• Nie Znaleziono Wyników

Od ro k u m n ie j więcej p ra c u je w m ieście W . zespól k ilk u osób, b ad ając z w lasn em i m c d ja m i z ja w isk a parap sy ch iczn e. O w y n ik ach donoszą m i od c zasu do czasu, p rz y sy łając odpisy sp raw o zd ań ze seansów, n ie zn am je d n a k nikogo osobiście z tego zespołu, a n i też w m ieście W . nigdy n ie byłem.

N iedaw no przyszła m i m y śl spróbow ania, czy b y nie u d ało się pow tórzyć eksperym ent, ja k i w y k o n ał głośny w swoim czasie m ag polski, Czesław C zyń- ski (P u n a r B h aw a ) ze znanem m e d ju m w arszaw skiem , Jan e m Guzikiem . W edle słów ś. p. re d a k to ra W ójcickiego, d ru k o w a n y c h w „K urjerze M eta- p sy chicznym “, eksperym ent m ia ł przebieg n astęp u jący :

„ Z aproszony byłem ra z n a seans z J a n e m G uzikiem , z k tó ry m oczywiście seansow ałein ju ż n ieraz i przedtem . W iedząc o zdolnościach Czyńskiego d o ­ w olnego w y ła n ia n ia swego sobow tóra i p ra g n ą c u ro zm aicić seans, u d ałem się do niego i zaproponow ałem ja k iś o bjaw , po k tó ry m m o g lib y śm y przekonać się o jego obecności.

— D obrze — odpow iedział Czyński — p o s ta ra m się zjaw ić o godz. 9.30 w ieczorem . Ale weź P a n ze sobą ja b łk o i połóż n a szafie lu b kom odzie. Może u d a m i się podzielić je n a części i ro zd ać obecnym .

W d n iu seansu ku p iłem ład n e jab łk o , pok azałem je w szystkim zebranym , że je s t n ie tk n ię te i położyłem n a k redensie w głębi pokoju. Zgaszono św iatło, zaczęły się p u k an ia, dotyki, św iatełka... n ag le w szystkie o b jaw y u stały , a ro z­

legł się głos C zyńskiego: — D obry w ieczór; przyszedłem nieco w cześniej. — (B yła godz. 9.22). U słyszeliśm y głuchy stuk spadającego ja b łk a , po chw ili zaś poczuliśm y jego zapach, n aw et sm ak, gdyż n iew id zialn a ręk a w sunęła w u s ta uczestników seansu po k aw ałeczku po k rajan eg o ja b łk a .“

l a k b rzm i w skróceniu opow iadanie, n a które p a n P ro sp er Szm urło zau w aża słusznie, że o b jaw spow odow ać m ogło sam o m e d ju m Guzik pod w pływ em sugestji m y ślo w ej Czyńskiego, lu b m oże o ddziaływ ał on sam te le ­ kino tycznie. Red. W ó jcick i je d n a k o b staw ał p rz y h ip otezie w y ło n ien ia sobo­

w tóra, przytaczając głos C zyńskiego, k tó ry w szyscy słyszeli, oraz działan ie sobow tóra, ja k o telekinezję.

Otóż w łaśn ie celem w y ja śn ie n ia podobnego ro d zaju w ątpliw ości pod jąłem ek sp ery m en ty z p ra c u ją cy m w m ieście W . zespołem ; a b y zaś w yłączyć o ile m ożności su g estję na odległość, ułożyłem je w sposób n astęp u jący :

W iadom e m i by ły z k o respondencji d n ie i godziny, w k tó ry c h naogół odbyw ać się m iały seansy w W ., ale niezaw sze zespół z b ierał się w d n iach u stalo n y ch i niezaw sze j a b y łem w tej porze sw obodny d o sk u p ien ia się odpo­

wiedniego. S k u tk iem tego zd arzać b y się m ogło nieraz, że ja w y sy łałb y m nak azy telepatyczne w „próżnię“, gdy seansu nie było, albo też m e d ju m w y ­ k o n y w ało b y w łasne dom ysły, p rz y p isu ją c je m o jem u „sobow tórow i“, chociaż w ty m czasie j a by łem d alek i od m y ślen ia o o d b y w ający m się w W . seansie.

Aby zatem , o ile się da, zm niejszyć m ożliw ość „o czek iw an ia“ ta k ic h w z a ­ jem n y ch w pływ ów , nie p isałem do W . nig d y przed d n ie m seansu, czy będę na n im p o d ejm o w ał eksperym enty, a n i też zespół n ie uprzedzał m nie, czy w ty m d n iu seans się odbędzie. Z sean su — jeżeli był — o trzym yw ałem

spraw o zd an ia d opiero za 3— 7 d n i; a ja zaraz po sw oim eksperym encie zap isy ­

m a ją c p ra w ą ręk ę n a d ołó w k iem nie- k u ję za p am ięć. S w isto w sk i“. P ró b u je d o ty k a n y m za czy n a n im p o ru szać, ja k p rzy k leić ołów ek od d ołu do d ło n i m a g n e s jirzy ciąg ająco . N ie trz y m a ją c m e d ju m , p o d n ie ść ra z e m w g ó rę i zo-w całe ołózo-w ka, podnosi go do góry, s ta w ić w p o w ietrzu . P o te m toczyć go a ołów ek m e s p a d a , m im o że m e d ju m po stole, k ie r u ją c r ę k ą zd a ła. U nieść czy m r ę k ą rożne ru ch y . P o tem r ę k a s to lik a w p o w ietrze n ie mogę. M ed ju m d ziała n a ołów ek o d p y ch a jąco : ołów ek zbudziło się i zn o w u zasnęło. S ą d w a n a sto le ślizg a się w k ie r u n k u od ręk i. d u ch y . Chcę w ziąć r ę k ą m e d ju m a p o rt ze Lw ow a, ale b ra k m i s iły do tego.

Co w y n ik a z tych eksperym entów ? P rzed ew szy stk iem to, że hipotezę tele- p a tji m o żn a tu w yłączyć. M edjum nie zdołało dotychczas odtw orzyć d osłow ­ nie tekstu, k tó ry ch ciałem jego ręk ą n ap isać; po d aw ało tylko sens ogólny, w sk azu jący , że jedynie próbow ało do m y ślać się, co Ś w itkow ski m ógłby chcieć napisać.

W y n ik a także, że ja nie u m iem o p an o w ać ręk i m e d ju m tak, a b y pisała literę po literze, chociaż zad ziw iająca je s t dokładność, z ja k ą m e d ju m w y k o ­ nyw ało inne ruchy, przezem nie m u „poddaw ane“, czy też w p ro st kierow ane, ja k np. uściski rąk obecnym i telekinezja ołówka.

H ipoteza telep atji o dpada m oże i dlatego, że faktycznie w id ziałem — czasem z pom y łk am i — ile je st osób n a seansie, w idziałem zasy p ian ie p a n i C, chociaż o na nie b y ła m e d ju m , a p rz y lew i tac j i ołów ka w idziałem dokładnie, ja k on trzym a się ręk i m e d ju m i ja k toczy się po stole. P raw d o p o d o b n ie zatem byłem przecież w ja k iś sposób „obecny“ w W ., chociaż rów nocześnie w ied zia­

łem , że je stem we L w ow ie i z d aw ałem sobie sp raw ę z otoczenia.

Nie sądzę n ato m iast, żeby to b y ła telek in ezja m o ja; raczej działan ie m oim sobow tórem — lu b m oże tylko m o ją m y ślą — na o rganizm fizyczny m ed ju m , w zględnie na jego w y łonioną ju ż ektoplazm ę. N iepow odzenie z aportem ś w iad ­ czyłoby, że n ie u m iem tej ek to p lazm y p rzenieść do Lw ow a, a n i też n ie u m iem sam rozpylać przedm iotów n a ato m y , aby potem w W . sk u p ić je napo w rót.

D odam jeszcze że n ie zdarzyło się dotychczas a n i raz u , żebym j a „w ybie­

ra ł się' n a seans, którego w W . w tejże godzinie n ie było, lub żeby na seansie tam ktoś m ia ł w rażenie m ej obecności w tedy, jeżeli ja tego d n ia m iałem p rz e ­ szkodę i o seansie n ie m yślałem .

E k sp e ry m e n ty wyżej przytoczone n ie d o ró w n y w u ją efek tem ek sp e ry m e n ­ towi Gzyńskiego, ale w sk a z u ją drogę, po k tó re j m ogłyby p ó jść dalsze próby.

M f o N o w e l a .

przekład Janiny Duninowej

Pradźwięki

(D okończenie.)

— D rugiego w ieczoru praw ie nic się nie udało, ale z innej zupełnie p rz y ­ czyny, niż za pierw szym razem . T era z nie złość p rzeszk ad zała mi w skupieniu się, lecz zb y t w ielkie podniecenie. T ak gorąco pragnąłem znów u jrzeć to cu­

downe światło, a nad ew szy stk o usłyszeć ponownie ów Ton! T ym czasem nic podobnego się nie pow tórzyło. Zobaczyłem jedynie koło płom ienia św iecy p rz e ­ pły w ające najróżniejsze figury geo m etry czn e: tró jk ąty , k w ad raty , — właściwie piram idy, sześciany, te tra e d ry — w szy stk o w ruchu. Nie byłem zadow olony

z ty ch w idziadeł, p rag n ąc koniecznie ujrzenia przepięknego św iatła i usłyszenia tonu z m ojego pierw szego doświadczenia. Już dopalała się świeca do końca, kiedy zrozum iałem , że ow e figury g eom etryczne uw ażać m uszę za pow tórne odmienne dośw iadczenie i że nie ja jestem pow ołany do w yznaczania rodzaju w idzenia, lecz że powinienem się ja k n ajbardziej skupiać i w czuw ać w coraz dalsze objaw ienia, zam iast uparcie chcieć po w tarzać ciągle te sam e przeżycia.

— A ów to n ? Już nie pow tórzył się — z ap y tał staruszek.

— Ano, dzięki m ojej niecierpliw ości już go nie usłyszałem tak w yraźnie i dokładnie. Zdaw ało mi się, że go słyszę, ale dźw ięczał on tym razem jakoś odmiennie. I ry tm i „tim bre“ tego tonu b y t jakiś specjalny. M iałem jakieś nie­

jasn e w rażenie, że je st on słowem o dwóch sylabach, ale nie mogłem go uchwycić.

— T o jest Słow o Tw orzenia — w y tłum aczył staru szek — jeśliby pan zdo­

łał g o uchw ycić i spleść g o z w idzianem i form am i geom etrycznem u znalazłby pan klucz stw arza n ia form y. Zaw sze on nam się w yślizguje. — No a trzeci w ieczór?

— Byłem lepiej przy g o to w an y . U siadłem naprzeciw ko świecznika, starając się rozbudzić w sobie jak najw iększą czujność, jednocześnie będąc zupełnie biernym , odbiorczym . R ozm yślałem wiele o m oich dośw iadczeniach z ubieg­

łych dwóch w ieczorów i choć nie mogłem ich treści tak łatw o i zrozum iale zde­

finiować, jak to p an zrobił w kilku zaledw ie słow ach, czułem , że te dośw iad­

czenia d ają mi jak ąś specjalną lekcję, o ch arak terze b ard zo osobistym . T rzeciego w ieczoru w polu św iatła, o taczająceg o płomień św iecy, ukazały się p rzed memi oczam i rozlegle m gław ice, spiralne i koncentryczne, jedne w s ta ­ nie gazow ym , inne jak b y złożone z m iliardów rozpędzonych gw iazd. P o d ró żo ­ w ałem z nimi po nieskończoności, byłem ponad D rogą M leczną, ponad dwu­

n astu Drogam i M iecznemi, św iadom y i nieśw iadom y jednocześnie ogólnej H ar­

m onii i wielkiego Planu, k tó ry przechodził wszelkie m oje zrozum ienie. Czułem, że gdybym b y ł m atem atykiem lub astronom em , tajem nice nieskończoności P rze strz en i b yłyby dla mnie odsłonięte.

— J e s t p an śpiew akiem , a więc objawienie m usiało się panu ukazać w innej, odm iennej formie.

— T ak , panie, w łaśnie jak pan m ów i: w form ie m uzycznej. W jednym m o­

mencie, p odróżując po P rzestrzen i Nieskończonej, usłyszałem podświadom ie w zniosłą m uzykę. T o je st b ard zo trudne do określenia, jakiego rodzaju była ta m uzyka; jak mnie się w ydaw ało, było to pow tarzanie ciągle tej sam ej nuty, ale o coraz to innem dźwięku, jakby każde kolejne pow tórzenie tej nuty było oddaw ane p rzez inny instrum ent, a więc c y trę zastąpił fortepian, ^ harfę, skrzypce, potem flet, o rg an y — w szystko zespalało się w jedną całość, two­

rząc cudow ne bogactw o dźwięków o niepraw dopodobnych w ariacjach odcieni.

— C z y k a żd y św iat, k ażd a m gław ica m iała swój ton?

— T ak panie. — C zy to się w łaśnie n azyw a „M uzyką S fer“?

— Tak.

— P rzy ch o d ziło m i to na m yśl, ale nie miałem śm iałości uw ierzyć. C zw ar tego w ieczoru nie miałem szczęścia przeżyw ania tak podniosłych w rażeń. C zu­

łem się jakiś przygnieciony, skrępow any. Szukałem winy w sobie, ale jej nie znajdow ałem . Zapalałem św iecę z m ałą nadzieją i bez entuzjazm u.

— P an zapom niał, m łody człowieku, że liczba c ztery je st sym bolem m aterii.

767

— Nie w iedziałem o tern. Ale pana słow a m ają zupełnie słuszne zastoso­

w anie do tego, co się działo za c zw arty m posiedzeniem , gd y ż n araz porw ał m nie huragan, w yrw ał mi duszę z ciała i pognał ją w sferę pałającego ognia.

B yło tam m nóstw o gejserów a law a try sk a ła jak p otężna fontanna kilka kilo­

m etrów w zwyż. Jakieś kule ogniste, po k ry te fioletowemi językam i rozpalonych gazów św istały mi nad głową, w irując i w yw ołując detonacje okropne. Potem ów huragan poniósł mnie w chm urę czarną, k tó ra się zm ieniła mom entalnie w trąbę w ody. W oda ta opadała na ziemię, ale od żaru ognia znów unosiła się wgórę w postaci p a ry . P o rw an y p rzez gw ałtow ną trąbę huraganu, palony em a- nacjam i ziemi, tłuczony p rzez w iatr, rzucany nim to tu, to tam i poturbow any p rzez w szystkie elem enty świata, nie miałem sił ani m yśleć, ani czuć!

— Ale czy nadśw iadom ość pańska nie rejestro w ała żadnych dźw ięków ?

— Chwilam i, ale nie jestem tego zupełnie pew ny i św iadom y. Ale pan ma rację, że m oja nadśw iadom ość m usiała rejestro w ać jakieś dźwięki, gd y ż w ciągu tygodnia po tern doświadczeniu zacząłem odnajdyw ać w sobie w z rastającą wiedzę — w ew nętrzną jakichś czterech tonów, któ ry ch jeszcze nie znałem.

— C o nazyw a pan „w iedzą w ew nętrzną“?

— O, to je st trudne do określenia, panie. T o jest odczucie jakichś tonów ponad możliwością rejestracji ludzkiej. Jak ja m am to pow iedzieć? S tru n y gło­

sowe nie są dostatecznie długie aby w y dobyć z nich tony tak niskie; nie mógł­

bym ich wyśpiew ać. One są poza n ajgrubszą stru n ą organów . Ucho ludzkie nie m oże ich uchw ycić. Ale w moim w nętrzu, w m ojej duszy, m oże mógłbym je w yśpiew ać.

— A co to są z a to n y ? C zy pan w ie?

— Nie panie. M yślałem , że m oże są to zasadnicze tony czterech stron św iata?

— Nie, m łody człowieku, to są P ra d źw ięki czterech E l e m e n t ó w : Ziemi, W ody, Ognia i P ow ietrza. N ietylko nie powinien pan s ta ra ć się je wyśpiew ać, ale śpiew ając, nigdy nie powinien pan o nich m yśleć, inaczej p rzy zy w ać pan będzie do siebie różne elem entale, co m oże być dla pana szkodliwe bez p rz y ­ gotow ań uprzednich. — A piąty w ieczór?

— O, nie był już taki p rzy k ry . J a już zacząłem w iązać m oje kolejne w izje w jedną w spólną całość. Zrozum iałem , że w idziany C haos, a potem tw orzenie się form, rozdzielenie nieba i ziemi — w szystko to je st odbiciem w ielkiego aktu Stw orzenia Św iata. D latego piątej niedzieli oczekiwałem bez strachu, gd y ż już w iedziałem , że m ęczący okres form acji ziem i je st poza mną.

— C zy istotnie już się nie p o w tórzył i był zakończony?

— Tak, panie, zap alając świecę, w idziałem całe m nóstw o form żyjących, któ re p rzesuw ały się p rzed memi oczam i — i jednocześnie byłem o czarow any przepięknym śpiew em ptasząt. T o nie by ty ani trele słowika, ani dzwonienie skow ronka, ale w szy stk ie g losy w szystkich ptaków i zw ierząt. W y d aje się absurdem dow odzenie, że w śpiewie p ta k a m ożna usłyszeć dźw ięki ry k u lw a — a m im o to, tak jednak było.

— N ajzupełniejsza praw da — przy tak iw ał sta ry . — P an sły szał Głos N atu ry poprzez ćw ierkanie ptaków . C zy zdołał pan uchw ycić te dźwięki?

— Chciałem o dtw orzyć całą orkiestrę, p arty cję, ale re z u lta ty moich usi­

łow ań były bard zo m izerne.

— T rzeba b yć geniuszem , a b y o dtw orzyć chociaż jeden m otyw tej pod­

staw ow ej m uzyki N atury. Ale ten, kto ją usłyszał ra z jeden, nie zapom ni jej nigdy.

— A szó sty w ieczór?

— T o był czas obecny, albo czas, k tó ry nadejdzie. T a w izja b y ła mnie osobiście zesłana. W idziałem siebie w m ałym pokoiku o ścianach pom alow anych na żółto. T o był pokój szpitalny. Koło mnie siedziała jakaś niem łoda kobieta, m uzyczka. P rze d nią stał jak iś instrum ent, którego jeszcze nigdy nie w idzia­

łem — b y ła to kula k ry ształo w a z krzyżem n a górze. P rze d nam i na łóżku szpitalnym leżał chory. J a śpiew ałem , aby go uzdrow ić, a owa kobieta akom ­ paniow ała mi n a sw ym dziw nym instrum encie, bardziej falow aniem w ib racy j­

nym niż tonam i. Potem byłem w drugim pokoju, całym niebieskim, gdzie leżał chory, dla którego znów śpiew ałem . C zasem śpiew ałem z m oją akom paniatorką, czasem sam , ale zaw sze poto, ab y leczyć chorych czy to po szpitalach, czy w su tery n ach rach ity czn y m dzieciom , c zy um ierającym , sam otnym suchot­

nikom... W szęd zie śpiew ałem i leczyłem .

— A czy pan wie, dlaczego śpiew pana uleczał chorych?

— T ak panie. N auczyłem się dźw ięków N atury i powoli zacząłem o d k ry ­ w ać r y t m , z w i ą z a n y z k a ż d y m o r g a n e m c z ł o w i e k a . Zda­

w ało mi się, że jestem p i o n i e r e m n o w e g o s p o s o b u l e c z e n i a , no­

w ej, psychologicznej m e d y c y n y p r z y s z ł o ś c i .

— C zy m a pan w ew nętrzne przekonanie, że to jest nakaz z G óry, pana m isja i pow ołanie?

— P ragnąłbym gorąco w to w ierzyć. Ale dlaczego w łaśnie ja m am być ty m pionierem ? Nie jestem ani sław nym śpiewakiem , ani m edykiem . — Jeżeliby pan nie został pow ołany do duchowej p ra c y jeszcze przed narodzeniem swoim, nie byłby pan skierow any do naszej an ty k w am i w wieczór S y lw estrow y. Mi­

strzow ie Przezn aczen ia nie m ylą się nigdy, choć ich sąd jest p raw ie zaw sze ró żn y od naszej opinji św iata. Jeżeli został pan istotnie w y b ran y czy pow ołany do w ykonania jakiegoś zadania — z tą chwilą nie powinno istnieć dla pana żadne inne pragnienie, jak tylko — spełnić jak najlepiej owo zadanie. — No, a w czo raj w ieczór?

Śpiew ak się zaw ahał.

— W idzę — rzekł starze c — że pan woli nic nie mówić?

— Tak, w y d aje mi się niewłaściwem , aby mówić o tern. N awet nie wiem, czybym potrafił to opisać?

— Rozum iem. P a n był w kontakcie z Istotam i W y ż s z e j Hierarchii i zacho­

w ał pan w duszy odległe odbicie cudow nych dźwięków, k tó re pobudzają do w ibracji św iaty nieskończone, a które są echem Dźwięków H arm onii Boskiej.

M a pan słuszność. Tego nieda się opisać. Och! Żeby tak k a żd y śpiew ak i każd y piosenkarz n a tym świecie nie śpiewali inaczej jak tylko z pragnieniem w sercu, b y stać się echem boskiej m uzyki!

— O jakżeby Ew olucja D ucha Ludzkości szybko postępow ała naprzód!

„Drobnostki są podstaw ą doskonałości, ale doskonałość wcale nie je st

drobnostką." Michał Anioł.

169

O starości

Jak że często s ły sz y się Judzi narzek ający ch n a to, że m łodość tak szy b k o przem ija, ustępując miejsca staro ści, pozbaw ionej w szelkiego uroku. A jednak, jakże inaczej sądzili to życie ludzie, k tó rz y um ieli je w y p ełn iać Pięknem i po­

ż y te cz n ą p racą, w k tó rej n ie u staw ali do najpóźniejszego w ieku. D r C b a n ­ n i n g , zap y tan y , jaki je st n a jszczęśliw szy o kres życia, w ym ienił w iek sw ój:

60-ty rok. F o n t e n e l l e dow odził, że c zu ł się najszczęśliw szym m iędzy 55 a 75 rokiem życia. B u f f o n , uk o ń czy w szy 70 lat, m aw iał, że nigdy tak nie b y ł zadow olony z życia, ja k teraz. In tensyw na praca, zam iast w y c ze rp y ­ wać, zd aw ała się podw ajać siły w ielkich duchów. M i c h a ł A n i o ł zaczął m alow ać „Sąd o statec z n y “ w 58 roku życia, a sk o ń czy ł go w 66. T y c j a n m alow ał jeszcze w 99 roku życia, kiedy śm ierć w y trą c iła mu pędzel z ręki.

W o l t e r pisał jeszcze do 80 roku życia, a G o e t h e w 6 4 z aczął się uczyć lite ra tu ry w schodniej; m ięd zy 80 zaś a 82 w y k o ń czy ł F au sta. J a m e s W a t t zaczął się uczyć p o niem iecku w 75 roku. W m łodości c ierp iał on tak silnie na bóle głow y, że b ra ła go n ie ra z ochota o d eb rać sobie życie. D olegliw ość ta jednak sto p n io w o go o puszczała, w m iarę, jak m u lat p rz y b y w a ło i docze­

k ał się przyjem nej starości. C z y ty w a ł dużo, robił w ynalazki, po d ró żo w ał i sadził d rz e w a. — C ó żb y bow iem życie b y ło w a rte — m aw iał żartobliw ie — gd y b y k a ż d y nie m iał sw e g o d rew nianego komika? W a lte r S c o t t , k tó ry go poznał jak o 82-letniego s tarca , opisuje go jak o m iłego, żw aw ego, pełnego uprzejm ości człow ieka, k tó ry go zach w y cił sw o ją uprzejm ością, a w podziw w p raw ił głębokością swojej w ie d zy . Z ajęty w yn alazk am i i ciągłem i udosko­

naleniam i, szedł do k resu sw eg o życia, ro zd ając przyjaciołom kopje biustów , w y k o n y w an y ch p rz e z m aszy n ę kopiującą, ja k o p ie rw sze u tw o ry m ł o d e g o a rty s ty , rozp o czy n ająceg o 83 w io sn ę życia. — W ielcy astronom ow ie żyli też b a rd z o długo, zachow ując do końca św ieżość um ysłu. G a l i l e u s z d y k ­ to w ał sw oje ostatn ie dzieło, będąc już ociem niałym i zupełnie bezsilnym . K o p e r n i k do 70, a i l e r s c h e l do 76 lat badali z zapałem c ia ła niebie­

skie. N e w t o n w 83 roku p isał przedm ow ę d o sw eg o dzieła; S o m e v i l l e zaś, au to r „M echanizm u niebios“ n apisał o statnią sw ą p racę „M olecular and m icroscopic scien ce“ m ając lat 89. J e s t to dow odem , że um ysł u trz y m y w a n y w ciągłej p racy , nie starzeje się, ale d o j r z e w a . Z. H.

W zlećm y !

Zw yciężyć trz e b a złud h u fie c sk rz y d la ty — W zlećm y, a sp a d n ie w szy stk o , co n a s w iąże, Cienie p otęgi i szczęścia i sław y , O b ję te tę sk n o t n ajw y ższy ch pożogą...

O drzucić trz e b a w szy stk ie ziem i k w ia ty D uszy p rz y p o m n ij: „W N ieskończoność d ą ż ę “ I ten u p o jn y n a jb a rd z ie j — k w ia t k rw aw y . A se rc u ro zk a ż : „Nie cz ek a j n ik og o !“

P ra g n ie n ia n a sze — to więzy i p ęta! Gdy ju ż o niczem n ie pow iesz: „ to m o je “, Sp ło ną — im d u c h nasz za p ło n ie g o ręcej. P ró c z: „ty , m ój d u c h u , i T y m ó j o Boże“ - P rz estrz e ń n a s w o ła — m y ślą n ieo b ję tą , Szeroko ja s n e ro zc h y lisz Podw oje...

W zlećm y, a m oże — n ie w ró cim y w ięcej. Dom em ci b ęd zie gw iaździste przestw o rze!

A kied y , z d a się, u tracisz ju ż w szystko — Zgaś i tę jeszcze m yśl tw o ją o „N iebie“ , W te d y p ro ś śm ia ło : „D aj m i p o d ejść blisk o , P a n ie, b o n ie m am ju ż n ic, o p rócz — Ciebie!“

H a lin a B ro n ik o w sk a -S m o larsk a .

170

k r o n i k a

Czy jasnow idzące odkrycie zbrodni?

N a s e a n s a c h w m ieście W . p o d ały m e d ja szczegóły, od n o szące się do s p r a w ­ ców zb ro d n i i do je j o fia ry ; w edle d w óch a rty k u łó w w „G azecie W ile ń s k ie j“

i w „ K u rjerz e W ile ń s k im “ z 1 k w ie tn ia 1937 s p r a w a p rz e d s ta w ia się ja k n a s tę ­ p u je :

W d n iu 19 p a ź d z ie rn ik a 1936 r. za g in ęła m -n k a kol. U try szk i, gm . ży rm u ń - s k ie j W a n d a H ry n k iew icz ó w n a . Z achodziło w ów czas p o d ejrzen ie , że z o s ta ła z a ­

W d n iu 19 p a ź d z ie rn ik a 1936 r. za g in ęła m -n k a kol. U try szk i, gm . ży rm u ń - s k ie j W a n d a H ry n k iew icz ó w n a . Z achodziło w ów czas p o d ejrzen ie , że z o s ta ła z a ­

Powiązane dokumenty