• Nie Znaleziono Wyników

dziła: oddawała sobie sprawiedliwość. Tam tylko sły

W dokumencie Pamiętniki : T. 2 (Stron 48-52)

szałam mówiących bez przymusu, polityka i duch stronnictw były wygnane. Pani Laval z niewymo­

wną zręcznością poddawała temat do rozmowy; kiedy spostrzegła, że aktorzy są na scenie, milkła i zdawa­

ła się być pochłoniętą swoją robotą drutową z grubej wełny, przynajmniej dotąd, póki jej nie poruszyła ja­

kaś kwestya niezwykle zajmująca. Wówczas inni milkli z kolei; mówiła ona z wdziękiem tak oryginal­

nym i tak dowcipnie, że wszyscy byli pod urokiem.

Musiała być niegdyś bardzo ładna; jej oczy czarne, mądre i łagodne, zachowały jeszcze blask zadziwiający.

Słyszałam jak opowiadano, że jej stary szwagier^

książę Laval, znany ze swoich głupstw, chcąc kiedyś wypowiedzieć jej swój zachwyt, jakiego doznawał przy tern aksamitnem spojrzeniu, zawołał:

— Trzeba przyznać, moja siostro, że masz oczy koloru aksamitnych spodni.

Znałam tego biednego księcia, bardzo steranego, umierałam ze śmiechu przy jego bredniach, powzięłam nawet myśl zebrania ich, gdyż w istocie były one niezwykle; na nieszczęście, albo bardzo szczęśliwie, głupstwa zapomina się szybko.

Opowiem przecież następującą anegdotę:

Było to na obiedzie u Talleyranda. Siedzieli­

śmy przy stole, gdy przyszedł książę Laval, na którego długo czekano. Pan domu, bez porównania grzeczniejszy od swojej żony, rozpływał się w prze­

prosinach. Książę w tym czasie miał manię skupo­

wania starych portretów; przyznał szczerze, że zapó- źnił się z powodu targu o obraz.

— Założę się — rzeki Talleyrand — że zrobiłeś pan jeszcze nabytek z jakiegoś starego bohomazu.

— Ależ tak! — żywo odparł książę z powagą.—

Jest to jeden z tych bohomazów, którybyś chętnie przyjął dla przyozdobienia swej biblioteki. Są to por­

trety dwóch sławnych osobistości.

— Ba! — powiedział Talleyrand, pogardliwie wy"

dymając usta.— I cóż to są za osobistości?

— Poczekaj pan chwilę — rzecze biedny amator widocznie zmieszany, jedząc zupę, aby zyskać na czasie i ochłonąć;— kobieta ma to samo imię, co pani Re- gnault Saint-Jean d’Angely: jest to jakaś Laura. Codo pana, zapominam zawsze jego imienia; jest to coś po­

dobnego do

Patragnd

Wszyscy umilkli; była to jedna z tych zdra­

dzieckich ciszy, które poprzedzają wybuch szalonego śmiechu.

Lecz amfitryon nastaje na lichą pamięć biedne­

go księcia, bez najmniejszego względu na współ­

biesiadników, po których prowadzi wzrokiem spokoj­

nym, lecz pełnym złośliwości.

— Naucz - że się raz na zawsze imion swych bohaterów, mój drogi przyjacielu; chciałeś zapewne powiedzieć Laura i

Plutarch.

— Tak, tak, właśnie ten nicpoń Plutarch, zawśze go zapominam. Przy targu byli tacy, co mówili Pe- trarka, o ile mi się zdaje, ałe to nieuki, którzy nie lepiej odemnie znali

imię rzeczywiste

kochanka Laury.

Plutarch!... wszyscy to wiedzą... i ja także wiedzia­

łem, przecież to historyczne!

Tego było za wiele; wybuchy śmiechu, długo powstrzymywane, stały sie homeryeznemi. Tylko

ie-47 den Talleyrand pozostał obcy tej wesołości i rzucając na całe towarzystwo surowe wejrzenie, miał czel­

ność zapytać księcia, co znaczy ta wesołość, której przyczyny udawał, że nie

odgaduje.

Pani Souza, której syn był niezdrów, opuściła nas nagle, szczęśliwa, że może czemś rozerwać swe­

go chorego. W istocie nie widziałam od kilku dni pana F., ale co rano oddawano mi jkiet fijolków razem z programem na cały dzień: albo było coś ciekawego, co wypadało wiedzieć, albo coś niezbę­

dnego, czego nie należało zaniedbać. Dlatego po jechałam do marszalkowej Davout, która mię zasypy­

wała grzecznościami podczas swego pobytu w War­

szawie, kiedy mąż jej był gubernatorem w , Polsce.

Ponieważ lato przepędzała ona w Sarigny, tam trzeba było jej szukać. Posłałam do jej pałacu w mieście z zapytaniem, która godzina będzie najdogodniejsza do złożenia wizyty, i Odpowiedziano mi, że w ciągu dnia.

Udałam się więc do Sarigny podczas szalonego upału, niedobrze osłonięta malutkim kapelusikiem, przybra­

nym fijołkami i bardzo skrępowana w liliowych ci­

żemkach, doskonale przystosowanych do sukni pod szyję z grodenablu tej samej barwy; pani Germont, wyrocznia mody, sama skombinowala całą moją toaletę.

Ta ranna elegancya wydawała mi się dość nie­

właściwą.

Obiecywałam sobie jednak milą wizytę, gdyż pałac marszalkowej w Paryżu dat mi dobre ■ wyo­

brażenie o jej smaku i jej dostatkach i myślałam, że urządziła się zbytkownie w Sarigny. Przyjechałam koło trzeciej. Zamek, otoczony fes i i murem, mial

jako wejście bramę szczelnie zamkniętą, w rowach- rosla trawa, możnaby powiedzieć, że to posiadłość opuszczona od niepamiętnych lat. Kiedy mój lokaj znalazł wreszcie sznur od dzwonka, przybiegła po kilku minutach dziewczynka źle ubrana z zapytaniem, czego sobie życzę.

— Czy pani marszałkowa jest w domu?

— Przepraszam,

one

są, ale pan marszałek także, odrzekła dzieweczka,

1 pobiegła szybko zawołać jednego z ludzi zam­

kowych, który za nią poszedł, nie spiesząc i poprawia­

jąc wciąż swoją liberyę.

Kazałam się zameldować i wciśnięta w róg powo­

zu, czekałam jeszcze dość długo, nie wiedząc dobrze, czy mam czekać, czy poprostu zostawić kartę.

Po kwadransie prawie zjawił się w końcu u drzwi­

czek karety kamerdyner i wprowadził mnie na obszer­

ny dziedziniec; tłómaczył się z powolności usługi, za­

pewniając mnie bez ceremonii, że w chwili, gdy przy­

jechałam, ludzie pracowali w ogrodzie, i że on sam był zajęty oczyszczaniem sadu.

Prowadzono mnie przez kilka salonów zupełnie pozbawionych mebli, a pokój, do którego mnie wprowa­

dzono, wcale nie lepiej był przyozdobiony, jak po­

przednie, ale przynajmniej stała tam kanapa i krzesła.

Mąrszałkowa nie zwlekała ze zjawieniem się. Łatwo spostrzegłam, że ubrała się dla mnie, gdyż zapinała jesz:ze kilka haftek stanika. Po kilku minutach ocię­

żałej rozmowy zadzwoniła, aby uprzedzono jej męża.

Później podjęłyśmy naszą mozolną gawędę. Nie dla­

tego, aby pani Davout brakowało wprawy, lub była pozbawiona tego rodzaju dowcipu, który ułatwia

sto-49

W dokumencie Pamiętniki : T. 2 (Stron 48-52)

Powiązane dokumenty