• Nie Znaleziono Wyników

DATA 5. PODPIS

W dokumencie Naokoło Świata, 1938, nr 176 (Stron 30-48)

W iekopomną, jak się rzekło, za-.. , <#

sługą pana Konstantynopolitańczy- kowskiego jest p odjęiie ak cji — ja k sam ją nazwał generalizacji dla sanacji organizacji adm inistracji.

Ten wielki umysł, zawsze w ru ­ chu, zawsze pełen inicjatyw y spo­

strzegł, że ilekroć w ypidm e mu wysłać pismo, dokument, notę, ty- lekroć kładzie on ten sam podpis, swój własny. Spostrzeżenie to ol­

śniło pana K. i otworzyło mu oczy na nieprodukcyjną stratę czasu.

Szybko usiadł i obliczył, że gdyby m iał na blankiecie gotowe, w ydru­

kowane nazwisko, oszczędziło by mu to 2 m inuty, 45 sekund i 3/10 dziennie, ergo 1 godzinę, 852" 5/10 miesięcznie, ergo 13 bitych godzin 46‘30‘‘ rocznie.

„Czas to forsa“... Licząc najm niej godzinę takiej pracy 8 złotych, wy­

drukow any podpis oszczędzi mu dokładnie sto dziesięć złotych z groszami rocznie.

K alkulacja pana K. była logicz­

na i mocna ja k żelazo - betonowe

rusztowanie. Skoro tyle zaoszczę­

dził na głupim podpisie, może prze­

cież wygrać na czysto upraszczając sprawę daty. Jak wiadomo, te sa­

me daty bezmyślnie pow tarzają się w każdym kalendarzu. Pan K. w pa­

da na pomysł sporządzenia sobie gotowych blankietów z nadrukiem 1-y styczeń, 2. styczeń, 3. styczeń i td. Spraw a zaczęła się kompliko­

wać coraz bardziej, kiedy pan K.

nakłonił umysł do pogłębienia ca­

łej tej w spaniałej inicjatyw y. Bo przecież jasne ja k słońce, że skoro w ynalazek genialnie uprościł pod­

pisy i daty, analogicznie może ula (wić kwestię adresatów i adresów W eźmy, dla przykładu, przedsię biorstwo, w którym p racu je czte rcch szefów: pp. M. Pipsztycki, M Bumsztycki, M. Siupsztycki i M Dupsztycki. Otrzymamy w ten spo sób kilka tuzinów i rodzajów blan kictów zaadresow anych: 1. „M, Pipsztycki do M. Bumsztvckiego“, 2. „M. Kupsztycki do M.

Siupsztyc-f ALA D R U K C W RACJONAINYTH

s

Dupsztyckiego“, 4. „M. Siupsztycki do M. Pipsztyckicgo“, 5. ,.M. Smp- szlycki do M. Dupsztyckiego“ etc.

Mnożąc 48 rodzajów blankietów przez 365 otrzym am y 17.520 różne­

go rodzaju gotowiutcńkicli druków.

Proste i nieskomplikowane, praw ­ d a? Przedsiębiorstw, z którymi pan obliczenia ilości różnorakich blan­

kietów.

Pan K. jest dum ny z wynalazku.

Pokazał mi swoje archiw um . W ziął m nie kordialnie pod pachę i za­

prowadził do ogromnej sali pod nazwij „Sali druków racjonal­

nych“. Dziesiątki, setki i tysiące pólek w należytym porządku strze­

że miliony blankietów i druków.

Pięciu specjalnie delegowanych w tym celu urzędników ma sohie po- r uczoną klasyfikację i rozdział druków.

— Muszę dodać — w yjaśnił uprzejm ie pan K. — że w każdym biurze zainstalowany jest specjal­

ny telefon, który m a bezpośrednią kom unikację z tą salą; kiedy za- , chodzi potrzeba napisania listu, moi szefowie w ydają telefoniczną dyspozycję, pięciu urzędników rzu­

ca się do szaf i po chwili wyszuku­

j ą potrzebny blankiet z datą, pod­

pisem i adresatem . Przesyła go się za pośrednictwem tuby pneum a­

tycznej. Dzięki temu systemowi, jak pan widzi, tam gdzie w innym biurze traci się niepotrzebnie dzie­

sięć słów, u nas wystarczy najw y­

W yszedłem prawdziwie oszoło­

miony. cm»

M a ria S c h u b e r t F o t. P o li k i T o b it

D w i e p r z y j a c i ó ł k i i l o t n i k

Poród rozpoczął się nad ranem.

Zaciskając szczęki Lusia niewy­

raźnie zawołała M urkę, a gdy la u- niosła z nad poduszki rozczochraną głowę oświadczyła je j, że już czas i że trzeba się ubierać.

Zaspana M urka narazie nic nie

w idziała: wywróciła taboret, stłu­

kła filiżankę i nie mogła znaleźć pantofli.

O, ja nieszczęśliwa — zawo­

łała Lusia. — Że też obarczył mnie lióg taką idiotką.

Uczucie złości do całego świata

napełniało całą je j istotę. No i pro­

szę, w ja l'i sposób ona teraz będzie mogła dostać się do m iasta? Pocią­

gi jeszcze nic idą, na autobus też za wcześnie. Inne — to chociaż m ę­

ża m ają, a ja k nie męża to przy­

n ajm niej kogoś, kto się ni.ni zao­

piekuje ja k się należy, a ona, Lu- sia, kogo? Tę krctynkę z utlenioną grzywką. A niech was wszyscy dja- bli.

Krzywiąc się z bólu, z grym asem złości i cierpienia na twarzy, opie­

ra ją c się na ram ieniu Murki Lusia wyszła na szosę. Ogromne miasto, pokryte drżącą poranną mgłą wid­

niało na horyzoncie. Pachniało świeżością, krótkotrw ałym nocnym deszczykiem, młodą zielenią liści.

W ilgotna szosa błyszczała.

— Połóż się tu na trawce — po­

wiedziała Murka, a ja będę maszy­

ny zatrzymywać. Może któraś pod­

wiezie.

Zza zakrętu drogi wyskoczył w ła­

śnie m alutki samochodzik. Pierw ­ sze prom ienie słońca odbijały się w szybach okien. M urka niezdecy­

dowanie podniosła rękę. Maszyna natychm iast zaham ow ała i przysta­

nęła.

— Oooh... — zajęczała Lusia, chcąc wzbudzić współczucie u szo­

fera — Oooh...

Z maszyny wysiadł młodzieniec średniego wzrostu z naszywkam i lotnika. Jego duże błękitne oczy spoglądały ze współczuciem i prze­

strachem jednocześnie. Lusia usły­

szała jego słowa:

Też numer... Rzeczywiście...

Ależ naturalnie, podwiozę...

A gdy Lusia znów jęknęła, lot­

nik skrzywił się tak, jak b y to jego zabolało i cieniutkim głosikiem po­

prosił:

— Proszę, dowieziemy was, pro­

szę...

W reszcie ulokowali się, lotnik przym knął drzwiczki i ostrożnie za­

puścił motor. Słońce i w iatr ude­

rzały w twarz kusi, która poczuła pew ną ulgę. Nie przestaw ała .jed­

nak jęczeć na wszelki wypadek, a głównie poto aby lotnik wiedział co to znaczy rodzic.

— A gdzież jest je j mąż? — za­

pytał lotnik Murkę, Lecz Lusia u- słyszała pytanie i odpowiedziała sama.

— Ooo — zajęczała — znajdziesz go teraz, cholerę... Ooo... nu... on od alim entów zwiał... Oj, nic mogę... A my nic... posługaczki... bez pokoi u...

oo..„ a on pięćset czterdzieści trzy miesięcznie... ooo...

Koło szpitala lotnik zatrzym ał au­

to i krzywiąc się pomógł sanitar- juszowi zanieść Lusię do poczekal­

ni. Potem wziąwszy Murkę na bok, zapytał:

Pieniędzy, oczywiście, niema ani kopiejki?

— No lak, ani jed n ej, — towa­

rzyszu, — zełgała Murka, doskona­

le wiedząc, że Lusia ma trzysta ru­

bli swoich i że „micslkom “ wydał je j jeszcze dwieście. Lecz na wszel­

ki wypadek skłam ała, że nawet pie­

luszek niema za co kupić.

— Proszę, weźcie to, — powie­

dział, zaczerwieniwszy się lo tn ik .—

W ięcej nie m am przy sobie. Tu jest sto rubli. A tu mój telefon na wszelki wypadek. Nazywam się Parchom cnko.

Lotnik zasalutował i odszedł, zaś M urka postanowiła, żc tych stu ru­

bli nie odda Lusi i żc kupi sobie za to sandałki. Lusia znów zajęczała.

W szedł sanitariusz i powiedział:

— Też, rozgdakala się...

W dniu przyjęć lotnik niespo­

dziewanie przyszedł odwiedzić Agu­

się i przyniósł pudełko cukierków, bukiet narcyzów i pakiet z w ypraw ­ ką dla dziecka. Lusia, ładniutka, z w argam i wymalowanymi w kształ­

cie serduszka, karm iła noworodka i kokieteryjnie robiąc oko, opowia­

dała półgłosem: koniecznie domyśli się o pochodze­

niu tych sandałków.

Lotnik milczał i uśm iechał się, pokazując oślepiająco białe zęby.

Na podbródku miał dołeczek, a ko­ lotnika i rozpromienioną Lusię.

Odchodząc lotnik powiedział:

— Słuchajcie, obywatelcczko, nic pogniewacie się na mnie? Zarabiam dużo a teraz przyznano mi nagro­

dę...

Po odejściu lotnika Lusia nagłe, niespodziewanie dla sam ej siebie, ulegając jedynie pragnieniu bveia taką samą m atką i żoną, jak inne potem rozrzewnionej Murki pokry­

ło się kropelkam i potu. Obgryzając paznokcie M urka zaszeptała:

— Otóż to właśnie. Słusznie... m ą­ takiego? Dlaczego oskarżony? Tak niewyraźnie napisane i sekretarza niema... Nigdy mnie nic sądzono...

warzysz człowieka zamordował, albo jakiegoś k asjera ograbił?

Lotnik uśm iechnął się z roztar­

gnieniem, potem uniósł koronkę,

którą była przykryta twarz dziec­

ka i powiedział:

— Zupełnie m atka, co?

— To jeszcze zobaczymy — zna­

cząco odparła Murka.

— A co, znalazł się ojciec — prędko zapytał lotnik. — Może jest tutaj ? Pokażcie mi go...

— Pokażemy, pokażemy... — po­

wiedziała Murka.

Na oczacli Lusi wystąpiły łzy wstydu.

Po przerwie wszystkich popro­

szono do sali posiedzeń. S tarając się nie rozglądać wokoło, Lusia oświadczyła, że lotnik

Parcliomen-ko jest ojcem dziecka i że nie chce dobrowolnie płacić, więc ona jest zmuszona... tu Lusia rozpłakała się, lecz sąd nic zwrócił na to uwagi, było to przecież zupełnie natural- ncm. W racając na m iejsce Lusia niechcący spojrzała na lotnika Par- chomenko: lotnik się uśmiechał.

Spytano Murkę.

— A cóż, — powiedziała — jak jedzie do siebie to do nas zawsze wstąpi, bardzo wygodnie, po dro­

dze... Ja oczywiście do koleżanki idę, a oni tam sobie...

Lotnik Parchomcnko, — po­

wiedział ;:ędzia. — Poproszę tutaj.

Wasze nazwisko jest Parchom en- — linię — Eugeniusz?

ko? — Nic, — odparł lotnik. Nie

Eu-— Tak jest Eu-— odparł lotnik. geniusz, ale Eugenia.

K !■

■veV f

i

3

3

Salę wypełniła cisza.

Lotnik milczał. Pieprzyk koło jego ust wyraźnie drgał.

— Zaraz, zaraz, — powiedział sędzia, jakto... Pogrzebał w papie­

rach, poprosił lotnika o paszport, a potem napił się wody. W sali na­

razić pocichu a potem coraz głoś­

niej rozlegał się śmiech. Lotnik stal nieruchomo, ja k posąg. Lusia krzyknęła nagle i zostawiwszy dziecko wybiegła z sali.

Lotnik znalazł ją w ciemnym kąciku korytarza. Lusia płakała, wtuliwszy głowę w ram iona. Cia­

łem je j wstrząsały dreszcze.

— Odejdź, — krzyknęła, myśląc że to Murka, — Odejdź, cholero...

Miękko i silnie lotnik zwrócił ją

N o w e z a s t o s o w a n i e psa w prze

/

. . . J A K O W Y C i £ R A C Z K A

ku sobie. Lusia odepchnęła go, krzyknęła i znów zatrzęsła się.

— Idź, weź dziecko, — powie­

dział lotnik. Albo może ja przy- ; niosę?

— Do diabła! Do diabła!

Lotnik pokręcił głową.

—Słuchaj, Lusia, — powiedział.

Dosyć tego. O co, napraw dę? Po­

stąpiłaś źle, brzydko.

I,usia płakała.

Lotnik przyniósł spokojnie śpią­

ce dziecko i powiedział:

— Będziemy go razem dźwigać, dobrze? Niech go diabli wezmą, ojca. Co? A ja narazić jeszcze nie mam swojego...

Lusia zalkala jeszcze głośniej.

J. G e rm a n u Z rosyjskiego przełożyła

H elen a B y c h o w sk a

yśle i w użytku d o mo wy m

J A k o P £ z .ą D z . iw o

ilu s tr . M. C M iolitiika

K O R Z E N I E

I.

Wył to poniedziałkowy wieczór w końcu lipca. Pam ela H ilary wró­

ciwszy z posiedzenia komitetu, włożyła klucz do drzwi m ieszkania w Cow Lane, które dzieliła z F ra n ­ ces C arr i weszła do ciemnego i ciepłego hallu.

Z pokoju na praw o doszedł ją 8łos: „Chodź kochanie, tw oja pap­

ka gotowa“.

Pamela weszła do pokoju na p ra­

wo, był to miły, na sposób oxfordz- ki urządzony pokój, z bronzowymi obiciami i zielonymi firankam i, je ­ szcze z czasów szkolnych obu ko­

biet, sztychy Dü rera i wazon z pa­

chnącym groszkiem i Francess C arr, gotująca chich z m lekiem na gazie. Trzydziesto ośmioletnia Frances była drobna, m iała miłą, smagłą twarz i wesoły uśmiech.

Starsza o rok Pam ela była wysoka, prosta i blada, m iała popielato- bronzowe włosy, gładko zczesane z szerokiego i białego czoła. Szare

je j oczy patrzyły na świat przez pince-nez bystro i miło. Dystyngo­

w ana Pam ela była doskonale wy­

chowana, nigdy nie traciła pano­

w ania nad sobą, nie ran iła uczuć drugich, ani nic odsłaniała włas­

nych. Zaradna, była najlepszym organizatorem w Hoxton, co wiele znaczy: Hoxton bowiem potrzebo­

w ał i zakładał wiele n ajro zm ait­

szych organizacji. Niektórzy narze­

kali na niemożność poznania P a ­ meli i przebicia się przez je j pan­

cerz. Jednak Frances C arr znała ją dobrze.

Frances przygotowała dla Pam e­

li stos poduszek w głębokim fote­

lu.

„Oprzyj się wygodnie staruszko, zaraz podam ci papkę“.

Frances podała Pam eli dymiącą wazę i poczęła zdejm ow ać p rzy ja­

ciółce buciki, zastępując je ranny­

mi mokasynami. W ten sposób m atkow ały jed n a drugiej od So- m erville od osiemnastu lat. Miały

taki sam instynkt m acierzyński, jeżeli nie dolegliwy ciężar nawet, ja k wiele kobiet. „Ot tuk sobie..." Pam ela przeszła 1

„Jak ci dziś poszło? Jak a była nad panią Cox z półuśmiechem, pani Cox?“ Mogłoby być gorzej... Spójrz tutaj

Pani Cox była prezeską kom i te- F rank, co do funduszu bibliote­

ki. Wszyscy członkowie komite- ki....“

tów wiedzą, że prezes, lub prezes- Nagle zadźwięczał w domu ka stanowią łaskotliwy problem, dzwonek u drzwi frontowych.

Franccs rzuciwszy szybko „do licha“ pow iedziała: „Dobrze, zoba­

czę kto to. Jeżeli to z Opieki, lub Kursów dla Dorosłych, lub z bi­

blioteki, to go odeślę. Dziś wieczór nie możesz załatw iać więcej spraw “.

Franccs podeszła do drzwi, w których stała Nan H ilary; je j gięt­

ka, sm ukła i delikatna sylwetka odcinała się ostro na tle oświetlo­

nej gazem ulicy.

„() Nan... Co za późna wizyta.

Tak, Pam ela jest w domu, wróciła właśnie z posiedzenia komitetu, zmęczona śm iertelnie, zwłaszcza, że przez cały tydzień m iała newral- gię. N apraw dę nic może siedzieć za długo. Jednak wejdź, proszę“.

Nan weszła do pokoju, m rużąc

n.

oczy w świetle gazowym. Pochy­

liwszy się, ucałowała Pamelę i zwinąwszy się w trzcinowym krze­

śle ziewnęła. .

„Noc jest wilgotna i w strętna.

Nic, za jedzenie dziękuję, jad łam już obiad, po którym byłam tak znudzona, że przyszłam tu taj, by

skrócić sobie czas... Kiedy bierze­

cie urlop? Już czas“.

„Pam ela wyjeżdża w następnym tygodniu“ odrzekła Franccs, poda­

jąc Nan papierosa.

„Przeciw nie“ oponowała Pam e­

la „to Franccs bierze w przyszłym tygodniu urlop. Mój przypada w tym roku na wrzesień“.

— Omówiłyśmy wszystko Pam, wiesz o tym. Przyrzekłaś solennie wziąć urlop w sierpniu, jeżeli tyl­

ko powróci new ralgia, a tak się stało. Nakłoń ją Nan, by w yjecha­

ła zaraz.

— Nic zrobi tego prędzej, jeże­

li ja poproszę ją o to' — leniwie rzekła Nan. W spółzawodnictwo w poświęcaniu się pomiędzy Pam elą a Franccs nudziło ją. Nie było te­

mu końca. Kobiety są tak przera­

żająco altruistyczne, muszą dawać, dawać, dawać coś zawsze. N atural­

nie kobiety o typie m atkującym , ja k te dwie właśnie. Zawsze m u­

szą kogoś pielęgnować, układać do snu, karm ić m lekiem i chichem, oraz strzec od zmęczenia.

— Powinny się tak opiekować

swymi dziećmi, m yślała szybko nie uzewnętrzniały swych uczuć, były przyzwoite, cienkie, bezpo­

średnie i bystre, chociaż nieco nu­

dne, gdy zaczynały mówić o głup­

stwach z pierwszego, czy ostatnie­

go roku w Oxfordzie, albo co dzia­

ło się na zebraniach literackich.

Niektórzy przeżyw ają powtórnie życie, inni przechodzą nad nim do porządku, zostaw iając przeszłość za sobą. Pam ela i Frances były cał­

kiem all right, tylko to w zajem ne matkowanie...

Jakże szczęśliwe są obie w swej pożytecznej i kom petentnej pracy i oddanej przyjaźni, osiągnęły kon­

takt z życiem, kontakt trwały. P a­

mela pomimo newralgii prom ieniu­

je spokojem i pozbawionym zaro­

zumiałości poczuciem dopięcia swe­

go. Nan szuka wciąż gorączkowo.

Jej kontakt z życiem nic jest trw a­

ły, tylko niespodziewany, żywotny i przem ijający: ogniwa jego la­ czasie rozmowy, ostrzegając, by nie siedziały za długo. Po wyjściu wszystko, przytem te ustawicznie załam ujące się nastroje Bodncy‘a. bezapelacyjnie poza swą tarczę.

„W granicach rozsądku tak. Gdy

Pam ela spoważniała. „Ogólnie biorąc, czuję się szczęśliwa. Robi

jest szalenie interesujące i pod­

niecające. Oczywiście jest takie.

Jednak pragnę czegoś stałego w nim. Ty Pam zdobyłaś to od pew­

nego stopnia“.

Nan urw ała, rozm yślając d alej:

„Zdobyła E rances. To jest stałe. To będzie trwać. Pam ela jest zakotwi­

czona. Wszyscy z kim m am do czy­

nienia, zarówno kobiety, ja k i męż­

czyźni, nie są zakotwiczeni. Są po­

budzający, ale to co innego“.

Patrzyły na siebie w milczeniu.

W reszcie Pam ela odezwała się:

Wyglądasz m izernie N an“.

„Ee — Nan rzuciła resztkę pa­

pierosa do kominka. Mam się cał­

kiem dobrze. Jestem tylko przem ę­

czona, dużo myślałam . To mi nic służy... D ziękuję ci Pam . Pomogłaś mi zdecydować się. Lubię cię dodała beznam iętnie, lubię cię, bo jesteś praw dziwą gentlewoman.

Nie zadajesz pytań, ani nic wści- biasz nosa w sprawy drugich.

Większość ludzi postępuje w ten sposób“.

„Nic zgadzam się“ rzekła Pam e­

la. Może większość, ale nie przy­

zwoitych ludzi“.

„Przeważnie ludzie nie są przy­

zwoici. W ydaje ci się, że jest ina­

czej. Nie przebywałaś w moim oto­

czeniu, ani w Rosalind. Żyjesz jesz­

cze Oxfordem i wszystko traktu­

jesz w myśl tam tejszych m anier i zasad. Nie doświadczyłaś plotko­

wania, przesiewającego wszystko i tych, którzy polują na ukryte spra­

wy drugich, a potem rzucają nimi dla żartu, ja k piłkam i tennisowy- m i“.

„Znam Rosalind“.

„Rosalind nie jest jedyna, cho­

ciaż wystarcza. Choć raz przyła­

pałam cię na powiedzeniu czegoś uczciwego, ale nieżyczliwego o Ro­

salind, a to już coś znaczy. Życzy­

łabym sobie Pam , abyś nic była tak chytra kochanie“.

W tej chwili powróciła F rances w szlafroku, kasztanow ate w arko­

cze nadaw ały je j wygląd osoby

Dobranoc. Dobranoc Franccs. Zła­

pię autobus na rogu. Dobranoc“.

Drzwi zam knęły się za Nan, odo­

sobnią jąc przyjaciółki w ich przy­

jaźni i zakotwiczonym spokoju.

III.

Nan szła na róg ulicy do autobu­

su, gwiżdżąc cicho wśród nocy. Na widok przesuw ającej się przed jej oczyma świetlnej okazałości Lon­

dynu, serce je j podnosiło się i śpie­

wało, ja k ptak. Dziwne, fantasty­

czne, najdroższe życie, bardziej gorzkie ou mocnej herbaty, kwaś­

„Zapomnij o swym człowieczeń­

stwie,

Niccli celem w całym twym jeste­

stwie Będzie cel prostego drzewa,

\Vrosłego korzeniem w spokojnie m arzenie...“ skomplikowanego i nieustalonego charakteru. Korzenie. Pani Hilary jest w ydarta z gruntu...

„Jestem ja k m atka. Myśl ta by­

ła dla Nan koszmarem. Nie pod względem intelektualnym , ponie­

waż m a wyostrzony i subtelny umysł, mocny i cienki, a umysł pa­

ni Hilary był bezkształtny, nie roz­

winięty i pogmatwany. Od kogo jed n ak jeśli nic od m atki wzięła swe napady czarnej melancholii, błędne i nieodpowiedzialne rado­

ści, nam iętny gniew, ostrą zazdrość

niała niebezpieczny przedmiot, w pędzie szukając schronienia. Przed­

ostatni week end w W indover był

podobny do zabawy w chowanego..

Potem w yjecnała bez ostrzeżenia, a B arry przyjechaw szy tam , nie zastał je j. Nie chciała go spotkać, zanim się nie zdecyduje, teraz jest zdecydowana.

Jakże niedobraną parę pod wie­

loma względami stanowią, czy bę­

dzie im zabawnie z sobą? Niedo­

brani!... Czy to ważne? Jego dziw­

ny, m iękki, śm iejący się głos brzm iał w uszach Nan, jego szczu­

pła, m ądra i wesoła twarz prze­

pływała na m knącej fali nocy. Je­

go nieporzędne i nietrw ałe u b ra­

nie, kieszenie na pchane książkam i, papieram i, tytoniem, okulary zo­

staw iające czerwone ślady po oby­

dwu stronach nosa, jego łatwo bu­

rzące się włosy — wszystko to po­

grążało się dla niej w jak iś nie­

skończony absurd, w bezkresne i rozkoszne kochanie Barry, który m iał ja zakorzenić w życiu.

Za dwa dni wy j edzie do

Korn-walii. W ynajm ie osobny pokój w Marazion, skończy książkę, będzie się kąpać, leżeć na słońcu, jeżeli tylko będzie można, spać, jeść i pić.

Nie m a niczego lepszego na świę­

cie, nad własne towarzystwo, wów­

czas można być poprostu zw ierząt­

kiem. Za m iesiąc przyj edzie Gerda i Kay, będą jeździć row eram i wzdłuż wybrzeża, a Nan zaprosi Barry, a kiedy przyj edzie, pozwo­

li 11111 wypowiedzieć to, co zechce.

Nic będzie się bronić, ani ukrywać.

Tam na zielonym wybrzeżu Korn- walii wypowiedzą się, uchwycą to mocno, zakorzenią się, staną się ludźmi, a zarazem chodzącymi drzewami, zakorzenionymi w spo­

kojnym m arzeniu. M arzenie? Nie rzeczywistość! M arzeniem jest świat i jego ślizgające się cienie, śpiesznie m igające błyski i piękno, które rozrywa serca. Świat, w któ­

rym się człowiek błąka, ja k dziec­

ko uganiające za motylem, który

albo się wymknie, albo złapany — kruszy się w proch w zaciskają­

cych go rękach. Uchwycić coś trw a­

łego i stałego! O B a rry ! Jeszcze tylko kilka tygodni m arzeń, ślizga­

jących się złotych cieni i fa lu ją ­ cych świateł a potem rzeczywi­

stość! Czy mogę napisać „Drogi Barry! Czy wiesz, że możesz po­

prosić o m oją rękę?" Niemożliwe.

A zresztą, poco się tak śpieszyć.

Lepiej mieć jeszcze kilka tygodni wesołych i miłych m arzeń. Będą ostatnie.

Czy B arry trwoni i rozprasza swą miłość dokoła, ja k ja m oją?

Prawdopodobnie tak, a może nie.

Kto dba o t o ? Może kiedyś powie­

my sobie o tym wszystkim, a może nie. Cóż to ma za znaczenie? Ko­

cha się — to m ija i znowu się ko­

cha. Serce lamie się i potem n a­

p raw ia: łam ią się serca drugich, lecz i one się leczą. Oto — inler aha — czym jest życic! Jeżeli ze­

chcesz usłyszeć pewnego dnia hi­

storię mojego życia, będziesz ją miał, chociaż życie nic n ad aje się

storię mojego życia, będziesz ją miał, chociaż życie nic n ad aje się

W dokumencie Naokoło Świata, 1938, nr 176 (Stron 30-48)

Powiązane dokumenty