N A O K O Ł O
Ś W I A T A
H e li F in k i n z e lle r z f i l m u „ P o d r ó i p o w s c h o d z ie " iir z y c h o in c e . F o t. P o ls k i T o b is
Z D Z I E D Z I N Y K O S M E T Y K I
N ie m o ż n a t w i e r d z ić , i ż b y z i m a z j e j m r o z a m i , ś n i e ż y c a m i i w i a t r a m i w p ł y w a ł a d o b r z e n u d l i k a t n ą c e r ę p a n i Od w i a t r u c e r a s t a i c się s u c h a , c h r o p a w a , n a m r o z i e n o s s i n i e j e , s k ó r a c ie r p i n a o d z i ę b i c n i a c z ę sto p ę k a , p o k r y w a się l i s z a j a m i , s ł o w e m — n a k a ż d y m k r o k u p a n i c z u j e , iż i m a n i e sp z y j a j e j cerze, a n i k a r n a c j i . T r z e b a w ięc o t y m p a m i ę t a ć i z a w c z a s u u z b r o i ć się w a r s e n a ł ś r o d k ó w z a r a d c z y c h , z a p o b i g a j ą c y c h t y m n i e p o ż ą d a n y m o b a w o m . S k ó r a w y s u s z o n a n a w i e t r z e i m r o z i e j e s t p o d a t n i z m a r s z c z k o m — te z a ś u s u w a w k r ó t k i m c z a s i e j e d y n y w s w o i m r o d z a j u k r e m — A b a r id , s p o r z ą d z a n y z w y c i ą g u c e b u l e k l il j i b i a ł e j . J żeli p r z e d w y j ś c i e m na p o w i e t r z e p o k r y j e p a n i t w a r z w a r s t w ą l il i o w e g o k r e m u A b a r id , m o ż e b y ć p e w n a , iż z m a r s z c z k i o m i n ą j ą d o n a j p ó ź n i e j s z e g o w i e k u , a c e r a j e j b ę d z i e z a w s z e ś w i e ż a i d e l i k a t n a , j a k o w o c b r z o s k w i n i .
N a w e t o s o b y m ło d e , k t ó r e n i e p o g o d y się n i e o b a w i a j ą , s p o r t s m e n k i , k t ó r e z a w z ię c ie u p r a w i a j ą ś l i z g a w k ę i n a r t y , p o w i n n y z a b e z p i e c z y ć sw ą c er ę p r z e d d z i a ł a n i e m z i m y . P r o s z ę z a p a m i ę t a ć — ż a d n a z p a ń , s z a n u j ą c y c h s w ó w y g l ą d i cerę, n i c u d a j e s i ę n a w y c .e c kę n a r c i a sk ą , n a s p a c e r , l u b n a t e r e n ś l i z g a w k o w y be z u p r z e d n i e g o w y s m a r o w a n i a t w a r z y k r e m e m — P r o m ie n n y m , k t ó r y p r z p u s z c z a s ł o n e c z n e p r o m i e n i e u l t r a f i o l e t o w e , a j e d n o c z e ś n i e z a c h o w u j e c er z e j e j d e l i k a t n o ś ć i m a t o w o ś ć . B a cz n o ś ć , s p o r t s m n k i ! — w w a s z e j t o r e b c e p o d r ę c z n e j n a p i e r w s z y m m i e j s c u z n a l e ź ć się m u s i K r e m P r o m ie n n y I
T y m o b u k r e m o m z a w s z e — c zy t o w m ie śc ie, n a u l ic y , w t e a t r z e , n a s a l i b a l o w e j , n a w y c iec zc e g ó r s k i e j , n a l o r z e s a n e c z k o w y m — t o w a r z y s z y t e n s a m , bo w y p r ó b o w a n y i n a j l e p s z y p u d e r A b a r id . N a z im ę k o l o r z m i e n i a m y , p l e c h o d z i m y n a o d c ie n i e j a ś n i e j sze i z p o m ię d z y ro l e g ł - j s k a l i b a r w A b a r id u , w y b i e r a m y k o l o r y : r o s ę , a m b r ę i p e - c h e Ażeby r y n s z t u n e k , z a b e z p i e c z a j ą c y n a s p r z e d z i m ą , b y ł k o m p l e t n y , m u s i m y j e s z cze p r z y g o t o w a ć s o b i e ś r o d e k , z a p e w n i a ą c y n a s y m d ł o n i o m d e l i k a t n o ś ć i b i a ł o ś ć , c h r o n i ą c y j e p r z e d o d m r o ż e n i e m i p r z e d w u l g a r n ą c z e r w o n o ś c i ą . K r e m P r a ła tó w p o s i a d a t e w s z y s t k i e w ł a s n o ś c i — p o l e c a m y go g o r ą c o , n a d m i n i a j ą c , iż j e s t o n n i e z b ę d n y d l a t y c h w s z y s t k i c h s k r z ę t n y c h g o sp o ś , k t ó r e w ł a s n y m i r ą c z k a m i w y p e ł n i a j ą w s z y s tk i e , c ię ż k ie n a w e t , r o b o t y d o m o w e ! Nie p o w i n n a p a n i o b a w i a ć się s k u t k ó w s z o r o w a n i a n a - c - y ń , o b i e r a n i a k a r t o f l i , p a l e n i a w p iec u , p r a n i a i t d., j żeli p a m i ę t a t y l k o o t y m , ż e b y n a n o c u m y ć d ł o n i e c ie p ł ą w o d ą i n a m a ś c i ć d o b r z e K r e m e m P r a ła tó w .
M -m e E rcd d es
T R E Ś Ć N U M E R] U
T r a d y c y j n e J a s e ł k a ... 4
M a d e la in e M is a r d — Ł ó ż k o N r 3 2 ... 8
W o jc ie c h W a lc z a k — T a l l i n — P e r ł a E s t o n i i ...20
B i u r o k r a c j a z r a c j o n a l i z o w a n a — czyli g e n i u s z u p r o s z c z e ń . . . . 28
J . G e rm a n — D w ie p r z y j a c i ó ł k i i l o t n i k ... 32
iio s e M a c a u la y — K o r z e n i e . 34 K o n k u r s f o t o g r a f i c z n y ... 48
A le k s a n d r a C h e lm ic k a — M iłość r y b a k a U r a s h i m y ... 50
E r s k in e C a ld w e ll — A u t o bez m o t o r u ... . . . 57
E. M. S c h u m m e r — Z w i z y t a u p sie g o f r y z j e r a ... 66
M a ria /.w a r y c z o w s k a — P r z e d W i g i l i a ... 69 R o z r y w k i u m y s ł o w e ...
R y s u n k i M. S z c z e i n ie w s k ie j.
N a o k ł a d c e — J u t t a F r e y b e z f i l m u „ S y lw e s te r n a A le x a n d e r p la tz " . F o t. „ P o lsk i T o b is " .
C e n n ik o g ło s z e ń : »/, s tr o n a z ł 800.— , */e str . z t 450.— , */, s tr . z ł 250.— , i / 8 s tr . z ł 150.— , i / , , s tr . z ł 100.— .
za w i e r s z m i l i m e t r o w y j e d n o s z p a l t o w y l u b j e g o m i e j s c e zł 2.50.
A d r e s R e d a k c j i i A d m i n i s t r a c j i : W a r s z a w a , Z g o d a 12, łel. 5-22-14 A d m i n i s t r a c j a c z y n n a c o d z i e n n i e o d godz . 13 d o 15 P r e n u m e r a t a k w a r t a l n a w k r a j u , w r a z z p r z e s y ł k a
zł 3.50 — z a g r a n i c a zł 6.50.
Zeszyt pojedynczy 1.50 zl.
R ę k o p is ó w i f o to g r a fi i n ic z a m ó w io n y c h R e d a k c ja n ie p r z e c h o w u je i n ie zw r a c a .
R e d a k t o r B R O N I S Ł A W B R E N Ł R T . T - W O W Y D . ..DROGA“ sp. z o. o.
D r u k . W a c ł a w Z a j ą c z k o w s k i , C h ł o d n a 37, teł . 669-46.
z
N a o k o ł o Ś w i a t a
Ir e n a M eyetulur/ i y i i y c z y ie tn t k u m iS u u ku iu Ś w ia ta „W esatyi n <.viin t“.
F o t. „ P o ls k i T o b is " .
Gdy cała natura zasypia już w śnie zimowym, a ciężkie prace nu roli są na ukończeniu, wieśniacy węgierscy zn ajd u ją czas i ochotę, aby wspomnieć sobie stare gwiazd
kowe zwyczaje.
Jasełka znane są na całym świę
cie — nigdzie jed nak zwyczaje te nie zachowały tyle swej uroczystej tradycji i wdzięku, co na zapadłej wsi węgierskiej. XV tradycji tej znaleźć można, choć bardzo prze
tworzone i ukryte — wpływy po
gańskie, które splecione w pamię
ci ludności razem z chrześcijań
skimi zwyczajami utworzyły ca
łość pełną specyficznego charakter
ru i poezji. Postacie aktorów ubra
ne w baranice, wywrócone futrem do góry, twarze z przyprawiony
mi lnianymi brodami — doprawdy przypom nają dawne „maski“, róż
nych bóstw pogańskich i dobrych
d u v h ó v v chrześcijańskich. Pogań
skim również jest zamiłowanie do dzwonków i klekotek, bez których przedstawienie Jasełek nie uzyska
łoby wcale swego charakteru.
W niektórych okolicach zwyczaj urządzania Jasełek przechodzi z pokolenia w pokolenie, a w po
szczególnych rodzinach, poszczegól
ne role z ojca na syna. XV ten spo
sób zarówno tekst, ja k i zawodzące
melodie, podawane z ust do ust, nie zmieniają przez wieki swego charakteru, trwając nieskażone i doskonale w swej lorinie.
Dopiero w ostatnich czasach przeróżni starzy szperacze zaczęli zbierać i systematycznie segrego
wać słowa i melodie tych tak swo
istych przedstawień. Istnieją wsza
kże poszczególne egzemplarze tek
stu i nut jeszcze z poprzednich stuleci, dzięki którym można zau
ważyć i sprawdzić zadziwiaj ycy fakt, że pieśni te utrzymały się zu
pełnie dosłownie tylko dzięki, jeże
li tak można powiedzieć — „ustne
mu podaniu“.
Jak stwierdzono, zwyczaj Jase
łek na Węgrzech istnieje od po- czytku 14 wieku. Późnie i w księ
gach jednego z węgierskich miast prowincjonalnych znajdujem y po
zycję wydatków za urzydzenie J a sełek na Boże Narodzenie w r.
1440! Zachowały się również wspa
niale rozliczne figury drewniane specjalnie dla Jasełek rzeźbione przez wybitnych mistrzów wiej
skich.
Zwyczaje Jasełek w poszczegól
nych częściach Węgier przybrały odmienny formę. W zachodnich połaciach kraju utrzymały się pio
senki krótsze, weselsze, natomiast ku wschodowi coraz dłuższe o cha
rakterze orientalnym, smutne za- wodzyce. W wielu wsiach aktora
mi grającymi role króla Heroda, trzech króli, św. Józefa itd. sy mali od 10 do 10 lal liczycy chłopcy.
W ystępują oni w strojach naro
dowych, czasem w m undurach hu
zarskich, w czerwonych spodniach, niebiesko lamowanych kurtecz
kach, w hutach z ostrogami, z du
ży drewnianą szablą przy boku.
Pasterze noszy baranice, futrem na wierzch, trzej królowie długie las
ki, owinięte kolorowymi wstążka
mi, aniołowie zaś poprosili wdzie
wają białe koszule z matczynych skrzvn powyciągane, na codzienne porcięta. Kto ma po temu okazję.
stroi głowę w piękne papierowe czapki, ozdobione kolorowymi łań
cuchami z bibuły, do butów przypi
na kolorowe pomponiki, na ręce wkłada świecidełka itp. Dzwonki i kołatki stanowią nieodzowne re
kwizyty zabawy. Szopka jest lek
ką drewniany konstrukcją, w for
mie kościoła, wewnątrz której pa
li się świeca, rzucająca chwiejne blaski na figurkę Dzieciątka Jezus leżący na zielonym mchu.
XV okresie Świąt Bożego Naro
dzenia, szczególnie w dniu 25 gru
dnia, aktorzy chodzą z szopką od domu do domu, ku rozrywce lud
ności, nie zapominają przy tym i o własnej korzyści.
N ajpierw więc wkracza wysłan
nik, prosząc w pięknie brzmiących remach o zezwolenie na wykona
nie przedstawienia, po nim wcho
dzą dwaj aniołowie, zręcznie usta
wiając zasłoniętą jeszcze szopką na dwóch stoikach, a pastuchy kładą się na twardej i ubitej gli
nianej podłodze, udając, że spo
czywają na jedwabistym mcliu. Je
dynie św. Józef zostaje przed drzwiami, czekając na odpowiedni moment wejścia na scenę; tymcza
sem reszta zespołu intonuje wspól
ny pieśń. Po ukończonej pieśni z za drzwi odzywa się głos św. Józe
fa: prosi o wpuszczenie go do środka. Lecz Herod twarde ma serce, usiłuje przepędzić zdrożone
go wędrowca, dopiero po dłuższych pertraktacjach udziela mu zezwo
lenia na wejście do izby. św. Józef ogłasza wszem wobec, że w małej szopce narodziło się Dzieciątko, Zbawiciel Świata, Jezus Chrystus.
Pasterze budzą się i wszyscy chó
rem śpiewają, po czym jeden z pa
sterzy szyb Ko odsłania szopkę, a wszyscy klęcząc składają Dzie
ciątku hołd i ofiarę z jagnięcia i sera.
Wysłannik kieruje całym przed
stawieniem i l.adajc mu odpowied
nie tempo, postukując swą laską w podłogę. Po ukończonym przedsta-
wicniu, aktorzy są częstowani cia
stem i owocami, po czym rozpo
c z y n a ją dalszą wędrówkę po za
śnieżonych uliczkach wiejskich.
Daleko rozbrzmiewa ich śpiew w ciszy nocy zimowej.
Takie „Jasełka“ odbywają się w rozmaitych wariantach we wszyst
kich okolicach Węgier, na wszyst
kich wsiach, we wszystkich mia
steczkach. Nawet i na ruchliwych ulicach dużych miast, na wspania
le neonami oświetlonych placach Budapesztu, w czasie Bożego Na
rodzenia często spotkać możemy dzieci z szopką.
Treść tych Jasełek, teksty pio
senek, sposoby gry i gestów, ule
gają oczywiście zmianom, melodie ich jednak i zasadniczy temat, po
zostają nienaruszone przez wieki.
Czasami spotyka się wspaniale wyposażone szopki, zbliżone już
raczej swoim charakterem do tea
trów marionetek, gdzie obok tra
dycyjnych figur zjaw iają się także typy węgierskich chłopów i wie
śniaczek. Marionetki poruszają się częściowo przed Dzieciątkiem Je
zus w szopce, częściowo zaś na specjalnie dobudowanym przed- sceniu. Tańczą one podczas wyko
nywania piosenek i układają się do snu razem z pasterzami.
Życie na Węgrzech jest bardzo zbliżone do natury, dlatego też pełne tradycji obrzędy Jasełek, znalazły swe miejsce nie we wspa
niałych kościołach, lecz pod skro
mną strzechą wiejską, oświetloną ogarkiem świecy. Może dlatego właśnie stalv sie one bardzie i ory
ginalne, bardziej swoiste, i głębo
ko religijne.
/ . S.
Ł Ó Ż K O N r . 3 2
Była to znów ta sama fantastycz
na dekoracja, to samo bezładne i rojne miasto, to samo milczące oży
wienie i skrzyżowanie ulic tak na
tarczywie plastyczne i tak niepo
dobne do niczego, co w swym ży
ciu widziała. Szła potem ulicami coraz to wyższymi, które nie pro
wadziły nigdzie. Miaste zacieśniało się wkoło, ja k z 1 0wroga puszcza wzdłuż zagłuszonej ścieżki, budzą
cej przeczucie zabłąkania.
W jakiż sposób znalazła się na
gle w porcie? Morze miało barwę fałszywego błękitu, jak na kolo
rowym obrazku. W przystani stał duży statek i mnóstwu ludzi pchało się na pokład. Już pasażerowie
pierwszej i drugiej klasy byli na pokładzie; pozostawał tylko zbity i nędzny tłum emigrantów z toboła
mi i dzieciakami. Ona znajdowa
ła się między nimi, popychana, po
rywana naprzód i znów odpychana wstecz; okręt podnosił kotwicę, lecz Flora cofała się, zamiesi po
suwać się ku przodowi; usiłowała krzyczeć, by ją przepuszczono, po
nieważ chciała odpłynąć, lecz ża
den dźwięk nie wydostawał się z jej gardła. Odpłynąć! należało od
płynąć... ale już nic było statku.
Morze było czarne, noc zapadła, nic było już nikogo, prócz robotni
ków, którzy mozolili się nad jakąś pracą. Co pewien czas wydawali
chrapliwy, straszny okrzyk. Co oni robili? Stracił cliwycd ją za g a rd ło. Flora przebudziła się i uświa
domiła sobie treść snu, snu powta
rzającego się w ciągu całego jej życia. Dotychczas jednak nigdy nie słyszała tego krzyku. Trwał dalej, chociaż słabszy, lecz równie przy
kry; skipi pochodził? Otworzyła oczy — półmrok panował w szpital
nej sali. W błękitnym świetle noc
nej lampki rozróżniała łóżka ciąg
nące się szeregiem... Dręcząca sa
motność, ból i bezsenność... Krzyki we śnie to było rzężenie kobiety, która umierała opodal, w głębi sa
li: także ciężka praca. Z czym tak walczyła? Z życiem upartym? Czy ze śmiercią niecierpliwą? Kiedyż to się skończy? Kiedy minie leni
wie wlokąca się noc?
Jakaś kobieta krzyknęła nieprzy
tomnie, inną cnwycił atak kaszlu, sąsiadka Flory prosiła o basen, lecz siedząca w korytarzu sanitariuszka, zajęta gwizdaniem „Na falach Du
n a j u “, nie reagowała na nic. Ko
niec końców, chore były tam na to, by cierpieć. Jeśli stamtąd wycho
dziły tym lepiej dla nich, tym go
rzej zaś, jeśli umierały; w każdym razie nie po to przychodziły do szpi
tala, żeby się z mmi cackać, więc gwizdała sobie najpiękniejszego wiedeńskiego walca, którego słu
chała tego wieczoru w kinie, w to
warzystwie swego chłopca.
Flora obróciła się z wysiłkiem, oddychając z trudem i spojrzała na zegarek: pierwsza, dopiero pier
wsza; już nie zaśnie. Jak tu zasnąć?
Te rzężenia, oddechy, krzyki, west
chnienia, to śmiertelne zaciekanie i jako akompaniament melodia
„Na falach D unaju“, dochodząca z korytarza.
— Kiedy kto chce spać mówiła ta współczująca dusza, niech siedzi w domu, lub tam wraca.
Flora zamknęła oczy, by nie pa
trzeć więcej. Lecz jak się obronić przed wonią jodoformu i gorączki, którą wdychała wraz z duszącym powietrzem nasyconym nieczysty-
mi wydechami i cierpkóścią potu?
Czyż nie dość już było zła w jej ciele i duszy cierpiącej w n a jta j
niejszej głębi jej istoty? Musiała odczuć wszystkimi swymi zmysła
mi nadm iar udręczenia i odrazy;
nawet jej skóra przywykła do mniej szorstkich tkanin, wzdragała się przed grubym, chropowatym płótnem prześcieradeł i koszuli.
A jednak Flora była tylko robo
tnicę. Nazywała się Legris. Nazwi
sko wywo.ujące obrazy bezsłonecz- ne i bezkształtne: mgła, dym, dżdżysty zmrok; nazwisko podobne jej przeznaczeniu. Tutaj była nu
merem 31, obustronnym zapale
niem płuc. Można było o tym prze
czytać u wzgłowia jej łóżka na karcie z wykresem temperatury.
Odwiedzano ją niewiele; dozoi- czyni domu, gdzie mieszkała, s ą siadka i mała sprzedawczyni gazet z przeciwka. Ludzie biedni okazu ją wiele współczucia, a poza tern lubią chodzić do szpitala i na po
grzeby — to jest rozrywką, daje temat do rozmowy po powrocie do domu i stwarza pretekst do west
chnień bez głębszego przekonania między jedną a drugą melodią ra
dia. Prócz tych trzech osób nikt mc odwiedzał Flory. Nieślubne dzieci me m ają rodziny, rodzą się jakby pozbawione korzeni, czepiają aię życia lam, gdzie mogą. I)o piętnas
tu lal miała przynajmniej czułoso swej matki. Jej matka... Było t*i już lak dalekie; przeszło dwadzie
ścia lat minęło od śmierci tej su
chotnicy, pokonanej przez życic pełne trudu i nędzy. Była to drob
na blondynka, kaszląca i blednąca, jak pastel tracący swe barwy. Każ
dy dzień ujmował nieco złota jej włosom, błękitu oczom, czerwieni wargom; wkiótce stała się istotą lak szarą, ja k jej nazwisko.
Flora po raz setny opowiada so
bie historię swego życia, należącą do niej i towarzyszącą jej jak cień:
ma sześć lal, chodzi do szkoły! wie
czorem m atka przychodzi po nią po swej pracy, w racają razem do swego pokoiku na siódmym pię
trze; spożywają razem wieczerzę za parę su, składającą się z kasz
tanów i pomarańczy w zimie, a r.
sałatki z pomidorów w lecic. Mija
ją lala podobne jedne do drugich, następują po sobie kolejno pory roku, a wyrazem tych zmian jest jedynie niebo widoczne w ubogich dzielnicach Paryża, promień świa
tła, w padający przez okno podda
sza i kasztan na podwórzu szkol
nym — symbol natury. Zimą wy
gląda on ja k szkic węglem na sza
rym tle nieba; wiosną każdy z je go pąków jest ja k czekoladowa bomba z niespodzianką — wychy
lają się z niej listki i kwiaty; a później stoi niby wielki paradny świecznik, mieniący się białymi ki- śćmi kwiatów. W iatr dmucha na nic, na żwir podwórza pada śnieg płatków. Wkrótce nadchodzi lato;
paryskie lato upalne, pełne kurzu;
przy końcu czerwca wielkie, roz
stawione palce kasztanowych liści kurczą się i żółkną i gdy w paź
dzierniku powraca się do szkoły, pierwsza wichura ogalaca gałęzie
Znajomość natury zawdzięczała Flora jedynie temu kasztanowi, pa ru skwerom, oraz spacerom po la
sku Vincennes, dokąd matka pro
wadziła ją w niedzielę.
Jak pięknie musiało być na wsi!
Dziewczynka marzy stojąc przed obrazkiem, na którym parę kaczek pluska się w sadzawce na w iej
skim podwórku. Potem ma już 13 lat, opuszcza szkołę, dumna ze swego świadectwa, chciałaby kształ
cić się dalej, lecz m atka bierze ją ze sobą do pracowni. Tam uczą ją w yrobu sztucznych piór. Żyje wśród kurzu, pierza, kleju i wyziewów różnych chemikalii. Stała się dużą dziewczynką i dopytuje się cieka
wie. dlaczego nigdy nie mówi się o
I t
je j ojcu. Czy umarł? Nie, jej oj
ciec żyje; jest bardzo bogatym czło
wiekiem, banikerem. Kiedy dowie
dział się, że ma przyjść na świat dziecko, nie zjawił się więcej. Flo
ra pojm uje o co chodzi, podlotek paryski wie już o wielu rzeczach.
Często pyta matki, jaki 011 U y i/Jak się nazywa? Matka w yjm uje z książki wycinek gazety z lotogra- fią młodych nowożeńców; 011 ma piękne regularne rysy twarzy, ona jest uosooieniem zachwycającego wdzięku w swym diademie z lilij.
W rubryce wiadomości ze świata wzmianka: wczoraj odbył się ślub panny Anety Hardelot z panem Antonim de Kustanges.
— To twój ojciec — mówi m at
ka.
Przez chwilę oczy je j zasnuwają się mgłą, potem bierze się za robo
tę, kaszel je j rodega się w izdeb
ce; młoda kobieta puda na łóżko, usiłuje chwycić oddech... To nic, to prze, dzie. Zmusza się, by się uś
miechnąć do córki. Flora chciała
by uciec, nie widzieć więcej tej nędznej izby, nie słuchać tego ka
szlu. W nocy obraca się do ściany i myśli o tym pięknym młodym człowieku, o tym swoim ojcu bo
gatym, pięknie ubranym panu, który posiada własny dom i wiele służby, dla swej wygody. Tutaj nie jest miejsce właściwe dla Flo ry. Wstaje, pociera zapałkę, idzie na palcach przejrzeć się w małym lusterku nad komodą i poznaje ry
sy swego ojca: tak, ja k on, jest ciemna, ma takie same oczy, takii samo czoło. Matka się odwraca:
— Co ci jest, Floro?
— Nic, mamo, szukam chustki...
W pracowni Flora jest roztar
gniona, odpowiada hardo na uwa
gi, jest pogardliwa w stosunku do koleżanek. Matka strofuje ją łago
dnie, lecz w oczach dziewczyny czai się lekceważenie. Biedna m a t
ka, córka powoli oddala się od n i e j ;
zapomina o j e j czułości, o wszyst
kich trudach, o codziennym hero- iżmic; wini j ą za to, że jest bied
na, że pochodzi z gminu. Jednak Flora nic jest zła, właściwe jej jest lylko nieświadome okrucieństwo młodości.
Zrozumie za późno, ja k kochała matkę, gdy ta umrze w dwa lata później, dostawszy krwotoku w pracowni. Chociaż była m arn ą 1 0- botnicą, zatrzymano Florę w pra
cowni z litości. Marzyła o tym, że napisze do ojca lecz nic śmiała;
zaczeka, aż wyrośnie na piękną dziewczynę, wtedy ojciec przyjmie ją z otwartymi ramionami i zrobi dla niej miejsce w swoim domu, będzie bogata i szczęśliwa. Żyje ty
mi marzeniami, odsuwając termin ryzykownego przedsięwzięcia.
Wreszcie, m ając osiemnaście lat, pisze do ojca. Wkrótce na żałob
nym papierze otrzymuje parę słów, podpisanych przez Anetę dc Fus- tanges. — „Pan de Kustanges zmarł przed dwoma miesiącami“ — mó
wi list.
Flora pragnie umrzeć, rzuca się pod autobus, lecz szofer zdołał w porę zahamować — jest tylko lek
ko ranna: nic udało jej się «az, nie próbuje więcej.
Jej fach stał się niepopłatny, ży
ła więc, ja k mogła, pról.ując ióż- nych zarobków. Zrażała sobie ko
leżanki, pomiatała miłością pośre
dników handlowych, akwizytorów;
ona, córka bankiera, miałaby się zadawać z ludźmi tego pokroju?
Nieugięta duma nie pozwoliła jej korzystać z pełnego przygód powo
dzenia, jakie Paryż podsuwa pięk
nym, ponętnym dziewczętom.
Pewnego dnia, u krawcowej, gdzie pracowała, przerzucając e- gzemplarz Vogue, spostrzegła foto
grafię młodego małżeństwa: panna Helena de Kustanges wstąpiła w związki małżeńskie z wicehrabią Jakóbcm de Porcheville.
Czemuż tak się musiało stać, że złośliwy przypadek podsuwa jej oczom fotografię, która wywołała burzę w jej sercu? Czemuż dzien
niki, zarówno ten dzisiejszy, ja k i pożółkły wycinek, który przecho
wywała jej matka, informują j ą o ludziach jej krwi, którzy me chcą jej znać? A może zresztą chodzi o jakąś inną pannę de Fustanges?
Ciekawość ją podnieca, czyta więc dalej: córka ś. p. pana de Fustan
ges i pani de Fustanges z domu Hardelot. Jest to ładna dziewczyna o czystych rysach i ciemnych o- czach, podobna do Flory, pełna wdzięku, jakiego dodają jej pięk
ności szczęście i bogactwo. Flora ma dwadzieścia siedem łat, jej sio
stra może mieć dwadzieścia jeden, lub dwadzieścia dwa. Jej siostra...
młoda dziewczyna, która zajęła jej miejsce. Wydziera stronę dzienni
ka i wycina fotografię.
Nie ma dnia, żeby się jej nie przyglądała. Spiesząc do pracy w zimowe poranki, stłoczona w dru
giej klasie metro, wśród wyzie
wów wilgotnej wełny i źle umytych ludzi, rozmyśla: „Ona śpi jeszcze otulona w delikatne tkaniny; wy
poczywa po nocy, którą przetań
czyła“. Flora wyobraża sobie za
jęcia swej siostry o każdej porze
dnia, towarzyszy jej w spacerach, wizytach, na przyjęciach wieczoro
wych; stara się stworzyć obraz jej życia w tym nieznanym świecie, do którego Flora nigdy nie będzie mia
ła dostępu.
Nie m a przyjemności, której tamtaby nie zaznała i gdy wieczo
rem w swoim pokoju, lub latem na ławce jakiegoś parku, Flora czuje, ja k jej serce ściska się z poczucia samotności i braku środków do ży
cia, kiedy je j zmęczone ciało dole
ga jej, a młodość buntuje się prze
ciw swej bezużyteczności nie my
śli wtedy już o tym, co d a ją przy
jemności i zaspokojona próżność, lecz o tym stanie harmonii i po
czucia bezpieczeństwa uczuciowe
go, który jest szczęściem dla więk
szości kobiet. Bez wątpienia, Hele
na musi mieć dzieci... Flora myśli o tym z niewysłowionym przygnę
bieniem w wilię Bożego Narodze
nia. Tragedię tych dni... nic niko
mu nie podarować, nic nic otrzy
mać, niczego nie oczekiwać. Atak gorączki, jaki ogarnia Paryż w tym okresie pogrąża ją zdrętwiałą w jej samotności, skazaną na wszel
kie niedostatki życia.
— Nieopalony piec w zimie, la
to bez wyjazdu na wieś, każda po
ra roku przynosi z sobą cierpienie.
Drobny urzędnik bankowy stara się o nią, nie jest on gorszy od innych, co znaczy, że jest dość okropny, smutnym przywilejem Flory, jest trafność oceny. Stołują się jakiś czas razem. Gdy Flora spostrzega, że on chce ją poślubić, zraża go so
bie natychmiast. Po tym pewien mężczyzna w średnim wieku chce się z nią ożenić; jest to pośrednik handlowy, posiadający mały powo- zik, z którego jest bardzo dumny;
wyobraża sobie, że da jej dowód niesłychanej łaski, proponując jej swe nazwisko: nazywa się Dedouil- le. Pospolity i jowialny, o wydat
nym brzuszku, w ciepłej czapeczce
na głowie. Nigdy nie mógł pojąć, czemu ta robotnica dała mu kosza i od tej pory uważał ją za ladacz
nicę. Czym są ci ludzie w porów
naniu z tymi, z którymi obcuje He
lena ?
Potem szereg lat podobnych do siebie, bez żadnych ważniejszych zdarzeń, kiedy Flora chce z nich wydrzeć jakieś wspomnienie, roz
pad ają się w proch, lub tworzą bez
kształtną bryłę, którą stała się jej przeszłość. Jakkolwiek natura jej wzdryga się przed walką, bez wąt
pienia usiłowałaby coś osiągnąć, gdyby nic była przytłoczona od dzieciństwa ciągłymi porównania
mi. To miasto bez wyjścia, okręt, który wiezie tylko możnych ku o- biccanym ziemiom, samotność na brzegu w momencie nieurzeczywist- nionego odjazdu — to cały jej los w sennej wizji. Powraca ona czę
sto, poznaje ją, nie mogąc oprzeć się przygnębieniu, jakie na nią spada.
Teraz jest bliska czterdziestki, jej cierpienia są mniej gwałtowne zużywają się wraz z nią. Jednak gdy myśli o siostrze, stają się znów bardziej dojmujące. Ciekawość i zazdrość dręczą jej chory umysł...
osaczają ją nawet tu, na szpital
nym łóżku. Gdzie jest teraz Helena, gdy Flora oczekuje, by minęły te przygnębiające godźiny? Na przy
jęciu? w modnym aucie? Wóz jej czeka przed wejściem, wsiądzie za chwilę w towarzystwie swego mę
ża, tak o to dbającego, by się nie przeziębiła, otuli się szczelnie w ko
sztowne futro... To nic ona nabawi się zapalenia płuc biegając po bło
cie w zimowe wieczory po wyjściu z przegrzanej pracowni. Życie jest zbyt niesprawiedliwe. Bogaci także ulegają chorobom, to prawda, ale to nic jest to samo; nic dowiedzą się nigdy o przykrościach w szpita
lu, o tej brutalnej zażyłości z cier
pieniem i śmiercią, o tym unices
twieniu chorego wobec choroby, o prawdach, zadających bolesne cio
sy. Nie usłyszą nigdy złych słów, nie poczują dotknięcia bezlitosnych dłoni. Nawet w braku czułości i prawdziwej sympatii, bogaci kupu
j ą sobie współczucie i sztuczną de
korację — m a ją kwiaty i kłamstwa.
— Czy pani śpi?
Flora otwiera oczy, sąsiadka zwraca się do niej cichym głosem.
— Nic mogę dosięgnąć dzwonka, jestem zbyt słaba. Czy pani może zadzwonić?
Flora dzwoni. Po dość długim czasie sanitariuszka nadchodzi gde
rząc. To 32 numer, była tego pe
wna.
— O co jeszcze chodzi? nie mo
gła pani zaczekać jak inne?
— Nie, ja już panią wzywałam dawno.
Sanitariuszka unosi nieostrożnie obolałe ciało.
Oh, proszę uważać, tak mnie wszystko holi...
Wszyscy tu cierpią.
— Czy mogłaby pani zrobić mi zastrzvk? Mam bóle...
— Trudno, trzeba zaczekać, aż przejdzie, nic robię zastrzyków o tej porze. I proszę nie dzwonić, bo nikt teraz nic przyjdzie.
Poczem odchodzi ciężko, wyma
chując tęgimi ramionami.
Ta lala wyobraża sobie, żc jest w eleganckiej lecznicy!
Flora przygląda się swej sąsiad
ce. Znalazła się tu przedwczoraj.
Rano podczas przeglądu lekarskie
go Flora słyszała, ja k doktór mó
wił o ropnym zapaleniu opłucnej.
Jest to młoda kobieta o delikat
nej twarzy wyniszczonej gorączką.
Zmęczonym ruchem odsuwa ciem
ne loki, które pot przykleja do jej skroni. Flora zauważa jej wąskie dłonie o długich palcach i wypielę
gnowanych paznogciach.
— Czy pani bardzo cierpi? — pyta Flora.
Młoda kobieta potakuje.
— Zobaczy pani, że jutro będzie
lepiej, a zresztą — dorzuca — na
pe wno przyjdzie ktoś z rodziny od
wiedzić panią.
Chora przeczy ruchem głcwy.
— Już nic m am rodziny, rodzice umarli.
Ale (Flora spostrzegła na jej pal
cu platynową obrączkę) m a pani męża, pewno też dzieci?
— Miałam dziecko, lecz straci
łam je.
Dwie duże łzy spływają po jej policzkach.
— Mój mąż... (milknie na chwi
lę) — jestem rozwiedziona.
Flora szepcze:
— Proszę mi wybaczyć, byłam niedyskretna.
— Nie, pytania świadczą o zain
teresowaniu, a tutaj jest się lak ca- motnym.
— Tu i gdzie indziej — mruczy Flora.
Milkną i cierpią dalej. Mimo wszystko noc mija. Około czwartej nad ranem rzężenie konającej mil
knie nagle. W alka skr uczyła się, na sali leży trup. Każda z chorych zrozumiała to i nadstawia ucha, jakby chciała usłyszeć pośpieszną pracę ciała, które zaczyna się roz
kładać. O świcie wynoszą zwłoki, spowite całunem. Miejsce zostało zwolnione dla innej.
Dziewiąta rano, przegląd lekar
ski. Zbliża się profesor na czele grupy studentów. Zatrzymuje się przed łóżkiem 32.
— No, co tam słychać?
— Źle, panie doktorze, oddy
cham z wielkim trudem, tutaj wskazuje miejsce na prawym bo
ku strasznie mnie buli, ciągle...
Szybkim ruchem doktór obnaża wychudzone plecy; przykłada swą słuchawkę. Flora widzi blade i drżą
ce ciało, jakby zawstydzone swą nagością wobec tych spojrzeń obo
jętnych i uważnych zarazem. To już nie jest ciało kobiece delikatne i pełne tajemnic, stworzone dla mi
łości i dumy ze swej piękności, lecz
obiekt, który stał się przedmiotem studiów i demonstracyj.
Profesor zsuwa swą białą cza
peczkę na tył głowy gestem, jaki jest mu właściwy zawsze, gdy ma do crymenia z niebezpiecznymi objawami choroby.
Potem zwraca się dr* jednego ze swych uczniów:
Co pan tu słvszy?
Młody człowiek bada uważnie.
— Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nie oddycha. n;e słychać nic prawie w całym płucu.
Profesor przyznaje mo słuszność.
— Tak jest, ciecz uniosła się w górę (dwoma palcami uderza kil
kakrotnie w łopatkę), — proszę słu
chać mówi... matowość wskazuje na obecność cieczy, amplituda wa
hań ciepłoty (wskazuje grupie kar
tę z wykresem temperatury) świad
czy o tym, że ta ciecz zawiera ropę.
W tych warunkach duszność staje się nie do zniesienia; proszę zau
ważyć, że w podobnych wypadkacn chory skarży się zawsze na ból w jednym punkcie. (Bierze chorą za
rękę), puls jest słaby, serce pracu
je z wysiłkiem, (kładzie na I o z k u
z powrotem bezwładna rękę), k a m fora?... Morfina?... fu nie wystar
czy. trzeba zaryzykować operację.
A więc, odwagi; — dodaje.
Potem zbliża się do tozka Flory.
Tutaj — przeciwnie wyraźna po
prawa, chora za kilka dni będzie rekonwalcsccntką. Profesor uśmie
cha się dobrodusznie.
Flora nie śmie mówić do swej są
siadki, jest jakby zawstydzona po
prawą swego zdrowia, przekrocze
niem granicy niebezpieczeństwa.
Przygląda się młodej kobiecie w jasnym świetle dnia. Oczy są zam
knięte. Jakież cierpienie kryje ta twarz nieruchoma, rysy zdumiewa
jąco czyste? Chora wydaje się nie na swoim miejscu na tym szpital
nym posłaniu. Musiała poczuć na sobie to spojrzenie, gdyż otworzy
ła oczy.
— Umrę wkrótce — mówi cicho.
Flora zaprzecza niezręcznie.
— Nie, nie martwię się tym, zro
zumiałam, co mówił doktór, zresz
tą tak będzie lepiej.
Flora szuka słów, których nie zn ajduje, tak trudno jest dotknąć czyjegoś serca i nie zranić go.
— Czy zechce pani oddać mi pe
wną przysługę? — pyta młoda ko
bieta.
— Chętnie.
— Jeśli się to skończy dla mnie niepomyślnie, wyśle pani mój list, gdy pani stąd wyjdzie... Jest w pu
dełku na półeczce nad moim łóż
kiem.
— Niechże pani nie zaprząta so
bie głowy podobnymi myślami!
— Czy mogę liczyć na panią?
— Przyrzekam to pani.
Już wzywają Nr. 32 na salę ope
racyjną. Flora przesyła ręką po
zdrowienie, na co chora odpowia
da smutnym uśmiechem. Po upły
wie półgodziny przywożą ją śmier
telnie bladą. Flora nic spuszcza z niej oczu, czatuje lękliwie na po
wrót życia na tej bezkrwistej twa
rzy, lecz życie zanikało spokojnie, jakby go nic nie powstrzymywało.
Florę ogarnia beznadziejny smu
tek. Ona, która już od lat nie pła
kała nad sobą, płacze nad tą nie
znajomą, nad jej nieznanym, złym losem, nad śmiercią tak świadomą i samotną, nad jej pięknością i od
wagą. Lecz już zabierają ciało na wieczny spoczynek. Wtedy Flora przypomina sobie swą obietnicę,
szuka listu i znajduje go na wska
zanym miejscu. Czyta adres:
Vicchrabia Porchcville 35th avenue 549
New York
- 0 . . 1 ...
.
Flora czyta wielokrotnie te sło
wa, obraca na wszystkie strony ko
pertę; blednie gwałtownie, palce je j drżą, zdaje jej się, że serce jej pęknie pod zbyt wielkim uciskiem.
. .
. ? .. ■ -
__
f o .
Porcheville — to nazwisko jej sio
stry, nazwisko, które tak czysto od
czytywała pod futograliy Vogue.
Ali, to co sobie wyobrażała i to, co
hyło i’w istocie! ,
Sanitariuszka nadchodzi, Flora wsuwa list pod poduszkę.
— iJak nazywała się m oja sąsiad
ka? '
— Putanee... nie, Fustanges, z
„de“, co jej nic przeszkodziło um
rzeć tutaj, jakby się, nazywała po
prosili Dupont, tub Durand.
Zabiera drobiazgi milczące do zm atiej i odchodzi do swyclt innych tajęę.
Flora wychodzi ze szpitala w dzień pełen słońca. Przechodzi koło poczty i wrzuca list do skrzynki dla korespondencpji zagranicznej.
Zatrzymuje się na chwilę, ogłuszo
na gwarem ulicy i wzburzeniem własnego serca. Miesza się w mm bezmierna litość, rozczulający zal, cickńwośc dramatu, ktorego nigdy nie pozna, z czymś nieokreślonym, lecz silnym, czego się wstydzi, lecz, co bez przerwy wypływa na po
wierzchnię jej świadomości: jest to jakby radość, odprężenie, wyzwo
lenie... Czuje się uwolniona nictyl- ko od choroby i szpitala, lecz od długiego zmagania się w swej prze
szłości, od obsesji tego wymyślone
go szczęścia, które przez tyle lat było miarą jej klęski! jakieś lustro odbija je j twarz i tę radość.
Czyżby była potworem? Jedniik nigdy nie czyniła zła, ani nie życzy
ła go sobie; zawsze tylko cierpia
ła z powodu swych myśli. Nie może nic zrozumieć, ponieważ sądzi, że ludzie są albo dobrzy, albo źli, że nie mogą być jednocześnie dobry
mi i złymi. Uważa się za winną i chciałaby być smutna, lecz nie jest się smutnym na zawołanie. Więc poddaje się swemu nastrojowi bez oporu. Wszystko jest bardziej ab
surdalne i nielogiczne, niż mogła
by kiedykolwiek przypuszczać — życic i ludzie. Najważniejsze jest to, że gdy już raz jest się rzuconym w wi'" świata, trzeba sobie wyodręb
nić swój los i wyruszyć w tę po
dróż, zwaną życiem, trzecią klasą, jeśli się nie może zdobyć picrwszćj, nie troszcząc się o los innych po
dróżnych, którzy może w końcu zna jdą się na dnie okrętu.
Flora idzie zgiełkliwą ulicą przed siebie, nie zdając sobie dobrze spra
wy, dokąd dąży, lecz nic jest to już błądzenie bez wyjścia, jak w jej snach. Porusza się w święcie real
nym, nie m ającym nic ze zjawy.
Ludzie ją potrącają, dźwięczą klaksony aut, potężna rzeczywis
tość pociąga ją i umacnia, le ra z Flora zacznie ż)ć.
M a d ela in e M isard Z francuskiego tłumaczyła
K a z im ie ra L isicka
PRENUMERUJCIE J Y Q O D n i K
I L L Ü S T R O W R M Y "
O g ó ln y w id o k sta re g o T a llin a .
T A L L I N
F E R Ł A E S T O N I I
Stolica Estonii Tr.llin należy do tych nielicznych miast, z kiórymi burze dziejowe i zyb czasu obeszły się bardzo łaskawie, pozostawiaj yc do dziś prawie niezmienione ich średniowieczne oblicze. Toteż nie można się dziwić, że dziś miasta te, stanowiycc pomniki przeszłości sy chluby kraju, który je posiada.
Słusznie też mała Estonia szczyci się swoim Tallinem, podobnie ja k nasza wielka Polska perły naszych miast Krakowem. I tu i tam daw
ne wieki pozostawiły niezatarte po sobie ślady. Daleki północny Tal
lin miał mniej burzliwy przeszłość,
toteż i ego centrum, Stare Miasto, do dziś zachowało swój średnio
wieczny wyglyd, będycy wielką atra k cją turystyczny lego małego i skypo przez przyrodę wyposażo
nego kraju.
Już przy w jeździć do Tallina, gdy z okien wagonu patrzy się na rosnyca sylwetę miasta, uderza w nie i roś niecodziennego. Misterna gotycka koronka wieżyc, zasnuta mgły, co przez większy część roku spowija miasto, rodzyc się na sza
ro - zielonkawych wodach fińskiej Zatoki, zbiorowisko stromych, wy
sokich dachów, wszystko to, zdaje
•dę jakieś nierealne i niedzisiejsze.
Sam dworzec, przed którym w chwilę później zatrzymuje się po ciąg, nie wróży niczym wrażeń opanowujących w chwilę później przybysza. Zwykły, szary kamien
ny budynek nie imponuje ani wiel
kością ani przepychem wielkich
•europejskich dworców. Utrzymany jest w typie gubernialnycli dwor
ców dawnej Rosji, kiedy to Tallin pod nazwą Koływania był stolicą północno - rosyjskiej gubernii.
Dziś, czasy się zmieniły, Tallin jest stolicą wolnej republiki, ale ślady wyciśnięte przez Rosję spo
tyka się na każdym kroku; nawet w gwarze ulicy słyszy się ciągle rosyjską mowę, którą posługuje się olbrzymia rzesza rosyjskich emigrantów.
Po opuszczeniu dworca staje się w sercu miasta, na granicy dwóch światów. Za nami, po drugiej stro
nic pasma kolejowych torów, zo
stało nowoczesne, przemysłowe miasto, zasnute dymami kominów
fabrycznych — Tallin dnia dzisiej
szego i Tallin jutra. A przed nami w obramowaniu zieleni plant, ja k ze starej baśni wyczarowany wzno
si się swymi basztami i kole niebo wieżycami kościołów Tallin śred
niowieczny, miasto dnia wczoraj
szego.
Ponad drzewami i zieleńcami plant, wznosi się rząd potężnych, szarych, okrągłych baszt, patrzą
cych w zadumie czernią pustki strzelniczych otworów. Potężne ka
mienne ich ściany nie noszą śladów oblężeń, niema w nich wyłomów, ani znaku zniszczenia, poprostu są nieprzyzwoicie świeże, jakby no
wo zbudowane, a przecież te mury widziały już wiek XIV-ty. Łączy je kamienny, szary ja k i one m a r obronny, a ponad nim piętrzy się zbiorowisko stromych, czerwonych dachów o wysokich, białych słu
pach kominów. A wyżej jeszcze w mgle, majaczą ostre wieżyce koś
ciołów. Przykuwa wśród nich oczy, przewspaniała sylweta gotyckiej
M u ry o b r o n n e i b a s z ty o ta c z a ją c e S ta r e M ia sto
B a s tio n i b r a m a m ie js k a .
wieżycy kościoła św. Olafa. Gdy nad miastem nisko snują się mgły, szczyt tej 136-cio metrowej wieży
cy ginie w szaro - białej przędzy obłoków.
Najeżone basztami inury otacza
ją dokoła całe Stare Miasto pier
ścieniem o kształcie odwróconego serca. Towarzyszy im pas plant, za
łożonych w miejscu dawnych forty
fikacji ziemnych i rowów wypeł
nionych wodą, których zachowane fragmenty odgrywają dziś rolę m a
lowniczych kanałów. Tylko w m iej
scach gdzie arterje ulic wybiegają nazewnątrz i łączą się z przeprowa
dzanym dookoła starego Tallina sy
stemem okrężnych alei, mury zo
stały przerwane, aby nic przeszka
dzały w rozmachu nowoczesnego życia. Mimo to stary Tallin pozostał zamkniętym w pierścieniu murów miastem krętych, wąskich uliczek, cisnących się między fasadami śred
niowiecznych kamienic, pnących się po nierównym terenie Katedral
nej Góry, na której rozsiadło się;
Stare Miasto.
A kiedy przez jedną z licznych bram czy furt przekroczy się szary pierścień murów otoczą nas zimne kamienne ściany wąskich, kilkuo- kiennych fasad średniowiecznych kamienic. Pod nogami zadudni głu
cho wydeptany, nierówny bruk lub przylepiony do m uru skrawek wąs
kiego pochyłego chodnika. A nad czołami ścian szarych kamieniczek wznosi się zbiorowisko najdziwacz
niej łamanych, spadzistych dachów pokrytych czerwoną falistą dachów
ką. Czasem uliczka wciska się w ciemną gardziel sklepienia bramy, to znów wije się wężową linią . wśród stłoczonych, szarych, kamien
nych ścian bezokiennych fasad. W wielu tycli bowiem odwiecznych budowlach okna ze względów o- bronnych umieszczano od dziedziń
ca, pozostawiając od ulicy ślepe mury, urozmaicone teraz jedynie jakąś samotną latarnią, czy dzi
wacznie pogiętymi rynnami. Na k a żdym kroku obrazy jakby żywcem wyjęte ze szkiców rekonstruuj ą- cycli fragmenty średniowiecznych miast.
Bliżej ku centrum Starego Mia
sta ulice stajłj się szersze, kamieni
ce przy nieb okazalsze, o fasadach błyszczących od farb olejnych, któ
rymi są pokryte. Kolory zazwyczaj się powtarzają przy wyraźnej prze
wadze barwy niebieskawo - seledy
nowej i jasno brązowej. Całość ro
bi wrażenie miasta-zabawki, o dom- kacli lakierowanych, bo tak pięk
nie błyszczą wypolerowaną gładzią barwne ściany kamienic.
Przy jednej z ulic, zwraca uwa
gę piękna trzyokienna fasada zielo
no lakierowanej kamienicy o wy
sokim barokowym frontonie. Nad półkolisto sklepioną bramą i mię
dzy oknami pierwszego piętra oraz na frontonie symetrycznie rozłożo
ne sa białe płaskorzeźby przedsta
wiające konnych i pieszych ryce
rzy w strojach z XVI-go wieku.
Jest to „I)om Czarnogłowych“, roz
powszechnionego w XVI-tym i XVII wieku na północy Europy bractwa rycerskiego.
Na małym czworobocznym ryn
ku sąsiadują z sobą dwa ratusze.
Jeden, okazalszy neogotycki gmach pyszni się smukłą, ubraną w kruż
ganki wieżycą, to nowy ratusz, zbu
dowany w ubiegłym stuleciu. A o- bok przycupnął jakby onieśmielo
ny wspaniałością rywala, szary, prosty jednopiętrowy budynek, o nieprawdopodobnie wysokim da
chu, krytym czerwoną, falistą da
chówką. Sterczące na narożnikach dachu cztery wysokie białe komi
ny stanowią dla całości bardzo cha
rakterystyczny szczegół. Na szarym tle lakierowanych ścian bieleją u- mieszczone między oknami pierw
szego piętra okrągłe płaskorzeźby głów dawnych rajców miejskich.
Takim jest średniowieczny ratusz talliński.
W u lic z c e S ta r e g o M ia sta .
Z pośród kościołów Starego Mia
sta najwspanialszym jest kościół św. Olafa. Jego to wysoka, 13G-cio metrowa, zewsząd widoczna wieży
ca, górująca nad miastem stała się symbolem Tallina, podobnie ja k wieżyce Mariackiego kościoła są nieodłączne w sylwecie Krakowa.
Przepiękny ten gotycki kościół za
chwyca oko strzelistością łuków sklepień i filarów swego wnętrza.
Mimo iż od XIII-go wieku kiedy bu
dowa jego została zapoczątkowana, przez przeciąg swego istnienia ko
ściół kilkakrotnie padał pastwą po
żarów, to jednak zachował bez.
zmiany swój pierwotny średniowie
czny charakter, połączony z suro
wością ogołoconego przez reforma
cję wnętrza. Drugim co do wspa
niałości kościołem jest katedra, o becnie również protestancki zbór, zbudowany przez Duńczyków w ro
ku 1219-tym, a dopiero od roku