Powołaniem lekarza jest ochrona życia i zdrowia ludzkiego, zapobie-ganie chorobom, leczenie chorych oraz niesienie ulgi w cierpieniu; lekarz nie może posługiwać się wiedzą i umiejętnością lekarską w działaniach sprzecznych z tym powołaniem.
Największym nakazem etycznym dla lekarza jest dobro chorego –
sa-lus aegroti suprema lex esto. Mechanizmy rynkowe, naciski społeczne
i wymagania administracyjne nie zwalniają lekarza z przestrzegania tej zasady.
Kodeks etyki lekarskiej, art. 2, pkt 1, 2
Salus aegroti suprema lex esto – dobro chorego jest najwyższym
pra-wem. Życie ludzkie trzeba chronić za każdą cenę.
Piękne i szlachetne sentencje, ale czy nie zdarza się, że są one parawa-nem dla lekarskiej próżności, dla chęci zaspokojenia przede wszystkim zawodowych ambicji?
Niebywały postęp naukowo-techniczny doprowadził do niewyobra-żalnych kilkadziesiąt lat wcześniej możliwości diagnostycznych i
tera-peutycznych. Spowodowało to wzrost nadziei chorych na wyleczenie we wręcz nieograniczonym zakresie każdej choroby niezależnie od jej za-awansowania. Trudno się dziwić choremu. Natomiast lekarzy musi obo-wiązywać zdrowy rozsądek poparty dobrą wiedzą teoretyczną i doświad-czeniem. Dotyczy to głównie lekarzy o specjalnościach zabiegowych.
Jako lekarz, który od trzydziestu czterech lat zajmuje się anestezjo-logią i intensywną terapią, średnio od kilku do kilkunastu razy rocznie musiałem „zajmować” się skutkami pochopnych obietnic i działań lekar-skich, które ich sprawcy często z obsesyjnym uporem usprawiedliwiali dobrem chorego, a przynajmniej „dawaniem mu szansy”. Pozwolę sobie na kazuistykę:
Chory, lat 76, po dwóch zawałach mięśnia sercowego, z uszkodzoną wą-trobą, z cukrzycą, nadciśnieniem tętniczym, wszczepionym rozruszni-kiem serca, przewlekłą chorobą obturacyjną płuc, ale od ponad 55 lat palący nałogowo papierosy, został doświadczony chorobą nowotworo-wą płuc. Mimo tylu obciążeń był w stanie samodzielnie poruszać się po mieszkaniu, robić drobne zakupy i całkowicie swobodnie zaspo-kajać swoje potrzeby egzystencjalno-higieniczne. Po diagnozie, która bez większych problemów odsłoniła już tylko niewielkie rezerwy odde-chowo-krążeniowe, przez chirurga został zakwalifikowany do operacji, „aby dać choremu szansę” – mimo ostrych zastrzeżeń internisty i ane-stezjologa co do przeżycia okresu pooperacyjnego. Zabieg został prze-prowadzony, bo technicznie był możliwy, a operatorem był utytułowa-ny naukowo dyrektor szpitala. Chory czterogodzinną operację przeżył, trafił do intensywnej terapii, gdzie po dobie udało się go rozbudzić i odłączyć od respiratora. Jednak za następne dwa dni zdekompenso-wał się oddechowo i krążeniowo, pogłębiła się niewydolność wątroby, dołączyła niewydolność nerek i został ponownie podłączony do respi-ratora. Przez trzy tygodnie stosowano u niego wiele procedur leczni-czych i pielęgnacyjnych, ale poprawy nie uzyskiwano, a bakterie też nie traciły okazji, mając tak wspaniałą pożywkę w postaci osłabionego or-ganizmu. Chory ostatecznie umarł. Od początku towarzyszyli mu naj-bliżsi i codziennie przyjmowali coraz smutniejsze wiadomości o jego stanie, przeżywali jego ciężką sytuację zdrowotną i zadawali wiele py-tań, a wśród nich najtrudniejsze do dyskusji: dlaczego? Czy było ko-nieczne takie cierpienie chorego i nasze?
Chciałoby się powiedzieć: od początku chory szanse miał praktycznie żadne. Ale musiałbym w bardzo niekorzystnym świetle stawiać kolegę.
103
Cierpienie chorego i jego rodziny a zaspokojenie ambicji lekarza
Bezpośrednie refleksje przekazywane kolegom zabiegowcom po wy-żej opisanych sytuacjach różnie są przyjmowane, ale najczęściej starają się oni usprawiedliwiać frazą o „dawaniu choremu szansy”.
Jeden z moich nauczycieli chirurgii mawiał tak do nas studentów, aby nam uświadomić istotę zabiegu operacyjnego: Chirurg od bandyty różni się intencjami. Bandyta działa ze złym zamiarem, chirurg wybiera „mniejsze zło”, ale oboje zadają choremu ciężki uraz, z którym jego orga-nizm musi sobie poradzić. Uraz ten – w przypadku chirurga – musi być do przeżycia.
Jednak czy jest alternatywa dla takich sytuacji? Również posłużę się kazuistyką.
Chory, lat 73, z podobną chorobą i podobnymi obciążeniami jak pacjent z pierwszego przykładu, mieszkaniec jednej z podhalańskich wsi, czu-jąc się słabo, nie zgodził się na operację i został wypisany do domu ce-lem leczenia objawowego w połowie maja. W połowie lipca zaczęły się silne bóle, które spowodowały niezdolność do samodzielnej egzysten-cji. Rodzina poprosiła mnie o pomoc. Wdrożyłem leczenie przeciwbó-lowe na bazie Fentanylu w przylepcach i uzupełniające internistyczne oraz przeciwdepresyjne. Pod koniec lipca, jadąc z pracy, spotkałem te-go chorete-go jadącete-go dorożką z turystami. Żył tak spokojnie do połowy listopada, kiedy zaczął być coraz słabszy, ale na siedem dni przed zgo-nem jeszcze był samodzielny w zakresie fizjologii. Zmarł w pierwszych dniach grudnia, spokojnie zasypiając, praktycznie bez wyraźnego od-czuwania bólu, wśród rodziny na to przygotowanej.
Te dwa wybrane i przedstawione w dużym skrócie przykłady z mojej praktyki z zakresu anestezjologii i intensywnej terapii oraz opieki palia-tywnej pozwalają mi może nie tyle zdobyć się na wyciąganie wniosków, ile bardziej sugestii i prośby, aby nasze postępowanie lekarskie nie za-traciło obrazu chorego mającego prawo do końca przeżyć godnie swoje człowieczeństwo, a nie być tylko przypadkiem chorobowym możliwym do terapeutycznego działania, nawet tak bardzo agresywnego, że aż za-bójczego dla chorego, a przy tym okupionego dużym cierpieniem fizycz-nym i psychiczfizycz-nym pacjenta i jego najbliższych.