• Nie Znaleziono Wyników

Staśka

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Staśka"

Copied!
148
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

WYDANIE; ZBIOROWE

D Z IE Ł

Q ABRJELI ZAPOLSKIEJ.

(4)

D Z I E Ł A G A B R IE L I Z A P O L S K IE J WYDANE PRZEZ „LEKTOR“ INSTYTUT LITERACKI

A gdy w głąb duszy w n ik n iem y A ntysem itnik

Córka Tuśki Fin de sie e le ’istka la k tęcza

Janka

Kaśka Karjatyda K obieta bez skazy Małaszka

Menażerja ludzka M odlitw a Pańska O ezem się nie m ów i Pan P olicm ajster T agiejew P ani D ulska przed Sądem P rzedpiekle

Przez m oje okno Rajski ptak S ezon ow a m iło ść

Śm ierć Felicjana Itulskiego Staśka >

S zaleństw o Szmat życia W e k rw i W odzirej

Zaszumi las {2 tomy)

Z p am iętn ik ów m łodej m ężatki Znak zapytania

(5)

G fiB R J E L R Z n P O L S K H

STASKfS

Wydał: „LEKTOR" Instytut literacki Sp. z o. o. Lwów — W arszawa — P oznań—Kraków— Lublin.

(6)

7 6 3 8 7

Staśka .

Rehabilitacja Siostrzyczka

(7)

STAŚKA

(8)
(9)

t

Orliński obejrzał się zniecierpliwiony. S ta ­ nowczo za dużo zaprosił gości. Teraz nie wie­ dział co z nimi zrobić. Wypełniali bezczynną n u d ą jego trzy kaw alerskie pokoje. Rozkładali się bry­ łami cielsk, opiętych w c ie m n e stroje, na sz e ro ­ kich, wysiedzianych sofach a k s a m itn y ch . Mieli pozór tych, którzy na coś czekają w tych b ru ­ talnych b laskach la m p e k elektrycznych, świecą­ cych głupio z wnętrz mlecznych fa lb a n e k lam p.

— Stanow czo za d u żo !

U śm ie c h n ą ł się wszakże do nich z poza k a r c ia n e g o stolika.

— Ich wina. Dlaczego wszyscy nie łupią w karty... J e d n i ze skąpstw a, drudzy niby z filo- zofji... głupcy!

U śm iechał się ciągle e le g a n c k o ład n ie za- rysow anem i usty, w ygolony i bardzo sportowy.

— Coś przecież m u szę z nimi zrobić! W kącie, p o d m a k a t ą buczacką, na której rozpięły się jakieś p o d e jrz a n e jata g a n y , dwóch coś cicho szeptało. J e d e n z nich był w s m o k in g u i widać było p o zarysie ciała, u ło ż o n e g o n iedbale

(10)

na c ie m n y m ak sa m ic ie sofy, że jest czterdziesto­ latek dosyć zakonserw ow any. Miał tic, jakby coś żuł, i m ę t n e oczy, niby p o użyciu atropiny. Ten interesow ał o drazu wyraźnie "zaznaczoną swoją rolą w świecie.

Był to h o m m e a fem m e s, już t a k p rosto od urodzenia.

Drugi był... żaden.

J a k i e ś włosy, jakieś oczy, jakieś wąsy, odzienie. Słowem: ż a d e n .

Ten w s m o k in g u żuł fikcyjne, n ie w y g d a k a n e słowa i kwiaty, p o ch w y ta n e z wyobraźni. 1 ręką gładził a k s a m i t sofy tak im ge ste m , jakby ciało

biodra kobiecego. Po chwili ziewnął.

— N o ! wiecie... — rzucił nag le w przestrzeń. Orliński, rozdający w łaśnie karty, m ig n ął ku n ie m u u ś m ie c h e m swych białych zębów.

— Co, F e lu ś ? c o ?

Feluś w s m o k in g u ziewnął raz drugi.

— Dlaczego nie zaprosiłeś jakiej kobiety ? — rzucił na szerokość pokoju.

Orliński uderzył się w czoło. — P raw da!

I pokręcił głową. — T u m a n ze mnie.

J a k i ś głos leniwy odezwał się z k ą ta : — Możesz to n a p r a w i ć ! Poślij po jaką. — H a ?

(11)

- A n o ! d w u n a sta zaledwie... - - Ale po k o g o ?

Z a p a n o w a ło milczenie. Nastał czas nam ysłu. Taki s am , jaki n a s ta je w chwili, gdy g arso n w restauracji p o d a je kartę po traw do w yboru.

Z b o żn e s k u p ien ie ducha .

Bo fa k t wielkiej doniosłości. Chodzi o wybór. 1 tu m ilczano.

Wreszcie ozwał się znów leniwy głos z kąta za p a r a w a n e m :

— Poślij po S ta śk ę C h o d ack ą , tę z chóru. — B e n e !

— A jakby jej nie było, to niech jej siostra przyjdzie.

— B en e! 1 zaraz r o z k a z : — P i e t e r !

Z portjery wywija się twarz o szklanych oczach.

— Niech Pieter bierze doro ż k ę i sprowadzi tu S taśkę C hodacką. Pieter wie, na Teatralnej.

— W iem , jaśn ie panie. Ani drgnął, ani się skrzywił. — Tylko raz, dwa...

— Dobrze.

“ Ma Pieter pieniądze na d o r o ż k ę ? — M am .

■ No to dalej! A niech się śpieszy. J a k jej niem a, to niech przyjedzie Mania, siostra, ta druga... Z rozum iał P io tr ?

(12)

— Zrozumiał.

Twarz b lad a o szklanych oczach przestaje p la n o w a ć na tle portjer kilimowych. W salonie, w przyległych p o k o jach z a p a n o w u je oczekiwanie.

Karciarze o d d y ch a ją ciężko, puszczając kłęby d y m u . Siedzący p o d ścian a m i rozm aw iają p ół­ głosem . Gdzieniegdzie zadzwoni butelka o kie­ liszek. Mśtrtel się złoci, to znów C h a rtre u s e ’a, ^-jak s z m a r a g d .

Orliński powiódł wzrokiem zadowolony, u s p o ­ kojony.

— B ędą mieli dziewczynę, i niech ich djabli! Feluś żujący i w s m o k in g u podniósł się z sofy i sięga p o papierosy.

— Wiecie... ja nie z n a m Staśki. Ma k a n a p a c h ozwał się re chot ch ó ru : — C hyba ty j e d ę n !

— T ak si£ składało. Ani jej, ani tej drugiej... Mańki.

— A ha 1

W ybrał p a p ie r o s a , zapalił, usiadł kształtnie estetyczną pozą.

— Z a b a w n e ? — J a k czasem .

— P rze prasza m , b ardzo zabaw ne. Mówią nie­ raz tak, że...

— Świnologja ? — A h a !. .

(13)

— Mie lubią... przestarzałe... Ktoś sią zaśm iał ironicznie.

— Cóż? m a ci M usseta d e k la m o w a ć ? — Nie, ale jeżeli chcą ją pocałow ać, to lubią, aby te usta pachniały, a nie...

— El... m dłe, n u d n e.

— Nie to. Ale ja m a m swoje przyzwycza­ jenia.

Ktoś znów sią zaśmiał. — Mnie to p odnieca . Feluś r a m io n a m i wzruszył. — A m n ie gasi.

— Najlepiej wiąc być zda le ka z dziewczą- tam i i trzym ać sią s e n ty m e n tu .

— Na to nie m a m lat. — Phi 1 p a sja nie zna wieku.

— Ale wiek zna pasją. Enfin, dobrze, iż są tak ie Staśki. Przecież i o n e m u sz ą um ieszczać gdzieś swój towar.

Z poza p a r a w a n u d ało sią słyszeć:

— J a S ta śk ą m iałem całe dw a ty godnie i była bardzo przyzwoita, a naw et n u d n a .

— T ak e ś ją nastroił.

—* Może. Byłem wtedy m elancholijny, bo to n ą ł e m w długach.

— A widzisz. Dziewczyna wrażliwa, odczuła sytuacją.

— A m o że nie była p e w n a swojej i stąd owa „przyzwoitość“.

(14)

— Kto o n a ? Z aczęto się śmiać. — J a k t o ? z d o m u ? — Mo tak.

— P ew nie z chałupy. — A n a lfa b e tk a ?

— Nie pisała przy m nie. Zdaw ała inny e g z a m in i wcale, wcale... P ra w d a ?

C hór z k a n a p z a m ru cza ł p o chlebnie . Feluś się prawie zainteresow ał. — Wszyscy ?

Ten i ów m r u k n ą ł : — No!... no!...

. — Tylko trochę kapryśna. — J a k czasem .

— 1 jak z kim.

Z atu rk o ta ła n a d o le dorożka. — Przywieźli.

— Ciekawy je ste m którą.

— Pewnie S taśkę, Ta d ru g a wiecznie śpi. P o d o b n o m a gruźlicę czy co.

—* W ifiszu ję!

— To też S ta śk a jeździ za nią i za siebie... C i c h o ! J u ż idzie.

Po sc h o d a c h słychać tu p o t d ro b n y c h n ó ­ żek i koreczków. Teraz' już w p rz ed p o k o ju z a - s ze m rało i b ardzo p rę d ziu ch n o d o sa lo n u przez m uślinow ą portjerę w su n ęło się sm u k łe dziew- czątko. W milczeniu, ru c h am i kota przepłynęło wzdłuż sof,

(15)

Oczy miało jeszcze sen n e , a włosy n ap ręd ce d ok o ła głowy owinięte i w stążką szeroką, pło­ m ie n n ie p u r p u r o w ą przewiązane.

J a s n o w ł o s e było i ciem nookie. Śliczny kark i tro ch ę c h u d a szyja. Piersi płaskie i nikłe. Była bez gorsetu, w sukni z m iękkiego jedw abiu zie­ lonego, w p a d a ją c e g o w szafirowy odcień. Trze­ wiczki szare, a na sżyjce kryształowa na ł a ń ­ cuszku kulka.

Gdy szła t a k szybko ku gospodarzow i d o m u , widocznie do b rz e tu z n a n a i bynajm niej nie z m iesz an a rolą, która jej przypadła w udziale, ruc ham i i z a c h o w a n ie m robiła w rażenie p anienki z d o b re g o d o m u , która przybyła na wieczorek do swej koleżanki.

Orliński u śm ie c h n ą ł się zadowolony.

— No... Gott sei D a n k ! — wyrzekł z k o ­ m iczną intonacją,

R p o t e m rękę wyciągnął. — J a k się m a s z ?

Dziewczyna nie odpow iedziała nic.

Zatrzym ała się przy stoliku i tęp o patrzyła na karty.

Orliński pod n ió sł się trochę i zwrócił ku sofom .

— No, m acie S taśkę. Bierzcie ją sobie!... i nie nudźcie się!

Lecz na sofach nie z a p a n o w a ł ża d en ruch. Wszyscy mężczyźni, wpół leżąc,, bez w idocznego zain te reso w a n ia wpatrywali się w chórzystkę.

(16)

Orliński rzucił zniecierpliwiony: — No, idź d o n ich!

I dodał, jak b y p o d d a ją c t e m a t d o rozm ow y : — O pow iedz im, co w teatrze.

S z a c ! — wyrzekła ostro.

Odwróciła się je d n a k i ku sofom ruszyła. Ktoś jej zrobił miejsce.

— C hodź tu, d o nas.

Usiadła, lecz zaraz porw ała się z piskiem. — Nie l u b i ę !

— Ale ja lubię — o d p a r ł jakiś gruby głos. Dziewczyna wzięła palisandrow e, obite a d a - . m aszk ie m krzesełko i usiadła o p odal. Była b a r­ dzo ł a d n a , tylko o s zp e co n a widocznie pośpiesznie n a s m a r o w a n e m bielidłem. Siadając, wyciągnęła nóżki, jak daw niej naiw n e w teatrze.

Miała pozór wielkiego znużenia, z którem n aw et się nie kryła.

— No, co w t e a t r z e ?

O d p a rła wyraz brutalny, cu c h n ący i widać było, że sprawiło jej to ulgę. Mężczyźni roze- śrpieli się. Wzruszyła ra m io n a m i.

— Przestalibyście rżeć, jak k o n i e ! — wy­ m ówiła z n iesm ak iem .

— Ty przestań się d ą s a ć ! — przebił się głos z za p a r a w a n u — i lepiej opow iedz ja k ą ' n ow ą a n e g d o tę .

—• Nie wiem nic! — Toś n u d n a . — Może I

(17)

Utkwiła oczy w lam p y elektryczne i siedziała n ie ru c h o m a , jakby z a h y p n o ty z o w an a .

Mężczyźni przestali się nią interesow ać. — N u d n a !

— P o z u j e !

Ktoś pró b o w a ł ją usprawiedliwić. — N ieu sp o s o b io n a.

R o ześm ian o się.

— Niech idzie do d j a b ł a !

Mówiono to prawie głośno. O n a zdawała się nie słyszeć, być n i e o b e c n ą wśród nich. Śli­ czne, c ie m n e oczy trzym ała u tkw ione w światło elektryczne. Na twarzyczce jej przecie przebijał się powoli jakby wyraz b e z m ie rn e g o spokoju.

Powoli mężczyźni przestawali interesow ać się nią zupełnie.

Nie była dla nich odziana tajem n icą, gdyż należała już prawie do k a ż d e g o z nich kolejno. Ręce więc nie wyciągały się ku niej instynktow o. Patrzyli na nią nasyceni i sceptyczni. N iejednego z nich n aw et zawiodła, bo sp ro śn y jej s p o só b m ów ienia obiecywał całą serję w yuzdanych p r a k ­ tyk. T ym cz asem Stasia w d an e j chwili była s e n n ą , cichą dziewczyniną, o b o ję tn ą i p e łn ą po g ard y . T e g o jej nie p rz eb a c z a n o t a k łatwo, a różowa h a r m o n ja jej m ł o d e g o ciała nie zdołała prz e­ błagać zaw odów t e g o rodzaju.

(18)

W k w a d ra n s m o że sofy opustoszały. Męż­ czyźni rozchodzili się p o po k o jach , niektórzy wy­ chodzili cichaczem . Bridge trwał je d n a k zaciekle i dystyngow anie. W saloniku po zo stało tylko dwoje n ieruchom ych, milczących ludzi.

S ta ś k a i Feluś w s m o k in g u .

Feluś patrzył na dziewczynę tę p o i bez z a ­ chwytu. Widział ją czasem w stadzie chórzystek, gdzie wyróżniała się zwykle nadzwyczajną fry­ zurą. Wiedział, że łatwo ją mieć. Chodziło tylko o n a p is a n ie kartki i p o sła n ie za kulisy. D latego to w łaśnie nie u b ie g a ł się o nią. Nie szło m u o to, ab y wyciągnąć rękę. O d k ła d a ł zawsze taki czyn n a później.

Dziś j e d n a k był znudzony, i oto S ta śk a była zaledwie kilka kroków o d niego. Ziewając, o d e ­ rwał wzrok od la m p y elektrycznej, na k tórą także patrzył, i wbił oczy w twarz dziewczyny.

W ydała m u się — ża d n ą . Był ta k przesy­ cony k o bietam i, iż ta jeszcze zdaw ała m u się ot ch leb e m , który bierze się o d ru c h o w o do ręki przy obiedzie, bo ta k być pow inno. Troszkę z a ­ interesow ał go wykrój jej ust bardzo młodych fizycznie, a przecież o b ciążonych starczym nie­ s m a k ie m , skrzywieniem charak tery sty c zn em ko­ goś, kto wieló p o g a rd z a ł w życiu.

W tej s a m e j chwili dziewczyna wzrok swój opuściła od świateł i powoli skierow ała ku niem u.

Skrzyżowali swe spojrzenia i zawiśli wza­ je m n ie w swych źrenicach.

(19)

I była to d łu g a chwila milczenia, je d n a z tych, w czasie których dwie istoty psychicznie p o d - jazdow o na siebie nac ie rają z uczuciem , k tó - re g o b y zdefiniować nie były zdolne. Gdyby ta chwila m iała swoje j u t r o, m o żeb y jakiś odruch szczerości wytrysnął z te g o starcia b u k ie te m nie­ oczekiwanych wrażeń. Lecz są to m o m e n ty , jak te ulice n a g le u rw a n e i przecięte b a r y k a d ą b a ­ nalnej kam ienicy. Oczekuje się szerokiego u p ustu, przestrzennej jasności, a oto poty k a się o m ur, poza którym przeczuw am y jam y śm ietnisk i gnoju.

S ta śk a pierwsza przerwała milczenie. — P an ie 1

K ońcem bucika wskazała na Felka. — Co, du szo mej d u s z y ?

— Która g o d z in a ? U śm ie c h n ą ł się leniwo. — Co ci d o te g o ?

Wygięła usta w podk ó w k ę .

— Łatwo p a n u . J a m a m jutro p ró b ę o dzie­ wiątej.

— No, to nie pójdziesz.

— flh a!... guzik! Żeby m n ie wyleli? — To ja cię w ezm ę na utrzym anie. , — Z araz! Da mi p a n ra n o wody, a wieczór pić.

— Co ty m ożesz wiedzieć.

— J a w i e m ! My was wszystkich z n a m y

(20)

— No, jeszcze-by mi na ciebie starczyło. Skrzywiła się jeszcze więcej, przeciągnęła i ziewnęła bez cerem onii.

— Która g o d z i n a ? — rzuciła znowu. — D ruga.

Zaklęła i pow stała z miejsca. — J a idę.

O n pow stał m im o w ie d n ie także. Podeszła do lustra i zaczęła się n a g le przyglądać szcze­ gółowo swej twarzy, jak czem uś z upe łnie no w e m u . — Nie, wiecie — wyrzekła nareszcie — m ię ­ dzy w am i to się człowiek starzeje w try miga.

Mimowoli podszedł ku niej. — D lac zeg o ?

— Bo jesteście n u dni.

— C zem u nas nie z a b a w isz ?

W yprostow ała się z ja k ą ś grandezzą. — A czem u wy m n ie nie b aw ic ie ? Roześm iał się.

— Kom ik z ciebie. — Ale!

Pochyliła się, popraw iła klam rę u trzewika, który d e likatną, j a s n ą sk ó rk ą odziew ał ślicznie jej s topę. P odniosła wązkie spódniczki i p o n a d k o la n e m upew niła podw iązkę. Zarysow ała się dość c h u d a , ale pro sta i bajecznie kształtna n o g a w ażurow ej szarej pończoszce. Felek pochylił się'

— No... no... wyżej.

(21)

— To są baleto w e ta je m n ic e ! — wyrzekła dość m iluchno,

W tej chwili coś w nim zaszem rało. P odobała, m u się.

O bjął ją w pół. — Wiesz... — zaczął.

, Ale urwał. W jednej chwili wydało m u się to naiw nie szablonow e, b a n a ln e i tyle razy prze­ żyte.

— Nie w a r t o ! — pomyślał.

1 w tej chwili sfo rm u ło w a ł p o sta n o w ie n ie : — Pójdę do d o m u .

Odwrócił się ku drzwiom, w których sp o tk ał się z g o sp o d a rz e m .

— Idę — wyrzekł krótko.

— S zkoda, że nie grasz — od p arł Orliński. 1 zaraz zainteresow ał s ię :

— Odzież S t a ś k a ? Czy powiedziała co cie­ k a w e g o ?

. — Nic.

— C z e m u ? c z e m u ?

Szybko zwrócił się ku dziewczynie, która właśnie do p rz ed p o k o ju zmierzała.

— S ta siu ! cz em u ich nie baw isz?

W odpowiedzi d ało się słyszeć m ru cz en ie: — Każ m n ie odwieźć d o d o m u .

— Z ostań. Proszę cię. Nie p o to cię tu s p r o ­ wadziłem.

— Całuj m n ie w p i ę t ę !

(22)

Dziewczynie za pałały oczy. — Całuj m n ie w p i ę t ę !

O dziewała się febrycznie. Orliński zwrócił się z a k ło p o ta n y d o pozostałych gości.

— No — wyrzekł wreszcie — to m o że ktoś z was ją w e ź m ie ?

Z a p a n o w a ło milczenie. S taśce przygasły iskry oczu. O dz ia na w jasn y długi płaszcz, owinięta różowym w e lo n e m , była śliczna w półświetle przedpokoju.

Turecka, h a r e m o w a latarnia, w y sadzana k a ­ m ieniam i, oblew ała ją fantastycznym i tęczowymi to n a m i. Tak, w welonie, w długim puszczonym płaszczu, robiła w rażenie h a re m o w e j niewolnicy oczekującej na „c h u s tk ę ", którą m iał-jej rzucić ktoś m ało, a raczej wcale przez nią nie znany.

Milczenie przedłużało się i staw ało wysoce kłopotliwem. Po ten z n a n y zbiór wdzięków nie śpieszył się nikt. Było tak, jakby k o m u ś pluto w twarz, a ten ktoś nie bronił się i nie ocierał.

Feluś uczuł specjalnie ten niem iły nastrój. Nie wiedział, dlaczego o g a r n ą ł go jak b y wstyd. Za co i przez k o g o się wstydził — nie wiedział. Czy za tę dziewczynę, czekającą w milczeniu, aby ją kto odprowadził, czy za tych mężczyzn, znieważających ją swoją obojętn o ścią ?

Dość, że m a c h in a ln ie praw ie pow iedział: — No, to ja...

(23)

N atychm iast kwestja została u z n a n a za za- łatwioną. Orliński się uśm iechnął.

W ybornie!... wybornie!.,. Inni mężczyźni rozjaśnili się także, — l e n Feluś!... wiecie!,..

Wzruszali ra m io n a m i. — N iezw alczony! Pieter się zaofiarow ał: — Czy po d o r o ż k ę ?

Feluś nie wiedział, dlaczego chciał iść stąd jak najprędzej.

Nie, sam i znajdziemy.

I, odziawszy się szybko, u su n ą ł się k u r t u a ­ zyjnie u drzwi wejściowych,

— Proszę! - przem ów ił obojętnie.

S taska przeszła m im o niego, jak b y se n n a , w swym ju trzn ian y m welonie.

Ktoś rzucił za nim i:

— f t m a t e et m u ltip lic a m in i! S taśka sze p n ęła przez z ę b y ; — Krętu n !

Felka o g a r n ę ła n a g le nerwowa wesołość. — Nie kretun, ale k re ty n ! - poprawi! schodząc ze schodów.

Dziewczyna d ą s a ła się, szeleszcząc spodni- cami.

E c h ! czego gad a , jak ksiądz na p o grzebie ! Weszli do m ieszkania Felka, który kładł szczególny nacisk na pew ien k o m fo rt w

(24)

dzeniu. Lecz w ionęło tu ja k ą ś wilgocią, bo ten p arte r był wbity w ziem ię i grzyb gnił pod p o ­ d łogą. Świeże dyw any d o k ładały swoją n u tę za­ p a c h ó w trocinowych, a n a d m ia r używanej wody kolońskiej i p a p ie r o s ó w do p ełn iał miary, S taśka n a ty c h m ia st podeszła d o o k n a i otworzyła je.

— Z a d u c h a ! — wyrzekła p ółgłosem .

Cały czas w dorożce nie mówiła znów nic, b ie rn a i zrezygnow a na. Felek wziął ją za rękę m o cą n a ło g u i t a k siedzieli w powozie, jakby m ałżeństw o z k o n w e n a n s u , a nie ludzie ob iecu ­ jący sobie bajeczne rozkosze.

Gdy znaleźli się wreszcie w m ieszkaniu, z n u ­ dzeni byli i jak b y zdziwieni, co począć m a ją ze sobą. I znów o m in ę ła ich chwila szczerego o d ­ ruchu, który byłby wyprowadził ich z błędu i ustawił we właściw em świetle.

Dlaczego grali przed s o b ą role — oni, którzy właściwie pogardzali s o b ą w zajem nie i każde z nich sądziło się wyższem p o n a d d r u g ie ? Prze­ cież nie byliby przyznali się d o tego, że nie tylko są sobie z upe łnie obojętni, ale, co więcej, udawali przed s o b ą zainteresow anie. O n zatroszczył się, czy nie przeziębia, i bez p rz e k o n a n ia p r o p o n o ­ wał jej herbaty. W myśli prz y p o m in a ł sobie, czy m ieć będzie pięćdziesięciokoronow y papierek. O n a dziękow ała za h e r b a t ę i s e n n e m i oczym a wodziła dokoła, siląc się na u śm iech i prostując figurkę. Wreszcie u p a d ła n ag le na fotel koło pa raw anu, o tacz ając ego sofę, na której sypiał Feluś.

(25)

u tkw ionem i w światło. Miała pozory tej, która przeżyła już d a w n o s a m ą siebie.

Po chwili je d n a k ocknę ła się, jakby p o d ­ cięta b a te m . Przeciągnęła się rozkosznie i w r u ­ chu tym uwydatniła kształt ciała. Zwróciła się ku Felusiowi ze słówkiem krótkiem , lecz prze- d łu ż o n e m spojrzeniem .

— No!

Podnieciło go to troszkę. Lecz nie miał o choty do preliminarji. Zawdzięczył się zato bardzo uprzejmie.

— Rozgość s i ę ! rzucił jej — zaraz wrócę.

Znikł za drzwiami w ku ch e n ce, p rz e tw o ­ rzonej dość zręcznie na g a b in e t toaletowy. Z a ­ palił la m p ę , ubolew ając znów w d u c h u nad b ra k ie m elektryczności. Zdaw ało m u się nagle, że p o sługujący m u stróż n a d e b ra ł znów wódki francuskiej, któ rą Feluś n acierał pracowicie swój tors i ra m io n a .

— Pijak 1 m ruczał p o sta ro k a w a le rsk u — pijak! Muszę zacząć zam ykać.

J a k i ś list, p o łożony na toalecie, zatrzym ał go. Było to u p o m n i e n i e o p o d a t e k o s o b isto - do chodowy.

— „Pod grozą egzekucji d o dni czternastu od i t. d . “

(26)

Ż ądał „o b niżenia sk a li“, wypisał całą s tro ­ nicą ,,przyczyn“, i nie uw z g lę d n io n o nic. Ha, n o ! państw o... ustrój...

Z grzytnął zębam i.

Delikatny szm er sukien doleciał go z p o ­ koju. Mimowoli u śm iech n ą ł się,

— Z aczynam , jak N ap o le o n , z a p o m i n a j o obecności kobiety.

P rzechodząc m im o lustra, s konstatow ał, że m a ła d n e zęby.

— To... rzeczywiście.., — posłał sobie k o m ­ p lem en t.

Przyciemnił lam pę. — P o c o ?

Wszedł do pokoju. I nagle, bezwiednie w stro n ę Staśki przewinęło m u się przez m y ś ł :

— Ś m i e ć !

Z astał S taśkę u b r a n ą i to go zdziwiło. Stała w k o n tem placji przed p a r a w a n ik ie m , złożonym dość sztucznie z m asy fotografji.

Były to fotografje Felusia.

W ten s p o s ó b o d d a w a ł hołd s a m sobie. Zbierał je naw et z p e w n ą m a n j ą — u k ł a ­ dał, rozmieszczał w edle n astęp stw a faktów. Była w tern kokietrja. Czuł, że się trzym a dobrze, a naw et, „na b raw sz y c ia ł a “, zm ienia się na

korzyść. C hętnie m ó w i ł :

(27)

A n a w e t : — Dwudziestu.

I błyskał zębam i, prostow ał tors, wypinał piersi.

— Ha ? co ? niezwyciężony ! Któraś m u powiedziała ‘

— O ! lata spływały po tobie, jak w oda po psie.

Nie obraził sie.

N aw et ukłonił, po w ersalsku — wdzięcznie* J a k b y nie było teg o — psa.

Kolekcja tych fotografji nie zdawała m u Się naw et rzeczą płytką i bez znaczenia.

Przyswoił sobie z d a n i e :

— Tylko głupcy się nie zm ieniają, i starał się przetwarzać.

Tylko nie d u chow o, ale p o d wzglądem kształtów zewnętrznych*

Każdy robi, co może*

Nie zdziwił się naw et, widząc S ta śk ę przed fotografjam i. W ydało m u się to n atu ra ln e.

— M usiałaś słyszeć.*, c o ? Zaraz ci wytłó- fnaczę.

Ale o n a przerwała m u :

— S k ąd p a n m a naszą c h a łu p ę ? — ?

(28)

w Pukowie. Ö ! tu ojciec, m a t k a w oknie... T a ­ kie coś jest i u nas.

— U w a s ?

A jakże. Wisi n ad k o m o d ą zaraz koło drzwi.

P alcem wskazywała fotografią dość dużych rozm iarów, na której Feluś w m u n d u r z e jedno* roczniaka był w yfotografow any na koniu przed d o m o s tw e m , w k tó re m m iał w yznaczoną na m a ­ new rach kwaterę;

Fotografia już zrudziała, ale j e d n o ro c z n ia k był jurny, z g rab n ie siedział na ład n y m koniku i ślicznie p rezentow ał swój młody, nieskażony profil.

Feluś się uśm iechną ł. — To przecież ja. — K to ?

— No — ten freiwilliger na koniu. — A L x

Z a p a d ła w z a d u m ę .

Nagle zwróciła się ku n ie m u całą postacią i chwilę mierzyła go ostrern spójrzeniem ;

Wreszcie wyrzekła i

— No, to p a n mój — ojciec!

Odskoczył o d niej^ bo już rękę wyciągał w k ieru n k u jej. bioder.

— ?

— No... chrzestny ! O d e tc h n ął.

(29)

— A no, zawsże mi w d o m u pokazywali, że ten oficer na koniu to mój ojciec chrzestny.

Usiadł na krzesełku, zamyślił się. — P o c z e k a j !

Zaczął siłą woli w spom inki.

Tak. Rzeczywiście. W Pukowie, na kwaterze-, W u b o g ie m dość dom ostw ie, trochę wilgotnem* o k ry te m przez wino. Znalazł się t a m w bardzo niestosow nej chwili. Ż o n a g o s p o d a rz a urodziła w łaśnie dwoje dziewczątek. O g ó ln e p a n ó w a ło zam ieszanie. M atka m ło d ziu ch n a bladła — k o - hała. Dzieciom nie w ró ż o n o życia. C hcianó ochrzcić najspieszniej. R an k iem p ro sz o n ó tych dw óch jednoroczrtiaków, to jest je g o i Stasia Ś tabrow skiego, na chrzestnych ojców: P rószono pokornie* usilnie. Zgodzili się* śm iejąc. Troszczyli się tylko o to, że nie p o trafią o d p o w ia d a ć księ­ dzu. Lecz dwie ich „ k u m y “, jakieś czerwone mieszczanki, pocieszały p a n ó w „ le jtn a n tó w “, że ja k o ś to będzie*

1 odbyła się c e re m o n ia spiesznie, Szybko, W u b o żu c h n y m wiejskim kościółku, p o d p a r ty m belkam i i obrosłym lebiodą. Świeży powiew czarującego r a n k a niósł od pól c h le b n ą w oń żyta. Przez otw arte drzwi wpływał stru m ie ń światła i p a d a ł w p ro st n a wielki ołtarz, na k tó ­ rym pęki ziół biły g a m ą zapachów , ja k żywe kadzielnice u stóp złoconych aniołów.

Feluś p rz y p o m in a sobie d o s k o n a l e chrzciel­ nicę z g o łą b k ie m i księdza o tro ch ę zwiędłej

(30)

twarzy, p o c h y lo n e g o n a d okruszynam i Ciała praw ie m artw erni na bieli p oduszek.

Ręce księdza długie, wązkie^ sp ra w n ie m i­ gotały dokoła m a luchnyc h główek. Feluś w da^- hej chwili w patryw ał się w twarzyczkę dziew­ czynki, któ rą „ p o d a w a ł d o c h rz tu “ .

Była tó m a s k a o oczkach jakby ż p a c io r­ ków, w etkniętych w powieki. Zauważył, iż były Ciemne i duże. W tej s a m e j chwili oczy dżiecka s p o tk ały się z jeg o wzrokiem. Doznał jakby złudzenia, że ktoś ciepłym p r ą d e m przepłynął h m w ś ro d e k m ó zg u .

Zabaw iło go to.

— Patrzcie! — pom yślał — m a dzień je* d en i już k o k i e t u j e !

Lecz nagle, zupełnie niespodziew anie, ozwał się głos księdza. Prawie surow y i o schły:

— Czy p a n o w ie znają obowiązki, jakie w tej chwili przyjm ują na sie b ie ?

Felek drgnął.

Zdaw ało m u się, że ten wiejski, napozóJ bez kultury ksiądz przejrzał go do głębi. T ow a­ rzysz jego przyjął tę sp ra w ę filozoficzniej. Tę* pym w zrokiem patrzył w twarz księdza.

Ten mówił d a le j:

— O tej chwili winni p a n o w ie tym dzie­ ciom opiekę. W s a k r a m e n c ie chrztu św. złą­ czyliście się d u ch o w o z niem i i o to — jesteście ich ojcami na resztę życia. Znaczy, gdyby ro*

(31)

aziców ich nie stało, lub gdyby okazali się nie­ do sta te c z n ą dla tych dzieci o p iek ą — pan o w ie winni jesteście im zastąpić tychże ojców.

M achinalnie prawie Felek ódetw a ł oczy od fotografii i zapytał jak im ś z m ie n io n y m g ł o ­ sem :

— A ojciec twój — c o ?

O! u m a rł w trzy lata po riiojem u r o ­ dzeniu.

— A m a tk a ?

— W dwa lata po nim. — Al...

Obrzucił ją wzrokiem. Znalazł w niej wszyst­ kie cha rakterystyc zne cechy’ wykwalifikowanych prz ygodnych m etres. P rz e p o m n ia ł sobie, iż przed chwilą sa m bezwiednie nazwał ją w myśli, „ ś m ie c ie m “...

P ytanie o „opow ieść życ ia“ Cofnął s zy b k o jakby in stynkte m nie chciał tk n ąć jak ieg o ś p u n k t u rany, która m o g ła b y go niem ile p o ­ drażnić.

Lecz o n a na ta rła i

— No, więc p a n mój chrzestny o jciec? Ten s a m instynkt sam oza chow a w czy p o d a ł m u d o rąk tarczę.

— Co za m y ś l ! S k ąd ? — Tak wszyscy mówili. — J a k ż e się n az y w ał? Wzruszyła ra m io n a m i.

(32)

— Nie wiem. Co mi d o t e g o ?

— A no... widzisz. Żartowali z ciebie, chcąć Wmówić, źe m asz ta k ie g o p ię k n e g o ojca chrzest­ nego.

Ziewnęła.

— A co mi z teg o ! O bejrzała się dokoła. — S e n n a jestem .

Odwróciła się z pew n y m leniwym wdzięk kiem.

— Pfoszę p o m ó d ź riii z tą bluzką. Te agrafki t a k t ę p o się zapinają..;

Lecz on o d s u n ą ł ją.

— W tej chwili wrócę. Nié rozbieraj się. Wyszedł d o g a b in e tu to a le to w e g o . Nagle iicźuł się wzruszony. Z dziwną d o k ła d n o ś c ią u p rz ytom nił so b ie słowa księdza i t e n ubogi kościółek wiejski, słońce lipcowe* z a p a c h pól S oczy dziecka, któ re sp o tk ały jeg o oczÿ.

I n ag le poczuł, że nie spełnił jakiegoś o b o ­ wiązku.

— Dług w karty byłbym oddał... m ieszka­ nie zapłacił... p o d p is na wekslu święty.-, H m ! głupie...

Czuł, że coś przecież zrobić musi. —- W iem !

Wyjął p ugilare s i z a m ia s t b a n k n o t u pięć- dziesięciokoronow ego, wziął ze skrytki b a n k n o t Stukoronow^.

(33)

— tak i

I nic.

— N aturalnie.

J a k i ś d u m n y , jakby je d n y m k rokiem wdarł śię na szczyt; wszedł d o p o k o ju .

S ta śk a znów stała przed fotografją. — Proszę cię! — wyrzekł.

Spojrzała na nieg o zdziwiona. Podaw ał jej^ pieniądz e p a ń s k im , zad o w o lo n y m g estem .

— Ale...

— Ach n i e ! I ja je s te m senny. Idź, zarzą­ d z ę : bra t stróża cię odprow adzi. D aleko m ie­ szkasz ?

— Kilka ulic. — Tern lepiej.

Zadzwonił na stróża, z którym m iał p o ­ łączenie. Gdy ten się zjawił, wydał m u ro z p o ­ rządzenie. Przez kilka chwil, k tóre później s p ę ­ dził w p rz ed p o k o ik u ze Staśką* milczał d o sto j­ nie. O n a odzyskała jakoś werwę i h u m o r; U śm iechała się, ale nie źle i szablonow o, lecz jakoś świeżo i dziecinnie.

W ychodząc wreszcie, p o d s u n ę ł a m u swoje śliczne d r o b n e usta.

— Proszę choć pocałow ać! — wyrzekła m i ­ łym głosikiem,

Lecz on b o h a te r s k o ujął jej twarzyczkę w o bie ręce.

(34)

I pocałow ał ją po ójćówsku w cżoło. Gdy wyszła, p ogasił lam py i u d a ł się na spoczynek d u m n y z siebie^ ze swej m oralnej siły i ze s p e łn io n e g o obowiązku^

i

(35)
(36)
(37)

Z próby wracali we dwoje ulicami, na których wczesny śnieg tajał i m ało ludzi się snuło.

Była ta k a śliczna w sw em now e m bolerku, ta k ślicznie stawiała d ro b n e nóżki o b u t e w cia sn e buciki z świecącego, jak lusterko, lakieru, że nie m ógł się oprzeć p ro śb ie :

— M ożna p a n ią odprow adzadzić ? Nie p atrz ąc na niego, od p arła : — Chodź!...

— Bo...

— Co ? czego ?

— Może p ani p rzeszkadzam ? — Głupi jesteś.

Głos jej brzmiał trochę twardo, chropow ato, i to był jedyny k o n tra s t z jej prześliczną, h a r ­ m o n ijn ą całością. Wszystko w niej było „ c a c a “. Główka d r o b n a (nosiła ją troszkę prz ek o rn ie na bok przechyloną), złote włosy, o g r o m n e oczy niewyraźnej barwy, usteczka, p o s m a r o w a n e d y ­ sk re tn ie p o m a d k ą Dorina, szyjka, bioderka, rączki, nóżki, słow em — całość,

(38)

Była bardzo kobieca. Ale to bardzo.

Tylko ten głos i cz asem jakieś ukośne, dziwaczne spojrzenie.

T akie je d n o d r o b n e spojrzenie...

i cała „ a n ie is k o ś ć “ brała w łeb, takie sie to n a g le robiło złe, z z a d a tk a m i na coś o h y ­ d n eg o .

Ale to był taki j e d e n u k o śn y błysk. A p o ­ te m znów spokój, dobroć, anieiskość, usteczka^ jak pączek róży, i ta k a buzia b a ro k o w e g o aniołka,...

Słow em : „ c a c a “.

Dużo kobiet, bardzo dużo, m a takie u k o ­ ś n e błyski i głos trochę chrapliwy. Tylko m ę ż ­ czyźni nie um ieją teg o pochwycić, nie um ieją patrzeć.

A tu trzeba patrzeć nie wprost, ale trochę w bok...

Tak, tak.

Zobaczy się nieraz coś ciekaw ego. Ho... ho...

I j a k ! Tylko trzeba u m ieć patrzeć.

Raziewicz nie u m ie patrzeć, nie m a p o ­ jęcia. Ciągle na N iutkę patrzy wprost, bo sa m już taki jest z rodu. Trochę ru b a c h a , duży, rosły, d o b rz e wyrośnięty. W teatrze m u nie idzie tęgo, bo kark m a sztywny i jakiś drwiący wyraz ust, który m u się nie w ia d o m o sk ąd przy­

(39)

plątał i po d m łodziuchnym , c ie m n y m w ąsikiem gnieździ.

W ygląda tak, jakby sobie drwił ze wszyst­ kich i ze wszystkiego. Więc reżyserja, dyrekcja i wszystko, co wraz z niem i dzierży berło i włazi z kaloszam i w s a m ą d uszę sztuce, nie lubi Ra-

ziewicza.

Mówią o nim : — To a r o g a n t!

A to jest niepraw da. Raziewicz m a przed „ w ła d z a m i“ duży respekt, tylko się t a k n ie ­ szczęśliwie ułożyły kąciki jego ust.

Dlatego, choć Raziewicz m ógłby d o s k o n a le koch a ć Julię, a w „R o m an ty cz n y ch “ byłby w y m a ­ rzonym zbirem, gra d ru g ie g o z ludu lub pierw ­ szego gońca.

Pociesza się, czytając Szekspira. R ozum ie go i kocha.

C hyba i to coś warte.

Ale Szekspirowi przybyła rywalka.

Raziewicz zobaczył na korytarzu, w iodącym d o g a r d e ró b d a m sk ic h , tak ie coś m ałeg o , zło ­ tow łosego, c u d o w n e g o , z buzią b a ro k o w e g o a niołka, o w ia n e g o białą m a tin k ą , w różowej, je dw a bnej haleczce, pęd z ące g o , jak z b łą k a n y motyl, w p ro m ie n iu elektryczności.

Otworzył usta i sta n ą ł, — Cóż to za cud ?

(40)

Cud nadleciał, p o tk n ą ł się o niego, chude, , ale bieluśkie r a m i o n k a wykwitły z p u c h u m a - tinki, coś ciepłego, w o n n e g o , niby konw alia, niby ciało dziecka...

Raziewicza aż dreszcz przebiegł. — Przepraszam ...

Lecz z t u m a n ó w batystu, konwalii i białego ciałka wyleciał chrapliwy g ł o s i k :

— To k o ń P a n a J e z u s a ! ...

Ale Raziewicza nic nie odrąciło. Ani głos, jakby przepity, ani ten „k o ń P a n a J e z u s a “, ani złe spojrzenie.

Stoi z roztw artem i u sta m i i patrzy, a drzwi g a r d e ro b y trzasnęły i cud zniknął.

Przechodzi aktor, u b ra n y w kostjum grecki, który leży na nim , jak czaprak.

— Cóż t a k sterczysz? — pyta Raziewicza. — Ty... kto się tu u b iera ?

P alcem w skazuje na drzwi, za którem i zni­ kła m atin k a.

— T u ?., now a dzisiejsza. Kto to ?

— J a k a ś ... coś z W arszawy czy skąd, do p a trz e n ia jest, tylko czy będzie do g a d a n ia — to rzecz.

— No... a...

— P h i !... to n u m e r ! — O n a ? .. . to dzieciak.

(41)

Kiedyż się m a puszczać, jak jej nikt nie z e c h c e ? Chodź na p ap iero sa.

Grek otwiera drzwi od swej g ard ero b y , Cała g ru p a G reków tkwi d o k o ła stolika i z a p rac o w u je się w d o m in o .

Raziewicz patrzy na wszystkich ze swym wieczystym ironicznym u ś m ie c h e m .

T o irytuje je d n e g o z „ G re k ó w “ w sza fra ­ nowej, zbyt krótkiej peruce, w sadz onej na czoło, z r o b io n e z p o ńczochy i z a s m a r o w a n e szm inką.

— Czego się wydrzyźniasz ? — pyta Razie- wicza — jeżeli nie lubisz d o m in a , to jeszcze nie racja, żeby drwić...

— J a ? cóż z n o w u ? ja bardzo lubię — tłu­ m aczy się Raziewicz.

O d w raca się od grających, patrzy w lustro, przed k tórem p ł o n ą białawo elektryczne lam py. Nie widzi jednak ani siebie, ani Greków, ani nic, nic. W szystko m u przesłaniają batysty, m a - tinki, konwalia, spód n iczk a różowa, która sze­ leści „szu, s z u “ i te białe ra m io n k a , wykwita­ jące ku n ie m u z p iany k o ro n e k i wstawek.

I te n „koń P a n a J e z u s a “ wydaje m u się naw et i drogi i wcale, wcale... tego...

Zresztą, d o przełknięcia.

J a k to m ów ią za kulisam i, wzięło go. O n a s a m a zdziwiła się, pokręciła śliczną główką i p y ta :

— Cóż t o ? latasz za m n ą ?

(42)

O n na to nic, tylko przełyka ślinę i prze- stę p u je z nogi na nogę. Nie m o że przecież p o ­ wiedzieć : — J a k ż e cię nie kochać, jakże nie latać za to b ą , kiedyś ta k a biała, ta k a różowa, taka złota, ta k a szum iąca, ta k a pac h n ąca ... kie­ dyś ty p ro m ie ń i konw alia i laleczka i łątka n adrzeczna i an io łek z tortu i m uszka, co t a ń ­ czy kadryla w sm u d z e słonecznej, i duszyczka n ad M a d o n n ą A m iconiego i p asterk a W a tte a u i G reuze i T a n a g ra i dzieweczka, o świtaniu W rosie u m yta, i... ach! czy zliczyć m o ż n a coś ty, ty, Boży cudzie, o wyzłoconych A ureoliną włosach, m arkizo w lakierow anych bucikach na paryskich koreczkach, z łokietkam i, sterczącymi, jak pączek róży, z k o ro n e k i m itenek. .

Jej teg o powiedzieć nie m o ż n a , ale oczy Raziewicza m a ją pew ien wyraz „ b a r a n i “, wła­ ściwy z a k o c h a n y m , i m ówią wszystko ku o g r o m ­ nej uciesze teatralnej czeladki.

— A to się w l e p i ł !

Kobiety wzruszają ra m io n a m i. — T akż e.v m a w czem... takie coś!

Ach 1 Bo, niestety, o n a jest „ ta k ie c o ś “, to cacko, ten Greuze, ta m uszeczka, ta łątka t ę ­ czowa.

Takie c o ś !

Niby — ro z u m ie m y się Tłómaczyć nie trzeba. Dość, że „takie c o ś “ b ardzo pachnie, bardzo szumi, strasznie jest ob d zieran e, wyzy­ skiwane, ca łow ane w oczy, o plute za oczy

(43)

37

i codzień coś now ego, złotego przywlecze na próbę.

Świecą się w tern złocie kamyczki, świecą barw y: tęczowe, p u rpurow e, szafirowe. C zasem opal s m u t n o zam igoce, a c h ! 1 perła raz naw et czarna, ż a ło b n a , za p ła k ała w m ałej dłoni, która m a połysk i g ładkość k onchy muszlowej.

Raziewicz to widzi i kryje się wtedy w k u ­ lisy, p o c ie m k u gryzie paznokcie, m n ie bukiecik, który przyniósł właśnie.

Taki m a lu c h n y bukiecik, gdzie jest je d n a nicejska róża, biały gwoździk, trochę p ac hnących narcyzów;

— Dla p a n n y m ło d e j? C o ? - pyta go kolega.

1 p a rsk a ś m iech e m .

Raziewicz czuje, że ta biel kwiecia nie- s tosow na dla tej „ p a n n y m ł o d e j “, która przy­ kucnę ła przy b u d ce suflera, złote kudetki s p a ­ dły jej na różowy pyszczek, usta zacięła i u w a ­ żnie przypatruje się łańcuszkowi ciężkiemu* zw isającem u z po d rozpiętego żakietu^ Na ł a ń ­ cuszku złote lusterko, o s y p a n e brylancikam i.

Bardzo, bardzo cacy.

Przed te a tr e m czekają „ g u m y “, kostjufnik z a k s a m itu leży, jak ulany, pąsowy, p ło m ie n n y k apelusik otulił główkę.

Po kulisach ironiczne szepty: — „Takie c o ś “.;.

(44)

— Tak, pewnie, myśli Raziewicz, ale jakie to „takie c o ś “ przecudne!

I nastaw ia się w kącie, pilnując, w którą kulisę N iutka w p a d n ie , gdy głos reżysera w yr­ wie ją z kontem p lacji złota i.brylantów* Razie- wicz m a nadzieję, że cud znów się potk n ie o niego, a on posłyszy;

— A c h !... ty ¿ k o n i u P a n a J e z u s a “.».

Czasem r e p e rtu a r się zm ienia.

Raziewicz słyszy „ty o ś le “, to zrtów jest „ k r o w ię tu rą “, to życzą mu, „aby pies z nim tańco w ał polkę przez całe wały h e t m a ń s k i e “ lub in n e rów nie n ie p o ję te i n a d n a t u r a l n e rze­ czy. O n to wszystko wysłuchuje, połyka i cie­ szy się choć tern.

Powoli przecież Niutka jakoś n a b ie ra do n iego zaufania. Ciągle m a m u coś d o powie­ dzenia. Najczęściej jest to „ach! jaka jestem z m ę c z o n a “ lub „nudzi mi s i ę “ .

P o te m —ziewnięcie. — Nie w y sp a ła m się.». O n i to przyjmuje»

A w sercu m ło d e m coś aż wierci, aż boli..» Ale to nic.

Byle m ó g ł być przy niej i patrzeć na nią. Idą więc t a k p o ulicy o b o je milczący, a Niutka jak o ś n a d p r o g r a m o w o z a d u m a n a .

(45)

Coś t a m nurtu je w tej m aciupej główce* aż kreska przecięła dwie s ta ra n n ie p o dcz ernione brewki.

Raziewicz myśli w duchu, że to już od kilku dni cud taki zam yślony. Może m a jakie zmartwienie* jakie kłopoty. Kto to w ie ? Prze­ cież i „takie c o ś “ m a zm artw ienia. T e m u nikt nie zaprzeczy.

Doszli do kam ienicy, w której Niutka mie™ szka.

Raziewicz chce się żegnać.

— C hodź na g ó r ę ! —mówi Niutka.

D rapie się na d ru g ie piętro po niebardzó Czystych sch o d a c h . Wchodzę.

Drzwi im otwiera a m a l g a m a t rozczochra­ nych włosów, b rudnej jed w a b n ej różowej bluzki* twarzy p o m iętej dziwnie i o g ro m n y c h sarnich oczu.

J e s t to „F irlip a ta “, pokojow a Niutki* na- źw ana t a k przez chlebodaw czynię z pow odu przedziwnel szpetoty, naw odzącej na p a m ię ć narzec zoną d ziadka od orzechów ze słynnej bajki ftn d ersen a.

Na codzień Firlipata przedstaw ia typow e potyradło, nie u m iejące nic, bio rąc e d użą p e n ­ sję, ale zato tłu k ące wszystko, czego się d o ­ tknie.

O d p ro g u Pirlipata a n o n s u j e r a d o ś n ie ; — Zbiłam k o m p o tje rk ę...

(46)

— A to bydlę!...

Pirlipata u rą g a gniewowi swej pâiii. O d ­ biera bolero i przytyka do n ieg o z lubością śwą twarz ty p o w e g o k o pciucha .

Niutka i Raziewicz w chodzą d o salonu. M ieszkanie lalki.

Ot, kilka pluszowych stoliczków* fotel bu» jający, p araw an ik i, dywaniki, ja k a ś m a k a tk a . W sp a n ia ła lakow a j a p o ń s k a szkatułka* dwie z a p o m n ia n e albo w yłudzone p o rte - c ig a re s s r e ­ b rn e z k a m ie n ia m i.

W sypialni łóżko angielskie m etalow e, grzecznie o b c ią g n ię te różową taftą, p o w ia d a m w a m , łóżeczko do b rz e w ychow anej pan ien k i

Raziewicz zb a ra n ia ł doreszty. Patrzy, p a ­ trzy, Niutka przebiera się bez ż e n ad y w śliczną różową rhatinkę.

Ach!.;, ja k ą o n a m a złotawą szyjkę. — Pirlipata!.;. o b ia d 1...

A p o te m d o Raziewicza. — Będziesz ze m n ą jadł.

T a k się ucieszył, że z a p o m n i a ł się cerem o- iliować;

Siedzą przy m ały m stoliczku i dzielą się j e d n y m befsztykiem .

M a n o n i des Grieux.

Ale „ M a n o n “ z sypialni taszczy butelka k o niaku.

(47)

Ciągle jest je d n a k n a c h m u r z o n a , coś jej doleg a. — Pij! Raziewicz pije. Pirlipata wzdycha. — 1 ty p i j !

W yciągnęła nóżki, m a tin k a jest źle zapięta, Dziwne światło bije od okien* któ re są zasło­ nięte seled y n o w em i storam i,

— Jeszcze raz... Nalewa znów kieliszki. Wypili.

J e d z ą s a m ą m u s z ta rd ę i polew ają ją »mag- g i“, bo o b ia d cóś nie bard zo tego.

— Co tam ... jeszcze po je d n y m ! Raziewicz protestuje.

— Nie, nie...

Aż się ża ch n ęła i patrzy na n iego srogo, — C zem u n i e ? Cóż to t r z y ? to dla dzieci! — Ale... już p ani poczerwieniała.

— No, to co?...

A p o t e m s e n t y m e n t a ln i e : *— Psie ż y c i e !

W yciągnęła piąstkę, w której tkwi widelec, opuściła głowę.

— Psie życie !.., — powtarza.

Twarzyczka jej nagle postarzała, przygasła, Nic jej nie m oże rozświetlić, n aw et b lask b ry ­ lantowych kolczyków.

(48)

— Co pani 2

O n a pije znów koniak* — Mów mi... ty! — Dobrze.

— I nie uśm iechaj się ta k głupio. — Dobrze, ale co t o b i e ?

— Mic.

— N iepraw da. Od kilku dni jesteś ta k a sm u tn a ; Co tobie ? Powiedz mi... Przecież chyba ja...

Aż go dławi, ale chce, m usi jej coś p o ­ wiedzieć, cośkolwiek. O n a słucha, z a s ę p io n a ale słucha.

— J a wszystko zrobię dla ciebie, wszystko duszę ci o d d am ... wszystko, co m o g ę !

O n a o d s u n ę ła się od stołu, ła p k a jej drży w dużej ręce Raziewicza, jak mały* z g n iazdka wyrzucony ptaszek.

J e s t praw ie tragiczna, z oczu płyną jej łzy. — No.*, no... co tobie ? co to b i e ?

A ta b ró d k a drży, usta w podk ó w k ę . Znów się napiła kieliszek.

— Nie p i j ! to cię gubi 1

— W iem , ale co mi p o z o s ta j e ? J a kto ?

Milczy chwilkę, wreszcie zrywa się, biegnie do sypialnego pokoju i rzuca się na łóżko»

— A c h ! ja k a ja n ieszczęśliw a! I szlocha* szlocha.».

(49)

Raziewicz stoi bezsiiny. Patrzy na śliczny, wątły jeszcze karczek, z k tó re g o osuw a się m atinka, na nóżki, o b u t e w złote pantofelki*..

ł ukląkłby u tych nóżek, całował je i bła­ gał a b y ich właścicielka' uspokoiła się, szlochać przestała.

Ale nie

śmie.-Tylko pochylił się i pow tarza * — Co to b i e ? Co t o b i e ?

1 n iespodziew anie z ust, silnie pofarbówa^ hych vinaigre ra isin bijou, który u rą g a wszyst­ kim o b ja d o m i pozostaje, trjum falnie d o „ k o ­ r a lo w y ch “ w arg przywarty, w ydostał się jęk :

— To... przez R ehabilitację !...

Ach tak — to tytuł sztuki, p ró b o w a n ej o b ec n ie w teatrze. Coś ta m Niutce musi w roli „kloszow ać“, albo i z roli nie k o n te n ta .

Więc Raziewicz :

— D la c z e g o ? Rola ci nie p a s u j e ? Nie c z u - jesz się w swoim sosie ?

— Głupi jesteś!*..

M atinka w ydym a się na ra m io n k a c h , jak żagiel. Nowy p o to k łez moczy baty st poduszek* 1 „ a c h “ — i „ o c h “ — i nóżki aż dygocą z roz^ paczy. Słow em coś strasz nego.

— C hodź ! Wstań ! przejdziemy rolę, to pójdzie jakoś..*

Ale o n a s iad a n ag le na łóżku, o d p y c h a go, roz garnia gąszcz włosów i mówić zaczyna l

— Nie, nie chodzi mi o rolę, gwiżdżę na /

(50)

nią, pluję... m a m w pięcie. Tu chodzi o treść,

rozum iesz, bałw anie, treść!

— !!!

— Ach !... J a k a ja nieszczęśliwa.,, jaki z ciebie słoń, tapir, czart wie co... nic, nic, żadnej subtelności... Nie widzisz, co się we m n ie dzieje od czytanej p ró b y ? ...

- - ???

— Dzieje się to.., że ja nie m o g ę dłużej tak żyć... że ja nie chcę być tak ie coś, że ja... że ja... się pow ieszę... że ja wolę um rzeć, jak ta w sztuce... rozumiesz, co ?

Zrozumiał.

I zda m u się, że to n a g le niewidzialny chór serafinów zeszedł i otoczył złocone łóżko z ró ­ żową j e d w a b n ą kołdrą.

Aniołowie ci m a ją długie białe szaty, sre b rn e skrzydła, słodkie, białe twarze i ręce sióstr miłosierdzia,..

P ochylają się n ad łkającą Niutką, m ów ią coś do niej, budzą w niej g o d n o ś ć ko b iecą — o serduszko trącają skrzydłami, jak rosę słońce, t a k z oczów załzawionych te łzy piją.

I wkoło, jakby głos harfy z przestworów, płynie cicho j e d n o słowo ;

— Rehabilitacja !

(Jkląkł przed nią i do nóżek jej się kłoni, ale o n a ku n ie m u rączki wyciąga.

(51)

— Zrozum iałeś ?

— Tak, Niutuś, zrozum iałem ... słuchaj .. słuchaj...

Całuje ją po rękach.

— N;e całuj, ja jestem potw ór, ja nie je ­ stem warta d o b r e g o słowa — ja żyję rzeczy­ wiście strasznie. O n e m ają racyę odw ra cać się o d e mnie. J a jestem ostatn ią z ostatnich ! I d la ­ teg o chcę um rze ć L.

Aż pociem n iały jej śiepki i zacisnęła ręce wokoło szyi Raziewicza

— Chcę um rzeć! — pow tarza z energią. — Nie, p osłuchaj tylko...

O n a nic słuchać nie chce. Nie, nie. C hwy­ ciła się m o ra ln ie za włosy i tarza w p ro c h u . Na prostą jej d u sz ę oddziałał m e l o d r a m a t f r a n ­ cuski w przerażający s posób. Słyszy c i ą g l e : „ u p a d ła dziew czyna“... i stosuje to do siebie. K oniak dzielnie d o p o m a g a . Rozżalenie jej w z ra­ sta. Ach ! była stw orzona na żonę, na m atkę, mówi, łam iąc ręce, lecz c o ? c o ? Zresztą, nic o n a nie w inna. To...

Zatrzym ała się. Nie wie, na kog o zwalić winę. A więc jakaś... jakaś ciotka, która ją pchała do złego.

I zaczyna się fa nta styc zna legenda, którą Raziewicz połyka, a chóry anielskie wciąż a k o m - p a n ju ją .

— Tak... ciotka... ciotka... I tu bajec zne cyfry, przymusy, Bóg nie wie co.

(52)

Raziewicz pięści ściska. — Ach ! stara m e g e r a !. .

Lecz Niutka staje się anielsko w yrozu­ miałą.

—■ Nie potępiaj jej !... prosi, o n a ta k ż e tak była w ychow ana. J a wciąż jej p ieniądz e p o ­ syłam.

Raziewicz porywa się i chodzi po pokoju pełen energji.

— Truciznę jej poślij !

— Ach i... Co ty mówisz. To m oja bądź co bądź m atka.

— M ówiłaś: ciotka...

— No... tak... pom yliłam się !. . Ale m uszę, muszę...

Raziewicz staje n ag le przed nią c h m u rn y i zdecydowany.

— Słuchaj, Niutka... ja cię k o c h a m !... Niutka objęła k o la n a rę k am i ix patrzy w przestrzeń.

— Słyszysz ? — Siyszę.

— K ocham cię i, jeśli chcesz, jeśli się p o ­ prawisz... to...

Krztusi się, ale wyrzuca: — O żenię się z to b ą !

Niutka wciąż patrzy w przestrzeń. — Nie mówisz n i c ?

— Nie. To niemożliwe. — Dlaczego ?

(53)

— Ty jesteś uczciwy, honorow y, a ja... I znów rozpaczliwe łkania, u p a d e k na p o ­ duszki i p o to k łez.

Raziewicz znów kłączy przy łóżku.

ftleż... jeśli się poprawisz przez jakiś czas, to ludzie p rz estan ą g a d a ć i z a p o m n ą .

Nie, nie, oni podli — oni nigdy nie za­ p o m n ą !

— Daję ci na to słowo, że z a p o m n ą , a p o ­ tem , skoro będziesz m c ją żoną, wara wszyst­ kim ! Zobaczysz, to się utrze!...

Niutka leży cicho, patrzy w sufit i widać, że myśli. Wreszcie pyta :

— Taki prawdziwy ś l u b ? z k s i ę d z e m ? — Naturalnie!

— 1 nazyw ałabym się m ę ż a t k ą ?

— T ak — najprawdziwszą. Ile jest takich, co przed ślubem , a p o t e m ! W arystokracji... daję ci słowo...

— Fak, tak ! Mówił mi jed en hrabia... W zm ia n k a o „jednym h ra b im " działa na Raziewicza trochę przegnębiająco.

Musisz się, Niutuś, odzwyczaić od wielu rzeczy — mówi cicho — z a p o m n ie ć, wyrzec. Zrozum , cała twoja przeszłość nie istnieje. T e ­ raz będziesz żyła, jak in n e kobiety. Cicho, s p o ­ kojnie, oszczędnie.

— Kiedy ja m a m długi.

(54)

— J a k o ś poradzim y, ułożymy się, na raty w ezm ę pożyczkę.

W b a n k u , c o ? J a ci ułatwię. Mówił mi jed en dyrektor, że...

— Ach ! Proszę cię... zo staw ! Z apom nij 0 swoich daw nych znajom ościach. To łotry, wy­ zyskiwali cię... szubrawcy !

— Nie. To wszystko bardzo p orz ądni lu­ dzie.

Raziewicz aż zębam i zgrzyta.

— Może... ale czy który z a p ro p o n o w a ł ci m ałże ń stw o ?

— Nie!

— A widzisz... A ja chcę się z t o b ą o-że- nić. J a je s te m uczciwy. J a cię szanuję. J a cię chcę zrehabilitować...

— Ach! T ak!... P ra w d a ! To byłaby r e h a b i ­ litacja !

Aż w ręce klaszcze z radości. Łzy osychają, oczki świecą się, ja k lam pki żarowe.

— Dobrze, d o b rz e p ó jd ę za ciebie !... — 1 popraw isz się ?

— Poprawię.

— Ż ad n y c h zabaw , strojów, jeżdżenia na g u m a c h , kolacji...

— Ż a d n y c h !

Całują się na p o tę g ę . M łodem i u stam i przylgnęli d o siebie i piją, ja k m iód dreszcz 1 rozkosz.

— Mój N i u t u ś ? M ó j?

(55)

— T w ó j !

— Moja ż o n k a ? — Mój m ężuś? ...

Chce porw ać się z łóżka.

— Poczekaj, m a m śliczny, angielski pier ścionek. Szafir i dwa brylanty, męski. D a m ci go na zaręczyny.

— Nie, nie, nie chcę!

Powiedział to energicznie i z g niew e m . O d ­ czuła, że go uraziła.

— Chcesz?... J a to wszystko, wyrzucę za o k n o ?

G otow a d o czynu, już stoi koło toaletki — Nie... n ie ; odślem y to wszystko. To b ę ­ dzie godniejsze.

— Z afrasow ała się.

— Nie wiem, czy sobie p rz y p o m n ę , co od kogo.

— P ostaraj się. F\ teraz nie m ó w m y o tern* Z aczynam y now e życie. Dziś nie pójdziesz p o p o łu d n iu na próbę. J a cię w ytłóm aczę B ę­ dziesz siedziała w d o m u . Czytaj, szyj i czekaj na m nie.

— Przyjdziesz? — Tak, o siódm ej. I pójdziem y n a kolację ?

— Nie. — D la c z e g o ?

— N a rzec zo n a nie włóczy się po knajpach. G. Z ap olsk a. S ta śk a (L ek tor). .

(56)

Zjemy tu kolacje razem . Każ tylko nastawić s a m o w a r, a ja c o b ą d ź przyniosą.

N iutka jest zachw ycona.

— Dobrze... dobrze... To bądzie ślicznie! M am y tu m ały stoliczek. Każą Pirlipacie z a p a ­ lić w piecu. P rzesiedzim y cały wieczór razem . Zacznie sią rehabilitacja!...

Ś m ieje sią srebrzyście, okrąca na piącie, różowa m a tin k a rozwiewa sią dok o ła, jak skrzydła.

— Ż o n k a m o ja ! — Mój m ą ż u ś !...

— A powiedz na próbie, żeśm y sią zarą- czyli. To bądzie po nosie tym, co mi sią prze­ stali kłaniać.

— Pewnie, że powiem. Bije trzecia.

— J u ż trzecia, idą na próbą. — Jeszcze pocałuj!...

— Ty... jedyna... ty cudzie... ty... — Dosyć, bo m ią udusisz!

— Czekaj cierpliwie... — A ty przychodź prądko...

W ybiegła za nim na schody, cała różowa, j a k zorza.

— Wracaj d o pokoju, zaziąbisz sią 1— U p o ­ m inał ją troskliwie.

Uwiesiła m u sią u szyi. — Ty mój m ą ż !

(57)

— Cieszy się tą nazwą, jak now ym pier­ ścionkiem .

— Mąż, m ą ż !

Ugryzła go w ucho. Ma o ch o tę powiedzieć m u : „koniu p a n a J e z u s a " , ale się w aha. Zdjął ją jakiś lęk.

O n schodzi wreszcie i patrzy ciągle na nią, jak, przychylona przez poręcz, śm ieje się do niego w całej kraśie swej gracji, swej elegancji i szyku p o rc e la n o w e g o aniołka.

P ró b a ciągnie się długo, długo. Cyzelują, przesiewają przez sitko, przez alem bik. Razie- wicza aż nosi. S ió d m a d a w n o wybiła. J e s t zde- nerwowany. Gdy reżyserowi powiedział, iż Niutka nie przyjdzie, bo chora, ten skrzywił się d w u ­ znacznie.

Spiła s ię ? C o ?

Raziewicza aż dźgnęło coś w serce, — Prosiłbym p a n a reżysera.., — C o ?

Bystre oczy . spojrzały p ro sto w twarz chłopca.

Raziewicz chciał zmilczeć, ale uznał, że byłby to krok nieszlachetny. Zmarszczył brwi, przybrał g o d n ą podstaw ę.

— Prosiłbym , a b y się p a n reżyser w ten s p o s ó b o tej p an i nie wyrażał.

— fl to co znow u ? — Tak... ja proszę...

(58)

— O szalałeś! Idź za kulisy. Akt się zaczyna. Dyrektor przyszedł.

Raziewicz chciał m u powiedzieć jeszcze, że zaręczył się z Niutką, ale odejść m usiał. Dy­ rektor m k n ą ł przed b u d k ą suflera, widmowy, dziwny, nieprzystępny.

— Biedactw o moje, siedzi ta m , czeka, czyta, szyje... — myśli Raziewicz, tuląc się w c iem n ą kulisę.

— J a wiedziałem, że w tej duszyczce jest coś d o b re g o , wiedziałem... 1 t a k m a ło było p o ­ trzeba, ażeby się to coś obudziło. Ręczę, że

będzie z niej najlepsza żona, m atka... U śm iecha się tryum fująco.

— Tak, tak. Będzie to wszystko moje. I b u ­ zia, i łapki, i włosy złote, i o n a cała. Zdziwią się, p o g a d a ją i zamilczą. A nie, to jak Boga k o c h a m , w pysk !...

Krew m u d o głowy uderza. S p o g lą d a g r o ­ źnie dokoła. Aktorzy zajęci so b ą, rolą, p uszą się, jak pawie. Nikt się o niego nie troszczy.

W reszcie p ró b a się kończy.

Raziewicz w yp a d a na ulicę i pędzi d o z n a ­ n e g o m u sklepu. T am drżącym g łosem każe p a k o w a ć szproty, czekoladę, h e rb a tę , masło, sery, ciasteczka, h o m a r a , m ałą puszeczkę p a ­ sztetu.

— W e zm ę ru m u d o herbaty, odrazu nie m o ż n a jej od w szystkiego odzwyczajać.

(59)

Więc ru m i pół B enedyktynki, i daktyle, i szynka pra s k a , i bryndza p re p a ro w a n a , i roll- m opsy, i Bóg wie co.

Ćwierć gaży o b lu b ie ń c a przechodzi d o kasy sklepowej.

Wreszcie, o b ładow a ny, jak słoń, pędzi i p nie się po s ch o d a ch .

Dzwoni.

A serce m u stuka, stuka... Cisza.

Dzwoni znów.

— Może za snęło dzidziątko - myśli — a ta Pirlipata wyszła... To sztu rm ak , m u szę ją o d ­ prawić.

Po chwili słychać w głębi m i e s z k a n i a : szur, szur...

Wreszcie drzwi się otwierają.

S taje w nich z a s p a n a Pirlipata z o g a rk ie m świeczki w ręku.

W m ieszkaniu ciemność.

Raziewiczowi serce się kurczy. T ak m u n a ­ gle zim no, ta k bardzo zimno...

— Pani j e s t ? Ś p i ? ' — Pani niem a.

— A... g d z ie ?

— Po p a n ią przyjechali panow ie, pani się ubrała i pojechali...

— A!...

(60)

Co-losseum , a p o te m zm a w ia li się d o Żorża, tylko pani nie chciała...

__ p a ni nie chciała ?

Tak, d o Żorza. Mówiła pani, że się ta m dosyć natruła. Pani chciała d o Imperialu.

— Dobrze... dosyć. .

Wie już wszystko, a przecież nie odchodzi. J a k b y wrósł d o tej słom ianki, na której pod b ło tem ciem nieje n a p i s : „S a lv e !“

Przed nim wdzięczy się rozczochrana Pirli- p ata. S te a ry n a ze świecy cieknie jej po p a l ­ cach. O n a znosi to z lubością.

— A... dla mnie... nic... p ani nie kazała po w ie d z ie ć ? — pyta wreszcie Raziewicz.

— Nic... n i c . .

Teraz już m usi odejść stanowczo. — Dobrze... proszę powiedzieć pani... Urywa.

W yciągnął rękę, chciałby zostawić paczki. Niech wie, że był, że on d otrzym a ł słowa, że...

Ale o g a r n ą ł go wstyd cichy i sm u tn y . O n a j e g o kolacji nie potrzebuje, m ig n ęła m u przed oczy ja s n o ośw ietlona s e p a r a t k a , stół d o s ta tn io nakryty, s r e b rn e wazy z s z a m p a n e m .

Cóż jego szproty, jego ru m , jego puszeczka pasz te tu ! J a k i e to u b ogie, nędzne, liche...

1 jakby zbity pies, odwrócił się i cicho z e ­ szedł na dół.

Słyszał jeszcze, jak Pirlipata drzwi h ałaśli­ wie z a m k n ę ła .

(61)

Coś m u z tym stu k ie m przywarło się w sercu i z a p a n o w a ła w n ie m głucha, głucha ciem ność.

Chóry serafinów zamilkły, rozpłynęły się... Raziewicz idzie po ro z topionym śniegu i myśli '•

— Pójdę, p ó jd ę d o knajpy i jeszcze gdzie, b ę d ę pił a jutro nie spojrzę n a nią, nie spojrzę.

(62)
(63)
(64)
(65)

i.

Czy już w ra cam y d o d o m u ?

— Nie, dojedziem y jeszcze d o kraty wej­ ściowej i zawrócim y ścieżką koło ślimaka...

— A jak n a s kto z o b a c z y ? Siostrzyczka wydęła buzię.

— Phi !... wielka historja, czy to n a m nie w olno jeździć k o n n o ?

1 pojechały obie, pojechały n a kon iach f a n ­ tazyjnych, złożonych z olbrzymich gałęzi, któ re za m ia ta ły ziemię, p o d n o s z ą c t u m a n y kurzu.

Sylwetki ich ginęły w tych ob ło k ach , lecz chwilami wynurzały się z t u m a n u o k o l o n e a u r e ­ olą olbrzymich, słom ianych kapeluszy. K a pelu­ sze te złociły się i bujały w p ro m ie n ia c h słońca, któ re całem i k a s k a d a m i płynęło na w ołyńską ziem ię w to lipcowe popo łu d n ie. Na lewo staw zarosły sitowiem lśnił się bez skazy, jak tafla alu m in iu m . N aw et nie odbijał błękitu nieba, ani wierzb na brzegu płaczących. Na praw o aleja drzew i krzaków leszczyny. Tu i ówdzie czarne

(66)

g r o n a ożyn. Poza tym w ałem zieloności, het dale k o n a wzgórku, dw ór z g a n k ie m i d a c h e m , pokrytym czerw onem i d a c h ó w k a m i. O b o k je d n a to p o la roztrzaskana p io ru n e m . Koło piekarenki słychać r ą b a n ie drzewa. Piec dziś b ę d ą o b w a ­ rzanki, starczące na cały tydzień d o h e rb aty wieczornej.

Poza s ta w e m wieś — jak s ta d o grzybów 0 d a c h a c h zczerniałych]od pro m ien i słonecznych. Za wsią las — za lasem ... kto w ie ? ... Może pole, m o że in n a wieś.

P anienki, ja d ą c e na k o n iach z gałązi lipo­ wych i p o g a n i a j ą c e te d re w n ia n e ru m ak i szpic­ ru tam i z witek leszczyny, nie troszczą się o to, co jest poza lasem . P ędzą tera z g a lo p e m , a wiatr włosy i sukienki ich rozwiewa. J e d n a z nich, duża, s m u k ła — ot to p o la m ło d a — prawie dojrzała i rozwinięta k o b i e t a ; d ruga , m ała, m alu tk a, s ied m io la tk a ledwie, d o ra sta ją c a d o p a s a swej starszej siostrze. B iegną je d n a k razem , trzym ając się swych koni z a p o m o c ą kunsztow nej maszynerji, złożonej z czerwonej harasów ki i dzw oneczków, odczepionych od szyi t e k tu ro w e g o królika.

Kapelusz młodszej p a n ie n k i s p a d ł na plecy 1 biegnie za nią na p a s k u wstążki różowej, zsu­ niętej aż p o d brodę. P a n i e n k a nie m a czasu się zatrzymywać, bo starsza siostra galo p u je wciąż z brzękiem dzw onków po p iask iem z a ­ słanej drodze. D ro b n e m i n ó żk a m i pędzi

Cytaty

Powiązane dokumenty

śmieję się wtedy, gdy przeszłość się marzy, gdy chcę płakać bez

Bo to są wałki, to takiej były grubości, ja wiem, grubszy niż ten mój palec, to są gdzieś około… Musiałbym na suwmiarkę spojrzeć, taki wałeczek jeden gdzieś koło

Załącznik nr 2 – schemat dla nauczyciela – Czym bracia Lwie Serce zasłużyli sobie na miano człowieka. walczą o

nieszczęśliwą minę, że obelgi więzną mi w gardle. I im dłużej doktor Dusseldorf milczy ze swoją zmartwioną miną, tym bardziej ja czuję się

Innym sposobem informowania uczestników badań klinicznych o ich prawach będzie utworzenie na stronie internetowej Ministerstwa Zdrowia zakładki dotyczącej udziału w

Jednak nie może zostać pominięty gatunek (tu traktowany szerzej, jako sposób konceptualizowania idei), który obok powieści grozy i baśni jest fundatorem dzieł science

– „Połączenie Centrum Onkologii Ziemi Lu- belskiej (COZL) i szpitala im. Jana Bożego w Lublinie ma rozwiązać problem braku kontraktu na nowe procedury me- dyczne dla

Zarząd Oddziału Łomżyńskiego donosi, iż ruinom zamku w Broku, leżącym nad Bugiem w gub. ostrowski) grozi zupełna zagłada 30. Jeden z korespondentów Oddziału komunikuje,