B y ł to zimowy poranek, gdy mały F ran u ś, z to rebką na plecach, szedł do szkoły. Śpiew ał sobie
i gwizdał chłopczyna, aby mu się nie d łu ży ło, bo prawie pół mili iść m usiał, gdyż we w si, w której jego rodzice mieszkali, nie było szkoły. Idzie tedy wesoły Franus żwawym krokiem, bo też i wiatr był dosyć mroźny. Gdy wszedł do la su , przez który droga prow adziła, ujrzał nagle jakiegoś na ziemi człowieka. Z początku przeląkł się chłopiec, ale po małej chwilce przystąpił bliżej, aby zobaczyć, czy nie może w czem dopomódz nieszczęśliwemu. P rz e konał się, że to był sędziwy starzec, który zape
wne osłabiony tu spoczął i zasnął. Pochw ycił go mocno F ra n u ś, ale starzec się nie obudził. P rz y szło w tedy na myśl chłopcu, że może ten biedny człowiek umarzł. Słyszał on dawniej, że um arzłych, tak samo ja k i utopionych, można jeszcze często wy
ratować. Zaczął tedy trzeć śniegiem skronią star
cow i, jakoż po kilku chwilach przyszedł tenże do siebie. F ran u ś uradow any zapytał go: „zkąd się tu w ziął, co porabia itd.“ Starzec słabym głosem oznajmił mu, że idzie do syna, który jest leśniczym, ale w drodze pobłądził i całą noc chodził po po
lach, aż też nad ranem nie mogąc znaleść ludzkiego mieszkania, tu się położył i zasnął. „Gdyby nie ty dobry chłopczyku", mówił dalej sta rz ec , „tobym tu może zasnął na wieki. O B oże, B o że, zlituj się
nademną." H
Gdy się F ran u ś dowiedział, że biedny staruszek już dwa dni nie miał nic w ustach, tak zaraz dał mu kaw ałek chleba z masłem, co dostał od matki na obiad. Potem tak się odezw ał: „W iecie co, sta
ruszku, pobiegnę do moich rodziców, i będę ich pro s ił, aby was przyjęli do siebie na kilka d n i, boby- ście wy tu na polu umarli. Poczekajcie więc tu tylko tro chę, a ja wnet będę z powrotem.*
F ranus biegł co miał siły do dom u, jakoż nie
długo zdyszany mocno w padł do izby. Rodzice zdzi
wili się wielce, nie wiedząc co to ma znaczyć, więc Pytaj^ 5 po co tu przyleciał? F ran u s dopiero po małej chwili opowiedział wszystko, prosząc gorąco ojca i m atkę, aby chcieli dać przytułek biednemu starcowi. T rzeba atoli wiedzieć, że rodzice Franusia byli bardzo ubodzy, bo siedzieli tylko na komornem u pewnego gospodarza, a do tego mieli kilkoro dzieci. Lecz F ranus prosił tak usilnie, że nakoniec przyrzekli przyjąć na kilka dni do swojej izdebki sta
ru szka, aby pokrzepił swe siły. „Lecz ja k on się tu dostanie?“ rzek ł ojciec, „wiesz dobrze, że nie mamy koni."
Franus poszedł zaraz do gospodarza, u którego mieszkali, prosząc go, aby kazał pojechać wozem po tego nieszczęśliwego starca. G ospodarz był bardzo nieuczynnym, jednakże tą razą w ykonał chętnie pro- źbę F ra n u sia , a ju ż w kilka m inut jechał dobry chłopczyk na wozie z parobkiem do lasu. Łzam i radości zalał się staruszek, ujrzawszy Franusia. Z po mocą parobka i F ranusia wsiadł na wóz, a w kró
tkim czasie ju z się znajdował u rodziców litościwego chłopca. Ci, aczkolwiek sami ubodzy, przyjęli go
ścinnie s ta rc a , położyli go w najlepsze łóżko i jak m oglLtak się o niego starali. F ran u s wciąż siedział u łó żka, aby czuwać nad chorym. Nakoniec po kilku dniach powstał starzec, a pokrzepiony na si
łach , zam ierzał w dalszą puścić się podróż. Jakoż podziękowawszy za gościnne przyjęcie, pochwycił za swój kosztur, aby się udać do swego syna. F ranus tow arzyszył mu znaczny kawałek d rogi, a na od- chodnem wsunął mu w rękę dwa złote. „W eźcie to staruszku", m ów ił, „jeszcze macie daleko do domu,
to wam się przyda w drodze. O jakże żału ję, że nie mam więcej."
Starzec roztkliwiony nie chciał przyjąć tego daru, tłumacząc się tern, że dzieci bez pozwolenia rodzi
ców nic dawać nie powinny. N a to rzek ł F ra n u s:
„Nie bójcie się dziadku o to, uczyniłem to zw iedzą i pozwoleniem rodziców. Te pieniądze zarobiłem sobie sam latem zbierając jagody, a rodzice pozwo
lili mi ich użyć na co mi się podoba, a i teraz chę
tnie na to się zgodzili, że je wam chcę darować.
W eźcie, weźcie kochany staru szk u , bobym myślał, że się na mnie gniewacie.“
Nie mógł się oprzeć proźbom bhłopczyny, przy
ją ł więc pieniądze, nie mogąc z rozczulenia ni słowa przemówić. Po chwili dopiero tak się odezwał:
„O dobre dziecko, niechże ci Bóg błogosławi za twe m iłosierdzie, jakie okazałeś nad biednym starcem.
Do śmierci będę prosił Boga za ciebie i twoich ro
dziców. O gdybym też mógł się kiedyś wywdzięczyć za to dobrodziejstwo. * Potem pożegnał starzec do
brego F ran u sia, dziękując jeszcze raz za wszystko tak jem u jak i rodzicom. Franusiow i, gdy się sta
rzec oddalił, tak było miło i lekko i wdzięcznie na sercu, jakby go co najlepszego spotkało.
* *
Ju ż lat kilka minęło od owego czasu. * W domu rodziców F ranusia zaszły niejedne zmiany. Ojciec jego zachorował raz ciężko, a mimo najtroskliwszej pomocy rozstał się z tym światem. Pozostała sama m atka z sześciorgiem dzieci, z których Franuś był najstarszym. N iedługo w izdebce biednej K atarzyny (tak było imię matce F ranusia) wielka panowała nę
dza. Głodne dzieci wołały chleba, a nieszczęśliwa m atka nie wiedziała zkąd go dostać. W tedy rzekła
raz m atka do F ran u sia: „O kilka mil od nas mie
szka mój brat młodszy, który clioć nie jest bogaty, przecież ma się nie źle. Idź więc do nieg o, i po
wiedz mu o naszem nieszczęściu i wielkiej biedzie, a proś go, aby nas poratował."
F ra n u ś, posłuszny matce, wziął swój kijek i udał się zaraz w drogę. N ad wieczorem przyszedł do wielkiego lasu. Szedł śm iało, polecając się Bogu, ale las tymczasem wciąż stawał się dłuższym , a na nieszczęście różne kręciły się drogi. Franek nie wie
d ział, którą drogą iść trz e b a, i dla tego też zabłą
dził. W szedł na jakąś dróżynkę, a ponieważ było ciemno, więc zeszedł z tej dróźynki.
Biedny chłopiec znajdował się sam w obszernym, nieznajomym lesie i to w ciemnej nocy. P ad ł na kolana chłopiec strudzony i pełen bojaźni. Pom o
dliwszy się nieco, zaczął wołać głośno o pomoc.
Głos jego nie był napróżno, gdyż po małej chwili ktoś mu odpowiedział, a niedługo zbliżył się ku niemu jakiś człowiek pytając, co tu robi. F ran ek opowiedział m u , że zabłądził. P y ta go ów czło
wiek jak się nazyw a, zkąd i dokąd idzie? „Nazywam się Franciszek Siekiera", była odpowiedź, „id ę z Dzięglowic do mego w uja, który mieszka w So- snowie."
Jeszcze nie domówił słów ostatnich F ranek, gdy go ów nieznajomy człowiek pochwycił w ramiona, ściskając go serdecznie: „O kochany Franusiu!"
mówił on, „jam to jest ów staruszek, którem u oca
liłeś życie; chodź czem prędzej, abym ci się mógł wywdzięczyć za twe dobrodziejstwo, wszakźeź o to zawsze Boga prosiłem i proszę." Jak o ż pochwycił F ran k a za rękę, prowadząc go przez zarośla. W dro
dze opowiadał starzec, że przebywa u sy n a, który
jest leśniczym, a mieszka tu ztąd niedaleko. Jakoż wkrótce przybyli przed mały domek.
Starzec wprowadziwszy F ra n k a do izby, przed
stawił go synowi i synowej, mówiąc: „Oto mój wy
bawca F ra n u s, o którym wam nieraz powiadałem."
Mile go przyw itał leśniczy z żoną, ciesząc się, że może przyjąć w swym domu wybawcę swego ojca.
Zaraz uczęstowano F ranusia dobremi potrawami. F ra nus musiał opowiedzieć o rodzicach, o sobie, gdzie i w jakim celu się udaje itd. Potem udali się wszy
scy na spoczynek, bo już było bardzo późno. Sta
rzec opowiadał Franusiow i, że przypadkiem wyszedł o kilkadziesiąt kroków od domu, a wtedy usłyszał wołanie o pomoc. Pobiegł więc czemprędzej. „I oto“, mówił starzec, „któżby się spodziewał, że ciebie F r a nusiu znajdę."
N azajutrz wybierał się F ran ek w dalszą podróż, ale jakżeż się zasmucił, gdy się dowiedział, że brat jego matki wyprowadził się gdzieś daleko. Franus zaczął rzewnie płakać. „O moja kochana matko", mówił, „i wy bracia i siostry, cóż teraz poczniecie?"
S tarzec, leśniczy i leśniczowa starali się go pocie
szyć. F ranu s opowiadał o wielkiej biedzie, a co najgorsza, że m atka i dzieci nie będą m iały ani gdzie mieszkać, bo nielitościwy gospodarz za niewypłace- nie komornego chce ich wyrzucić z izby.
„Otóż na to jest rada", rzekł leśniczy. „M ały nasz domek praw da, ale my nie mamy dzieci, więc też dla nas samych je s t za w ielki, tak że dwie izdebki są próżne. Otóż gdyby m atka chciała, toby się tu mogła sprow adzić, a nie będzie potrzebow ała ani grosza zapłacić. Gdybyś ty zaś Franusiu chciał być leśniczym, tobym cię chętnie wziął w naukę."
Franuś oświadczył, że bardzo rad chciałby się
uczyć leśnictw a, więc jeżeli matka zezwoli, to się z największą chęcią na to zgadza. Zaś ojciec leśni
czego tak się odezwał: „Najlepiej zaraz jeszcze dzi
siaj pojadę z Franusiem po jego m atkę i rodzeństw o.1' Leśniczostwo jak najchętniej się na to zgodzili, a że leśniczy miał własne konie, to niedługo ju ż stał wóz, zaprzężony końm i, przed domem. Leśniczow a na
kładła na wóz chleba, masła, miodu, mięsa itd. dla braciszków i siostrzyczek F ran u sia, a za małą chwilę jechał Franuś z staruszkiem. Jeszcze przed wieczo
rem stanęli we w si, gdzie mieszkała matka dobrego chłopca.
Trudno opisać radość, jak a panowała w ubogiej izdebce na widok staruszka i Franusia. Dzieci zgło
dniałe jadły chleb, m iód, a m atka patrząc na ich radość od łez się wstrzym ać nie mogła. Starzec oświadczył, że jego syn i synowa chętnie chcą K a
tarzynę przyjąć do siebie. T a zakłopotała się nieco, bo była jeszcze winna kilkanaście złotych za komorne gospodarzowi. Lecz star.zec jakby ju ż wiedział o tem, wyjął dwadzieścia złotych i dał je ubogiej wdowie, mówiąc, że to pożyczka, którą mu odda jak bę
dzie m iała, a potem dał drugie 20 złotych F ran u - siow i, mówiąc: „To dla ciebie chłopcze za te dwa złote, coś mi darował." Nie chciał z początku przyjąć F ranuś, ale gdy mu starzec to samo powiedział, jak on mu niegdyś, tj., że jeżeli nie przyjmie, to się widać gniew a, w tedy musiał przyjąć chłopiec te pieniądze.
N azajutrz wyjechali w szyscy, a już wieczorem stanęli u celu podróży. Leśniczostwo przyjęli bar
dzo uprzejmie i serdecznie K atarzynę i jćj dzieci.
F ranuś za zezwoleniem matki zaraz się zaczął uczyć leśnictw a, a po kilku latach został leśniczym , a wtedy wziął matkę do siebie.
Otóż tak Bóg wynagrodził dobre serce Franusia.
Pięknie to jest gdy dzieci wspierają ubogich, Bóg takie dobre dzieci kocha i im błogosławi.
Przytaczam wam tu kilka pięknych wierszyków o dobroczynności:
Starzec niewidomy.
M y ł r a z sta r z e c niew idom y, Obchodził on z to rb ą domy.
Za rękę go w ió d ł siero ta , O tw ierał mu d r z w i i w rota.
Ale w szęd zie ich ła j a li, P rzytem je s z c z e p o tr ą c a li.
Tylko je d n o d ziecię tkliw e W idząc s ta r c a w łosy siwe, W idząc s ta r c a ciem ne oczy, S łyszą c sta r c a g ło s u ro czy, Na w p ó ł d r ż ą c y i rze w liw y ; P a trz ą c n a sta n n ieszczęśliw y;
G rosz o sta tn i — to niem ało, Ze łz ą w oku mu p o d a ło . Jedn ak s ta r z e c nieszczęśliw y Nie zo b a c z y ł łe z k i tk liw e j. . . Ale P an Bóg łzę z o b a c z y ł I do nieba w zią ść j ą r a c z y ł;
O dtąd ł z a t a , drogie d zieci, Tak j a k g w ia zd k a z nieba świeci.
Dziadek pod murem.
S i e d z i a ł siw y d zia d e k i śp iew a ł godzin ki, Az tu sobie id ą z m a teczk ą d ziecin k i;
N adstaw ił m iseczkę, d z ia tk i grosik d a ły , Potem się ciekaw ie m a te c zk i p y t a ł y :
1 n a co on ś p ie w a ? . „P an a Boga chwali, P ro si litościw ych, zeb y m u co d a li;
Tysiące go m in ą , je d e n grosik rzu ci, On zm ów i p a c io r e k , piosenkę zan u ci.
Sm utne je g o ż y c i e ! on p o d d a s z a n iem a, S ied zi p o d ty m m urem c zy lato, c z y z im a ;
Wy m acie fu te r k a i cieple berlacze, On n ie ra z n a zim no d o tk liw ie za p ła c z e . “
„O B oże! — d zia te c zk i m ów iły ze łza m i.
To, lu ba m a te c zk o , niech on p ó jd z ie z n am i:
V n as takie c ie p ło , ta k d obrze u m a m y ! My z naszego sto łu je ś ć d zia d k o w i dam y Z ezw o liła m atka. B y ł to w idok m iły, Jak owe d z ia te c z k i s ta r c a p ro w a d z iły , Cieszyło się n iebo, ziem ia ra d o w a ła , Ze piękn ie m a teczk a d zie c i w ychowała.
Druciarz,
S z e d ł d r u c ia rz ulicą. Wy zn a cie d r u c ia r z a ? Co g a rn k i d r u to w a ć ! ' r a z p o r a z p o w ta rz a . S ze d ł w lich ej o d z ie z y , a m róz b y ł n iem ały, ] ręce z a c ie r a ł, i z zim n a d r ż a ł ca ły.
Dwa zło te mu ch ciała d a ć m a ik a M aryn i;
D ziew czyn ka w strzy m u je : „Ach co m am a c zy n i?
W szakze oti nie że b r a k , ręk i nie n a d sta w ia ? On ty lk o dru cikiem g a rn u szk i n a p ra w ia
Matka. „ 6 7 /// w id zisz biednego n ie cze k a j, a z p ro si, Ten czasem co błaga i łz a m i tw a r z rosi, Jest c h y tr y , p o d s tę p n y , a n ę d za p r a w d ziw a P r z e d okiem litosnem n ie r a z się u kryw a