W iekopomną, jak się rzekło, za-.. , <#
sługą pana Konstantynopolitańczy- kowskiego jest p odjęiie ak cji — ja k sam ją nazwał generalizacji dla sanacji organizacji adm inistracji.
Ten wielki umysł, zawsze w ru chu, zawsze pełen inicjatyw y spo
strzegł, że ilekroć w ypidm e mu wysłać pismo, dokument, notę, ty- lekroć kładzie on ten sam podpis, swój własny. Spostrzeżenie to ol
śniło pana K. i otworzyło mu oczy na nieprodukcyjną stratę czasu.
Szybko usiadł i obliczył, że gdyby m iał na blankiecie gotowe, w ydru
kowane nazwisko, oszczędziło by mu to 2 m inuty, 45 sekund i 3/10 dziennie, ergo 1 godzinę, 852" 5/10 miesięcznie, ergo 13 bitych godzin 46‘30‘‘ rocznie.
„Czas to forsa“... Licząc najm niej godzinę takiej pracy 8 złotych, wy
drukow any podpis oszczędzi mu dokładnie sto dziesięć złotych z groszami rocznie.
K alkulacja pana K. była logicz
na i mocna ja k żelazo - betonowe
rusztowanie. Skoro tyle zaoszczę
dził na głupim podpisie, może prze
cież wygrać na czysto upraszczając sprawę daty. Jak wiadomo, te sa
me daty bezmyślnie pow tarzają się w każdym kalendarzu. Pan K. w pa
da na pomysł sporządzenia sobie gotowych blankietów z nadrukiem 1-y styczeń, 2. styczeń, 3. styczeń i td. Spraw a zaczęła się kompliko
wać coraz bardziej, kiedy pan K.
nakłonił umysł do pogłębienia ca
łej tej w spaniałej inicjatyw y. Bo przecież jasne ja k słońce, że skoro w ynalazek genialnie uprościł pod
pisy i daty, analogicznie może ula (wić kwestię adresatów i adresów W eźmy, dla przykładu, przedsię biorstwo, w którym p racu je czte rcch szefów: pp. M. Pipsztycki, M Bumsztycki, M. Siupsztycki i M Dupsztycki. Otrzymamy w ten spo sób kilka tuzinów i rodzajów blan kictów zaadresow anych: 1. „M, Pipsztycki do M. Bumsztvckiego“, 2. „M. Kupsztycki do M.
Siupsztyc-f ALA D R U K C W RACJONAINYTH
s
Dupsztyckiego“, 4. „M. Siupsztycki do M. Pipsztyckicgo“, 5. ,.M. Smp- szlycki do M. Dupsztyckiego“ etc.
Mnożąc 48 rodzajów blankietów przez 365 otrzym am y 17.520 różne
go rodzaju gotowiutcńkicli druków.
Proste i nieskomplikowane, praw d a? Przedsiębiorstw, z którymi pan obliczenia ilości różnorakich blan
kietów.
Pan K. jest dum ny z wynalazku.
Pokazał mi swoje archiw um . W ziął m nie kordialnie pod pachę i za
prowadził do ogromnej sali pod nazwij „Sali druków racjonal
nych“. Dziesiątki, setki i tysiące pólek w należytym porządku strze
że miliony blankietów i druków.
Pięciu specjalnie delegowanych w tym celu urzędników ma sohie po- r uczoną klasyfikację i rozdział druków.
— Muszę dodać — w yjaśnił uprzejm ie pan K. — że w każdym biurze zainstalowany jest specjal
ny telefon, który m a bezpośrednią kom unikację z tą salą; kiedy za- , chodzi potrzeba napisania listu, moi szefowie w ydają telefoniczną dyspozycję, pięciu urzędników rzu
ca się do szaf i po chwili wyszuku
j ą potrzebny blankiet z datą, pod
pisem i adresatem . Przesyła go się za pośrednictwem tuby pneum a
tycznej. Dzięki temu systemowi, jak pan widzi, tam gdzie w innym biurze traci się niepotrzebnie dzie
sięć słów, u nas wystarczy najw y
W yszedłem prawdziwie oszoło
miony. cm»
M a ria S c h u b e r t F o t. P o li k i T o b it
D w i e p r z y j a c i ó ł k i i l o t n i k
Poród rozpoczął się nad ranem.
Zaciskając szczęki Lusia niewy
raźnie zawołała M urkę, a gdy la u- niosła z nad poduszki rozczochraną głowę oświadczyła je j, że już czas i że trzeba się ubierać.
Zaspana M urka narazie nic nie
w idziała: wywróciła taboret, stłu
kła filiżankę i nie mogła znaleźć pantofli.
O, ja nieszczęśliwa — zawo
łała Lusia. — Że też obarczył mnie lióg taką idiotką.
Uczucie złości do całego świata
napełniało całą je j istotę. No i pro
szę, w ja l'i sposób ona teraz będzie mogła dostać się do m iasta? Pocią
gi jeszcze nic idą, na autobus też za wcześnie. Inne — to chociaż m ę
ża m ają, a ja k nie męża to przy
n ajm niej kogoś, kto się ni.ni zao
piekuje ja k się należy, a ona, Lu- sia, kogo? Tę krctynkę z utlenioną grzywką. A niech was wszyscy dja- bli.
Krzywiąc się z bólu, z grym asem złości i cierpienia na twarzy, opie
ra ją c się na ram ieniu Murki Lusia wyszła na szosę. Ogromne miasto, pokryte drżącą poranną mgłą wid
niało na horyzoncie. Pachniało świeżością, krótkotrw ałym nocnym deszczykiem, młodą zielenią liści.
W ilgotna szosa błyszczała.
— Połóż się tu na trawce — po
wiedziała Murka, a ja będę maszy
ny zatrzymywać. Może któraś pod
wiezie.
Zza zakrętu drogi wyskoczył w ła
śnie m alutki samochodzik. Pierw sze prom ienie słońca odbijały się w szybach okien. M urka niezdecy
dowanie podniosła rękę. Maszyna natychm iast zaham ow ała i przysta
nęła.
— Oooh... — zajęczała Lusia, chcąc wzbudzić współczucie u szo
fera — Oooh...
Z maszyny wysiadł młodzieniec średniego wzrostu z naszywkam i lotnika. Jego duże błękitne oczy spoglądały ze współczuciem i prze
strachem jednocześnie. Lusia usły
szała jego słowa:
Też numer... Rzeczywiście...
Ależ naturalnie, podwiozę...
A gdy Lusia znów jęknęła, lot
nik skrzywił się tak, jak b y to jego zabolało i cieniutkim głosikiem po
prosił:
— Proszę, dowieziemy was, pro
szę...
W reszcie ulokowali się, lotnik przym knął drzwiczki i ostrożnie za
puścił motor. Słońce i w iatr ude
rzały w twarz kusi, która poczuła pew ną ulgę. Nie przestaw ała .jed
nak jęczeć na wszelki wypadek, a głównie poto aby lotnik wiedział co to znaczy rodzic.
— A gdzież jest je j mąż? — za
pytał lotnik Murkę, Lecz Lusia u- słyszała pytanie i odpowiedziała sama.
— Ooo — zajęczała — znajdziesz go teraz, cholerę... Ooo... nu... on od alim entów zwiał... Oj, nic mogę... A my nic... posługaczki... bez pokoi u...
oo..„ a on pięćset czterdzieści trzy miesięcznie... ooo...
Koło szpitala lotnik zatrzym ał au
to i krzywiąc się pomógł sanitar- juszowi zanieść Lusię do poczekal
ni. Potem wziąwszy Murkę na bok, zapytał:
Pieniędzy, oczywiście, niema ani kopiejki?
— No lak, ani jed n ej, — towa
rzyszu, — zełgała Murka, doskona
le wiedząc, że Lusia ma trzysta ru
bli swoich i że „micslkom “ wydał je j jeszcze dwieście. Lecz na wszel
ki wypadek skłam ała, że nawet pie
luszek niema za co kupić.
— Proszę, weźcie to, — powie
dział, zaczerwieniwszy się lo tn ik .—
W ięcej nie m am przy sobie. Tu jest sto rubli. A tu mój telefon na wszelki wypadek. Nazywam się Parchom cnko.
Lotnik zasalutował i odszedł, zaś M urka postanowiła, żc tych stu ru
bli nie odda Lusi i żc kupi sobie za to sandałki. Lusia znów zajęczała.
W szedł sanitariusz i powiedział:
— Też, rozgdakala się...
W dniu przyjęć lotnik niespo
dziewanie przyszedł odwiedzić Agu
się i przyniósł pudełko cukierków, bukiet narcyzów i pakiet z w ypraw ką dla dziecka. Lusia, ładniutka, z w argam i wymalowanymi w kształ
cie serduszka, karm iła noworodka i kokieteryjnie robiąc oko, opowia
dała półgłosem: koniecznie domyśli się o pochodze
niu tych sandałków.
Lotnik milczał i uśm iechał się, pokazując oślepiająco białe zęby.
Na podbródku miał dołeczek, a ko lotnika i rozpromienioną Lusię.
Odchodząc lotnik powiedział:
— Słuchajcie, obywatelcczko, nic pogniewacie się na mnie? Zarabiam dużo a teraz przyznano mi nagro
dę...
Po odejściu lotnika Lusia nagłe, niespodziewanie dla sam ej siebie, ulegając jedynie pragnieniu bveia taką samą m atką i żoną, jak inne potem rozrzewnionej Murki pokry
ło się kropelkam i potu. Obgryzając paznokcie M urka zaszeptała:
— Otóż to właśnie. Słusznie... m ą takiego? Dlaczego oskarżony? Tak niewyraźnie napisane i sekretarza niema... Nigdy mnie nic sądzono...
warzysz człowieka zamordował, albo jakiegoś k asjera ograbił?
Lotnik uśm iechnął się z roztar
gnieniem, potem uniósł koronkę,
którą była przykryta twarz dziec
ka i powiedział:
— Zupełnie m atka, co?
— To jeszcze zobaczymy — zna
cząco odparła Murka.
— A co, znalazł się ojciec — prędko zapytał lotnik. — Może jest tutaj ? Pokażcie mi go...
— Pokażemy, pokażemy... — po
wiedziała Murka.
Na oczacli Lusi wystąpiły łzy wstydu.
Po przerwie wszystkich popro
szono do sali posiedzeń. S tarając się nie rozglądać wokoło, Lusia oświadczyła, że lotnik
Parcliomen-ko jest ojcem dziecka i że nie chce dobrowolnie płacić, więc ona jest zmuszona... tu Lusia rozpłakała się, lecz sąd nic zwrócił na to uwagi, było to przecież zupełnie natural- ncm. W racając na m iejsce Lusia niechcący spojrzała na lotnika Par- chomenko: lotnik się uśmiechał.
Spytano Murkę.
— A cóż, — powiedziała — jak jedzie do siebie to do nas zawsze wstąpi, bardzo wygodnie, po dro
dze... Ja oczywiście do koleżanki idę, a oni tam sobie...
Lotnik Parchomcnko, — po
wiedział ;:ędzia. — Poproszę tutaj.
Wasze nazwisko jest Parchom en- — linię — Eugeniusz?
ko? — Nic, — odparł lotnik. Nie
Eu-— Tak jest Eu-— odparł lotnik. geniusz, ale Eugenia.
K !■■
■veV f
i
3
3
Salę wypełniła cisza.
Lotnik milczał. Pieprzyk koło jego ust wyraźnie drgał.
— Zaraz, zaraz, — powiedział sędzia, jakto... Pogrzebał w papie
rach, poprosił lotnika o paszport, a potem napił się wody. W sali na
razić pocichu a potem coraz głoś
niej rozlegał się śmiech. Lotnik stal nieruchomo, ja k posąg. Lusia krzyknęła nagle i zostawiwszy dziecko wybiegła z sali.
Lotnik znalazł ją w ciemnym kąciku korytarza. Lusia płakała, wtuliwszy głowę w ram iona. Cia
łem je j wstrząsały dreszcze.
— Odejdź, — krzyknęła, myśląc że to Murka, — Odejdź, cholero...
Miękko i silnie lotnik zwrócił ją
N o w e z a s t o s o w a n i e psa w prze
/
. . . J A K O W Y C i £ R A C Z K A
ku sobie. Lusia odepchnęła go, krzyknęła i znów zatrzęsła się.
— Idź, weź dziecko, — powie
dział lotnik. Albo może ja przy- ; niosę?
— Do diabła! Do diabła!
Lotnik pokręcił głową.
—Słuchaj, Lusia, — powiedział.
Dosyć tego. O co, napraw dę? Po
stąpiłaś źle, brzydko.
I,usia płakała.
Lotnik przyniósł spokojnie śpią
ce dziecko i powiedział:
— Będziemy go razem dźwigać, dobrze? Niech go diabli wezmą, ojca. Co? A ja narazić jeszcze nie mam swojego...
Lusia zalkala jeszcze głośniej.
J. G e rm a n u Z rosyjskiego przełożyła
H elen a B y c h o w sk a
yśle i w użytku d o mo wy m
J A k o P £ z .ą D z . iw o
ilu s tr . M. C M iolitiika
K O R Z E N I E
I.
Wył to poniedziałkowy wieczór w końcu lipca. Pam ela H ilary wró
ciwszy z posiedzenia komitetu, włożyła klucz do drzwi m ieszkania w Cow Lane, które dzieliła z F ra n ces C arr i weszła do ciemnego i ciepłego hallu.
Z pokoju na praw o doszedł ją 8łos: „Chodź kochanie, tw oja pap
ka gotowa“.
Pamela weszła do pokoju na p ra
wo, był to miły, na sposób oxfordz- ki urządzony pokój, z bronzowymi obiciami i zielonymi firankam i, je szcze z czasów szkolnych obu ko
biet, sztychy Dü rera i wazon z pa
chnącym groszkiem i Francess C arr, gotująca chich z m lekiem na gazie. Trzydziesto ośmioletnia Frances była drobna, m iała miłą, smagłą twarz i wesoły uśmiech.
Starsza o rok Pam ela była wysoka, prosta i blada, m iała popielato- bronzowe włosy, gładko zczesane z szerokiego i białego czoła. Szare
je j oczy patrzyły na świat przez pince-nez bystro i miło. Dystyngo
w ana Pam ela była doskonale wy
chowana, nigdy nie traciła pano
w ania nad sobą, nie ran iła uczuć drugich, ani nic odsłaniała włas
nych. Zaradna, była najlepszym organizatorem w Hoxton, co wiele znaczy: Hoxton bowiem potrzebo
w ał i zakładał wiele n ajro zm ait
szych organizacji. Niektórzy narze
kali na niemożność poznania P a meli i przebicia się przez je j pan
cerz. Jednak Frances C arr znała ją dobrze.
Frances przygotowała dla Pam e
li stos poduszek w głębokim fote
lu.
„Oprzyj się wygodnie staruszko, zaraz podam ci papkę“.
Frances podała Pam eli dymiącą wazę i poczęła zdejm ow ać p rzy ja
ciółce buciki, zastępując je ranny
mi mokasynami. W ten sposób m atkow ały jed n a drugiej od So- m erville od osiemnastu lat. Miały
taki sam instynkt m acierzyński, jeżeli nie dolegliwy ciężar nawet, ja k wiele kobiet. „Ot tuk sobie..." Pam ela przeszła 1
„Jak ci dziś poszło? Jak a była nad panią Cox z półuśmiechem, pani Cox?“ Mogłoby być gorzej... Spójrz tutaj
Pani Cox była prezeską kom i te- F rank, co do funduszu bibliote
ki. Wszyscy członkowie komite- ki....“
tów wiedzą, że prezes, lub prezes- Nagle zadźwięczał w domu ka stanowią łaskotliwy problem, dzwonek u drzwi frontowych.
Franccs rzuciwszy szybko „do licha“ pow iedziała: „Dobrze, zoba
czę kto to. Jeżeli to z Opieki, lub Kursów dla Dorosłych, lub z bi
blioteki, to go odeślę. Dziś wieczór nie możesz załatw iać więcej spraw “.
Franccs podeszła do drzwi, w których stała Nan H ilary; je j gięt
ka, sm ukła i delikatna sylwetka odcinała się ostro na tle oświetlo
nej gazem ulicy.
„() Nan... Co za późna wizyta.
Tak, Pam ela jest w domu, wróciła właśnie z posiedzenia komitetu, zmęczona śm iertelnie, zwłaszcza, że przez cały tydzień m iała newral- gię. N apraw dę nic może siedzieć za długo. Jednak wejdź, proszę“.
Nan weszła do pokoju, m rużąc
n.
oczy w świetle gazowym. Pochy
liwszy się, ucałowała Pamelę i zwinąwszy się w trzcinowym krze
śle ziewnęła. .
„Noc jest wilgotna i w strętna.
Nic, za jedzenie dziękuję, jad łam już obiad, po którym byłam tak znudzona, że przyszłam tu taj, by
skrócić sobie czas... Kiedy bierze
cie urlop? Już czas“.
„Pam ela wyjeżdża w następnym tygodniu“ odrzekła Franccs, poda
jąc Nan papierosa.
„Przeciw nie“ oponowała Pam e
la „to Franccs bierze w przyszłym tygodniu urlop. Mój przypada w tym roku na wrzesień“.
— Omówiłyśmy wszystko Pam, wiesz o tym. Przyrzekłaś solennie wziąć urlop w sierpniu, jeżeli tyl
ko powróci new ralgia, a tak się stało. Nakłoń ją Nan, by w yjecha
ła zaraz.
— Nic zrobi tego prędzej, jeże
li ja poproszę ją o to' — leniwie rzekła Nan. W spółzawodnictwo w poświęcaniu się pomiędzy Pam elą a Franccs nudziło ją. Nie było te
mu końca. Kobiety są tak przera
żająco altruistyczne, muszą dawać, dawać, dawać coś zawsze. N atural
nie kobiety o typie m atkującym , ja k te dwie właśnie. Zawsze m u
szą kogoś pielęgnować, układać do snu, karm ić m lekiem i chichem, oraz strzec od zmęczenia.
— Powinny się tak opiekować
swymi dziećmi, m yślała szybko nie uzewnętrzniały swych uczuć, były przyzwoite, cienkie, bezpo
średnie i bystre, chociaż nieco nu
dne, gdy zaczynały mówić o głup
stwach z pierwszego, czy ostatnie
go roku w Oxfordzie, albo co dzia
ło się na zebraniach literackich.
Niektórzy przeżyw ają powtórnie życie, inni przechodzą nad nim do porządku, zostaw iając przeszłość za sobą. Pam ela i Frances były cał
kiem all right, tylko to w zajem ne matkowanie...
Jakże szczęśliwe są obie w swej pożytecznej i kom petentnej pracy i oddanej przyjaźni, osiągnęły kon
takt z życiem, kontakt trwały. P a
mela pomimo newralgii prom ieniu
je spokojem i pozbawionym zaro
zumiałości poczuciem dopięcia swe
go. Nan szuka wciąż gorączkowo.
Jej kontakt z życiem nic jest trw a
ły, tylko niespodziewany, żywotny i przem ijający: ogniwa jego la czasie rozmowy, ostrzegając, by nie siedziały za długo. Po wyjściu wszystko, przytem te ustawicznie załam ujące się nastroje Bodncy‘a. bezapelacyjnie poza swą tarczę.
„W granicach rozsądku tak. Gdy
Pam ela spoważniała. „Ogólnie biorąc, czuję się szczęśliwa. Robi
jest szalenie interesujące i pod
niecające. Oczywiście jest takie.
Jednak pragnę czegoś stałego w nim. Ty Pam zdobyłaś to od pew
nego stopnia“.
Nan urw ała, rozm yślając d alej:
„Zdobyła E rances. To jest stałe. To będzie trwać. Pam ela jest zakotwi
czona. Wszyscy z kim m am do czy
nienia, zarówno kobiety, ja k i męż
czyźni, nie są zakotwiczeni. Są po
budzający, ale to co innego“.
Patrzyły na siebie w milczeniu.
W reszcie Pam ela odezwała się:
Wyglądasz m izernie N an“.
„Ee — Nan rzuciła resztkę pa
pierosa do kominka. Mam się cał
kiem dobrze. Jestem tylko przem ę
czona, dużo myślałam . To mi nic służy... D ziękuję ci Pam . Pomogłaś mi zdecydować się. Lubię cię dodała beznam iętnie, lubię cię, bo jesteś praw dziwą gentlewoman.
Nie zadajesz pytań, ani nic wści- biasz nosa w sprawy drugich.
Większość ludzi postępuje w ten sposób“.
„Nic zgadzam się“ rzekła Pam e
la. Może większość, ale nie przy
zwoitych ludzi“.
„Przeważnie ludzie nie są przy
zwoici. W ydaje ci się, że jest ina
czej. Nie przebywałaś w moim oto
czeniu, ani w Rosalind. Żyjesz jesz
cze Oxfordem i wszystko traktu
jesz w myśl tam tejszych m anier i zasad. Nie doświadczyłaś plotko
wania, przesiewającego wszystko i tych, którzy polują na ukryte spra
wy drugich, a potem rzucają nimi dla żartu, ja k piłkam i tennisowy- m i“.
„Znam Rosalind“.
„Rosalind nie jest jedyna, cho
ciaż wystarcza. Choć raz przyła
pałam cię na powiedzeniu czegoś uczciwego, ale nieżyczliwego o Ro
salind, a to już coś znaczy. Życzy
łabym sobie Pam , abyś nic była tak chytra kochanie“.
W tej chwili powróciła F rances w szlafroku, kasztanow ate w arko
cze nadaw ały je j wygląd osoby
Dobranoc. Dobranoc Franccs. Zła
pię autobus na rogu. Dobranoc“.
Drzwi zam knęły się za Nan, odo
sobnią jąc przyjaciółki w ich przy
jaźni i zakotwiczonym spokoju.
III.
Nan szła na róg ulicy do autobu
su, gwiżdżąc cicho wśród nocy. Na widok przesuw ającej się przed jej oczyma świetlnej okazałości Lon
dynu, serce je j podnosiło się i śpie
wało, ja k ptak. Dziwne, fantasty
czne, najdroższe życie, bardziej gorzkie ou mocnej herbaty, kwaś
„Zapomnij o swym człowieczeń
stwie,
Niccli celem w całym twym jeste
stwie Będzie cel prostego drzewa,
\Vrosłego korzeniem w spokojnie m arzenie...“ skomplikowanego i nieustalonego charakteru. Korzenie. Pani Hilary jest w ydarta z gruntu...
„Jestem ja k m atka. Myśl ta by
ła dla Nan koszmarem. Nie pod względem intelektualnym , ponie
waż m a wyostrzony i subtelny umysł, mocny i cienki, a umysł pa
ni Hilary był bezkształtny, nie roz
winięty i pogmatwany. Od kogo jed n ak jeśli nic od m atki wzięła swe napady czarnej melancholii, błędne i nieodpowiedzialne rado
ści, nam iętny gniew, ostrą zazdrość
niała niebezpieczny przedmiot, w pędzie szukając schronienia. Przed
ostatni week end w W indover był
podobny do zabawy w chowanego..
Potem w yjecnała bez ostrzeżenia, a B arry przyjechaw szy tam , nie zastał je j. Nie chciała go spotkać, zanim się nie zdecyduje, teraz jest zdecydowana.
Jakże niedobraną parę pod wie
loma względami stanowią, czy bę
dzie im zabawnie z sobą? Niedo
brani!... Czy to ważne? Jego dziw
ny, m iękki, śm iejący się głos brzm iał w uszach Nan, jego szczu
pła, m ądra i wesoła twarz prze
pływała na m knącej fali nocy. Je
go nieporzędne i nietrw ałe u b ra
nie, kieszenie na pchane książkam i, papieram i, tytoniem, okulary zo
staw iające czerwone ślady po oby
dwu stronach nosa, jego łatwo bu
rzące się włosy — wszystko to po
grążało się dla niej w jak iś nie
skończony absurd, w bezkresne i rozkoszne kochanie Barry, który m iał ja zakorzenić w życiu.
Za dwa dni wy j edzie do
Korn-walii. W ynajm ie osobny pokój w Marazion, skończy książkę, będzie się kąpać, leżeć na słońcu, jeżeli tylko będzie można, spać, jeść i pić.
Nie m a niczego lepszego na świę
cie, nad własne towarzystwo, wów
czas można być poprostu zw ierząt
kiem. Za m iesiąc przyj edzie Gerda i Kay, będą jeździć row eram i wzdłuż wybrzeża, a Nan zaprosi Barry, a kiedy przyj edzie, pozwo
li 11111 wypowiedzieć to, co zechce.
Nic będzie się bronić, ani ukrywać.
Tam na zielonym wybrzeżu Korn- walii wypowiedzą się, uchwycą to mocno, zakorzenią się, staną się ludźmi, a zarazem chodzącymi drzewami, zakorzenionymi w spo
kojnym m arzeniu. M arzenie? Nie rzeczywistość! M arzeniem jest świat i jego ślizgające się cienie, śpiesznie m igające błyski i piękno, które rozrywa serca. Świat, w któ
rym się człowiek błąka, ja k dziec
ko uganiające za motylem, który
albo się wymknie, albo złapany — kruszy się w proch w zaciskają
cych go rękach. Uchwycić coś trw a
łego i stałego! O B a rry ! Jeszcze tylko kilka tygodni m arzeń, ślizga
jących się złotych cieni i fa lu ją cych świateł a potem rzeczywi
stość! Czy mogę napisać „Drogi Barry! Czy wiesz, że możesz po
prosić o m oją rękę?" Niemożliwe.
A zresztą, poco się tak śpieszyć.
Lepiej mieć jeszcze kilka tygodni wesołych i miłych m arzeń. Będą ostatnie.
Czy B arry trwoni i rozprasza swą miłość dokoła, ja k ja m oją?
Prawdopodobnie tak, a może nie.
Kto dba o t o ? Może kiedyś powie
my sobie o tym wszystkim, a może nie. Cóż to ma za znaczenie? Ko
cha się — to m ija i znowu się ko
cha. Serce lamie się i potem n a
p raw ia: łam ią się serca drugich, lecz i one się leczą. Oto — inler aha — czym jest życic! Jeżeli ze
chcesz usłyszeć pewnego dnia hi
storię mojego życia, będziesz ją miał, chociaż życie nic n ad aje się
storię mojego życia, będziesz ją miał, chociaż życie nic n ad aje się