próbę.
Świecą się w tern złocie kamyczki, świecą barw y: tęczowe, p u rpurow e, szafirowe. C zasem opal s m u t n o zam igoce, a c h ! 1 perła raz naw et czarna, ż a ło b n a , za p ła k ała w m ałej dłoni, która m a połysk i g ładkość k onchy muszlowej.
Raziewicz to widzi i kryje się wtedy w k u lisy, p o c ie m k u gryzie paznokcie, m n ie bukiecik, który przyniósł właśnie.
Taki m a lu c h n y bukiecik, gdzie jest je d n a nicejska róża, biały gwoździk, trochę p ac hnących narcyzów;
— Dla p a n n y m ło d e j? C o ? - pyta go kolega.
1 p a rsk a ś m iech e m .
Raziewicz czuje, że ta biel kwiecia nie- s tosow na dla tej „ p a n n y m ł o d e j “, która przy kucnę ła przy b u d ce suflera, złote kudetki s p a dły jej na różowy pyszczek, usta zacięła i u w a żnie przypatruje się łańcuszkowi ciężkiemu* zw isającem u z po d rozpiętego żakietu^ Na ł a ń cuszku złote lusterko, o s y p a n e brylancikam i.
Bardzo, bardzo cacy.
Przed te a tr e m czekają „ g u m y “, kostjufnik z a k s a m itu leży, jak ulany, pąsowy, p ło m ie n n y k apelusik otulił główkę.
Po kulisach ironiczne szepty: — „Takie c o ś “.;.
— Tak, pewnie, myśli Raziewicz, ale jakie to „takie c o ś “ przecudne!
I nastaw ia się w kącie, pilnując, w którą kulisę N iutka w p a d n ie , gdy głos reżysera w yr wie ją z kontem p lacji złota i.brylantów* Razie- wicz m a nadzieję, że cud znów się potk n ie o niego, a on posłyszy;
— A c h !... ty ¿ k o n i u P a n a J e z u s a “.».
Czasem r e p e rtu a r się zm ienia.
Raziewicz słyszy „ty o ś le “, to zrtów jest „ k r o w ię tu rą “, to życzą mu, „aby pies z nim tańco w ał polkę przez całe wały h e t m a ń s k i e “ lub in n e rów nie n ie p o ję te i n a d n a t u r a l n e rze czy. O n to wszystko wysłuchuje, połyka i cie szy się choć tern.
Powoli przecież Niutka jakoś n a b ie ra do n iego zaufania. Ciągle m a m u coś d o powie dzenia. Najczęściej jest to „ach! jaka jestem z m ę c z o n a “ lub „nudzi mi s i ę “ .
P o te m —ziewnięcie. — Nie w y sp a ła m się.». O n i to przyjmuje»
A w sercu m ło d e m coś aż wierci, aż boli..» Ale to nic.
Byle m ó g ł być przy niej i patrzeć na nią. Idą więc t a k p o ulicy o b o je milczący, a Niutka jak o ś n a d p r o g r a m o w o z a d u m a n a .
Coś t a m nurtu je w tej m aciupej główce* aż kreska przecięła dwie s ta ra n n ie p o dcz ernione brewki.
Raziewicz myśli w duchu, że to już od kilku dni cud taki zam yślony. Może m a jakie zmartwienie* jakie kłopoty. Kto to w ie ? Prze cież i „takie c o ś “ m a zm artw ienia. T e m u nikt nie zaprzeczy.
Doszli do kam ienicy, w której Niutka mie™ szka.
Raziewicz chce się żegnać.
— C hodź na g ó r ę ! —mówi Niutka.
D rapie się na d ru g ie piętro po niebardzó Czystych sch o d a c h . Wchodzę.
Drzwi im otwiera a m a l g a m a t rozczochra nych włosów, b rudnej jed w a b n ej różowej bluzki* twarzy p o m iętej dziwnie i o g ro m n y c h sarnich oczu.
J e s t to „F irlip a ta “, pokojow a Niutki* na- źw ana t a k przez chlebodaw czynię z pow odu przedziwnel szpetoty, naw odzącej na p a m ię ć narzec zoną d ziadka od orzechów ze słynnej bajki ftn d ersen a.
Na codzień Firlipata przedstaw ia typow e potyradło, nie u m iejące nic, bio rąc e d użą p e n sję, ale zato tłu k ące wszystko, czego się d o tknie.
O d p ro g u Pirlipata a n o n s u j e r a d o ś n ie ; — Zbiłam k o m p o tje rk ę...
— A to bydlę!...
Pirlipata u rą g a gniewowi swej pâiii. O d biera bolero i przytyka do n ieg o z lubością śwą twarz ty p o w e g o k o pciucha .
Niutka i Raziewicz w chodzą d o salonu. M ieszkanie lalki.
Ot, kilka pluszowych stoliczków* fotel bu» jający, p araw an ik i, dywaniki, ja k a ś m a k a tk a . W sp a n ia ła lakow a j a p o ń s k a szkatułka* dwie z a p o m n ia n e albo w yłudzone p o rte - c ig a re s s r e b rn e z k a m ie n ia m i.
W sypialni łóżko angielskie m etalow e, grzecznie o b c ią g n ię te różową taftą, p o w ia d a m w a m , łóżeczko do b rz e w ychow anej pan ien k i
Raziewicz zb a ra n ia ł doreszty. Patrzy, p a trzy, Niutka przebiera się bez ż e n ad y w śliczną różową rhatinkę.
Ach!.;, ja k ą o n a m a złotawą szyjkę. — Pirlipata!.;. o b ia d 1...
A p o te m d o Raziewicza. — Będziesz ze m n ą jadł.
T a k się ucieszył, że z a p o m n i a ł się cerem o- iliować;
Siedzą przy m ały m stoliczku i dzielą się j e d n y m befsztykiem .
M a n o n i des Grieux.
Ale „ M a n o n “ z sypialni taszczy butelka k o niaku.
Ciągle jest je d n a k n a c h m u r z o n a , coś jej doleg a. — Pij! Raziewicz pije. Pirlipata wzdycha. — 1 ty p i j !
W yciągnęła nóżki, m a tin k a jest źle zapięta, Dziwne światło bije od okien* któ re są zasło nięte seled y n o w em i storam i,
— Jeszcze raz... Nalewa znów kieliszki. Wypili.
J e d z ą s a m ą m u s z ta rd ę i polew ają ją »mag- g i“, bo o b ia d cóś nie bard zo tego.
— Co tam ... jeszcze po je d n y m ! Raziewicz protestuje.
— Nie, nie...
Aż się ża ch n ęła i patrzy na n iego srogo, — C zem u n i e ? Cóż to t r z y ? to dla dzieci! — Ale... już p ani poczerwieniała.
— No, to co?...
A p o t e m s e n t y m e n t a ln i e : *— Psie ż y c i e !
W yciągnęła piąstkę, w której tkwi widelec, opuściła głowę.
— Psie życie !.., — powtarza.
Twarzyczka jej nagle postarzała, przygasła, Nic jej nie m oże rozświetlić, n aw et b lask b ry lantowych kolczyków.
— Co pani 2
O n a pije znów koniak* — Mów mi... ty! — Dobrze.
— I nie uśm iechaj się ta k głupio. — Dobrze, ale co t o b i e ?
— Mic.
— N iepraw da. Od kilku dni jesteś ta k a sm u tn a ; Co tobie ? Powiedz mi... Przecież chyba ja...
Aż go dławi, ale chce, m usi jej coś p o wiedzieć, cośkolwiek. O n a słucha, z a s ę p io n a ale słucha.
— J a wszystko zrobię dla ciebie, wszystko duszę ci o d d am ... wszystko, co m o g ę !
O n a o d s u n ę ła się od stołu, ła p k a jej drży w dużej ręce Raziewicza, jak mały* z g n iazdka wyrzucony ptaszek.
J e s t praw ie tragiczna, z oczu płyną jej łzy. — No.*, no... co tobie ? co to b i e ?
A ta b ró d k a drży, usta w podk ó w k ę . Znów się napiła kieliszek.
— Nie p i j ! to cię gubi 1
— W iem , ale co mi p o z o s ta j e ? J a kto ?
Milczy chwilkę, wreszcie zrywa się, biegnie do sypialnego pokoju i rzuca się na łóżko»
— A c h ! ja k a ja n ieszczęśliw a! I szlocha* szlocha.».
Raziewicz stoi bezsiiny. Patrzy na śliczny, wątły jeszcze karczek, z k tó re g o osuw a się m atinka, na nóżki, o b u t e w złote pantofelki*..
ł ukląkłby u tych nóżek, całował je i bła gał a b y ich właścicielka' uspokoiła się, szlochać przestała.
Ale nie
śmie.-Tylko pochylił się i pow tarza * — Co to b i e ? Co t o b i e ?
1 n iespodziew anie z ust, silnie pofarbówa^ hych vinaigre ra isin bijou, który u rą g a wszyst kim o b ja d o m i pozostaje, trjum falnie d o „ k o r a lo w y ch “ w arg przywarty, w ydostał się jęk :
— To... przez R ehabilitację !...
Ach tak — to tytuł sztuki, p ró b o w a n ej o b ec n ie w teatrze. Coś ta m Niutce musi w roli „kloszow ać“, albo i z roli nie k o n te n ta .
Więc Raziewicz :
— D la c z e g o ? Rola ci nie p a s u j e ? Nie c z u - jesz się w swoim sosie ?
— Głupi jesteś!*..
M atinka w ydym a się na ra m io n k a c h , jak żagiel. Nowy p o to k łez moczy baty st poduszek* 1 „ a c h “ — i „ o c h “ — i nóżki aż dygocą z roz^ paczy. Słow em coś strasz nego.
— C hodź ! Wstań ! przejdziemy rolę, to pójdzie jakoś..*
Ale o n a s iad a n ag le na łóżku, o d p y c h a go, roz garnia gąszcz włosów i mówić zaczyna l
— Nie, nie chodzi mi o rolę, gwiżdżę na /
nią, pluję... m a m w pięcie. Tu chodzi o treść,
rozum iesz, bałw anie, treść!
— !!!
— Ach !... J a k a ja nieszczęśliwa.,, jaki z ciebie słoń, tapir, czart wie co... nic, nic, żadnej subtelności... Nie widzisz, co się we m n ie dzieje od czytanej p ró b y ? ...
- - ???
— Dzieje się to.., że ja nie m o g ę dłużej tak żyć... że ja nie chcę być tak ie coś, że ja... że ja... się pow ieszę... że ja wolę um rzeć, jak ta w sztuce... rozumiesz, co ?
Zrozumiał.
I zda m u się, że to n a g le niewidzialny chór serafinów zeszedł i otoczył złocone łóżko z ró żową j e d w a b n ą kołdrą.
Aniołowie ci m a ją długie białe szaty, sre b rn e skrzydła, słodkie, białe twarze i ręce sióstr miłosierdzia,..
P ochylają się n ad łkającą Niutką, m ów ią coś do niej, budzą w niej g o d n o ś ć ko b iecą — o serduszko trącają skrzydłami, jak rosę słońce, t a k z oczów załzawionych te łzy piją.
I wkoło, jakby głos harfy z przestworów, płynie cicho j e d n o słowo ;
— Rehabilitacja !
(Jkląkł przed nią i do nóżek jej się kłoni, ale o n a ku n ie m u rączki wyciąga.
— Zrozum iałeś ?
— Tak, Niutuś, zrozum iałem ... słuchaj .. słuchaj...
Całuje ją po rękach.
— N;e całuj, ja jestem potw ór, ja nie je stem warta d o b r e g o słowa — ja żyję rzeczy wiście strasznie. O n e m ają racyę odw ra cać się o d e mnie. J a jestem ostatn ią z ostatnich ! I d la teg o chcę um rze ć L.
Aż pociem n iały jej śiepki i zacisnęła ręce wokoło szyi Raziewicza
— Chcę um rzeć! — pow tarza z energią. — Nie, p osłuchaj tylko...
O n a nic słuchać nie chce. Nie, nie. C hwy ciła się m o ra ln ie za włosy i tarza w p ro c h u . Na prostą jej d u sz ę oddziałał m e l o d r a m a t f r a n cuski w przerażający s posób. Słyszy c i ą g l e : „ u p a d ła dziew czyna“... i stosuje to do siebie. K oniak dzielnie d o p o m a g a . Rozżalenie jej w z ra sta. Ach ! była stw orzona na żonę, na m atkę, mówi, łam iąc ręce, lecz c o ? c o ? Zresztą, nic o n a nie w inna. To...
Zatrzym ała się. Nie wie, na kog o zwalić winę. A więc jakaś... jakaś ciotka, która ją pchała do złego.
I zaczyna się fa nta styc zna legenda, którą Raziewicz połyka, a chóry anielskie wciąż a k o m - p a n ju ją .
— Tak... ciotka... ciotka... I tu bajec zne cyfry, przymusy, Bóg nie wie co.
Raziewicz pięści ściska. — Ach ! stara m e g e r a !. .
Lecz Niutka staje się anielsko w yrozu miałą.
—■ Nie potępiaj jej !... prosi, o n a ta k ż e tak była w ychow ana. J a wciąż jej p ieniądz e p o syłam.
Raziewicz porywa się i chodzi po pokoju pełen energji.
— Truciznę jej poślij !
— Ach i... Co ty mówisz. To m oja bądź co bądź m atka.
— M ówiłaś: ciotka...
— No... tak... pom yliłam się !. . Ale m uszę, muszę...
Raziewicz staje n ag le przed nią c h m u rn y i zdecydowany.
— Słuchaj, Niutka... ja cię k o c h a m !... Niutka objęła k o la n a rę k am i ix patrzy w przestrzeń.
— Słyszysz ? — Siyszę.
— K ocham cię i, jeśli chcesz, jeśli się p o prawisz... to...
Krztusi się, ale wyrzuca: — O żenię się z to b ą !
Niutka wciąż patrzy w przestrzeń. — Nie mówisz n i c ?
— Nie. To niemożliwe. — Dlaczego ?
— Ty jesteś uczciwy, honorow y, a ja... I znów rozpaczliwe łkania, u p a d e k na p o duszki i p o to k łez.
Raziewicz znów kłączy przy łóżku.
ftleż... jeśli się poprawisz przez jakiś czas, to ludzie p rz estan ą g a d a ć i z a p o m n ą .
Nie, nie, oni podli — oni nigdy nie za p o m n ą !
— Daję ci na to słowo, że z a p o m n ą , a p o tem , skoro będziesz m c ją żoną, wara wszyst kim ! Zobaczysz, to się utrze!...
Niutka leży cicho, patrzy w sufit i widać, że myśli. Wreszcie pyta :
— Taki prawdziwy ś l u b ? z k s i ę d z e m ? — Naturalnie!
— 1 nazyw ałabym się m ę ż a t k ą ?
— T ak — najprawdziwszą. Ile jest takich, co przed ślubem , a p o t e m ! W arystokracji... daję ci słowo...
— Fak, tak ! Mówił mi jed en hrabia... W zm ia n k a o „jednym h ra b im " działa na Raziewicza trochę przegnębiająco.
Musisz się, Niutuś, odzwyczaić od wielu rzeczy — mówi cicho — z a p o m n ie ć, wyrzec. Zrozum , cała twoja przeszłość nie istnieje. T e raz będziesz żyła, jak in n e kobiety. Cicho, s p o kojnie, oszczędnie.
— Kiedy ja m a m długi.
— J a k o ś poradzim y, ułożymy się, na raty w ezm ę pożyczkę.
— W b a n k u , c o ? J a ci ułatwię. Mówił mi jed en dyrektor, że...
— Ach ! Proszę cię... zo staw ! Z apom nij 0 swoich daw nych znajom ościach. To łotry, wy zyskiwali cię... szubrawcy !
— Nie. To wszystko bardzo p orz ądni lu dzie.
Raziewicz aż zębam i zgrzyta.
— Może... ale czy który z a p ro p o n o w a ł ci m ałże ń stw o ?
— Nie!
— A widzisz... A ja chcę się z t o b ą o-że- nić. J a je s te m uczciwy. J a cię szanuję. J a cię chcę zrehabilitować...
— Ach! T ak!... P ra w d a ! To byłaby r e h a b i litacja !
Aż w ręce klaszcze z radości. Łzy osychają, oczki świecą się, ja k lam pki żarowe.
— Dobrze, d o b rz e p ó jd ę za ciebie !... — 1 popraw isz się ?
— Poprawię.
— Ż ad n y c h zabaw , strojów, jeżdżenia na g u m a c h , kolacji...
— Ż a d n y c h !
Całują się na p o tę g ę . M łodem i u stam i przylgnęli d o siebie i piją, ja k m iód dreszcz 1 rozkosz.
— Mój N i u t u ś ? M ó j?
— T w ó j !
— Moja ż o n k a ? — Mój m ężuś? ...
Chce porw ać się z łóżka.
— Poczekaj, m a m śliczny, angielski pier ścionek. Szafir i dwa brylanty, męski. D a m ci go na zaręczyny.
— Nie, nie, nie chcę!
Powiedział to energicznie i z g niew e m . O d czuła, że go uraziła.
— Chcesz?... J a to wszystko, wyrzucę za o k n o ?
G otow a d o czynu, już stoi koło toaletki — Nie... n ie ; odślem y to wszystko. To b ę dzie godniejsze.
— Z afrasow ała się.
— Nie wiem, czy sobie p rz y p o m n ę , co od kogo.
— P ostaraj się. F\ teraz nie m ó w m y o tern* Z aczynam y now e życie. Dziś nie pójdziesz p o p o łu d n iu na próbę. J a cię w ytłóm aczę B ę dziesz siedziała w d o m u . Czytaj, szyj i czekaj na m nie.
— Przyjdziesz? — Tak, o siódm ej. I pójdziem y n a kolację ?
— Nie. — D la c z e g o ?
— N a rzec zo n a nie włóczy się po knajpach. G. Z ap olsk a. S ta śk a (L ek tor). .
Zjemy tu kolacje razem . Każ tylko nastawić s a m o w a r, a ja c o b ą d ź przyniosą.
N iutka jest zachw ycona.
— Dobrze... dobrze... To bądzie ślicznie! M am y tu m ały stoliczek. Każą Pirlipacie z a p a lić w piecu. P rzesiedzim y cały wieczór razem . Zacznie sią rehabilitacja!...
Ś m ieje sią srebrzyście, okrąca na piącie, różowa m a tin k a rozwiewa sią dok o ła, jak skrzydła.
— Ż o n k a m o ja ! — Mój m ą ż u ś !...
— A powiedz na próbie, żeśm y sią zarą- czyli. To bądzie po nosie tym, co mi sią prze stali kłaniać.
— Pewnie, że powiem. Bije trzecia.
— J u ż trzecia, idą na próbą. — Jeszcze pocałuj!...
— Ty... jedyna... ty cudzie... ty... — Dosyć, bo m ią udusisz!
— Czekaj cierpliwie... — A ty przychodź prądko...
W ybiegła za nim na schody, cała różowa, j a k zorza.
— Wracaj d o pokoju, zaziąbisz sią 1— U p o m inał ją troskliwie.
Uwiesiła m u sią u szyi. — Ty mój m ą ż !
— Cieszy się tą nazwą, jak now ym pier ścionkiem .
— Mąż, m ą ż !
Ugryzła go w ucho. Ma o ch o tę powiedzieć m u : „koniu p a n a J e z u s a " , ale się w aha. Zdjął ją jakiś lęk.
O n schodzi wreszcie i patrzy ciągle na nią, jak, przychylona przez poręcz, śm ieje się do niego w całej kraśie swej gracji, swej elegancji i szyku p o rc e la n o w e g o aniołka.
P ró b a ciągnie się długo, długo. Cyzelują, przesiewają przez sitko, przez alem bik. Razie- wicza aż nosi. S ió d m a d a w n o wybiła. J e s t zde- nerwowany. Gdy reżyserowi powiedział, iż Niutka nie przyjdzie, bo chora, ten skrzywił się d w u znacznie.
Spiła s ię ? C o ?
Raziewicza aż dźgnęło coś w serce, — Prosiłbym p a n a reżysera.., — C o ?
Bystre oczy . spojrzały p ro sto w twarz chłopca.
Raziewicz chciał zmilczeć, ale uznał, że byłby to krok nieszlachetny. Zmarszczył brwi, przybrał g o d n ą podstaw ę.
— Prosiłbym , a b y się p a n reżyser w ten s p o s ó b o tej p an i nie wyrażał.
— fl to co znow u ? — Tak... ja proszę...
— O szalałeś! Idź za kulisy. Akt się zaczyna. Dyrektor przyszedł.
Raziewicz chciał m u powiedzieć jeszcze, że zaręczył się z Niutką, ale odejść m usiał. Dy rektor m k n ą ł przed b u d k ą suflera, widmowy, dziwny, nieprzystępny.
— Biedactw o moje, siedzi ta m , czeka, czyta, szyje... — myśli Raziewicz, tuląc się w c iem n ą kulisę.
— J a wiedziałem, że w tej duszyczce jest coś d o b re g o , wiedziałem... 1 t a k m a ło było p o trzeba, ażeby się to coś obudziło. Ręczę, że
będzie z niej najlepsza żona, m atka... U śm iecha się tryum fująco.
— Tak, tak. Będzie to wszystko moje. I b u zia, i łapki, i włosy złote, i o n a cała. Zdziwią się, p o g a d a ją i zamilczą. A nie, to jak Boga k o c h a m , w pysk !...
Krew m u d o głowy uderza. S p o g lą d a g r o źnie dokoła. Aktorzy zajęci so b ą, rolą, p uszą się, jak pawie. Nikt się o niego nie troszczy.
W reszcie p ró b a się kończy.
Raziewicz w yp a d a na ulicę i pędzi d o z n a n e g o m u sklepu. T am drżącym g łosem każe p a k o w a ć szproty, czekoladę, h e rb a tę , masło, sery, ciasteczka, h o m a r a , m ałą puszeczkę p a sztetu.
— W e zm ę ru m u d o herbaty, odrazu nie m o ż n a jej od w szystkiego odzwyczajać.
Więc ru m i pół B enedyktynki, i daktyle, i szynka pra s k a , i bryndza p re p a ro w a n a , i roll- m opsy, i Bóg wie co.
Ćwierć gaży o b lu b ie ń c a przechodzi d o kasy sklepowej.
Wreszcie, o b ładow a ny, jak słoń, pędzi i p nie się po s ch o d a ch .
Dzwoni.
A serce m u stuka, stuka... Cisza.
Dzwoni znów.
— Może za snęło dzidziątko - myśli — a ta Pirlipata wyszła... To sztu rm ak , m u szę ją o d prawić.
Po chwili słychać w głębi m i e s z k a n i a : szur, szur...
Wreszcie drzwi się otwierają.
S taje w nich z a s p a n a Pirlipata z o g a rk ie m świeczki w ręku.
W m ieszkaniu ciemność.
Raziewiczowi serce się kurczy. T ak m u n a gle zim no, ta k bardzo zimno...
— Pani j e s t ? Ś p i ? ' — Pani niem a.
— A... g d z ie ?
— Po p a n ią przyjechali panow ie, pani się ubrała i pojechali...
— A!...
Co-losseum , a p o te m zm a w ia li się d o Żorża, tylko pani nie chciała...
__ p a ni nie chciała ?
Tak, d o Żorza. Mówiła pani, że się ta m dosyć natruła. Pani chciała d o Imperialu.
— Dobrze... dosyć. .
Wie już wszystko, a przecież nie odchodzi. J a k b y wrósł d o tej słom ianki, na której pod b ło tem ciem nieje n a p i s : „S a lv e !“
Przed nim wdzięczy się rozczochrana Pirli- p ata. S te a ry n a ze świecy cieknie jej po p a l cach. O n a znosi to z lubością.
— A... dla mnie... nic... p ani nie kazała po w ie d z ie ć ? — pyta wreszcie Raziewicz.
— Nic... n i c . .
Teraz już m usi odejść stanowczo. — Dobrze... proszę powiedzieć pani... Urywa.
W yciągnął rękę, chciałby zostawić paczki. Niech wie, że był, że on d otrzym a ł słowa, że...
Ale o g a r n ą ł go wstyd cichy i sm u tn y . O n a j e g o kolacji nie potrzebuje, m ig n ęła m u przed oczy ja s n o ośw ietlona s e p a r a t k a , stół d o s ta tn io nakryty, s r e b rn e wazy z s z a m p a n e m .
Cóż jego szproty, jego ru m , jego puszeczka pasz te tu ! J a k i e to u b ogie, nędzne, liche...
1 jakby zbity pies, odwrócił się i cicho z e szedł na dół.
Słyszał jeszcze, jak Pirlipata drzwi h ałaśli wie z a m k n ę ła .
Coś m u z tym stu k ie m przywarło się w sercu i z a p a n o w a ła w n ie m głucha, głucha ciem ność.
Chóry serafinów zamilkły, rozpłynęły się... Raziewicz idzie po ro z topionym śniegu i myśli '•
— Pójdę, p ó jd ę d o knajpy i jeszcze gdzie, b ę d ę pił a jutro nie spojrzę n a nią, nie spojrzę.
i.
Czy już w ra cam y d o d o m u ?
— Nie, dojedziem y jeszcze d o kraty wej ściowej i zawrócim y ścieżką koło ślimaka...
— A jak n a s kto z o b a c z y ? Siostrzyczka wydęła buzię.
— Phi !... wielka historja, czy to n a m nie w olno jeździć k o n n o ?
1 pojechały obie, pojechały n a kon iach f a n tazyjnych, złożonych z olbrzymich gałęzi, któ re za m ia ta ły ziemię, p o d n o s z ą c t u m a n y kurzu.
Sylwetki ich ginęły w tych ob ło k ach , lecz chwilami wynurzały się z t u m a n u o k o l o n e a u r e olą olbrzymich, słom ianych kapeluszy. K a pelu sze te złociły się i bujały w p ro m ie n ia c h słońca, któ re całem i k a s k a d a m i płynęło na w ołyńską ziem ię w to lipcowe popo łu d n ie. Na lewo staw zarosły sitowiem lśnił się bez skazy, jak tafla alu m in iu m . N aw et nie odbijał błękitu nieba, ani wierzb na brzegu płaczących. Na praw o aleja drzew i krzaków leszczyny. Tu i ówdzie czarne
g r o n a ożyn. Poza tym w ałem zieloności, het dale k o n a wzgórku, dw ór z g a n k ie m i d a c h e m , pokrytym czerw onem i d a c h ó w k a m i. O b o k je d n a to p o la roztrzaskana p io ru n e m . Koło piekarenki słychać r ą b a n ie drzewa. Piec dziś b ę d ą o b w a rzanki, starczące na cały tydzień d o h e rb aty wieczornej.
Poza s ta w e m wieś — jak s ta d o grzybów 0 d a c h a c h zczerniałych]od pro m ien i słonecznych. Za wsią las — za lasem ... kto w ie ? ... Może pole, m o że in n a wieś.
P anienki, ja d ą c e na k o n iach z gałązi lipo wych i p o g a n i a j ą c e te d re w n ia n e ru m ak i szpic ru tam i z witek leszczyny, nie troszczą się o to, co jest poza lasem . P ędzą tera z g a lo p e m , a wiatr włosy i sukienki ich rozwiewa. J e d n a z nich, duża, s m u k ła — ot to p o la m ło d a — prawie dojrzała i rozwinięta k o b i e t a ; d ruga , m ała, m alu tk a, s ied m io la tk a ledwie, d o ra sta ją c a d o p a s a swej starszej siostrze. B iegną je d n a k razem , trzym ając się swych koni z a p o m o c ą kunsztow nej maszynerji, złożonej z czerwonej harasów ki i dzw oneczków, odczepionych od szyi t e k tu ro w e g o królika.
Kapelusz młodszej p a n ie n k i s p a d ł na plecy 1 biegnie za nią na p a s k u wstążki różowej, zsu niętej aż p o d brodę. P a n i e n k a nie m a czasu się zatrzymywać, bo starsza siostra galo p u je wciąż z brzękiem dzw onków po p iask iem z a słanej drodze. D ro b n e m i n ó żk a m i pędzi
„sio-strzyczka“ — za d łu g ą s p ó d n iczk ą dorosłej dziewczyny, a nóżki te, o d ziane w długie czarne, pończoszki, m igają w słońcu jak dwa węże żywe.
Dziewczyny d o p a d a ją praw ie d o bram y, dzwonki brzęczą, s u k n ie fruwają, włosy, rozrzu c o n e dok o ła z a ru m ien io n y ch twarzyczek, m ienią się barw ą złota i miedzi. J a s n o liijowe sukienki un o szą się poza niemi, jak lekkie skrzydła, d elik a tn e ciała, owinięte tą cienką t k a n in ą m ają kształty tanagryjskich figurek.
— H o p ! H o p ! — wola starsza siostra. — H o p ! H o p ! — pow tarza cieniuchnym głosikiem siostrzyczka.
Z aw racają od kraty, nie widząc tu m a n ó w kurzu, któ re pędzą ku nim z przeciwnej strony drogi, nie słysząc tu rk o tu kół i t ę te n tu praw dzi wych koni. Na owych fikcyjnych r u m a k a c h g a lopują wciąż rozradow ane, z upe łnie z a d o w o lo n e tą fikcją, tym m irażem rzeczywistości, k tórego cugle trzym ają w dłoni.
— D a le j! .. Do kaliny, a p o t e m do sta jn i! — wyrokuje siostrzyczka.
Pędzi teraz naprzód, dysząc ciężko. Bije się witką, o b r a n ą z liści, po nóżka ch i nie czuje bólu, ta k d a le k o unosi ją fantazja.
Nagle słyszy przerażający tu rk o t prawie nad swoją głową.
Zatrzym uje się, odw raca, i widzi, że starsza siostra zatrzym ała się również na brzegu rowu, n iezdecydow ana, z a ru m ie n io n a .
D rogą toczy się zg ra b n y powozik, źapfzę- żony w cztery b u łanki — o c h ! bułanki nie z gałęzi, ale prawdziwe, blad o -ż ó łte z odcieniem różowym, z grzywami o złoto -b lo n d połysku. Na koźle s ta n g re t i lokaj w długich, ciem nych liberyjnych płaszczach. N iem a na nich śladu kurzu, widocznie przed b r a m ą zdjęli z siebie okrycia płócienne.
W e w nętrzu powoziku, na cie m n o szafiro- w em tle su k n a , siedzi m łody mężczyzna, błon* dyn (och, j a k i !), z oczym a błękitnem i, z twarzą tro ch ę zwiędłą, lecz z w ą sa m i nadzwyczajnej długości. Owinął się rodz ajem p u d e r m a n t la z b la d aw o-błękitnej satyny, i ja sn a jeg o cera i n ieb o oczu, tworzą d o s k o n a lą h a r m o n i ę barw.
Na jeg o widok starsza siostra, stojąca wciąż n ad row em , okrywa się p o n s e m i d rią c e m i rę kam i stara się odrzucić precz od siebie gałąź, strojną w czerwone tasiem ki i dzwonki. Gałąź j e d n a k trzyma się uparcie, jak ta le n t nędzarzy — i p a n i e n k a m a praw ie łzy w oczach, tak bardzo ra d a b y odczepić od siebie sw ego foU bluta.
Młodzieniec w p u d e r m a n t lu podn o si się cokolwiek na p o d u s z k a c h i patrzy ze zdziwie niem na ten m a n e w r panien k i.
O n a — zrozpaczona — nie widząc in n eg o