Zwano go w domu Jurkiem, dopóki nie podrósł na tyle, że zasłużył na ów , mało pochlebny przydomek: drań. Z aciętą bitw ę na języki stoczył jeg o ojciec z rodziną, jakie mu dać imię;, chłopskie, — nie idzie, bo R ogalów , to nie wieś, ale m iasteczko i szew c tam m ieszkający nie je s t zwyczajnym sobie, chłopem , ch oć uprawia trochę pola. A le i panem z m iasta też nie jest, bo w ia
dom o, panow ie, to w rogow ie ch ło p ó w i m ieszczan-rzem ieślni- ków. Mimo w szystko jednak b ył „panem “ przy w yborze imienia, dla jedynaka, ale ch ło p em ... przy wyborach.
Z Jurka był straszliw ie dumny; bo to i zdrow e było ch łop - czysko i niebrzydkie, — a już czarne ślepka to takie m iał jakieś niesam ow ite, że nie można się im było napatrzeć. Raz w yglądały z nich jakow eś niesłychane figle, potem znowu w yzierała z nich żądna wrażeń ciek aw ość, to znowu jakiś sm ętek i jakieś — zda się — w ielk ie i piękne uczucie.
N ieraz ojciec, zapatrzony w oczka Jurka, rzucił matce zło ś
liw ie :
— Ma tw oje ładne oczy, tylko już teraz o w iele mądrzejsze od tw oich!
— D o je ci jeszcze dobrze, gdy podrośnie, — w iadom o: jak i ojciec, taki syn! prorokowała.
— W każdym razie nie dogryzie tyle, co ty! odcinał się.
N iestety — proroctwo matki zaczęło się iścić aż zbyt prędko,.
bo już pierw sze sam odzielne kroki Jurka były połączone z w cale piękną awanturą.
A było to tak. R odzice obydw oje kochali Jurka bardzo i ch oć już chłopak b ył spory, nie pozw olili mu stanąć na n ogi, — „ b a to kosteczki w nogach jeszcze m iękkie, w ięc m ogą się p o g ią ć w pałąki, a figurę może m ieć potem ciężką, przysadzistą,
— w iadom o, jak wygląda. Józek od krawca; a Jurek musi b yć ch łop iec szykow ny, prosty jak św ieca, w ięc trzymać g o jak naj
dłużej w kołysce". I nie pom bgły nic groźne ryki m alca, ani p io
runy, rzucane z pięknych oczek na rodzicieli; — kołyska trzesz
czała, ale chłopca nie puściła. Raz obudził się, — nikogo n ie było blisko. Z obaczył jakiś sznurek, przywiązany do okna; w ycią
gn ął rączyny i chw yciw szy sznura oburącz, m ocno zaczął go cią
gnąć — i sp ow od ow ał przew rócenie się kołyski. A ni pisnął, m im a
iż czołem grzm otnął o podłogę; a potem w ykazał w iele przedsię
biorczości i sam odzielności: w ylazł jakoś z krępujących go w ięzów , w ypatroszył z k ołysk i startą na sieczk ę brudną słom ę, — nastę
pnie niezgrabnie, ale m ocno stąpając, dotarł d o dzbanka z m le
kiem, które najpoważniej w św iecie jął przelew ać d o ... matczy
nych trzew ik ów ... N ie opisuję, co było dalej, bo zbyt skom pliko
wane były uczucia i rozważania rodziców na temat dalszej edu
kacji Jurka, dość. że odtąd już chodził, a nawet nieźle kopał..
O ryginalnie też zaczął mówić; matka z dziwną miną zaw ia
dom iła raz ojca:
— Juruś dziś przem ówił!
— Jakież pierw sze słow o? — zaciekaw ił się ojciec.
— W cale wyraźnie pow iedział: psiakrew! — relacjonowała^
— O ! cholernik! drań! — dziw ił się po szewsku.
T eg o ż dnia, — pew nie z radości n ieźle podchm ielił. A le to słow o: drań, — przywarło do Jurka na stałe. Zrazu wym awiane było p ieszczotliw ie i żartobliw ie, ale potem , w miarę jak Juruś co
raz w ięcej broił, — z pasją i ... przekonaniem . G dy ojciec Jurka ukarał, tłum aczył mu, d laczego zw ie g o draniem.
— B o to w idzisz, to słow o m ieści początkow e litery z naj
gorszych przezwisk: d, — dureń, drańcia, drapieżnik; r, — ra- buś, rakarz; a, — awanturnik, „analfabeta"; ń, niecnota, n ied o
łęg a , nicpoń i t. d. P om yśl, na jakie piękne tytuły zasłu żyłeś!
A le mimo w szystko, Jurek tylko jeden z tych tytułów zam ie
rzał przekreślić: analfabeta; zaczął chodzić do szkoły.
Złamałbym pióro przed opisem teg o , co nasz pupil w yrabiał w szkole, gdyby nie to, że mię kosztow ało kilkadziesiąt złotych.
Zresztą warto zw rócić uw agę na ciekaw e zjawisko: juruś prawie
nigdy, mimo fig ló w , nie byw ał karany. N. p. pod łożył komuś na ła w ce t. zw. bom bę, tj. chytrze spreparowaną torbę papierow ą wy
pełnioną wodą. Ile podejrzeń na biedaka, co na taką bom bę usiadł, ile chichotów po klasie i złośliw ych uw ag, zanim wykryto, że w oda na ław ce pochodzi z „bomby" i że w inow ajcą jest Ju- rek-drań.
— Czemuś to zrobił? — groźne pytanie.
— P s z pana, ja już n igd y tak nie zrobię!
—- N o, tym razem darowane; aha! ty tak nie zrobisz ale p ew nie inaczej?
— N iel
— N o!
I ku zdziw ieniu całej klasy Jurkowi darowano, choć w takich razach nikt od kary się nie w ykręcił. C ały sekret b y ł w tem , że Jurek, m im owoli, nie w iedząc o tem, gdy był sądzony, tak ślicz
nie umiał popatrzeć na sw ego sęd zieg o , tak jakoś niew innie i po
kornie, że naw et „twarde" serce dyrektora szkoły m iękło i — Ju
rek obm yśliw ał now e kawały; wszak obiecał: tak nigdy nie b ęd zie, ale zaw sze inaczej, zaw sze orginalniej.
O bietnicy dotrzymał solidnie, bo już nazajutrz z k olegą W ła d kiem zrobił zakład: kto prędzej przerżnie ław kę szkolną na dw ie p ołow y -— i to w czasie polskiego? (w iek rekordów). K oziki w ruch — i za chw ilę nauczycielka, zw abiona trzaskiem o p ero
wanej ław y, w oła:
— W ładek, — łapę! Jurek też!
W ład ek pokornie przyjął cios, ale Jurek, w m om encie, gdy nauczycielka m achnęła trzciną, porw ał rękę, a trzcina, trafiwszy w próżnię, wyrwała się n auczycielce z ręki i — o jedną szybę było okno uboższe. R ozgniew ana w ychow aczyni chw yciła oburącz dłoń Jurka i — sw oim zwyczajem zaczęła tłuc o kant ław ki. A le i na to miał Juruś sposób: opierał się, że ręka początkow o ani tknęła ław ki, a następnie krzepko obydw om a dłońm i chw ycił dłonie na
uczycielki i, obróciw szy je gw ałtow nie, spraw ił, że nauczycielka w ferworze obtłukła o ław kę w łasne pielęgn ow an e palce. W idząc, że sob ie z nim nie poradzi, dla zaw stydzenia •—■ w sadziła Jurka z W ładkiem m iędzy dziew częta (z W ładkiem m iała jeszcze daw niejsze porachunki). Kara była w ielka i hańba w ob ec klasy stra
szliw a, jakiej szanujący się drań nie zniesie; trzeba się było ja
koś rehabilitow oć. Sporządzić którejś dziew czynie bom bę z w od ą?
to za mało (zw łaszcza, że przed dwom a godzinam i już ją którejś
ze skutkiem podłożył.) „Trzeba coś tak iego zrobić, by nas na
uczycielka naw et i zpośród dzierlatek w yw aliła". P o m ó g ł mu W ła
dek, bo gd y nauczycielka zaczęła opow iadać interesującą bajkę i d zieci się zasłuchały, ostrożnie zw iązał w stążeczki, jakiemi były zakończone warkoczyki dwu siedzących w przedniej ław ce d ziew czynek; następnie Jurek, w lot pojąw szy plan W ładka, n agle w e
tknął sw ą g ło w ę m iędzy g łow y dziew cząt i okropnie zacharczał:
— Pfchy!
Przerażone d zieci odskoczyły od sieb ie, związane warkocze naprężyły się gw ałtow nie i jeden słabszy na końcu urwał się ze- w stążeczk ą...
Płacz, besztanie, trzcina w ruchu — i winow ajcy klęczą po kątach, ale nie siedzą m iędzy dziwczętam i; o to przecież ch o d z iło ...
N asz Juruś, jakkolw iek z W ładkiem (tym od kow ala) kochał s ię bardzo, jednak m iew ał z nim czasem pew ne porachunki. Raz obm yślał zem stę, ale to taką wyrafinowaną, bo przew inień W ładka niepom szczonych było już za dużo. Trzeba go było tak „sprać“ by jednak nie być ukaranym, ale aby jeszcze W ładkow i dyrektor do
łożył. Zemstę tak przeprowadził: czem ś niby niechcący rozjuszył W ładka, a gdy ten nań się rzucił, dał się położyć na p od łod ze,, a następnie trzymając g o nogam i i lew ą ręką na sob ie, prawą grzm ocił co siły (był od W ładdka silniejszy), krzycząc przytem rozpaczliw ie. N a to w padł dyrektor, — no, i rozumie się, W ładka w ezw ał na „czarną k a w ę “ do kancelarji.
— Za co b iłeś Jurka?
— P szę pana dyrektora, to Jurek mnie pobił; on silniejszy!
— Tyś był na wierzchu!
— To on mię tak naum yślnie trzymał i bił, żeby nie było na n iego, tylko na mnie!
— N iepraw da! Ja g o znam! O n nigdy nie był „na spodzie"
w czasie bitki! kładź się!
I biedny W ładek oprócz jurkow skiego „masowania" miał jeszcze w cieranie od dyrektora; zem sta Jurkowi się udała.
B ył też nasz „drań" wybitnym antysem itą. A le nie chodziło mu w cale o to, by jeg o rodzinne m iasteczko, jak w szystkie pra
w ie m iasteczka dawnej G alicji zachodniej zażydzone — „odży- dzić", — nie; nawet rad był, że jest dużo „żydajstw a”, bo jest w czem wybierać, gd y się jakąś hecę urządza. Jurka irytow ało to, , że żydziaki w szędzie ze sob ą gad ały po żydowsku, a on nic z tegO' nie rozumiał; w takich razach b ił ich b ez m iłosierdzia.
— B o tó — pow iadał — tak w każdym języku się dogadasz;
jak tak iego pogana szurniesz w zęby, to zaraz pojmnie, co chcesz od n iego. F ilistyny i Zydy nie m ogły się dogadać, aż D aw id G ol- jatow i „durkoczem ” (kam ieniem ) przetłum aczył, z kim okoliczność
;i o co się r o z ła z i...
S pecjalnie zaś niecierpiał m łodego jeszcze lichwiarza Cha- śimka i stale m iew ał z nim zatargi. Raz jednak chciał w szystkie sw e „krzyw dy” od b ić, a że sam nie m ógł, w ezw ał, do pom ocy ko
leg ó w . P ew n ego w ieczora um ieścił ich kilkunastu w czyjejś sieni, aby byli niew idoczni, sam zaś w pobliżu spacerow ał. N ied łu go
■nadszedł C haim ek, a Jurek szpetnie doń zagadał. Zyd poogląd ał się, a w idząc, że nikogo w pobliżu niem a — i że Jurek nie ucieka, chw ycił go, rozciągnął na drodze i zam ierzał porządnie obić. Na żałośliw y krzyk Jurka ukryci koledzy w ysypali się z sieni, jak podrażnione osy z gniazda, „nakryli" żyda i urządzili mu stra
szliw y „sądny dzień ”, jakkolw iek do sąd n ego dnia było jeszcze daleko.
— Masz, żydu, na procent! śm iał się Jurek.
Mimo w szystkich psot, jakie urządzał i jakim przew odniczył, miał Jurek dobre a nawet m iękkie serce; aż go nieraz w styd było przed samym sobą, że niby to taki prowodyr i drań, a nie m ógł się jakoś powstrzym ać, by komuś czeg o ś dobrego nie zrobić, —- zw łaszcza najbiedniejszym kolegom . I jak prawie zaw sze wykrę
cał się, gd y coś przeskrobał, tak n igdy się nie przyznał, gdy k o muś coś dobrego uczynił, naw et g d y mu to udow odniono. Raz za znalezione pieniądze pokupił i p opodkład ał biednym k olegom z e szyty; innym razem, za pieniądze otrzymane od ojca na zabaw ki — najbiedniejszem u zafundow ał potajem nie książkę do nauki; a jeszcze innym razem (tego n igdy nie m ógł sob ie darow ać), gd y przebrany za indjanina straszył m alców, usłyszał głośn y krzyk. Skoczył ku drodze i zobaczył, jak kilka psów , poszczutych przez d zieci, opadło ży- dziaka i już zaczęło kąsać. Jurek porwał jakiś kij i tak nim psiska obrobił, że ze skow ytem pouciekały. Przerażony, nerwowy żydek z w dzięcznści aż w rękę pocałow ał Jurka, k tórego, mimo przebra
nia, zdaw ał się poznawać.
— Jurek 1
— N iepraw da!
— Poznaję po oczach!
— Pożyczyłem ich sob ie od Jurka! Albo to zresztą tylko Jurek ma takie oczy? Ja też takie mam, choćem Indjanin!
I nie pom ogły nazajutrz ani pochw ały, ani sow ita nagroda, jaką ojciec żydka przeznaczył dla obrońcy; Jurka co ś dław iło w gardle, serce jakoś dziw nie mu biło, p o c ił się, ale się nie przy
znał, — a nawet szturchańcem poczęstow ał k o leg ę, który go „ p o sądzał" o obronę:
— N ie rób plotek! burknął; broniłbym Ż yda?
A spyta m oże ktoś, jak się uczył? Co do te g o , — to ani go ganiono, ani chw alono, raczej dobrze się uczył, jakby przeczuwał, że bardzo mu się ta nauka przyda- już wnet, a jeden z na
uczycieli odkrył w nim w ielkie zdolności do mechaniki. O dkrycie to jednak na nic — chw ilow o — się zdało, bo jak zauw ażył dy
rektor, Jurek nie może ani do szkół pójść, ani do w arsztatów ...
D la czeg o ? Bo w rodzinie Jurka coś się p su ję ... Tak było istotnie.
O jciec obrabiał buty, nie bacząc, że żona ma się ku in
nemu... G dy mu na to zwrócono uw agę, uniósł się strasznym gniew em i postanow ił gacha i ,żo n ą porządnie przetrzepać! D la dodania sob ie od w agi upił się, ale też w łubem zamroczeniu alko- holicznem przyszły mu inne myśli; jakoś się rozczulił nad swym losem , potem obojgu darow ał sw ą krzywdę, obiecując usunąć się im z oczu. Jak? Chyba kiwnąć! I kiwnął — narazie nie śm ier
telnie, bo tylko pod ław ę...
O d tąd zm ienił się bardzo; dow cip i język mu się stępił, Jurka nie strofow ał, a kochał jeszcze bardziej, — i p ił prawie codzień.
N ie d łu g o to jednak trwało, bo po kilku m iesiącach w padł w dziw ną chorobę, której lekarz nie m ógł rozpoznać, a sam chory smutno się uśm iechając, postaw ił sob ie diagnozę:
— D oktorciu, ta chorota nazywa się: wnet kiwnę!
Było to bardzo podobne do prawdy, że wnet umrze, bo je g o p o ło w ica tylko udawała, że go pielęgnuje, a w gruncie rze
czy tylko czekała, kiedy zamknie oczy.
A Juruś? N ie brał serjo choroby ojca, choć go bardzo ko
chał, a nie pilnow any uganiał po św iecie.
Raz p osłyszał na drodze huk m otocykla. Czy może być w iększa atrakcja dla takiego urwisa, zw łaszcza, g d y m otocykl stan ie? A to w łaśnie się zdarzyło, bo motor stanął: coś było nie w porządku. Jurek już b ył przy nim. Zmartwiony m otocykli
sta zaczął coś m ajstrować koło pękniętej opony, tłum acząc jadą
cem u z nim księdzu, że b yłob y w szystko wnet naprawione, gdyby aiie to, że niem a czem dziury załatać, — a i w m otorze coś nie tego...
— Mój tato szew c, ma dużo różnych gum, i ja teżl rzekł Jurek.
— Dawaj! zapłacą! — krzyknął uradowany m otocyklista. — A m acie m oże jakie śrubki, druty?
— Mam pełne pudło!
— Złotyś, kiciu! dawaj wszystko!
— Ju!
W net motor naprawiono; Jurkowa jakaś śrubka śliczn ie się przydała, z czego był niezm iernie rad, a w zbiorze gum znalazła się też odpow iednia do naprawienia pękniętej opony. Jurek tak dzieln ie i um iejętnie pom agał, że obaj podróżni byli zachw yceni;
ale nie wytrzymał, by im nie zrobić figla. W czasie majstrowania niespostrzeżenie odpiął kabel od św iecy i przywiązał go do niej nieznacznie sznurkiem. O czy w iście motor ani prychnął mimo w ysiłków kierow cy. P odziw podróżnych d oszed ł do zenitu, g d y wnet fig la odkryli.
— A to dobiero majsterl N aw et tak iego psikusa potrafił U czy ć tak iego, uczyć! C hciałbyś?
— P ew n ie, że nie chciałbym być takim „bebłokiem " (niedo- łęg ą ). A le tata chory, ac mama... nie m oże tak się starać o mnie...
— To ty się sam staraj! No! badź zdrów! D ziękujem y c i ? 1 obdarzyw szy g o , pojechali.
A Jurek poszed ł do ojca op ow ied zieć wszystko; lecz chory nie bardzo słuchał, co mu „drań" opow iadał, tylko jakoś dziw nie nań popatrzył i zagadnął:
— Juruś!
— Oho! coś b ęd zie n ow ego, bo ojciec dawno tak m nie nie w o
ła ł •— m yślał Jurek.
— Juruś! w net będ ziesz sierotą!...
„D rań“ zrazu nie pojął znaczenia tych słów ; za w ielk ie b yło. Stał chw ilę bez ruchu, wpatrzony w ojca i nagle runął na kolana przy łóżku um ierającego z rozdzierającym płaczem .
— Tak — m ów ił o jciec — wnet kiwnę. A b ęd ziesz mię dobrze wspom inał, bo ten przyszły ojczym, to ci b ęd zie daw ał takie przezw iska, że to, com ci mówił: ,,draniu" to b ęd zie przy nich w yglądało jakbym ci m ów ił „w ielm ożny panie"! — Próbo- b ow ał żartować. — A le mi przebacz w szystko, com ci dokuczył 1
— Tatku!! co mówisz! — łk ał Jurek.
— M asz tu, aniołku, pulares z pieniądzmi; trochę' zaoszczędzi- łem . Spraw mi z teg o pogrzeb jaknajskrom niejszy, żeby ci
jak'naj-w ięcej zostało. A matce nie daj nic! N iby to przykazanie każe ci ją kochać, — tak! módl się za nią, ale pieniędzy pilnuj, bo ci weźm ie i „przeputa"! Schowaj dobrze, bo przy ich p o mocy może znajdziesz gd zieś zajęcie, opiekę — sieroto!
W net potem na rękach Jurka skonał; ch łop iec tyle łe z w y
la ł za ojcem , iż zdaw ało się, że oczy w ypłacze. Potem z pom ocą stryja zajął się pogrzebem , przez co zdradził się, że ma pieniądze.
Po pogrzebie matka zabrała mu je mimo jego przezorności, pra
w ie w szystkie. Z dołał uratować tylko piękny ojcow ski pugilares z jakiem iś piętnastom a złotymi.
Po pogrzebie ojca, otarłszy łzy, zaczął m yśleć o sw ej przy
szłości d ość pow ażnie, bo przeczuwał, że jest matce zawadą.
A le gd zie się p o d zieje? M ożeby odszukać tych pbdróżnych-m oto- cyk listów ? Bo oni pew nie byli z jak iegoś zakładu, — a m oże z te g o dla sierót (na te dom ysły naprow adził go strzęp pod słu chanej rozmowy w czasie naprawiania m otocykla) z M iejsca?
Ech, jeszcze nie, — trzeba użyć swobody!
I używ ał jej, ale ź pieniędzy w ydał już trzy złote. O b liczył, że tak niedługo potrwa sw oboda; w praw dzie „lepszy w w olności kąsek ladajaki, niźli w n iew oli przysmaki", ale to m ów ił bajkowy wilk, co to mu w olno rabow ać, — a ja ? N iby r, — rabuś, — to przecież nie chciałbym nim być. A pieniądze idą i już trzy złote...
Przypom niał sob ie znane przysłow ie, które po swojem u
zmody-K ale n d a rz zmody-K ró lo w ej zmody-K orony P o lsk iej.
fikował: miej złota b eczk ę i próżnuj m ospanie, — i złoto uleci a... beczka zostanie... w tym wypadku piękny pugilares, za który m ógłby dostać p ięć złotych; a i te wnet pójdą, a w tedy nie b ę
dzie i „beczki".
A le o! Ktnhv tam m yślał, co potem będzie!
bo dostał się w złe towarzy
stw o, co w iadom o przecież, że „dobry przykład dokona cudu", z ł o ' — dw óch... G dy m atce zw rócono uw agę, że Jurek zaczyna b yć najgorszym , zaopiekow ała się nim niespodzianie na swój sposób.
— Jurek, jutro pojedziem y do M iejsca!
— P o c o ?
— Jesteś na szczęście sierotą, tam zostaniesz!
— M ożeby tam wprzód napisać? — w ym yślał zw łokę.
— Już mi odpisali, że niema m iejsca dla cieb ie, bo zakład przepełniony!
— N o, — to nie przyjmą mnie!
— Przyjmą, tylko muszę im cieb ie pokazać i to i ow o w y
tłumaczyć!
Z ciężkiem sercem żegn ał nazajutrz rodzinne m iasteczko.
Żal mu było w szystkiego; ale trudno, — w ziął do k ieszeni piękny pugilares z jedenastom a już tylko złotym i — i p ojech ali. W net stanęli przed kancelarją dyrektora zakładu. Jurek na kory
tarzu poznał księdza, który sw ego czasu jechał na m otocyklu i pięknie się z nim przywitał.
— Jurek, a ty tu poco? — zagadnął ksiądz.
— O n już sierota, chciałabym go dać do W a s — odparła matka.
— Podobno niema m iejsca — rzekł ksiądz; ale próbujcie u dyrektora szczęścia, a gd yb y wam nie szło, to ja wam pom ogę, bo Jurka znam, — dobry ch łop iec i zdolny, tylko, zdaje się, tro
chę urwis!
A le u dyrektora w cale nie szło; nie pom agało naw et w sta
w iennictw o księdza, że usunie się tam jakieś szafki i um ywalnie z sypialni chłopców , że się zrobi m iejsce na łóżko dla Jurka, że Jurek zdolny mechanik, że... że..., dyrektor na w szystko chw iał
g ło w ą i mruczał:
■—- K siądz w ie, że na strychach i po w szystkich wolnych kątach są „sypialnie”! Zakład za szczupły; m ożnaby rozszerzyć, rozbudować, ale skąd w ziąć pieniędzy? N a rozbudow ę najw ięcej daje biedota, korzystająca z zakładów , — a b ogatsi mało co, prawie nic... dodał z odcieniem goryczy, bo nie znają b ied y i nie potrzebują tych zakładów. D ać mało — w styd, dać hojnie — szkoda, w ięc prawie nic nie dają! A potem dziwią, się że tyle a tyle złoczyńców siedzi po kryminałach; a w ielu —- w ielu m ię
dzy nimi — to zaniedbane sieroty!
Jurek słuchał teg o z otwartemi ustami i doskonale zdaw ał się rozum ieć, raczej czuł, że dyrektor m ówi gorzką prawdę. C ieszył się, że przyw iózł ze sobą trochę pieniędzy, ale jakże ich mało! A ma
tka coś tam niby obiecała dać, ale zaledw ie część z te g o , co zosta
w ił ojciec; resztę pew nie chow ała na powtórne w esele. Cóż? Ju
rek matki nie zdradzi, że mu zabrała pieniądze.
A le w szelk ie obietnice i wym owa matki i prośby Jurka na nic się zdały. Dyrektor grzecznie, ale stanow czo oznajmił:
— N ie m ogę ch łop ca przyjąć! G dzie go um ieszczę i co mu dam jeść?
7 *
czem do ręki kilkadziesiąt złotych i zostaw iw szy go u księdza, niby to udała się za sprawunkami, — w rzeczyw istości zaś odjechała do domu...
Dyrektor dow iedziaw szy się, że ma o jedną g ęb ę w zakła
dzie w ięcej (boć przecież chłopca, od k tórego matka u ciekła, nie w ypędzi, przyjąć musi), gn iew ał się, ponoć naw et tupał, ale już myślał, gd zie go um ieści. A ksiądz próbow ał żartem uspo
k oić dyrektora:
D yrektorciu, — serce trzeba m ieć znacznie w iększe, niż nasze
D yrektorciu, — serce trzeba m ieć znacznie w iększe, niż nasze