WYDANIE; ZBIOROWE
D Z IE Ł
Q ABRJELI ZAPOLSKIEJ.
D Z I E Ł A G A B R IE L I Z A P O L S K IE J WYDANE PRZEZ „LEKTOR“ INSTYTUT LITERACKI
A gdy w głąb duszy w n ik n iem y A ntysem itnik
Córka Tuśki Fin de sie e le ’istka la k tęcza
Janka
Kaśka Karjatyda K obieta bez skazy Małaszka
Menażerja ludzka M odlitw a Pańska O ezem się nie m ów i Pan P olicm ajster T agiejew P ani D ulska przed Sądem P rzedpiekle
Przez m oje okno Rajski ptak S ezon ow a m iło ść
Śm ierć Felicjana Itulskiego Staśka >
S zaleństw o Szmat życia W e k rw i W odzirej
Zaszumi las {2 tomy)
Z p am iętn ik ów m łodej m ężatki Znak zapytania
G fiB R J E L R Z n P O L S K H
STASKfS
Wydał: „LEKTOR" Instytut literacki Sp. z o. o. Lwów — W arszawa — P oznań—Kraków— Lublin.
7 6 3 8 7
Staśka . • •
Rehabilitacja Siostrzyczka
STAŚKA
t
Orliński obejrzał się zniecierpliwiony. S ta nowczo za dużo zaprosił gości. Teraz nie wie dział co z nimi zrobić. Wypełniali bezczynną n u d ą jego trzy kaw alerskie pokoje. Rozkładali się bry łami cielsk, opiętych w c ie m n e stroje, na sz e ro kich, wysiedzianych sofach a k s a m itn y ch . Mieli pozór tych, którzy na coś czekają w tych b ru talnych b laskach la m p e k elektrycznych, świecą cych głupio z wnętrz mlecznych fa lb a n e k lam p.
— Stanow czo za d u żo !
U śm ie c h n ą ł się wszakże do nich z poza k a r c ia n e g o stolika.
— Ich wina. Dlaczego wszyscy nie łupią w karty... J e d n i ze skąpstw a, drudzy niby z filo- zofji... głupcy!
U śm iechał się ciągle e le g a n c k o ład n ie za- rysow anem i usty, w ygolony i bardzo sportowy.
— Coś przecież m u szę z nimi zrobić! W kącie, p o d m a k a t ą buczacką, na której rozpięły się jakieś p o d e jrz a n e jata g a n y , dwóch coś cicho szeptało. J e d e n z nich był w s m o k in g u i widać było p o zarysie ciała, u ło ż o n e g o n iedbale
na c ie m n y m ak sa m ic ie sofy, że jest czterdziesto latek dosyć zakonserw ow any. Miał tic, jakby coś żuł, i m ę t n e oczy, niby p o użyciu atropiny. Ten interesow ał o drazu wyraźnie "zaznaczoną swoją rolą w świecie.
Był to h o m m e a fem m e s, już t a k p rosto od urodzenia.
Drugi był... żaden.
J a k i e ś włosy, jakieś oczy, jakieś wąsy, odzienie. Słowem: ż a d e n .
Ten w s m o k in g u żuł fikcyjne, n ie w y g d a k a n e słowa i kwiaty, p o ch w y ta n e z wyobraźni. 1 ręką gładził a k s a m i t sofy tak im ge ste m , jakby ciało
biodra kobiecego. Po chwili ziewnął.
— N o ! wiecie... — rzucił nag le w przestrzeń. Orliński, rozdający w łaśnie karty, m ig n ął ku n ie m u u ś m ie c h e m swych białych zębów.
— Co, F e lu ś ? c o ?
Feluś w s m o k in g u ziewnął raz drugi.
— Dlaczego nie zaprosiłeś jakiej kobiety ? — rzucił na szerokość pokoju.
Orliński uderzył się w czoło. — P raw da!
I pokręcił głową. — T u m a n ze mnie.
J a k i ś głos leniwy odezwał się z k ą ta : — Możesz to n a p r a w i ć ! Poślij po jaką. — H a ?
- A n o ! d w u n a sta zaledwie... - - Ale po k o g o ?
Z a p a n o w a ło milczenie. Nastał czas nam ysłu. Taki s am , jaki n a s ta je w chwili, gdy g arso n w restauracji p o d a je kartę po traw do w yboru.
Z b o żn e s k u p ien ie ducha .
Bo fa k t wielkiej doniosłości. Chodzi o wybór. 1 tu m ilczano.
Wreszcie ozwał się znów leniwy głos z kąta za p a r a w a n e m :
— Poślij po S ta śk ę C h o d ack ą , tę z chóru. — B e n e !
— A jakby jej nie było, to niech jej siostra przyjdzie.
— B en e! 1 zaraz r o z k a z : — P i e t e r !
Z portjery wywija się twarz o szklanych oczach.
— Niech Pieter bierze doro ż k ę i sprowadzi tu S taśkę C hodacką. Pieter wie, na Teatralnej.
— W iem , jaśn ie panie. Ani drgnął, ani się skrzywił. — Tylko raz, dwa...
— Dobrze.
“ Ma Pieter pieniądze na d o r o ż k ę ? — M am .
■ No to dalej! A niech się śpieszy. J a k jej niem a, to niech przyjedzie Mania, siostra, ta druga... Z rozum iał P io tr ?
— Zrozumiał.
Twarz b lad a o szklanych oczach przestaje p la n o w a ć na tle portjer kilimowych. W salonie, w przyległych p o k o jach z a p a n o w u je oczekiwanie.
Karciarze o d d y ch a ją ciężko, puszczając kłęby d y m u . Siedzący p o d ścian a m i rozm aw iają p ół głosem . Gdzieniegdzie zadzwoni butelka o kie liszek. Mśtrtel się złoci, to znów C h a rtre u s e ’a, ^-jak s z m a r a g d .
Orliński powiódł wzrokiem zadowolony, u s p o kojony.
— B ędą mieli dziewczynę, i niech ich djabli! Feluś żujący i w s m o k in g u podniósł się z sofy i sięga p o papierosy.
— Wiecie... ja nie z n a m Staśki. Ma k a n a p a c h ozwał się re chot ch ó ru : — C hyba ty j e d ę n !
— T ak si£ składało. Ani jej, ani tej drugiej... Mańki.
— A ha 1
W ybrał p a p ie r o s a , zapalił, usiadł kształtnie estetyczną pozą.
— Z a b a w n e ? — J a k czasem .
— P rze prasza m , b ardzo zabaw ne. Mówią nie raz tak, że...
— Świnologja ? — A h a !. .
— Mie lubią... przestarzałe... Ktoś sią zaśm iał ironicznie.
— Cóż? m a ci M usseta d e k la m o w a ć ? — Nie, ale jeżeli chcą ją pocałow ać, to lubią, aby te usta pachniały, a nie...
— El... m dłe, n u d n e.
— Nie to. Ale ja m a m swoje przyzwycza jenia.
Ktoś znów sią zaśmiał. — Mnie to p odnieca . Feluś r a m io n a m i wzruszył. — A m n ie gasi.
— Najlepiej wiąc być zda le ka z dziewczą- tam i i trzym ać sią s e n ty m e n tu .
— Na to nie m a m lat. — Phi 1 p a sja nie zna wieku.
— Ale wiek zna pasją. Enfin, dobrze, iż są tak ie Staśki. Przecież i o n e m u sz ą um ieszczać gdzieś swój towar.
Z poza p a r a w a n u d ało sią słyszeć:
— J a S ta śk ą m iałem całe dw a ty godnie i była bardzo przyzwoita, a naw et n u d n a .
— T ak e ś ją nastroił.
—* Może. Byłem wtedy m elancholijny, bo to n ą ł e m w długach.
— A widzisz. Dziewczyna wrażliwa, odczuła sytuacją.
— A m o że nie była p e w n a swojej i stąd owa „przyzwoitość“.
— Kto o n a ? Z aczęto się śmiać. — J a k t o ? z d o m u ? — Mo tak.
— P ew nie z chałupy. — A n a lfa b e tk a ?
— Nie pisała przy m nie. Zdaw ała inny e g z a m in i wcale, wcale... P ra w d a ?
C hór z k a n a p z a m ru cza ł p o chlebnie . Feluś się prawie zainteresow ał. — Wszyscy ?
Ten i ów m r u k n ą ł : — No!... no!...
. — Tylko trochę kapryśna. — J a k czasem .
— 1 jak z kim.
Z atu rk o ta ła n a d o le dorożka. — Przywieźli.
— Ciekawy je ste m którą.
— Pewnie S taśkę, Ta d ru g a wiecznie śpi. P o d o b n o m a gruźlicę czy co.
—* W ifiszu ję!
— To też S ta śk a jeździ za nią i za siebie... C i c h o ! J u ż idzie.
Po sc h o d a c h słychać tu p o t d ro b n y c h n ó żek i koreczków. Teraz' już w p rz ed p o k o ju z a - s ze m rało i b ardzo p rę d ziu ch n o d o sa lo n u przez m uślinow ą portjerę w su n ęło się sm u k łe dziew- czątko. W milczeniu, ru c h am i kota przepłynęło wzdłuż sof,
Oczy miało jeszcze sen n e , a włosy n ap ręd ce d ok o ła głowy owinięte i w stążką szeroką, pło m ie n n ie p u r p u r o w ą przewiązane.
J a s n o w ł o s e było i ciem nookie. Śliczny kark i tro ch ę c h u d a szyja. Piersi płaskie i nikłe. Była bez gorsetu, w sukni z m iękkiego jedw abiu zie lonego, w p a d a ją c e g o w szafirowy odcień. Trze wiczki szare, a na sżyjce kryształowa na ł a ń cuszku kulka.
Gdy szła t a k szybko ku gospodarzow i d o m u , widocznie do b rz e tu z n a n a i bynajm niej nie z m iesz an a rolą, która jej przypadła w udziale, ruc ham i i z a c h o w a n ie m robiła w rażenie p anienki z d o b re g o d o m u , która przybyła na wieczorek do swej koleżanki.
Orliński u śm ie c h n ą ł się zadowolony.
— No... Gott sei D a n k ! — wyrzekł z k o m iczną intonacją,
R p o t e m rękę wyciągnął. — J a k się m a s z ?
Dziewczyna nie odpow iedziała nic.
Zatrzym ała się przy stoliku i tęp o patrzyła na karty.
Orliński pod n ió sł się trochę i zwrócił ku sofom .
— No, m acie S taśkę. Bierzcie ją sobie!... i nie nudźcie się!
Lecz na sofach nie z a p a n o w a ł ża d en ruch. Wszyscy mężczyźni, wpół leżąc,, bez w idocznego zain te reso w a n ia wpatrywali się w chórzystkę.
Orliński rzucił zniecierpliwiony: — No, idź d o n ich!
I dodał, jak b y p o d d a ją c t e m a t d o rozm ow y : — O pow iedz im, co w teatrze.
— S z a c ! — wyrzekła ostro.
Odwróciła się je d n a k i ku sofom ruszyła. Ktoś jej zrobił miejsce.
— C hodź tu, d o nas.
Usiadła, lecz zaraz porw ała się z piskiem. — Nie l u b i ę !
— Ale ja lubię — o d p a r ł jakiś gruby głos. Dziewczyna wzięła palisandrow e, obite a d a - . m aszk ie m krzesełko i usiadła o p odal. Była b a r dzo ł a d n a , tylko o s zp e co n a widocznie pośpiesznie n a s m a r o w a n e m bielidłem. Siadając, wyciągnęła nóżki, jak daw niej naiw n e w teatrze.
Miała pozór wielkiego znużenia, z którem n aw et się nie kryła.
— No, co w t e a t r z e ?
O d p a rła wyraz brutalny, cu c h n ący i widać było, że sprawiło jej to ulgę. Mężczyźni roze- śrpieli się. Wzruszyła ra m io n a m i.
— Przestalibyście rżeć, jak k o n i e ! — wy m ówiła z n iesm ak iem .
— Ty przestań się d ą s a ć ! — przebił się głos z za p a r a w a n u — i lepiej opow iedz ja k ą ' n ow ą a n e g d o tę .
—• Nie wiem nic! — Toś n u d n a . — Może I
Utkwiła oczy w lam p y elektryczne i siedziała n ie ru c h o m a , jakby z a h y p n o ty z o w an a .
Mężczyźni przestali się nią interesow ać. — N u d n a !
— P o z u j e !
Ktoś pró b o w a ł ją usprawiedliwić. — N ieu sp o s o b io n a.
R o ześm ian o się.
— Niech idzie do d j a b ł a !
Mówiono to prawie głośno. O n a zdawała się nie słyszeć, być n i e o b e c n ą wśród nich. Śli czne, c ie m n e oczy trzym ała u tkw ione w światło elektryczne. Na twarzyczce jej przecie przebijał się powoli jakby wyraz b e z m ie rn e g o spokoju.
Powoli mężczyźni przestawali interesow ać się nią zupełnie.
Nie była dla nich odziana tajem n icą, gdyż należała już prawie do k a ż d e g o z nich kolejno. Ręce więc nie wyciągały się ku niej instynktow o. Patrzyli na nią nasyceni i sceptyczni. N iejednego z nich n aw et zawiodła, bo sp ro śn y jej s p o só b m ów ienia obiecywał całą serję w yuzdanych p r a k tyk. T ym cz asem Stasia w d an e j chwili była s e n n ą , cichą dziewczyniną, o b o ję tn ą i p e łn ą po g ard y . T e g o jej nie p rz eb a c z a n o t a k łatwo, a różowa h a r m o n ja jej m ł o d e g o ciała nie zdołała prz e błagać zaw odów t e g o rodzaju.
W k w a d ra n s m o że sofy opustoszały. Męż czyźni rozchodzili się p o po k o jach , niektórzy wy chodzili cichaczem . Bridge trwał je d n a k zaciekle i dystyngow anie. W saloniku po zo stało tylko dwoje n ieruchom ych, milczących ludzi.
S ta ś k a i Feluś w s m o k in g u .
Feluś patrzył na dziewczynę tę p o i bez z a chwytu. Widział ją czasem w stadzie chórzystek, gdzie wyróżniała się zwykle nadzwyczajną fry zurą. Wiedział, że łatwo ją mieć. Chodziło tylko o n a p is a n ie kartki i p o sła n ie za kulisy. D latego to w łaśnie nie u b ie g a ł się o nią. Nie szło m u o to, ab y wyciągnąć rękę. O d k ła d a ł zawsze taki czyn n a później.
Dziś j e d n a k był znudzony, i oto S ta śk a była zaledwie kilka kroków o d niego. Ziewając, o d e rwał wzrok od la m p y elektrycznej, na k tórą także patrzył, i wbił oczy w twarz dziewczyny.
W ydała m u się — ża d n ą . Był ta k przesy cony k o bietam i, iż ta jeszcze zdaw ała m u się ot ch leb e m , który bierze się o d ru c h o w o do ręki przy obiedzie, bo ta k być pow inno. Troszkę z a interesow ał go wykrój jej ust bardzo młodych fizycznie, a przecież o b ciążonych starczym nie s m a k ie m , skrzywieniem charak tery sty c zn em ko goś, kto wieló p o g a rd z a ł w życiu.
W tej s a m e j chwili dziewczyna wzrok swój opuściła od świateł i powoli skierow ała ku niem u.
Skrzyżowali swe spojrzenia i zawiśli wza je m n ie w swych źrenicach.
I była to d łu g a chwila milczenia, je d n a z tych, w czasie których dwie istoty psychicznie p o d - jazdow o na siebie nac ie rają z uczuciem , k tó - re g o b y zdefiniować nie były zdolne. Gdyby ta chwila m iała swoje j u t r o, m o żeb y jakiś odruch szczerości wytrysnął z te g o starcia b u k ie te m nie oczekiwanych wrażeń. Lecz są to m o m e n ty , jak te ulice n a g le u rw a n e i przecięte b a r y k a d ą b a nalnej kam ienicy. Oczekuje się szerokiego u p ustu, przestrzennej jasności, a oto poty k a się o m ur, poza którym przeczuw am y jam y śm ietnisk i gnoju.
S ta śk a pierwsza przerwała milczenie. — P an ie 1
K ońcem bucika wskazała na Felka. — Co, du szo mej d u s z y ?
— Która g o d z in a ? U śm ie c h n ą ł się leniwo. — Co ci d o te g o ?
Wygięła usta w podk ó w k ę .
— Łatwo p a n u . J a m a m jutro p ró b ę o dzie wiątej.
— No, to nie pójdziesz.
— flh a!... guzik! Żeby m n ie wyleli? — To ja cię w ezm ę na utrzym anie. , — Z araz! Da mi p a n ra n o wody, a wieczór pić.
— Co ty m ożesz wiedzieć.
— J a w i e m ! My was wszystkich z n a m y
— No, jeszcze-by mi na ciebie starczyło. Skrzywiła się jeszcze więcej, przeciągnęła i ziewnęła bez cerem onii.
— Która g o d z i n a ? — rzuciła znowu. — D ruga.
Zaklęła i pow stała z miejsca. — J a idę.
O n pow stał m im o w ie d n ie także. Podeszła do lustra i zaczęła się n a g le przyglądać szcze gółowo swej twarzy, jak czem uś z upe łnie no w e m u . — Nie, wiecie — wyrzekła nareszcie — m ię dzy w am i to się człowiek starzeje w try miga.
Mimowoli podszedł ku niej. — D lac zeg o ?
— Bo jesteście n u dni.
— C zem u nas nie z a b a w isz ?
W yprostow ała się z ja k ą ś grandezzą. — A czem u wy m n ie nie b aw ic ie ? Roześm iał się.
— Kom ik z ciebie. — Ale!
Pochyliła się, popraw iła klam rę u trzewika, który d e likatną, j a s n ą sk ó rk ą odziew ał ślicznie jej s topę. P odniosła wązkie spódniczki i p o n a d k o la n e m upew niła podw iązkę. Zarysow ała się dość c h u d a , ale pro sta i bajecznie kształtna n o g a w ażurow ej szarej pończoszce. Felek pochylił się'
— No... no... wyżej.
— To są baleto w e ta je m n ic e ! — wyrzekła dość m iluchno,
W tej chwili coś w nim zaszem rało. P odobała, m u się.
O bjął ją w pół. — Wiesz... — zaczął.
, Ale urwał. W jednej chwili wydało m u się to naiw nie szablonow e, b a n a ln e i tyle razy prze żyte.
— Nie w a r t o ! — pomyślał.
1 w tej chwili sfo rm u ło w a ł p o sta n o w ie n ie : — Pójdę do d o m u .
Odwrócił się ku drzwiom, w których sp o tk ał się z g o sp o d a rz e m .
— Idę — wyrzekł krótko.
— S zkoda, że nie grasz — od p arł Orliński. 1 zaraz zainteresow ał s ię :
— Odzież S t a ś k a ? Czy powiedziała co cie k a w e g o ?
. — Nic.
— C z e m u ? c z e m u ?
Szybko zwrócił się ku dziewczynie, która właśnie do p rz ed p o k o ju zmierzała.
— S ta siu ! cz em u ich nie baw isz?
W odpowiedzi d ało się słyszeć m ru cz en ie: — Każ m n ie odwieźć d o d o m u .
— Z ostań. Proszę cię. Nie p o to cię tu s p r o wadziłem.
— Całuj m n ie w p i ę t ę !
Dziewczynie za pałały oczy. — Całuj m n ie w p i ę t ę !
O dziewała się febrycznie. Orliński zwrócił się z a k ło p o ta n y d o pozostałych gości.
— No — wyrzekł wreszcie — to m o że ktoś z was ją w e ź m ie ?
Z a p a n o w a ło milczenie. S taśce przygasły iskry oczu. O dz ia na w jasn y długi płaszcz, owinięta różowym w e lo n e m , była śliczna w półświetle przedpokoju.
Turecka, h a r e m o w a latarnia, w y sadzana k a m ieniam i, oblew ała ją fantastycznym i tęczowymi to n a m i. Tak, w welonie, w długim puszczonym płaszczu, robiła w rażenie h a re m o w e j niewolnicy oczekującej na „c h u s tk ę ", którą m iał-jej rzucić ktoś m ało, a raczej wcale przez nią nie znany.
Milczenie przedłużało się i staw ało wysoce kłopotliwem. Po ten z n a n y zbiór wdzięków nie śpieszył się nikt. Było tak, jakby k o m u ś pluto w twarz, a ten ktoś nie bronił się i nie ocierał.
Feluś uczuł specjalnie ten niem iły nastrój. Nie wiedział, dlaczego o g a r n ą ł go jak b y wstyd. Za co i przez k o g o się wstydził — nie wiedział. Czy za tę dziewczynę, czekającą w milczeniu, aby ją kto odprowadził, czy za tych mężczyzn, znieważających ją swoją obojętn o ścią ?
Dość, że m a c h in a ln ie praw ie pow iedział: — No, to ja...
N atychm iast kwestja została u z n a n a za za- łatwioną. Orliński się uśm iechnął.
W ybornie!... wybornie!.,. Inni mężczyźni rozjaśnili się także, — l e n Feluś!... wiecie!,..
Wzruszali ra m io n a m i. — N iezw alczony! Pieter się zaofiarow ał: — Czy po d o r o ż k ę ?
Feluś nie wiedział, dlaczego chciał iść stąd jak najprędzej.
Nie, sam i znajdziemy.
I, odziawszy się szybko, u su n ą ł się k u r t u a zyjnie u drzwi wejściowych,
— Proszę! - przem ów ił obojętnie.
S taska przeszła m im o niego, jak b y se n n a , w swym ju trzn ian y m welonie.
Ktoś rzucił za nim i:
— f t m a t e et m u ltip lic a m in i! S taśka sze p n ęła przez z ę b y ; — Krętu n !
Felka o g a r n ę ła n a g le nerwowa wesołość. — Nie kretun, ale k re ty n ! - poprawi! schodząc ze schodów.
Dziewczyna d ą s a ła się, szeleszcząc spodni- cami.
E c h ! czego gad a , jak ksiądz na p o grzebie ! Weszli do m ieszkania Felka, który kładł szczególny nacisk na pew ien k o m fo rt w
dzeniu. Lecz w ionęło tu ja k ą ś wilgocią, bo ten p arte r był wbity w ziem ię i grzyb gnił pod p o d łogą. Świeże dyw any d o k ładały swoją n u tę za p a c h ó w trocinowych, a n a d m ia r używanej wody kolońskiej i p a p ie r o s ó w do p ełn iał miary, S taśka n a ty c h m ia st podeszła d o o k n a i otworzyła je.
— Z a d u c h a ! — wyrzekła p ółgłosem .
Cały czas w dorożce nie mówiła znów nic, b ie rn a i zrezygnow a na. Felek wziął ją za rękę m o cą n a ło g u i t a k siedzieli w powozie, jakby m ałżeństw o z k o n w e n a n s u , a nie ludzie ob iecu jący sobie bajeczne rozkosze.
Gdy znaleźli się wreszcie w m ieszkaniu, z n u dzeni byli i jak b y zdziwieni, co począć m a ją ze sobą. I znów o m in ę ła ich chwila szczerego o d ruchu, który byłby wyprowadził ich z błędu i ustawił we właściw em świetle.
Dlaczego grali przed s o b ą role — oni, którzy właściwie pogardzali s o b ą w zajem nie i każde z nich sądziło się wyższem p o n a d d r u g ie ? Prze cież nie byliby przyznali się d o tego, że nie tylko są sobie z upe łnie obojętni, ale, co więcej, udawali przed s o b ą zainteresow anie. O n zatroszczył się, czy nie przeziębia, i bez p rz e k o n a n ia p r o p o n o wał jej herbaty. W myśli prz y p o m in a ł sobie, czy m ieć będzie pięćdziesięciokoronow y papierek. O n a dziękow ała za h e r b a t ę i s e n n e m i oczym a wodziła dokoła, siląc się na u śm iech i prostując figurkę. Wreszcie u p a d ła n ag le na fotel koło pa raw anu, o tacz ając ego sofę, na której sypiał Feluś.
u tkw ionem i w światło. Miała pozory tej, która przeżyła już d a w n o s a m ą siebie.
Po chwili je d n a k ocknę ła się, jakby p o d cięta b a te m . Przeciągnęła się rozkosznie i w r u chu tym uwydatniła kształt ciała. Zwróciła się ku Felusiowi ze słówkiem krótkiem , lecz prze- d łu ż o n e m spojrzeniem .
— No!
Podnieciło go to troszkę. Lecz nie miał o choty do preliminarji. Zawdzięczył się zato bardzo uprzejmie.
— Rozgość s i ę ! rzucił jej — zaraz wrócę.
Znikł za drzwiami w ku ch e n ce, p rz e tw o rzonej dość zręcznie na g a b in e t toaletowy. Z a palił la m p ę , ubolew ając znów w d u c h u nad b ra k ie m elektryczności. Zdaw ało m u się nagle, że p o sługujący m u stróż n a d e b ra ł znów wódki francuskiej, któ rą Feluś n acierał pracowicie swój tors i ra m io n a .
— Pijak 1 m ruczał p o sta ro k a w a le rsk u — pijak! Muszę zacząć zam ykać.
J a k i ś list, p o łożony na toalecie, zatrzym ał go. Było to u p o m n i e n i e o p o d a t e k o s o b isto - do chodowy.
— „Pod grozą egzekucji d o dni czternastu od i t. d . “
Ż ądał „o b niżenia sk a li“, wypisał całą s tro nicą ,,przyczyn“, i nie uw z g lę d n io n o nic. Ha, n o ! państw o... ustrój...
Z grzytnął zębam i.
Delikatny szm er sukien doleciał go z p o koju. Mimowoli u śm iech n ą ł się,
— Z aczynam , jak N ap o le o n , z a p o m i n a j o obecności kobiety.
P rzechodząc m im o lustra, s konstatow ał, że m a ła d n e zęby.
— To... rzeczywiście.., — posłał sobie k o m p lem en t.
Przyciemnił lam pę. — P o c o ?
Wszedł do pokoju. I nagle, bezwiednie w stro n ę Staśki przewinęło m u się przez m y ś ł :
— Ś m i e ć !
Z astał S taśkę u b r a n ą i to go zdziwiło. Stała w k o n tem placji przed p a r a w a n ik ie m , złożonym dość sztucznie z m asy fotografji.
Były to fotografje Felusia.
W ten s p o s ó b o d d a w a ł hołd s a m sobie. Zbierał je naw et z p e w n ą m a n j ą — u k ł a dał, rozmieszczał w edle n astęp stw a faktów. Była w tern kokietrja. Czuł, że się trzym a dobrze, a naw et, „na b raw sz y c ia ł a “, zm ienia się na
korzyść. C hętnie m ó w i ł :
A n a w e t : — Dwudziestu.
I błyskał zębam i, prostow ał tors, wypinał piersi.
— Ha ? co ? niezwyciężony ! Któraś m u powiedziała ‘
— O ! lata spływały po tobie, jak w oda po psie.
Nie obraził sie.
N aw et ukłonił, po w ersalsku — wdzięcznie* J a k b y nie było teg o — psa.
Kolekcja tych fotografji nie zdawała m u Się naw et rzeczą płytką i bez znaczenia.
Przyswoił sobie z d a n i e :
— Tylko głupcy się nie zm ieniają, i starał się przetwarzać.
Tylko nie d u chow o, ale p o d wzglądem kształtów zewnętrznych*
Każdy robi, co może*
Nie zdziwił się naw et, widząc S ta śk ę przed fotografjam i. W ydało m u się to n atu ra ln e.
— M usiałaś słyszeć.*, c o ? Zaraz ci wytłó- fnaczę.
Ale o n a przerwała m u :
— S k ąd p a n m a naszą c h a łu p ę ? — ?
w Pukowie. Ö ! tu ojciec, m a t k a w oknie... T a kie coś jest i u nas.
— U w a s ?
— A jakże. Wisi n ad k o m o d ą zaraz koło drzwi.
P alcem wskazywała fotografią dość dużych rozm iarów, na której Feluś w m u n d u r z e jedno* roczniaka był w yfotografow any na koniu przed d o m o s tw e m , w k tó re m m iał w yznaczoną na m a new rach kwaterę;
Fotografia już zrudziała, ale j e d n o ro c z n ia k był jurny, z g rab n ie siedział na ład n y m koniku i ślicznie p rezentow ał swój młody, nieskażony profil.
Feluś się uśm iechną ł. — To przecież ja. — K to ?
— No — ten freiwilliger na koniu. — A L x
Z a p a d ła w z a d u m ę .
Nagle zwróciła się ku n ie m u całą postacią i chwilę mierzyła go ostrern spójrzeniem ;
Wreszcie wyrzekła i
— No, to p a n mój — ojciec!
Odskoczył o d niej^ bo już rękę wyciągał w k ieru n k u jej. bioder.
— ?
— No... chrzestny ! O d e tc h n ął.
— A no, zawsże mi w d o m u pokazywali, że ten oficer na koniu to mój ojciec chrzestny.
Usiadł na krzesełku, zamyślił się. — P o c z e k a j !
Zaczął siłą woli w spom inki.
Tak. Rzeczywiście. W Pukowie, na kwaterze-, W u b o g ie m dość dom ostw ie, trochę wilgotnem* o k ry te m przez wino. Znalazł się t a m w bardzo niestosow nej chwili. Ż o n a g o s p o d a rz a urodziła w łaśnie dwoje dziewczątek. O g ó ln e p a n ó w a ło zam ieszanie. M atka m ło d ziu ch n a bladła — k o - hała. Dzieciom nie w ró ż o n o życia. C hcianó ochrzcić najspieszniej. R an k iem p ro sz o n ó tych dw óch jednoroczrtiaków, to jest je g o i Stasia Ś tabrow skiego, na chrzestnych ojców: P rószono pokornie* usilnie. Zgodzili się* śm iejąc. Troszczyli się tylko o to, że nie p o trafią o d p o w ia d a ć księ dzu. Lecz dwie ich „ k u m y “, jakieś czerwone mieszczanki, pocieszały p a n ó w „ le jtn a n tó w “, że ja k o ś to będzie*
1 odbyła się c e re m o n ia spiesznie, Szybko, W u b o żu c h n y m wiejskim kościółku, p o d p a r ty m belkam i i obrosłym lebiodą. Świeży powiew czarującego r a n k a niósł od pól c h le b n ą w oń żyta. Przez otw arte drzwi wpływał stru m ie ń światła i p a d a ł w p ro st n a wielki ołtarz, na k tó rym pęki ziół biły g a m ą zapachów , ja k żywe kadzielnice u stóp złoconych aniołów.
Feluś p rz y p o m in a sobie d o s k o n a l e chrzciel nicę z g o łą b k ie m i księdza o tro ch ę zwiędłej
twarzy, p o c h y lo n e g o n a d okruszynam i Ciała praw ie m artw erni na bieli p oduszek.
Ręce księdza długie, wązkie^ sp ra w n ie m i gotały dokoła m a luchnyc h główek. Feluś w da^- hej chwili w patryw ał się w twarzyczkę dziew czynki, któ rą „ p o d a w a ł d o c h rz tu “ .
Była tó m a s k a o oczkach jakby ż p a c io r ków, w etkniętych w powieki. Zauważył, iż były Ciemne i duże. W tej s a m e j chwili oczy dżiecka s p o tk ały się z jeg o wzrokiem. Doznał jakby złudzenia, że ktoś ciepłym p r ą d e m przepłynął h m w ś ro d e k m ó zg u .
Zabaw iło go to.
— Patrzcie! — pom yślał — m a dzień je* d en i już k o k i e t u j e !
Lecz nagle, zupełnie niespodziew anie, ozwał się głos księdza. Prawie surow y i o schły:
— Czy p a n o w ie znają obowiązki, jakie w tej chwili przyjm ują na sie b ie ?
Felek drgnął.
Zdaw ało m u się, że ten wiejski, napozóJ bez kultury ksiądz przejrzał go do głębi. T ow a rzysz jego przyjął tę sp ra w ę filozoficzniej. Tę* pym w zrokiem patrzył w twarz księdza.
Ten mówił d a le j:
— O tej chwili winni p a n o w ie tym dzie ciom opiekę. W s a k r a m e n c ie chrztu św. złą czyliście się d u ch o w o z niem i i o to — jesteście ich ojcami na resztę życia. Znaczy, gdyby ro*
aziców ich nie stało, lub gdyby okazali się nie do sta te c z n ą dla tych dzieci o p iek ą — pan o w ie winni jesteście im zastąpić tychże ojców.
M achinalnie prawie Felek ódetw a ł oczy od fotografii i zapytał jak im ś z m ie n io n y m g ł o sem :
— A ojciec twój — c o ?
O! u m a rł w trzy lata po riiojem u r o dzeniu.
— A m a tk a ?
— W dwa lata po nim. — Al...
Obrzucił ją wzrokiem. Znalazł w niej wszyst kie cha rakterystyc zne cechy’ wykwalifikowanych prz ygodnych m etres. P rz e p o m n ia ł sobie, iż przed chwilą sa m bezwiednie nazwał ją w myśli, „ ś m ie c ie m “...
P ytanie o „opow ieść życ ia“ Cofnął s zy b k o jakby in stynkte m nie chciał tk n ąć jak ieg o ś p u n k t u rany, która m o g ła b y go niem ile p o drażnić.
Lecz o n a na ta rła i
— No, więc p a n mój chrzestny o jciec? Ten s a m instynkt sam oza chow a w czy p o d a ł m u d o rąk tarczę.
— Co za m y ś l ! S k ąd ? — Tak wszyscy mówili. — J a k ż e się n az y w ał? Wzruszyła ra m io n a m i.
— Nie wiem. Co mi d o t e g o ?
— A no... widzisz. Żartowali z ciebie, chcąć Wmówić, źe m asz ta k ie g o p ię k n e g o ojca chrzest nego.
Ziewnęła.
— A co mi z teg o ! O bejrzała się dokoła. — S e n n a jestem .
Odwróciła się z pew n y m leniwym wdzięk kiem.
— Pfoszę p o m ó d ź riii z tą bluzką. Te agrafki t a k t ę p o się zapinają..;
Lecz on o d s u n ą ł ją.
— W tej chwili wrócę. Nié rozbieraj się. Wyszedł d o g a b in e tu to a le to w e g o . Nagle iicźuł się wzruszony. Z dziwną d o k ła d n o ś c ią u p rz ytom nił so b ie słowa księdza i t e n ubogi kościółek wiejski, słońce lipcowe* z a p a c h pól S oczy dziecka, któ re sp o tk ały jeg o oczÿ.
I n ag le poczuł, że nie spełnił jakiegoś o b o wiązku.
— Dług w karty byłbym oddał... m ieszka nie zapłacił... p o d p is na wekslu święty.-, H m ! głupie...
Czuł, że coś przecież zrobić musi. —- W iem !
Wyjął p ugilare s i z a m ia s t b a n k n o t u pięć- dziesięciokoronow ego, wziął ze skrytki b a n k n o t Stukoronow^.
— tak i
I nic.— N aturalnie.
J a k i ś d u m n y , jakby je d n y m k rokiem wdarł śię na szczyt; wszedł d o p o k o ju .
S ta śk a znów stała przed fotografją. — Proszę cię! — wyrzekł.
Spojrzała na nieg o zdziwiona. Podaw ał jej^ pieniądz e p a ń s k im , zad o w o lo n y m g estem .
— Ale...
— Ach n i e ! I ja je s te m senny. Idź, zarzą d z ę : bra t stróża cię odprow adzi. D aleko m ie szkasz ?
— Kilka ulic. — Tern lepiej.
Zadzwonił na stróża, z którym m iał p o łączenie. Gdy ten się zjawił, wydał m u ro z p o rządzenie. Przez kilka chwil, k tóre później s p ę dził w p rz ed p o k o ik u ze Staśką* milczał d o sto j nie. O n a odzyskała jakoś werwę i h u m o r; U śm iechała się, ale nie źle i szablonow o, lecz jakoś świeżo i dziecinnie.
W ychodząc wreszcie, p o d s u n ę ł a m u swoje śliczne d r o b n e usta.
— Proszę choć pocałow ać! — wyrzekła m i łym głosikiem,
Lecz on b o h a te r s k o ujął jej twarzyczkę w o bie ręce.
I pocałow ał ją po ójćówsku w cżoło. Gdy wyszła, p ogasił lam py i u d a ł się na spoczynek d u m n y z siebie^ ze swej m oralnej siły i ze s p e łn io n e g o obowiązku^
i
Z próby wracali we dwoje ulicami, na których wczesny śnieg tajał i m ało ludzi się snuło.
Była ta k a śliczna w sw em now e m bolerku, ta k ślicznie stawiała d ro b n e nóżki o b u t e w cia sn e buciki z świecącego, jak lusterko, lakieru, że nie m ógł się oprzeć p ro śb ie :
— M ożna p a n ią odprow adzadzić ? Nie p atrz ąc na niego, od p arła : — Chodź!...
— Bo...
— Co ? czego ?
— Może p ani p rzeszkadzam ? — Głupi jesteś.
Głos jej brzmiał trochę twardo, chropow ato, i to był jedyny k o n tra s t z jej prześliczną, h a r m o n ijn ą całością. Wszystko w niej było „ c a c a “. Główka d r o b n a (nosiła ją troszkę prz ek o rn ie na bok przechyloną), złote włosy, o g r o m n e oczy niewyraźnej barwy, usteczka, p o s m a r o w a n e d y sk re tn ie p o m a d k ą Dorina, szyjka, bioderka, rączki, nóżki, słow em — całość,
Była bardzo kobieca. Ale to bardzo.
Tylko ten głos i cz asem jakieś ukośne, dziwaczne spojrzenie.
T akie je d n o d r o b n e spojrzenie...
i cała „ a n ie is k o ś ć “ brała w łeb, takie sie to n a g le robiło złe, z z a d a tk a m i na coś o h y d n eg o .
Ale to był taki j e d e n u k o śn y błysk. A p o te m znów spokój, dobroć, anieiskość, usteczka^ jak pączek róży, i ta k a buzia b a ro k o w e g o aniołka,...
Słow em : „ c a c a “.
Dużo kobiet, bardzo dużo, m a takie u k o ś n e błyski i głos trochę chrapliwy. Tylko m ę ż czyźni nie um ieją teg o pochwycić, nie um ieją patrzeć.
A tu trzeba patrzeć nie wprost, ale trochę w bok...
Tak, tak.
Zobaczy się nieraz coś ciekaw ego. Ho... ho...
I j a k ! Tylko trzeba u m ieć patrzeć.
Raziewicz nie u m ie patrzeć, nie m a p o jęcia. Ciągle na N iutkę patrzy wprost, bo sa m już taki jest z rodu. Trochę ru b a c h a , duży, rosły, d o b rz e wyrośnięty. W teatrze m u nie idzie tęgo, bo kark m a sztywny i jakiś drwiący wyraz ust, który m u się nie w ia d o m o sk ąd przy
plątał i po d m łodziuchnym , c ie m n y m w ąsikiem gnieździ.
W ygląda tak, jakby sobie drwił ze wszyst kich i ze wszystkiego. Więc reżyserja, dyrekcja i wszystko, co wraz z niem i dzierży berło i włazi z kaloszam i w s a m ą d uszę sztuce, nie lubi Ra-
ziewicza.
Mówią o nim : — To a r o g a n t!
A to jest niepraw da. Raziewicz m a przed „ w ła d z a m i“ duży respekt, tylko się t a k n ie szczęśliwie ułożyły kąciki jego ust.
Dlatego, choć Raziewicz m ógłby d o s k o n a le koch a ć Julię, a w „R o m an ty cz n y ch “ byłby w y m a rzonym zbirem, gra d ru g ie g o z ludu lub pierw szego gońca.
Pociesza się, czytając Szekspira. R ozum ie go i kocha.
C hyba i to coś warte.
Ale Szekspirowi przybyła rywalka.
Raziewicz zobaczył na korytarzu, w iodącym d o g a r d e ró b d a m sk ic h , tak ie coś m ałeg o , zło tow łosego, c u d o w n e g o , z buzią b a ro k o w e g o a niołka, o w ia n e g o białą m a tin k ą , w różowej, je dw a bnej haleczce, pęd z ące g o , jak z b łą k a n y motyl, w p ro m ie n iu elektryczności.
Otworzył usta i sta n ą ł, — Cóż to za cud ?
Cud nadleciał, p o tk n ą ł się o niego, chude, , ale bieluśkie r a m i o n k a wykwitły z p u c h u m a - tinki, coś ciepłego, w o n n e g o , niby konw alia, niby ciało dziecka...
Raziewicza aż dreszcz przebiegł. — Przepraszam ...
Lecz z t u m a n ó w batystu, konwalii i białego ciałka wyleciał chrapliwy g ł o s i k :
— To k o ń P a n a J e z u s a ! ...
Ale Raziewicza nic nie odrąciło. Ani głos, jakby przepity, ani ten „k o ń P a n a J e z u s a “, ani złe spojrzenie.
Stoi z roztw artem i u sta m i i patrzy, a drzwi g a r d e ro b y trzasnęły i cud zniknął.
Przechodzi aktor, u b ra n y w kostjum grecki, który leży na nim , jak czaprak.
— Cóż t a k sterczysz? — pyta Raziewicza. — Ty... kto się tu u b iera ?
P alcem w skazuje na drzwi, za którem i zni kła m atin k a.
— T u ?., now a dzisiejsza. Kto to ?
— J a k a ś ... coś z W arszawy czy skąd, do p a trz e n ia jest, tylko czy będzie do g a d a n ia — to rzecz.
— No... a...
— P h i !... to n u m e r ! — O n a ? .. . to dzieciak.
Kiedyż się m a puszczać, jak jej nikt nie z e c h c e ? Chodź na p ap iero sa.
Grek otwiera drzwi od swej g ard ero b y , Cała g ru p a G reków tkwi d o k o ła stolika i z a p rac o w u je się w d o m in o .
Raziewicz patrzy na wszystkich ze swym wieczystym ironicznym u ś m ie c h e m .
T o irytuje je d n e g o z „ G re k ó w “ w sza fra nowej, zbyt krótkiej peruce, w sadz onej na czoło, z r o b io n e z p o ńczochy i z a s m a r o w a n e szm inką.
— Czego się wydrzyźniasz ? — pyta Razie- wicza — jeżeli nie lubisz d o m in a , to jeszcze nie racja, żeby drwić...
— J a ? cóż z n o w u ? ja bardzo lubię — tłu m aczy się Raziewicz.
O d w raca się od grających, patrzy w lustro, przed k tórem p ł o n ą białawo elektryczne lam py. Nie widzi jednak ani siebie, ani Greków, ani nic, nic. W szystko m u przesłaniają batysty, m a - tinki, konwalia, spód n iczk a różowa, która sze leści „szu, s z u “ i te białe ra m io n k a , wykwita jące ku n ie m u z p iany k o ro n e k i wstawek.
I te n „koń P a n a J e z u s a “ wydaje m u się naw et i drogi i wcale, wcale... tego...
Zresztą, d o przełknięcia.
J a k to m ów ią za kulisam i, wzięło go. O n a s a m a zdziwiła się, pokręciła śliczną główką i p y ta :
— Cóż t o ? latasz za m n ą ?
O n na to nic, tylko przełyka ślinę i prze- stę p u je z nogi na nogę. Nie m o że przecież p o wiedzieć : — J a k ż e cię nie kochać, jakże nie latać za to b ą , kiedyś ta k a biała, ta k a różowa, taka złota, ta k a szum iąca, ta k a pac h n ąca ... kie dyś ty p ro m ie ń i konw alia i laleczka i łątka n adrzeczna i an io łek z tortu i m uszka, co t a ń czy kadryla w sm u d z e słonecznej, i duszyczka n ad M a d o n n ą A m iconiego i p asterk a W a tte a u i G reuze i T a n a g ra i dzieweczka, o świtaniu W rosie u m yta, i... ach! czy zliczyć m o ż n a coś ty, ty, Boży cudzie, o wyzłoconych A ureoliną włosach, m arkizo w lakierow anych bucikach na paryskich koreczkach, z łokietkam i, sterczącymi, jak pączek róży, z k o ro n e k i m itenek. .
Jej teg o powiedzieć nie m o ż n a , ale oczy Raziewicza m a ją pew ien wyraz „ b a r a n i “, wła ściwy z a k o c h a n y m , i m ówią wszystko ku o g r o m nej uciesze teatralnej czeladki.
— A to się w l e p i ł !
Kobiety wzruszają ra m io n a m i. — T akż e.v m a w czem... takie coś!
Ach 1 Bo, niestety, o n a jest „ ta k ie c o ś “, to cacko, ten Greuze, ta m uszeczka, ta łątka t ę czowa.
Takie c o ś !
Niby — ro z u m ie m y się Tłómaczyć nie trzeba. Dość, że „takie c o ś “ b ardzo pachnie, bardzo szumi, strasznie jest ob d zieran e, wyzy skiwane, ca łow ane w oczy, o plute za oczy
37
i codzień coś now ego, złotego przywlecze na próbę.Świecą się w tern złocie kamyczki, świecą barw y: tęczowe, p u rpurow e, szafirowe. C zasem opal s m u t n o zam igoce, a c h ! 1 perła raz naw et czarna, ż a ło b n a , za p ła k ała w m ałej dłoni, która m a połysk i g ładkość k onchy muszlowej.
Raziewicz to widzi i kryje się wtedy w k u lisy, p o c ie m k u gryzie paznokcie, m n ie bukiecik, który przyniósł właśnie.
Taki m a lu c h n y bukiecik, gdzie jest je d n a nicejska róża, biały gwoździk, trochę p ac hnących narcyzów;
— Dla p a n n y m ło d e j? C o ? - pyta go kolega.
1 p a rsk a ś m iech e m .
Raziewicz czuje, że ta biel kwiecia nie- s tosow na dla tej „ p a n n y m ł o d e j “, która przy kucnę ła przy b u d ce suflera, złote kudetki s p a dły jej na różowy pyszczek, usta zacięła i u w a żnie przypatruje się łańcuszkowi ciężkiemu* zw isającem u z po d rozpiętego żakietu^ Na ł a ń cuszku złote lusterko, o s y p a n e brylancikam i.
Bardzo, bardzo cacy.
Przed te a tr e m czekają „ g u m y “, kostjufnik z a k s a m itu leży, jak ulany, pąsowy, p ło m ie n n y k apelusik otulił główkę.
Po kulisach ironiczne szepty: — „Takie c o ś “.;.
— Tak, pewnie, myśli Raziewicz, ale jakie to „takie c o ś “ przecudne!
I nastaw ia się w kącie, pilnując, w którą kulisę N iutka w p a d n ie , gdy głos reżysera w yr wie ją z kontem p lacji złota i.brylantów* Razie- wicz m a nadzieję, że cud znów się potk n ie o niego, a on posłyszy;
— A c h !... ty ¿ k o n i u P a n a J e z u s a “.».
Czasem r e p e rtu a r się zm ienia.
Raziewicz słyszy „ty o ś le “, to zrtów jest „ k r o w ię tu rą “, to życzą mu, „aby pies z nim tańco w ał polkę przez całe wały h e t m a ń s k i e “ lub in n e rów nie n ie p o ję te i n a d n a t u r a l n e rze czy. O n to wszystko wysłuchuje, połyka i cie szy się choć tern.
Powoli przecież Niutka jakoś n a b ie ra do n iego zaufania. Ciągle m a m u coś d o powie dzenia. Najczęściej jest to „ach! jaka jestem z m ę c z o n a “ lub „nudzi mi s i ę “ .
P o te m —ziewnięcie. — Nie w y sp a ła m się.». O n i to przyjmuje»
A w sercu m ło d e m coś aż wierci, aż boli..» Ale to nic.
Byle m ó g ł być przy niej i patrzeć na nią. Idą więc t a k p o ulicy o b o je milczący, a Niutka jak o ś n a d p r o g r a m o w o z a d u m a n a .
Coś t a m nurtu je w tej m aciupej główce* aż kreska przecięła dwie s ta ra n n ie p o dcz ernione brewki.
Raziewicz myśli w duchu, że to już od kilku dni cud taki zam yślony. Może m a jakie zmartwienie* jakie kłopoty. Kto to w ie ? Prze cież i „takie c o ś “ m a zm artw ienia. T e m u nikt nie zaprzeczy.
Doszli do kam ienicy, w której Niutka mie™ szka.
Raziewicz chce się żegnać.
— C hodź na g ó r ę ! —mówi Niutka.
D rapie się na d ru g ie piętro po niebardzó Czystych sch o d a c h . Wchodzę.
Drzwi im otwiera a m a l g a m a t rozczochra nych włosów, b rudnej jed w a b n ej różowej bluzki* twarzy p o m iętej dziwnie i o g ro m n y c h sarnich oczu.
J e s t to „F irlip a ta “, pokojow a Niutki* na- źw ana t a k przez chlebodaw czynię z pow odu przedziwnel szpetoty, naw odzącej na p a m ię ć narzec zoną d ziadka od orzechów ze słynnej bajki ftn d ersen a.
Na codzień Firlipata przedstaw ia typow e potyradło, nie u m iejące nic, bio rąc e d użą p e n sję, ale zato tłu k ące wszystko, czego się d o tknie.
O d p ro g u Pirlipata a n o n s u j e r a d o ś n ie ; — Zbiłam k o m p o tje rk ę...
— A to bydlę!...
Pirlipata u rą g a gniewowi swej pâiii. O d biera bolero i przytyka do n ieg o z lubością śwą twarz ty p o w e g o k o pciucha .
Niutka i Raziewicz w chodzą d o salonu. M ieszkanie lalki.
Ot, kilka pluszowych stoliczków* fotel bu» jający, p araw an ik i, dywaniki, ja k a ś m a k a tk a . W sp a n ia ła lakow a j a p o ń s k a szkatułka* dwie z a p o m n ia n e albo w yłudzone p o rte - c ig a re s s r e b rn e z k a m ie n ia m i.
W sypialni łóżko angielskie m etalow e, grzecznie o b c ią g n ię te różową taftą, p o w ia d a m w a m , łóżeczko do b rz e w ychow anej pan ien k i
Raziewicz zb a ra n ia ł doreszty. Patrzy, p a trzy, Niutka przebiera się bez ż e n ad y w śliczną różową rhatinkę.
Ach!.;, ja k ą o n a m a złotawą szyjkę. — Pirlipata!.;. o b ia d 1...
A p o te m d o Raziewicza. — Będziesz ze m n ą jadł.
T a k się ucieszył, że z a p o m n i a ł się cerem o- iliować;
Siedzą przy m ały m stoliczku i dzielą się j e d n y m befsztykiem .
M a n o n i des Grieux.
Ale „ M a n o n “ z sypialni taszczy butelka k o niaku.
Ciągle jest je d n a k n a c h m u r z o n a , coś jej doleg a. — Pij! Raziewicz pije. Pirlipata wzdycha. — 1 ty p i j !
W yciągnęła nóżki, m a tin k a jest źle zapięta, Dziwne światło bije od okien* któ re są zasło nięte seled y n o w em i storam i,
— Jeszcze raz... Nalewa znów kieliszki. Wypili.
J e d z ą s a m ą m u s z ta rd ę i polew ają ją »mag- g i“, bo o b ia d cóś nie bard zo tego.
— Co tam ... jeszcze po je d n y m ! Raziewicz protestuje.
— Nie, nie...
Aż się ża ch n ęła i patrzy na n iego srogo, — C zem u n i e ? Cóż to t r z y ? to dla dzieci! — Ale... już p ani poczerwieniała.
— No, to co?...
A p o t e m s e n t y m e n t a ln i e : *— Psie ż y c i e !
W yciągnęła piąstkę, w której tkwi widelec, opuściła głowę.
— Psie życie !.., — powtarza.
Twarzyczka jej nagle postarzała, przygasła, Nic jej nie m oże rozświetlić, n aw et b lask b ry lantowych kolczyków.
— Co pani 2
O n a pije znów koniak* — Mów mi... ty! — Dobrze.
— I nie uśm iechaj się ta k głupio. — Dobrze, ale co t o b i e ?
— Mic.
— N iepraw da. Od kilku dni jesteś ta k a sm u tn a ; Co tobie ? Powiedz mi... Przecież chyba ja...
Aż go dławi, ale chce, m usi jej coś p o wiedzieć, cośkolwiek. O n a słucha, z a s ę p io n a ale słucha.
— J a wszystko zrobię dla ciebie, wszystko duszę ci o d d am ... wszystko, co m o g ę !
O n a o d s u n ę ła się od stołu, ła p k a jej drży w dużej ręce Raziewicza, jak mały* z g n iazdka wyrzucony ptaszek.
J e s t praw ie tragiczna, z oczu płyną jej łzy. — No.*, no... co tobie ? co to b i e ?
A ta b ró d k a drży, usta w podk ó w k ę . Znów się napiła kieliszek.
— Nie p i j ! to cię gubi 1
— W iem , ale co mi p o z o s ta j e ? J a kto ?
Milczy chwilkę, wreszcie zrywa się, biegnie do sypialnego pokoju i rzuca się na łóżko»
— A c h ! ja k a ja n ieszczęśliw a! I szlocha* szlocha.».
Raziewicz stoi bezsiiny. Patrzy na śliczny, wątły jeszcze karczek, z k tó re g o osuw a się m atinka, na nóżki, o b u t e w złote pantofelki*..
ł ukląkłby u tych nóżek, całował je i bła gał a b y ich właścicielka' uspokoiła się, szlochać przestała.
Ale nie
śmie.-Tylko pochylił się i pow tarza * — Co to b i e ? Co t o b i e ?
1 n iespodziew anie z ust, silnie pofarbówa^ hych vinaigre ra isin bijou, który u rą g a wszyst kim o b ja d o m i pozostaje, trjum falnie d o „ k o r a lo w y ch “ w arg przywarty, w ydostał się jęk :
— To... przez R ehabilitację !...
Ach tak — to tytuł sztuki, p ró b o w a n ej o b ec n ie w teatrze. Coś ta m Niutce musi w roli „kloszow ać“, albo i z roli nie k o n te n ta .
Więc Raziewicz :
— D la c z e g o ? Rola ci nie p a s u j e ? Nie c z u - jesz się w swoim sosie ?
— Głupi jesteś!*..
M atinka w ydym a się na ra m io n k a c h , jak żagiel. Nowy p o to k łez moczy baty st poduszek* 1 „ a c h “ — i „ o c h “ — i nóżki aż dygocą z roz^ paczy. Słow em coś strasz nego.
— C hodź ! Wstań ! przejdziemy rolę, to pójdzie jakoś..*
Ale o n a s iad a n ag le na łóżku, o d p y c h a go, roz garnia gąszcz włosów i mówić zaczyna l
— Nie, nie chodzi mi o rolę, gwiżdżę na /
nią, pluję... m a m w pięcie. Tu chodzi o treść,
rozum iesz, bałw anie, treść!
— !!!
— Ach !... J a k a ja nieszczęśliwa.,, jaki z ciebie słoń, tapir, czart wie co... nic, nic, żadnej subtelności... Nie widzisz, co się we m n ie dzieje od czytanej p ró b y ? ...
- - ???
— Dzieje się to.., że ja nie m o g ę dłużej tak żyć... że ja nie chcę być tak ie coś, że ja... że ja... się pow ieszę... że ja wolę um rzeć, jak ta w sztuce... rozumiesz, co ?
Zrozumiał.
I zda m u się, że to n a g le niewidzialny chór serafinów zeszedł i otoczył złocone łóżko z ró żową j e d w a b n ą kołdrą.
Aniołowie ci m a ją długie białe szaty, sre b rn e skrzydła, słodkie, białe twarze i ręce sióstr miłosierdzia,..
P ochylają się n ad łkającą Niutką, m ów ią coś do niej, budzą w niej g o d n o ś ć ko b iecą — o serduszko trącają skrzydłami, jak rosę słońce, t a k z oczów załzawionych te łzy piją.
I wkoło, jakby głos harfy z przestworów, płynie cicho j e d n o słowo ;
— Rehabilitacja !
(Jkląkł przed nią i do nóżek jej się kłoni, ale o n a ku n ie m u rączki wyciąga.
— Zrozum iałeś ?
— Tak, Niutuś, zrozum iałem ... słuchaj .. słuchaj...
Całuje ją po rękach.
— N;e całuj, ja jestem potw ór, ja nie je stem warta d o b r e g o słowa — ja żyję rzeczy wiście strasznie. O n e m ają racyę odw ra cać się o d e mnie. J a jestem ostatn ią z ostatnich ! I d la teg o chcę um rze ć L.
Aż pociem n iały jej śiepki i zacisnęła ręce wokoło szyi Raziewicza
— Chcę um rzeć! — pow tarza z energią. — Nie, p osłuchaj tylko...
O n a nic słuchać nie chce. Nie, nie. C hwy ciła się m o ra ln ie za włosy i tarza w p ro c h u . Na prostą jej d u sz ę oddziałał m e l o d r a m a t f r a n cuski w przerażający s posób. Słyszy c i ą g l e : „ u p a d ła dziew czyna“... i stosuje to do siebie. K oniak dzielnie d o p o m a g a . Rozżalenie jej w z ra sta. Ach ! była stw orzona na żonę, na m atkę, mówi, łam iąc ręce, lecz c o ? c o ? Zresztą, nic o n a nie w inna. To...
Zatrzym ała się. Nie wie, na kog o zwalić winę. A więc jakaś... jakaś ciotka, która ją pchała do złego.
I zaczyna się fa nta styc zna legenda, którą Raziewicz połyka, a chóry anielskie wciąż a k o m - p a n ju ją .
— Tak... ciotka... ciotka... I tu bajec zne cyfry, przymusy, Bóg nie wie co.
Raziewicz pięści ściska. — Ach ! stara m e g e r a !. .
Lecz Niutka staje się anielsko w yrozu miałą.
—■ Nie potępiaj jej !... prosi, o n a ta k ż e tak była w ychow ana. J a wciąż jej p ieniądz e p o syłam.
Raziewicz porywa się i chodzi po pokoju pełen energji.
— Truciznę jej poślij !
— Ach i... Co ty mówisz. To m oja bądź co bądź m atka.
— M ówiłaś: ciotka...
— No... tak... pom yliłam się !. . Ale m uszę, muszę...
Raziewicz staje n ag le przed nią c h m u rn y i zdecydowany.
— Słuchaj, Niutka... ja cię k o c h a m !... Niutka objęła k o la n a rę k am i ix patrzy w przestrzeń.
— Słyszysz ? — Siyszę.
— K ocham cię i, jeśli chcesz, jeśli się p o prawisz... to...
Krztusi się, ale wyrzuca: — O żenię się z to b ą !
Niutka wciąż patrzy w przestrzeń. — Nie mówisz n i c ?
— Nie. To niemożliwe. — Dlaczego ?
— Ty jesteś uczciwy, honorow y, a ja... I znów rozpaczliwe łkania, u p a d e k na p o duszki i p o to k łez.
Raziewicz znów kłączy przy łóżku.
ftleż... jeśli się poprawisz przez jakiś czas, to ludzie p rz estan ą g a d a ć i z a p o m n ą .
Nie, nie, oni podli — oni nigdy nie za p o m n ą !
— Daję ci na to słowo, że z a p o m n ą , a p o tem , skoro będziesz m c ją żoną, wara wszyst kim ! Zobaczysz, to się utrze!...
Niutka leży cicho, patrzy w sufit i widać, że myśli. Wreszcie pyta :
— Taki prawdziwy ś l u b ? z k s i ę d z e m ? — Naturalnie!
— 1 nazyw ałabym się m ę ż a t k ą ?
— T ak — najprawdziwszą. Ile jest takich, co przed ślubem , a p o t e m ! W arystokracji... daję ci słowo...
— Fak, tak ! Mówił mi jed en hrabia... W zm ia n k a o „jednym h ra b im " działa na Raziewicza trochę przegnębiająco.
Musisz się, Niutuś, odzwyczaić od wielu rzeczy — mówi cicho — z a p o m n ie ć, wyrzec. Zrozum , cała twoja przeszłość nie istnieje. T e raz będziesz żyła, jak in n e kobiety. Cicho, s p o kojnie, oszczędnie.
— Kiedy ja m a m długi.
— J a k o ś poradzim y, ułożymy się, na raty w ezm ę pożyczkę.
— W b a n k u , c o ? J a ci ułatwię. Mówił mi jed en dyrektor, że...
— Ach ! Proszę cię... zo staw ! Z apom nij 0 swoich daw nych znajom ościach. To łotry, wy zyskiwali cię... szubrawcy !
— Nie. To wszystko bardzo p orz ądni lu dzie.
Raziewicz aż zębam i zgrzyta.
— Może... ale czy który z a p ro p o n o w a ł ci m ałże ń stw o ?
— Nie!
— A widzisz... A ja chcę się z t o b ą o-że- nić. J a je s te m uczciwy. J a cię szanuję. J a cię chcę zrehabilitować...
— Ach! T ak!... P ra w d a ! To byłaby r e h a b i litacja !
Aż w ręce klaszcze z radości. Łzy osychają, oczki świecą się, ja k lam pki żarowe.
— Dobrze, d o b rz e p ó jd ę za ciebie !... — 1 popraw isz się ?
— Poprawię.
— Ż ad n y c h zabaw , strojów, jeżdżenia na g u m a c h , kolacji...
— Ż a d n y c h !
Całują się na p o tę g ę . M łodem i u stam i przylgnęli d o siebie i piją, ja k m iód dreszcz 1 rozkosz.
— Mój N i u t u ś ? M ó j?
— T w ó j !
— Moja ż o n k a ? — Mój m ężuś? ...
Chce porw ać się z łóżka.
— Poczekaj, m a m śliczny, angielski pier ścionek. Szafir i dwa brylanty, męski. D a m ci go na zaręczyny.
— Nie, nie, nie chcę!
Powiedział to energicznie i z g niew e m . O d czuła, że go uraziła.
— Chcesz?... J a to wszystko, wyrzucę za o k n o ?
G otow a d o czynu, już stoi koło toaletki — Nie... n ie ; odślem y to wszystko. To b ę dzie godniejsze.
— Z afrasow ała się.
— Nie wiem, czy sobie p rz y p o m n ę , co od kogo.
— P ostaraj się. F\ teraz nie m ó w m y o tern* Z aczynam y now e życie. Dziś nie pójdziesz p o p o łu d n iu na próbę. J a cię w ytłóm aczę B ę dziesz siedziała w d o m u . Czytaj, szyj i czekaj na m nie.
— Przyjdziesz? — Tak, o siódm ej. I pójdziem y n a kolację ?
— Nie. — D la c z e g o ?
— N a rzec zo n a nie włóczy się po knajpach. G. Z ap olsk a. S ta śk a (L ek tor). .
Zjemy tu kolacje razem . Każ tylko nastawić s a m o w a r, a ja c o b ą d ź przyniosą.
N iutka jest zachw ycona.
— Dobrze... dobrze... To bądzie ślicznie! M am y tu m ały stoliczek. Każą Pirlipacie z a p a lić w piecu. P rzesiedzim y cały wieczór razem . Zacznie sią rehabilitacja!...
Ś m ieje sią srebrzyście, okrąca na piącie, różowa m a tin k a rozwiewa sią dok o ła, jak skrzydła.
— Ż o n k a m o ja ! — Mój m ą ż u ś !...
— A powiedz na próbie, żeśm y sią zarą- czyli. To bądzie po nosie tym, co mi sią prze stali kłaniać.
— Pewnie, że powiem. Bije trzecia.
— J u ż trzecia, idą na próbą. — Jeszcze pocałuj!...
— Ty... jedyna... ty cudzie... ty... — Dosyć, bo m ią udusisz!
— Czekaj cierpliwie... — A ty przychodź prądko...
W ybiegła za nim na schody, cała różowa, j a k zorza.
— Wracaj d o pokoju, zaziąbisz sią 1— U p o m inał ją troskliwie.
Uwiesiła m u sią u szyi. — Ty mój m ą ż !
— Cieszy się tą nazwą, jak now ym pier ścionkiem .
— Mąż, m ą ż !
Ugryzła go w ucho. Ma o ch o tę powiedzieć m u : „koniu p a n a J e z u s a " , ale się w aha. Zdjął ją jakiś lęk.
O n schodzi wreszcie i patrzy ciągle na nią, jak, przychylona przez poręcz, śm ieje się do niego w całej kraśie swej gracji, swej elegancji i szyku p o rc e la n o w e g o aniołka.
P ró b a ciągnie się długo, długo. Cyzelują, przesiewają przez sitko, przez alem bik. Razie- wicza aż nosi. S ió d m a d a w n o wybiła. J e s t zde- nerwowany. Gdy reżyserowi powiedział, iż Niutka nie przyjdzie, bo chora, ten skrzywił się d w u znacznie.
Spiła s ię ? C o ?
Raziewicza aż dźgnęło coś w serce, — Prosiłbym p a n a reżysera.., — C o ?
Bystre oczy . spojrzały p ro sto w twarz chłopca.
Raziewicz chciał zmilczeć, ale uznał, że byłby to krok nieszlachetny. Zmarszczył brwi, przybrał g o d n ą podstaw ę.
— Prosiłbym , a b y się p a n reżyser w ten s p o s ó b o tej p an i nie wyrażał.
— fl to co znow u ? — Tak... ja proszę...
— O szalałeś! Idź za kulisy. Akt się zaczyna. Dyrektor przyszedł.
Raziewicz chciał m u powiedzieć jeszcze, że zaręczył się z Niutką, ale odejść m usiał. Dy rektor m k n ą ł przed b u d k ą suflera, widmowy, dziwny, nieprzystępny.
— Biedactw o moje, siedzi ta m , czeka, czyta, szyje... — myśli Raziewicz, tuląc się w c iem n ą kulisę.
— J a wiedziałem, że w tej duszyczce jest coś d o b re g o , wiedziałem... 1 t a k m a ło było p o trzeba, ażeby się to coś obudziło. Ręczę, że
będzie z niej najlepsza żona, m atka... U śm iecha się tryum fująco.
— Tak, tak. Będzie to wszystko moje. I b u zia, i łapki, i włosy złote, i o n a cała. Zdziwią się, p o g a d a ją i zamilczą. A nie, to jak Boga k o c h a m , w pysk !...
Krew m u d o głowy uderza. S p o g lą d a g r o źnie dokoła. Aktorzy zajęci so b ą, rolą, p uszą się, jak pawie. Nikt się o niego nie troszczy.
W reszcie p ró b a się kończy.
Raziewicz w yp a d a na ulicę i pędzi d o z n a n e g o m u sklepu. T am drżącym g łosem każe p a k o w a ć szproty, czekoladę, h e rb a tę , masło, sery, ciasteczka, h o m a r a , m ałą puszeczkę p a sztetu.
— W e zm ę ru m u d o herbaty, odrazu nie m o ż n a jej od w szystkiego odzwyczajać.
Więc ru m i pół B enedyktynki, i daktyle, i szynka pra s k a , i bryndza p re p a ro w a n a , i roll- m opsy, i Bóg wie co.
Ćwierć gaży o b lu b ie ń c a przechodzi d o kasy sklepowej.
Wreszcie, o b ładow a ny, jak słoń, pędzi i p nie się po s ch o d a ch .
Dzwoni.
A serce m u stuka, stuka... Cisza.
Dzwoni znów.
— Może za snęło dzidziątko - myśli — a ta Pirlipata wyszła... To sztu rm ak , m u szę ją o d prawić.
Po chwili słychać w głębi m i e s z k a n i a : szur, szur...
Wreszcie drzwi się otwierają.
S taje w nich z a s p a n a Pirlipata z o g a rk ie m świeczki w ręku.
W m ieszkaniu ciemność.
Raziewiczowi serce się kurczy. T ak m u n a gle zim no, ta k bardzo zimno...
— Pani j e s t ? Ś p i ? ' — Pani niem a.
— A... g d z ie ?
— Po p a n ią przyjechali panow ie, pani się ubrała i pojechali...
— A!...
Co-losseum , a p o te m zm a w ia li się d o Żorża, tylko pani nie chciała...
__ p a ni nie chciała ?
Tak, d o Żorza. Mówiła pani, że się ta m dosyć natruła. Pani chciała d o Imperialu.
— Dobrze... dosyć. .
Wie już wszystko, a przecież nie odchodzi. J a k b y wrósł d o tej słom ianki, na której pod b ło tem ciem nieje n a p i s : „S a lv e !“
Przed nim wdzięczy się rozczochrana Pirli- p ata. S te a ry n a ze świecy cieknie jej po p a l cach. O n a znosi to z lubością.
— A... dla mnie... nic... p ani nie kazała po w ie d z ie ć ? — pyta wreszcie Raziewicz.
— Nic... n i c . .
Teraz już m usi odejść stanowczo. — Dobrze... proszę powiedzieć pani... Urywa.
W yciągnął rękę, chciałby zostawić paczki. Niech wie, że był, że on d otrzym a ł słowa, że...
Ale o g a r n ą ł go wstyd cichy i sm u tn y . O n a j e g o kolacji nie potrzebuje, m ig n ęła m u przed oczy ja s n o ośw ietlona s e p a r a t k a , stół d o s ta tn io nakryty, s r e b rn e wazy z s z a m p a n e m .
Cóż jego szproty, jego ru m , jego puszeczka pasz te tu ! J a k i e to u b ogie, nędzne, liche...
1 jakby zbity pies, odwrócił się i cicho z e szedł na dół.
Słyszał jeszcze, jak Pirlipata drzwi h ałaśli wie z a m k n ę ła .
Coś m u z tym stu k ie m przywarło się w sercu i z a p a n o w a ła w n ie m głucha, głucha ciem ność.
Chóry serafinów zamilkły, rozpłynęły się... Raziewicz idzie po ro z topionym śniegu i myśli '•
— Pójdę, p ó jd ę d o knajpy i jeszcze gdzie, b ę d ę pił a jutro nie spojrzę n a nią, nie spojrzę.
i.
Czy już w ra cam y d o d o m u ?
— Nie, dojedziem y jeszcze d o kraty wej ściowej i zawrócim y ścieżką koło ślimaka...
— A jak n a s kto z o b a c z y ? Siostrzyczka wydęła buzię.
— Phi !... wielka historja, czy to n a m nie w olno jeździć k o n n o ?
1 pojechały obie, pojechały n a kon iach f a n tazyjnych, złożonych z olbrzymich gałęzi, któ re za m ia ta ły ziemię, p o d n o s z ą c t u m a n y kurzu.
Sylwetki ich ginęły w tych ob ło k ach , lecz chwilami wynurzały się z t u m a n u o k o l o n e a u r e olą olbrzymich, słom ianych kapeluszy. K a pelu sze te złociły się i bujały w p ro m ie n ia c h słońca, któ re całem i k a s k a d a m i płynęło na w ołyńską ziem ię w to lipcowe popo łu d n ie. Na lewo staw zarosły sitowiem lśnił się bez skazy, jak tafla alu m in iu m . N aw et nie odbijał błękitu nieba, ani wierzb na brzegu płaczących. Na praw o aleja drzew i krzaków leszczyny. Tu i ówdzie czarne
g r o n a ożyn. Poza tym w ałem zieloności, het dale k o n a wzgórku, dw ór z g a n k ie m i d a c h e m , pokrytym czerw onem i d a c h ó w k a m i. O b o k je d n a to p o la roztrzaskana p io ru n e m . Koło piekarenki słychać r ą b a n ie drzewa. Piec dziś b ę d ą o b w a rzanki, starczące na cały tydzień d o h e rb aty wieczornej.
Poza s ta w e m wieś — jak s ta d o grzybów 0 d a c h a c h zczerniałych]od pro m ien i słonecznych. Za wsią las — za lasem ... kto w ie ? ... Może pole, m o że in n a wieś.
P anienki, ja d ą c e na k o n iach z gałązi lipo wych i p o g a n i a j ą c e te d re w n ia n e ru m ak i szpic ru tam i z witek leszczyny, nie troszczą się o to, co jest poza lasem . P ędzą tera z g a lo p e m , a wiatr włosy i sukienki ich rozwiewa. J e d n a z nich, duża, s m u k ła — ot to p o la m ło d a — prawie dojrzała i rozwinięta k o b i e t a ; d ruga , m ała, m alu tk a, s ied m io la tk a ledwie, d o ra sta ją c a d o p a s a swej starszej siostrze. B iegną je d n a k razem , trzym ając się swych koni z a p o m o c ą kunsztow nej maszynerji, złożonej z czerwonej harasów ki i dzw oneczków, odczepionych od szyi t e k tu ro w e g o królika.
Kapelusz młodszej p a n ie n k i s p a d ł na plecy 1 biegnie za nią na p a s k u wstążki różowej, zsu niętej aż p o d brodę. P a n i e n k a nie m a czasu się zatrzymywać, bo starsza siostra galo p u je wciąż z brzękiem dzw onków po p iask iem z a słanej drodze. D ro b n e m i n ó żk a m i pędzi