• Nie Znaleziono Wyników

(mark lobo Wojciechowski) *

m

arka Lobo Wojciechowskiego wyróżnia na tle autorów rówieśników nie tylko późny debiut. Cechą charakterystyczną jego drogi poetyckiej jest raczej to, że startując literacko w wieku czterdziestu ośmiu lat (jego pierwsze utwory opublikowane zostały w roku 2007), prześcignął wielu poetów swego pokolenia, objawiając talent od razu dojrzały i ukształtowany. Dlatego Wyimki z biografii smutnego chłopca, utwór zamieszczony w najnowszym tomiku1, należałoby czytać w planie autobiografii:

Chodzić zaczął późno, ciążenie długo było jedynym rozkazodawcą. Za to od razu biegał nadrabiając. Była żywość i chudość.

Wcześnie patrzył w gwiazdy i dziewczynom pod sukienki, szukając jedynej. Za dużo gwiazd, zimność i obojętność. Nieobecność ciepła.

Zimno czy, jak chce autor, „zimność” i obojętność, a także samotność, pustka i korytarze-labirynty życia składają się na pejzaż, w którym sytuuje się „ja” po-etyckie autora Ektoplazmy. Jego idiom poetycki, podobnie jak idiom Zbigniewa Macheja, Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Świetlickiego, reprezentuje świadomość wydziedziczoną – bezdomną i wyobcowaną, błądzącą w świecie pokruszonych czy raczej – należałoby rzec – zużytych wartości, ideałów, systemów. W odróżnieniu jednak od autora Zimnych krajów i poetów-rówieśników jego utwory nie wyrażają buntu, nie odnotowują żalu nad utraconą naiwnością/niewinnością, nie toczą wojny ze światem. Przemawiają raczej tonem gorzkiej dojrzałości – pogodzonej z wyrokami losu, pozbawionej nadziei na przyszłość, wolnej od retrospektywnego sentymentu i spokojnie przyjmującej to, co się aktualnie zdarza. „Zdarza”, czyli…

gubi, rozpada, gnije, więdnie, obumiera. Bo takim właśnie procesom poddana jest

* Tekst jest zmodyfikowaną i rozszerzoną wersją laudacji wygłoszonej podczas uroczystości wręczania Lubuskiego Wawrzynu Literackiego w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze 26 lutego 2010 r.

1 M. Lobo Wojciechowski, Ektoplazma, Gorzów 2009.

rzeczywistość w wierszach poety. Takim procesom podlega także mówiący, który w utworze zamykającym tomik transponuje topos jesieni/odchodzenia na sytuację starzejącego się i tracącego witalność mężczyzny. „Więdniemy, bracie” – oznajmia podmiot, a siła tego wyznania, podejmującego znany, zbanalizowany już wątek, zawiera się między innymi w zderzeniu stylu kolokwialnego i dykcji wysokiej, ab-sorbującej echa literackiej tradycji: Horacego, Rilkego, poezji spod znaku vanitas – tej barokowej, ale i współczesnej – „jesień już Panie a ja nie mam domu / i coraz trudniej o siebie” (VIII). To Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki2. A Wojciechowski?

„Jesień już, bracie. Opadają liście. / Opada prącie, zmęczone podróżą / przez dni i lata, pośród różnych łóżek” (jesień).

Refleksji retrospektywnej towarzyszy tu ledwo uchwytne odczucie melancholii.

Okruchy wspomnień, reminiscencje z dzieciństwa, znaki minionego – tak jak

„obrączka na palcu jak substytut wiary / w moce przysięgi lub przyzwyczajenia”

(błądząc) – naznaczają aktualną egzystencję doznaniem utraty. Jest to jednak szczególny rodzaj melancholii, gdyż chandry, depresje czy egzystencjalne lęki są w tej poezji chłodno, „po męsku”, chciałoby się rzec, oswajane. Rana boli o tyle, o ile boleć mogą blizny – takie na przykład jak te, które „liczy na palcach” podmiot wiersza ranne jelenie omijają rykowiska: „pierwsza – z braku syna, / druga – bo go rzuciła i odeszła z innym”.

[…] Zastanów się chwilę:

nie unikniesz liczenia, kiedy dni dojrzałe, kiedy kapią godziny, dopełniając miary.

Żyj i kochaj. Bądź dobry. Bo za tobą także

zamknie się blizna w czasie i znikniesz. Na zawsze.

– mówi poeta w zakończeniu tego wiersza, a wykorzystując koturnową, rymowaną dykcję, bierze w nawias ironii nie tylko minione zranienia, ale i niemożliwy prze-cież postulat i nakaz. Niemożliwy? Jego powagę uprawomocnia wszak niemożliwa powaga spraw ostatecznych, a ponadto – złowieszcze, często pojawiające się w tych wierszach, „memento”.

Wojciechowski niejednokrotnie mierzy się ze śmiercią, która w jego utworach wraca jak leitmotiv, a sięgając wstecz – obejmuje dzieciństwo i „gnijące korze-nie” (Macondo, Macondo); która rozrasta się w „obszary obojętności, szorstkie jak pustynia” (wyimki z biografii smutnego chłopca); która wreszcie wychyla się spoza codziennej, zwykłej egzystencji: „Chodzi pod ziemią i skrobie / od dołu, poprzez podłogę. / A może skrobie od góry, / łazi po wierzchu, kumasz?” (popatrz).

Dzięki dystansowi, zobiektywizowaniu, nastawieniu na konkret (oraz na dotyk 2 E. Tkaczyszyn-Dycki, [*** Jesień już…], [w:] tenże, Przewodnik dla bezdomnych nieza-leżnie od miejsca zamieszkania, Legnica 2000, s. 23.

jako podstawową formę kontaktu ze światem) dialog Lobo Wojciechowskiego z nicością wybrzmiewa czysto i przejmująco. Poeta mówi tonem gorzkim i dojrza-łym, głosem pogodzonego z wyrokami losu. Oto jeden z tych, którzy szli „przez noc pustą, mroczni, po omacku”3 (Eneida) czy raczej „Jeden z pochodu idących w milczeniu, odległych wśród gmatwaniny ścieżek” (ektoplazma), świadom, że

„Nic nie jest dziś poezją albo jest nią wszystko” (Mary Celeste).

Poezja Wojciechowskiego pozwala przy tym wierzyć, że prawdziwy jest rów-nież drugi człon przytoczonej wyżej kontradykcji. Bo na antypodach śmierci albo tuż obok – w porządku lirycznym, niejako nadbudowanym nad prozą egzysten-cji – zdarzają się sytuacje, unieważniające doznania chłodu, obcości, pustki, prze-mijania. W takich momentach jego wiersz sprawdza rozchwiane punkty oparcia, mierzy się z metafizyczną perspektywą, przebija do sensu – chwytanego w akcy-densach życia i (przede wszystkim) w spotkaniu z drugim, a najczęściej z „nią”.

Rytm, a niekiedy i rym, stają się wówczas ekwiwalentem przeczutego ładu. Dlatego najlepsze są te utwory, w których poeta wygrywa napięcie między doświadczo-nym/doświadczanym i… nieznanym; wiersze pisane zdyszanym tokiem przerzut-niowym, w których orzekanie zostaje zawieszone poprzez składnię powtórzenia i amplifikacji, nagromadzenie możliwości i znaków zapytania. A myślę przede wszystkim o takich utworach, jak graffiti, czymkolwiek to jest, z pamiętnika bu-chaltera, ranne jelenie omijają rykowiska, rozmowa przedostatnia czy Mary Celeste, z którego pochodzi wyżej cytowany fragment. Poeta dopełnia i zamyka tę myśl takim oto członem:

jak wspomnienia tych rejsów, pełnych niewiadomych, jak twoje drżące ręce, kiedy dzwoniąc do niej po raz pierwszy – dostrzegasz, że jesteś na skraju znanego sobie świata i obcego zgoła,

jak, czasem, własne dziecko, gdy bywa okrutne niczym morze Beringa dla tego, co płynął poza krańce poznania.

Jak moment gdy, starcem,

staniesz w ostatniej chwili przed obliczem śmierci.

Te wiersze pozwalają zdjąć ze słów lakier („Że poczuję, jak złazi lakier ze słów, zostawiając jądro znaczeń”, rozmowa przedostania) i mówić… na przykład o mi-łości, „Ponieważ miłość chyba jest” (Von Kleist – wprawki do ostatniego listu) – jak powie Lobo Wojciechowski, podejmując dialog z wierszem Świetlickiego („po-nieważ miłość jednak jest” pisze autor wiersza Państwo von Kleist4). W wierszach,

3 P.V. Maro, Eneida (ks. VI, 268), przeł. i oprac. Z. Kubiak, Warszawa 1987, s. 189.

4 M. Świetlicki, Państwo von Kleist, [w:] tenże, Wiersze wyprane, przez: A. Sosnowskiego, P. Śliwińskiego, P. Próchniaka, M. Świetlickiego, Legnica 2002, s. 47.

nazwijmy je „miłosnych”, choć przecież nie są nimi w tradycyjnym sensie, pojawia się ton najgłębiej liryczny. „Na pograniczu tęczy” (z pamiętnika buchaltera), na styku między oswojonym i nieznanym, doświadczonym i nowym/nieznanym/

nieodkrytym transcendowane jest doznanie pustki, samotności.

W poezji lubuskiej głos Marka Lobo Wojciechowskiego jest głosem nowym:

świeżym, a zarazem dojrzałym; mocnym, a przy tym wyczulonym na ćwierćtony;

zobiektywizowanym i chłodnym, ale chłodnym również dzięki umiejętności sta-wiania tam wzruszenia, dzięki sztuce rozbrajania banału i sentymentu. Jego poezja czerpiąc z tradycji, mówi językiem własnym; zanurzona w prywatności, nie od-słania „ja”; a reprezentując dykcję pokolenia – pozostaje głosem indywidualnym, samodzielnie przedzierającym się przez „szlaki dawnych koryt, suche jak dno szklanki” (kadr: niedoświetlony, opcjonalny), przez „rozsypany piach drogi mlecz-nej” (fado). Te wiersze, powiedzmy na koniec, niosą duży ładunek intelektualno-liryczny, który – kto wie – może poruszy i pchnie na nowe tory lubuską poezję?