• Nie Znaleziono Wyników

GABRYELA ZAPOLSKA

W dokumencie Utwory dramatyczne (Stron 186-200)

A n n a. A widzisz! a widzisz! (po chwili, patrząc na niego serdecznie). Żebyś pan w iedział, ile ja mam do pana przyw iązania i wdzięczności. Przez ciebie, przez W ran- gow skiego stałam się kobietą czynu, pracy, energii... W ięcej — naw et to, czem będzie moja córka, będzie także waszem dziełem.

S i e k ł u c k i. Słuszne, bo nic nie ginie, ani złe, ani dobre.

A n n a. 1 dlatego dziś, kied y panu ch w i­ lowo sił brak, ja zw racam to, co od ciebie otrzym ałam .

S i e k 1 u c k i. I d ziękuję ci za to go­ rąco!

(Stoją złączeni uściskiem rąk. W tej ch w i­ li wchodzi R astaw iecki, zdejm uje palto, w ie­ sza je i zbliża się szybko do stołu z dzien­ nikam i, patrząc z pod binokli na Siekluckie-

go i Annę).

S C E N A IV.

CIŻ SAMI i R A ST A W IE C K I (człow iek lat średnich, w ysoki, tęgi, z brodą, w binoklach, ubrany dostatnio, ru ch y i zachowanie się aro­

ganckie, ciągle żu je końce w łasnej brody). R a s t a w i e c k i. Dzień dobry! A!... ta pani Sm olkiewicz?

A n n a (bez uniżoności). To ja — sortuję dzienniki.

R a s t a w i e c k i (ironicznie). W o ryg i­ nalny sposób.

A 11 n a (dumnie). AV każdym razie w zgo­ dny z mojem sumieniem i poczuciem obo­ w iązków.

(W chodzi m etram paż i podchodzi do biurka do Sieklu ckiego, tak, że zasłania sobą Annę i R astaw ieckiego przed Siekluckim . Z aczy­ na rozm awiać z Siekluckim i pokazuje mu

skrypta, któ re ten num eruje).

R a s t a w i e c k i (coraz więcej aroganc­ ko, m rużąc oczy). Pani, zdaje się, zamężna? A n n a (j. w.). Cóż to zn aczy to pytanie? R a s t a w i e c k i . Obowiązki kob iety za­ mężnej może pani rozum ieć ja k je j się po­ doba, ale w zględem swej pracy biurowej — tak ja k mnie się podoba! A zdaje mi się, że pani nie w ypełn ia tego, co do niej na­ leży.

A n n a . . O tern ja mogę tylko sądzić. Proszę zm ienić do mnie ton mowy, bo tern poniżasz samego siebie, nie mnie! Proszę mi się usunąć!

(W ychodzi drzwiam i środkowemi). R a s t a w i e c k i. Gadzina!

(Metrampaż odchodzi powoli). 20 GABRYELA ZAPOLSKA.

TRESOWANE DUSZE. 21 S i e k 1 u c k i. Cóż to ma znaczyć? R a s t a w i e c k i . Ta pani mi się nie- podoba. Muszę z nią ja k iś porządek zrobić..

S i e k l u c k i . Cóż to ma znaczyć? R a s t a w i e c k i. Nic, nic! T ylko u c h y ­ bić sobie nikom u nie pozwolę.

(Przegląda dziennik „Ś w it“).

Jak to w ygląda! ja k to w ygląda! puste,, czcze...

S i e k l u c k i (patrząc przed siebie). Nie moja wina, że się n ikt nie zabił, ani w ieża ratuszow a nie runęła.

R a s t a w i e c k i . Puste słowa! Pan nie lunie nawet w y zysk a ć tytu łó w telegram ów . A pan ma przecież literacką firm ę. Pan je s t za mało

dziennikarzem.-S i e k l u c k i . Tak!

R a s t a w i e c k i. Skoro nic niema — W ym yśl pan co.

S i e k 1 u c k i. Tak, pewnie... żeb y się inne dzienniki czepiły, że podajem y niepraw ­ dziwe szczegóły.

R a s t a w i e c k i. Mój panie, zanim one się czepią, m y nakład możem y rozprzedać.

S i e k l u c k i (żydow skim akcentem , z iro nią). Może być!

S i e k l u c k i (w yd ob yw ając z szuflady skryptu). Dziś chcę dać na drugi felieton xę wyborną- k ry ty k ę literacką. Jest to ro­ dzaj skorowidzu...

R a s t a w i e c k i . Dziś, panie S ieklu c­ ki, pójdzie na dru gi felieton ten artyku ł.

S i e k l u c k i. A leż to kom pilacya bez wartości.

R a s t a w i e c k i. P ójść musi. P atrz pan na nazwisko... profesor uniwersytetu!... To ktoś, kogo potrzebujem y obecnie nieod­ zownie. Pan się tak rozpisałeś o konflikcie na w szechn icy i dałeś nam stanowisko stron­ nicze za młodzieżą, że to może zaszkodzić pismu. Ja muszę to naprawić i ciało profe­ sorskie ułagodzić.

S i e k l u c k i. Tak dawno nic nie było z działu literackiego. R a s t a w i e c k i. Są ogłoszenia k sią­ żek. S i e k 1 u c k i (zdenerwowany). To inse- raty. R a s t a w i e c k i. Przepraszam — w cieli­ m y to w tekst dziennika. S i e k l u c k i (j. w.). To niemożliwe. Ja nie mogę polecać dzieł, k tó rych nie znam.

R a s t a w i e c k i. To być musi. P łacą dobrze...

TRESOWANE DUSZE. 23 S i e k 1 u c k i (j. w.). Mnie to nic nie obchodzi. Ja daję m oją literacką firm 2— ja odpowiadam.

R a s t a w i e c k i (podnosząc ton). A ja odpowiadam za to, ażebyś pan na pierw sze­ go m iał w ypłaconą pensyę... pan i pańscy dłużnicy.

S i e k I u c k i. Daj mi pan spokój! (Zaczyna pisać).

R a s t a w i e c k i (zm ieniając ton). Pan nie chce wrejść wr położenie moje, panie Sie- klucki. Pan wie, ja k ie tu są straszne w y ­ datki, a pan jeszcze mi chce imponować sw oją literacką firmą.

S i e k 1 u c k i (odkładając pióro i siląc się na spokój), O jedno prosić pana będę, panie R astaw iecki, to je s t o to, ażebyś, mó­ w iąc ze mną, ironiczne swre p oglądy co do mej literackiej działalności pozostawił na boku.

R a s t a w i e c k i. Sam mi pan nią w oczy rzucasz. 1 po co? Co ona panu dała? D zien­ nikarstwo w yciągn ęło pana ze szponów ż y ­ dowskich i dało sytu acyę. Źle panu?

S i e k 1 u c k i (nerwowo). Bardzo nawet dobrze.

R a s t a w i e c k i. No, k ied y dobrze, to dziękuj pan Bogu i staraj się, aby się nie zm ieniło (przegląda dziennik). A! a!

S i e k 1 u c k i. Co znowu?

R a s t a w i e c k i . Zbiegowisko! gdzie zbiegow isko?

S i e k ł u c k i (gryząc usta). Nie pomieś­ ciliśm y— nie było dokładnych wiadomości.

R a s t a w i e c k i (pieniąc się ze złości). Nie było wiadomości?! A w „Gońcu“ , a w „Po­ ran ku “ — patrz pan, szpalty! szpalty! (rzuca pism am i po ziemi). Co to znaczy? Ja pła­ cę ty lu ludzi, a niema nic, niema nikogo do roboty... Gdzieindziej dwóch ludzi i panna z adm inistracyi robią to, co tu pół tuzina...

S i e k l u c k i (z w ysiłkiem ). Posłałem Parnesa i Balka. K azałem w ziąć dorożki. Parnes ma p rzyw ieźć jak iego ś trupa, k tó ry leży pod Pieskow ą górą.

R a s t a w i e c k i . Przyw iezie! p rzyw ie­ zie! Przedtem , zanim 011 się tam zaw lecze, inni nam tego trupa sprzątną.

(W chodzi metrampaż; Sieklu cki, nie zw aża­ ją c na R astaw ieckiego, oddaje metrampażo- w i skryp ta i w yd aje pocichu dyspozycye. AYchodzi Bonecki, zdejm uje płaszcz, w iesza i siada p rzy biurku naprzeciw Siekluckiego,

od którego R astaw iecki odstępuje). R a s t a w i e c k i (pokazując zegar). P a ­ nie Bonecki, patrz pan!

B o n e c k i (wysoki, p rzystojn y m ężczyz­ na; mówi wolno, z uśm iechem , n igd y nie

zm ieniając w yrazu tw arzy). Musiałem pisać a rty k u ł w stępny.

R d s t a w i e c k i (chw ytając mu z rąk). Pokaż pan (czyta). Za słabo! za słabo!

B o n e c k i. W czoraj pan mówiłeś, że nie należy się angażować.

R a s t a w i e c k i . Tak, ale p rzejrzyj pan dzisiejsze dzienniki — zostaliśm y w tyle... W zm ocnij pan. Możesz u żyć kilka razy pod­ łość, szubrawstwo, nikczem ność. Pozwalam panu.

B o 11 e c k i (spokojnie). I owszem. (Pisze).

R a s t a w i e c k i (chodzi nerwowo po redakcyi). Przeglądu politycznego niema?

S i e k 1 u c k i. Zaraz będzie. Gdzie są nożyczki?

(Bierze ogromne nożyce i zaczyna w ycin ać i lepić na kaw ałku papieru w ycinki). R a s t a w i e c k i . Proszę pana. Chcia­ łem powiedzieć, żeby co do w ojskow ości— to ją zostaw ić na czas ja k iś w spokoju. (Chwi­ la milczenia). T ak w ypada z moich kombi- n acyj. A... jeszcze... no— ju ż nic... piszcie!

(Chłopcy wchodzą i zabierają skryptu). TRESOWANE DUSZE. 25

S C E N A V.

CIŻ SAMI, R Ó ŻYCK I (młody, ja sn y blondyn, szepleniący).

R ó ż y c k i . Dzień dobry panom redak­ torom!

R a s t a w i e c k i (w ściekły). Jesteś pan? Coś pan przyniósł?

R ó ż y c k i . Nic, nic — coś tam z życia m łodzieży.

R a s t a w i e c k i . Dlaczego pan nie do­ w iad yw ałeś się nic o zbiegow iskach?

R ó ż y c k i. Ja słyszałem w kawiarni... słyszałem .

R a s t a w i e c k i. Czem uś pan nie p rzy ­ niósł do redakcyi?

R ó ż y c k i . Bo ja sobie pomyślałem: al­ bo to prawda!...

S i e k l u c k i . Idź pan do sądu. Tam znów je s t defraudacya... ta...

R a s t a w i e c k i (szybko). Jaka? ban­ kowa?

S i e k l u c k i . Tak.

(R óżycki w ybiega).

R a s t a w i e c k i . Bez litości... bez li­ tości... w szystko... w szystko drukow ać— rozu ­

mie pan, bez pardonu! My dziś z nimi na noże... D yrektor, nie dyrektor — w szystko jedno! A — i potem jeszcze... Co do zbiego­ w isk. P rzedstaw ić rzecz całą, ja k ma m iej­ sce; sym patyi, sentym entów nie zaznaczać, żadnej tendencyi nie objawiać. Stało się tak i tak... i basta.

S i e k l u c k i . Barwa naszego pisma i j e ­ go program musi w ziąć jasno i otwarcie stronę słuszności.

R a s t a w i e c k i. Co? jak?... Panu się ciągle zdaje, ze W rangow ski jeszcze żyje.

S i e k 1 u c k i (silnie). On um arł, ale pan, obejm ując pismo, kazałeś mi podpisać ode­ zw ę do czytelników , iż nie odstąpisz ani na jo tę od je g o kierunku.

R a s t a w i e c k i. Nie odstępuję.... ale w duchu. Ja przedew szystkiem muszę pis­ mo postaw ić na w łasn ych nogach, aby się rentowało. Zrozum iałeś pan?

S i . e k l u c k i. Zrozum iałem . (Do Bonee- lciego). Kolega masz papierosy?

B o n e c k i. Proszę!

R a s t a w i e c k i (podając papierośnicę). Proszę moje.

S i e k 1 u c k i. Dziękuję...

R a s t a w i e c k i . Lepsze, niż pana Bo- neckiego.

S i e k l u c k i . W ierzę... ale nie wezmę. R a s t a w i e c k i . Pan m asz chim ery. S i e k l u c k i . To jedno, co mi zostało. R a s t a w i e c k i . Nie — to nie powinno w panu zostać. To złe, jeszcze dawne na- w yczk i. D ziennikarstw o, proszę pana, to w yższa tresura... Narowów żadnych— g ła d ­ kie chodzenie po zakreślonym terenie. I zm ia­ na tempa... Z praw ej, z lew ej — czasem g a­ lop, to znów stępo...

S i e k l u c k i (zapalił papierosa, w ło żył ręce w kieszenie i siedzi, patrząc szklanym w zrokiem na stojącego koło biurek Rasta- A\ieckiego). Czasem p rzyklękn ąć, g d y cu­ kru podają...

R a s t a w i e c k i . A zw łaszcza brać przeszkody! hop! hop!... naw et przez ogniste obręcze...

S i e k l u c k i (j. w.) N aw et przez ogni­ ste obręcze... Pan to ślicznie opowiada.

R a s t a w i e c k i (dumny, popraw iając okulary). Praw da? co? j a mam styl!

S i e k l u c k i (j. w.). Obrazowo pan mó­ wi... Pan av środku areny, a w koło przez obręcze kłu su ją, skaczą w tak t w alca, albo m azura dusze ludzkie. Ha! ha! ha!

R a s t a w i e c k i (śm iejąc się). Nie du­ sze ludzkie, tylk o dziennikarskie!

TRESOWANE DUSZE. 29 S i e k l u c k i (zanosząc się, nerwowo). Aha! tak— zapomniałem. E ty k a dziennikar­ ska i ogólno-lndzka. Pan to rozgranicza. Pan nas tresuje... S łyszysz, Bonecki, pan nas tresuje!

R a s t a w i e c k i (trochę zm ieszany). No, co znowu... ta k nie m yślałem .

S i e k 1 u c k i. Nie w ypieraj się pan, nie w ypieraj, bo to było genialnie powiedziane. To teraz w modzie; tu ju ż dziś b yła także tak a jed n a tresowana dusza— tylk o ta harda i znarowiona! Ha! ha!

S C E N A VI

CIŻ SAMI, PAR N E S.

P a r 11 e s (wpada zadyszany). Jest! jest! R a s t a w i e c k i . Trup?

P a r n e s. Tak! Bardzo porządny — sie­ dem ran. Nie zbadano, kto... zaraz... napi­ szę... Pan dyrektor każe w yp łacić dorożka­ rzowi.

R a s t a w i e c k i (skrzyw iony). Mogłeś pan piechotą...

P a r n e s. Ta jak ? ta co? taże to ze dwie mile.

P a r n e s. Zaraz— obrobię taki mi chał do kroniki, że w szy scy zdębieją.

(Siada do biurka. S łych ać dzwonek tele­ fonu).

R a s t a w i e c k i . Może rada rozw iąza­ na !!

(Biegnie do telefonu. W sz y sc y słuchają). R a s t a w i e c k i (do telefonu). Co? pro­ stować? p aragraf dziew iętnasty? Mój panie, pan kpisz! Skarż pan nas do sądu.

(Dzwoni). S i e k 1 u c k i. O co chodzi?

R a s t a w i e c k i. D yabli w ie d z ą ? Ktoś chce, żeby coś prostować. T akże! N ib y dziennik je st do prostowania. Sensu niema.

S i e k 1 u c k i. Jak zaskarżą?...

R a s t a w i e c k i (z głośnym śmiechem). To pan posiedzi. Pan przecież je s t odpowie­ dzialnym redaktorem , a nie ja .

(Idzie do stołu i przegląda dzienniki). A to psie dusze, znów zaczepiają! C zyta­ łeś pan?

S i e k l u c k i. Co? „G ońca“ ? nie.

R a s t a w i e c k i (podaje mu dziennik). Czytaj pan!

S i e k 1 u c k i (czyta). A leż to zgroza!... ależ to ohydne! Zarzucają nam wprost szan­

taż, przekupstwo, zdradę! Na to trzeba za­ raz odpowiedzieć.

R a s t a w i e c k i (zimno). Oszalałeś pan! S i e k 1 u c k i (zryw a się). Jakto? puścić to płazem? ^

R a s t a w i e c k i . A leż patrz pan... to je s t przecież koniec kw artału... Chcą w y ­ wołać polem ikę i ściągnąć prenumeratorów. To je s t taka sama reklam a i wożenie p laka­ tów kozam i po ulicy...

S i e k 1 u c k i. A le ogół co pomyśli? R a s t a w i e c k i . Ogół pom yśli co chce, a ja polem izować z „Gońcem “ zabraniam. Nie m yślę robić reklam y drugiem u pismu. I wogóle proszę panów nie u żyw ać tytu łó w pism. Om ijać, ile się da. Pisać trzeba: pew ­ ne pismo, pew ien dziennik... Jeśli chcą, aby o nich pisać, to do inseratów... do insera- tów. Rozum iecie panowie?

B o n e c k i. Z przyjem nością, panie d y ­ rektorze!

S i e k 1 u c k i. W ięc obelgi w kieszeń schować? Nie reagować? N iech pan pam ię­ ta, że „Ś w it“ zawsze reagował.

R a s t a w i e c k i . Tak... i dlatego on spadał, a inne pisma szły w górę.

(Milczenie. W sz y sc y piszą. R astaw iecki cho­ dzi od biurka do biurka).

S C E N A VII.

CIŻ SAM I i BRAUN.

Braun— je s t to starzec 60-letni, ubrany bar­ dzo ubogo, ale czysto; oczy zaczerwienione, cera tw arzy żółta. Jest bardzo nieśm iały

i mówi prosto, cichym głosem. B r a u n. Dzień dobry świetnej redakcyi. R a s t a w i e c k i (opryskliw ie). Czego chcecie? Jak po prośbie—-tu niema nic.

B r a u n . Proszę świetnej redakcyi, ja tu w zględem użalenia się.

S i e k l u c k i . A, to w y , ojciec Braun? B r a u n. Do usług świetnej redakcyi. S i e k l u c k i . Chodźcie tu bliżej, do m ojego biurka.

R a s t a w i e c k i . Co to za interes? S i e k l u c k i . Nie w iem jeszcze; gd y się dowiem, poinform uję pana. Proszę, pa­ nie Braun, niech pan siada.

(W skazuje mu krzesło obok biurka. Rasta­ w iecki w ychodzi, inni w spółpracow nicy pi­

szą cicho, pogrążeni w pracy).

B r a u n. D zięku ję w ielm ożem u panu, ja postoję.

W dokumencie Utwory dramatyczne (Stron 186-200)

Powiązane dokumenty