejrzał Meca dokładnie, od stóp do głów i od głów do stóp i jeszcze raz pokolei w obu kierun­

kach pionowycli i jednym poziomym.

— A prawdaI — rzekł. — Ja tę twarzyczkę znam.

Ja tę twarzyczkę dalibóg pamiętam. Ptaszki sobie z pa­

pieru fabrykuje po nocy? Zaraz, zaraz. Myśmy się już gdzieś widzieli, panie t e n . . . Myśmy się już spotkali na parkietach, panie tego . . .

111

Huknął nagle pięścią w historyczny blat marmurowy, aż brzękło.

— Coś pan za jeden? Z kim mam przyjemność?

Mec wstał i ukłonił się.

— Nazywam się W iktor Mec. Doktór W iktor M ec. . . Fizyk . . . Jestem tu przejazdem . . .

— A? Doktór? Oni tam wszyscy są doktorzy. Ja bar­

dzo lubię takich doktorów, p a n ie ... Takich fizyków!

Wymaszeruje pan stąd natychmiast. Prawa, lewa. Lewa, p ra w a ... Kierunek — ku d rz w io m !...

— Jeżeli to panu sprawi przyjemność — rzekł Mec drżącym głosem. — Owszem, chętnie. Nie upieram się.

Pan tu jest oczywiście 11 sie b ie ... a j a . . . Cóż j a ? . . . Rzucił dwie srebrne marki na stół, złożył towarzy­

stwu ukłon głęboki i wyszedł.

Podniósł kołnierz od palta i ruszył na chybił-trafił, wprost przed siebie przez puste ulice ku stacji kolei podziemnej. Ktoś szedł za nim , ktoś wyszedł zaraz po nim * kawiarni i teraz usiłował go dopędzić.

— Zobaczymy! — myślał Mec — ja kiedyś byłem wcale niezłym piechurem. Nogi mam dość długie. Nie mógłbym, oczywiście, brać udziału w zawodach olim­

p ijs k ic h ... Aha! Zaczyna biec lekkim truchtem ? Dobrze.

Biegnijmy i my.

112

— Mec! —• usłyszał nagle za sobą wołanie przy­

ciszone, — Mec! — Stój-że pan do stu djabłów!

Stanąć? Nic stanąć? Naturalnie zacznie się awantura, później trzeba będzie wyciągnąć legitymacje. Cała afera z tubką może wypłynąć nagle i nieoczekiwanie tej nocy jeszcze i to w okolicznościach bardzo podejrzanych...

Co doktór filozofji robił w podrzędnej spelunce na krań­

cach m iasta? Dlaczego wszczyna burdy po nocach? Czem się trudni?

Przyśpieszył kroku. Naprzód! Kurcgalopkiem! Fi- nish i spurt!

Na najbliższym rogu wyrosła nagle jak z pod ziemi dorodna postać policjanta berlińskiego.

Mec stanął. Djabli wiedzą, czy to jest zgodne z prze­

pisami o ruchu pieszym, żeby solidny obywatel pędził, jak Nurmi po wyludnionych ulicach?

— Mógłbym powiedzieć, że to czynię z porady le­

karza? . . . Nie uw ierzą. . .

W tej chwili człowiek, biegnący za nim , dopadł go wreszcie, wsunął mu rękę pod ramię i rzekł zadyszany, zasapany:

— Bodaj pana profesora p io ru n y . . . Ledwie zipię.

Sapristi!

Stał przy nim ten siwiejący brunet o oliwkowej

8 " W in a w e r, Dług honorowy. 113

cerze. Ten r „Cafe Mozart". Łapał oddech, trzymał się za serce i wyrzucał słowa hez związku:

— Starzejemy się. Tak, tak. Starzejemy się. Nogi mam, jak z waty. Serce czy co. Nigdybym nie ifwierzył, że już taki niedołęga ze i n n i e ...

Obaj panowie stali pod latarnią jakiegoś baru i od­

dychali ciężko, hałaśliwie. Policjant przyglądał im się badawczo i roztrząsał zwolna pytanie, które jest proble­

matem zasadniczym wszelkiej władzy na tym globie:

wkroczyć czy nic wkroczyć? Czekać aż się potłuką, czy rozbroić, nim się za łby wezmą?

— Czem mogę panu służyć? — rzekł wreszcie Mec.

— Przepraszam, jeżeli mimowoli sprawiłem panu jakąś przykrość. Chcę wrócić do domu. Mieszkam daleko, w innej d z ie ln ic y ... Dowidzenia!

— Zaraz! Halt! Chwileczka! J e s te m ... Cóż u licha!

Profesor mnie nic poznaje? Daverroes!!!

— Kto?

„Szalony inulła"! Daverroes! Kandydat nauk przy- rodniczych. Specjalność: rury próżniowe!

Mec aż przykucną! ze zdumienia. Szalony mu ł ł a l . . . Przed wojną pracował między innym i w instytucie frank­

furckim pewien nieszczęśnik, rodem z jakiegoś kraju 114

południowego, czy egzotycznego. Był to największy pe­

chowiec w dziejach nauk ścisłych. Kazano m u rozwią­

zać doświadczalnie bardzo zawiłą kwestję, o wiele za trudną dla studenta, i młody adept po całych dniach borykał się z tein zagadnieniem. Jeżeli gmach insty­

tutu istnieje dotąd, to jedynie chyba dzięki straży ognio­

wej i niezbadanym wyrokom opatrzności. „Szalony m ułła“ mieszał w retorcie groźne substancje, już po se­

kundzie dochodził do wniosku, że proporcje są nie­

właściwe, wybuch będzie za mocny, biegł do pewnej ciemnej „ubikacji" i wrzucał miksturę do miski. Po chwili eksplozja wysadzała miskę, rurę, kran, woda zalewała wszystkie korytarze. Którejś niedzieli smagły cudzoziemiec rozpoczął serję doświadczeń: kłęby rudej, tłustej pary spowiły cały gmach instytutu, nadjechała straż, nastawiono sikawki, zarzucono drabiny sznurowe.

Dzwoniły dzwonki alarmowe: „Życie ludzkie w nie­

bezpieczeństwie" 1 Kiedy się dzielni ogniomistrze wdarli wreszcie do pokoju Nr. 9, znaleźli tam na zydelku młodego studenta. Obserwował przez lunetkę „pęche­

rzyk" w kąpieli olejowej i uśmiechał się radośnie.

„Świetnie mi dziś poszło" — mówił naczelnikowi straży i władzom policyjnym — „jestem na drodze do wiel­

kiego odkrycia"...

8* 115

Daverroes. . . Przystojny, śniady, smukły, zgrabny, jak dawniej, tylko oczy zapadły głębiej, włosy siwieją i twarz nabrała jakiegoś wyr azu. . . Casanova z fluksją?

Jon Juan u dentysty? I to biedne palto wiatrem podszyte.

— Cuda się dzieją 1 — wykrztusił wreszcie Mec. — Pan? Odrazu mi się zdawało, że tam jakaś postać zna­

jom a siedzi przy stoliku sąsiednim. Ale ja w ostatnich czasach miewam różne przywidzenia, kłaniam się czasem zupełnie obcym lu d z io m ... H m . . . Daverroes! Wie p a n . . . Że wielkiej kar jery pan w życiu nie zrobi, tegośmy się wszyscy spodziewali. Nie widziałem jeszcze

jom a siedzi przy stoliku sąsiednim. Ale ja w ostatnich czasach miewam różne przywidzenia, kłaniam się czasem zupełnie obcym lu d z io m ... H m . . . Daverroes! Wie p a n . . . Że wielkiej kar jery pan w życiu nie zrobi, tegośmy się wszyscy spodziewali. Nie widziałem jeszcze

W dokumencie Dług honorowy. Powieść (Stron 101-174)

Powiązane dokumenty