szałam mówiących bez przymusu, polityka i duch stronnictw były wygnane. Pani Laval z niewymo
wną zręcznością poddawała temat do rozmowy; kiedy spostrzegła, że aktorzy są na scenie, milkła i zdawa
ła się być pochłoniętą swoją robotą drutową z grubej wełny, przynajmniej dotąd, póki jej nie poruszyła ja
kaś kwestya niezwykle zajmująca. Wówczas inni milkli z kolei; mówiła ona z wdziękiem tak oryginal
nym i tak dowcipnie, że wszyscy byli pod urokiem.
Musiała być niegdyś bardzo ładna; jej oczy czarne, mądre i łagodne, zachowały jeszcze blask zadziwiający.
Słyszałam jak opowiadano, że jej stary szwagier^
książę Laval, znany ze swoich głupstw, chcąc kiedyś wypowiedzieć jej swój zachwyt, jakiego doznawał przy tern aksamitnem spojrzeniu, zawołał:
— Trzeba przyznać, moja siostro, że masz oczy koloru aksamitnych spodni.
Znałam tego biednego księcia, bardzo steranego, umierałam ze śmiechu przy jego bredniach, powzięłam nawet myśl zebrania ich, gdyż w istocie były one niezwykle; na nieszczęście, albo bardzo szczęśliwie, głupstwa zapomina się szybko.
Opowiem przecież następującą anegdotę:
Było to na obiedzie u Talleyranda. Siedzieli
śmy przy stole, gdy przyszedł książę Laval, na którego długo czekano. Pan domu, bez porównania grzeczniejszy od swojej żony, rozpływał się w prze
prosinach. Książę w tym czasie miał manię skupo
wania starych portretów; przyznał szczerze, że zapó- źnił się z powodu targu o obraz.
— Założę się — rzeki Talleyrand — że zrobiłeś pan jeszcze nabytek z jakiegoś starego bohomazu.
— Ależ tak! — żywo odparł książę z powagą.—
Jest to jeden z tych bohomazów, którybyś chętnie przyjął dla przyozdobienia swej biblioteki. Są to por
trety dwóch sławnych osobistości.
— Ba! — powiedział Talleyrand, pogardliwie wy"
dymając usta.— I cóż to są za osobistości?
— Poczekaj pan chwilę — rzecze biedny amator widocznie zmieszany, jedząc zupę, aby zyskać na czasie i ochłonąć;— kobieta ma to samo imię, co pani Re- gnault Saint-Jean d’Angely: jest to jakaś Laura. Codo pana, zapominam zawsze jego imienia; jest to coś po
dobnego do
Patragnd
Wszyscy umilkli; była to jedna z tych zdra
dzieckich ciszy, które poprzedzają wybuch szalonego śmiechu.
Lecz amfitryon nastaje na lichą pamięć biedne
go księcia, bez najmniejszego względu na współ
biesiadników, po których prowadzi wzrokiem spokoj
nym, lecz pełnym złośliwości.
— Naucz - że się raz na zawsze imion swych bohaterów, mój drogi przyjacielu; chciałeś zapewne powiedzieć Laura i
Plutarch.
— Tak, tak, właśnie ten nicpoń Plutarch, zawśze go zapominam. Przy targu byli tacy, co mówili Pe- trarka, o ile mi się zdaje, ałe to nieuki, którzy nie lepiej odemnie znali
imię rzeczywiste
kochanka Laury.Plutarch!... wszyscy to wiedzą... i ja także wiedzia
łem, przecież to historyczne!
Tego było za wiele; wybuchy śmiechu, długo powstrzymywane, stały sie homeryeznemi. Tylko
ie-47 den Talleyrand pozostał obcy tej wesołości i rzucając na całe towarzystwo surowe wejrzenie, miał czel
ność zapytać księcia, co znaczy ta wesołość, której przyczyny udawał, że nie
odgaduje.
Pani Souza, której syn był niezdrów, opuściła nas nagle, szczęśliwa, że może czemś rozerwać swe
go chorego. W istocie nie widziałam od kilku dni pana F., ale co rano oddawano mi jkiet fijolków razem z programem na cały dzień: albo było coś ciekawego, co wypadało wiedzieć, albo coś niezbę
dnego, czego nie należało zaniedbać. Dlatego po jechałam do marszalkowej Davout, która mię zasypy
wała grzecznościami podczas swego pobytu w War
szawie, kiedy mąż jej był gubernatorem w , Polsce.
Ponieważ lato przepędzała ona w Sarigny, tam trzeba było jej szukać. Posłałam do jej pałacu w mieście z zapytaniem, która godzina będzie najdogodniejsza do złożenia wizyty, i Odpowiedziano mi, że w ciągu dnia.
Udałam się więc do Sarigny podczas szalonego upału, niedobrze osłonięta malutkim kapelusikiem, przybra
nym fijołkami i bardzo skrępowana w liliowych ci
żemkach, doskonale przystosowanych do sukni pod szyję z grodenablu tej samej barwy; pani Germont, wyrocznia mody, sama skombinowala całą moją toaletę.
Ta ranna elegancya wydawała mi się dość nie
właściwą.
Obiecywałam sobie jednak milą wizytę, gdyż pałac marszalkowej w Paryżu dat mi dobre ■ wyo
brażenie o jej smaku i jej dostatkach i myślałam, że urządziła się zbytkownie w Sarigny. Przyjechałam koło trzeciej. Zamek, otoczony fes i i murem, mial
jako wejście bramę szczelnie zamkniętą, w rowach- rosla trawa, możnaby powiedzieć, że to posiadłość opuszczona od niepamiętnych lat. Kiedy mój lokaj znalazł wreszcie sznur od dzwonka, przybiegła po kilku minutach dziewczynka źle ubrana z zapytaniem, czego sobie życzę.
— Czy pani marszałkowa jest w domu?
— Przepraszam,
one
są, ale pan marszałek także, odrzekła dzieweczka,1 pobiegła szybko zawołać jednego z ludzi zam
kowych, który za nią poszedł, nie spiesząc i poprawia
jąc wciąż swoją liberyę.
Kazałam się zameldować i wciśnięta w róg powo
zu, czekałam jeszcze dość długo, nie wiedząc dobrze, czy mam czekać, czy poprostu zostawić kartę.
Po kwadransie prawie zjawił się w końcu u drzwi
czek karety kamerdyner i wprowadził mnie na obszer
ny dziedziniec; tłómaczył się z powolności usługi, za
pewniając mnie bez ceremonii, że w chwili, gdy przy
jechałam, ludzie pracowali w ogrodzie, i że on sam był zajęty oczyszczaniem sadu.
Prowadzono mnie przez kilka salonów zupełnie pozbawionych mebli, a pokój, do którego mnie wprowa
dzono, wcale nie lepiej był przyozdobiony, jak po
przednie, ale przynajmniej stała tam kanapa i krzesła.
Mąrszałkowa nie zwlekała ze zjawieniem się. Łatwo spostrzegłam, że ubrała się dla mnie, gdyż zapinała jesz:ze kilka haftek stanika. Po kilku minutach ocię
żałej rozmowy zadzwoniła, aby uprzedzono jej męża.
Później podjęłyśmy naszą mozolną gawędę. Nie dla
tego, aby pani Davout brakowało wprawy, lub była pozbawiona tego rodzaju dowcipu, który ułatwia