• Nie Znaleziono Wyników

Zwano go w domu Jurkiem, dopóki nie podrósł na tyle, że zasłużył na ów , mało pochlebny przydomek: drań. Z aciętą bitw ę na języki stoczył jeg o ojciec z rodziną, jakie mu dać imię;, chłopskie, — nie idzie, bo R ogalów , to nie wieś, ale m iasteczko i szew c tam m ieszkający nie je s t zwyczajnym sobie, chłopem , ch oć uprawia trochę pola. A le i panem z m iasta też nie jest, bo w ia­

dom o, panow ie, to w rogow ie ch ło p ó w i m ieszczan-rzem ieślni- ków. Mimo w szystko jednak b ył „panem “ przy w yborze imienia, dla jedynaka, ale ch ło p em ... przy wyborach.

Z Jurka był straszliw ie dumny; bo to i zdrow e było ch łop - czysko i niebrzydkie, — a już czarne ślepka to takie m iał jakieś niesam ow ite, że nie można się im było napatrzeć. Raz w yglądały z nich jakow eś niesłychane figle, potem znowu w yzierała z nich żądna wrażeń ciek aw ość, to znowu jakiś sm ętek i jakieś — zda się — w ielk ie i piękne uczucie.

N ieraz ojciec, zapatrzony w oczka Jurka, rzucił matce zło ś­

liw ie :

— Ma tw oje ładne oczy, tylko już teraz o w iele mądrzejsze od tw oich!

— D o je ci jeszcze dobrze, gdy podrośnie, — w iadom o: jak i ojciec, taki syn! prorokowała.

— W każdym razie nie dogryzie tyle, co ty! odcinał się.

N iestety — proroctwo matki zaczęło się iścić aż zbyt prędko,.

bo już pierw sze sam odzielne kroki Jurka były połączone z w cale piękną awanturą.

A było to tak. R odzice obydw oje kochali Jurka bardzo i ch oć już chłopak b ył spory, nie pozw olili mu stanąć na n ogi, — „ b a to kosteczki w nogach jeszcze m iękkie, w ięc m ogą się p o g ią ć w pałąki, a figurę może m ieć potem ciężką, przysadzistą,

— w iadom o, jak wygląda. Józek od krawca; a Jurek musi b yć ch łop iec szykow ny, prosty jak św ieca, w ięc trzymać g o jak naj­

dłużej w kołysce". I nie pom bgły nic groźne ryki m alca, ani p io­

runy, rzucane z pięknych oczek na rodzicieli; — kołyska trzesz­

czała, ale chłopca nie puściła. Raz obudził się, — nikogo n ie było blisko. Z obaczył jakiś sznurek, przywiązany do okna; w ycią­

gn ął rączyny i chw yciw szy sznura oburącz, m ocno zaczął go cią­

gnąć — i sp ow od ow ał przew rócenie się kołyski. A ni pisnął, m im a

iż czołem grzm otnął o podłogę; a potem w ykazał w iele przedsię­

biorczości i sam odzielności: w ylazł jakoś z krępujących go w ięzów , w ypatroszył z k ołysk i startą na sieczk ę brudną słom ę, — nastę­

pnie niezgrabnie, ale m ocno stąpając, dotarł d o dzbanka z m le­

kiem, które najpoważniej w św iecie jął przelew ać d o ... matczy­

nych trzew ik ów ... N ie opisuję, co było dalej, bo zbyt skom pliko­

wane były uczucia i rozważania rodziców na temat dalszej edu­

kacji Jurka, dość. że odtąd już chodził, a nawet nieźle kopał..

O ryginalnie też zaczął mówić; matka z dziwną miną zaw ia­

dom iła raz ojca:

— Juruś dziś przem ówił!

— Jakież pierw sze słow o? — zaciekaw ił się ojciec.

— W cale wyraźnie pow iedział: psiakrew! — relacjonowała^

— O ! cholernik! drań! — dziw ił się po szewsku.

T eg o ż dnia, — pew nie z radości n ieźle podchm ielił. A le to słow o: drań, — przywarło do Jurka na stałe. Zrazu wym awiane było p ieszczotliw ie i żartobliw ie, ale potem , w miarę jak Juruś co­

raz w ięcej broił, — z pasją i ... przekonaniem . G dy ojciec Jurka ukarał, tłum aczył mu, d laczego zw ie g o draniem.

— B o to w idzisz, to słow o m ieści początkow e litery z naj­

gorszych przezwisk: d, — dureń, drańcia, drapieżnik; r, — ra- buś, rakarz; a, — awanturnik, „analfabeta"; ń, niecnota, n ied o­

łęg a , nicpoń i t. d. P om yśl, na jakie piękne tytuły zasłu żyłeś!

A le mimo w szystko, Jurek tylko jeden z tych tytułów zam ie­

rzał przekreślić: analfabeta; zaczął chodzić do szkoły.

Złamałbym pióro przed opisem teg o , co nasz pupil w yrabiał w szkole, gdyby nie to, że mię kosztow ało kilkadziesiąt złotych.

Zresztą warto zw rócić uw agę na ciekaw e zjawisko: juruś prawie

nigdy, mimo fig ló w , nie byw ał karany. N. p. pod łożył komuś na ła w ce t. zw. bom bę, tj. chytrze spreparowaną torbę papierow ą wy­

pełnioną wodą. Ile podejrzeń na biedaka, co na taką bom bę usiadł, ile chichotów po klasie i złośliw ych uw ag, zanim wykryto, że w oda na ław ce pochodzi z „bomby" i że w inow ajcą jest Ju- rek-drań.

— Czemuś to zrobił? — groźne pytanie.

— P s z pana, ja już n igd y tak nie zrobię!

—- N o, tym razem darowane; aha! ty tak nie zrobisz ale p ew ­ nie inaczej?

— N iel

— N o!

I ku zdziw ieniu całej klasy Jurkowi darowano, choć w takich razach nikt od kary się nie w ykręcił. C ały sekret b y ł w tem , że Jurek, m im owoli, nie w iedząc o tem, gdy był sądzony, tak ślicz­

nie umiał popatrzeć na sw ego sęd zieg o , tak jakoś niew innie i po­

kornie, że naw et „twarde" serce dyrektora szkoły m iękło i — Ju­

rek obm yśliw ał now e kawały; wszak obiecał: tak nigdy nie b ęd zie, ale zaw sze inaczej, zaw sze orginalniej.

O bietnicy dotrzymał solidnie, bo już nazajutrz z k olegą W ła d ­ kiem zrobił zakład: kto prędzej przerżnie ław kę szkolną na dw ie p ołow y -— i to w czasie polskiego? (w iek rekordów). K oziki w ruch — i za chw ilę nauczycielka, zw abiona trzaskiem o p ero­

wanej ław y, w oła:

— W ładek, — łapę! Jurek też!

W ład ek pokornie przyjął cios, ale Jurek, w m om encie, gdy nauczycielka m achnęła trzciną, porw ał rękę, a trzcina, trafiwszy w próżnię, wyrwała się n auczycielce z ręki i — o jedną szybę było okno uboższe. R ozgniew ana w ychow aczyni chw yciła oburącz dłoń Jurka i — sw oim zwyczajem zaczęła tłuc o kant ław ki. A le i na to miał Juruś sposób: opierał się, że ręka początkow o ani tknęła ław ki, a następnie krzepko obydw om a dłońm i chw ycił dłonie na­

uczycielki i, obróciw szy je gw ałtow nie, spraw ił, że nauczycielka w ferworze obtłukła o ław kę w łasne pielęgn ow an e palce. W idząc, że sob ie z nim nie poradzi, dla zaw stydzenia •—■ w sadziła Jurka z W ładkiem m iędzy dziew częta (z W ładkiem m iała jeszcze daw ­ niejsze porachunki). Kara była w ielka i hańba w ob ec klasy stra­

szliw a, jakiej szanujący się drań nie zniesie; trzeba się było ja­

koś rehabilitow oć. Sporządzić którejś dziew czynie bom bę z w od ą?

to za mało (zw łaszcza, że przed dwom a godzinam i już ją którejś

ze skutkiem podłożył.) „Trzeba coś tak iego zrobić, by nas na­

uczycielka naw et i zpośród dzierlatek w yw aliła". P o m ó g ł mu W ła­

dek, bo gd y nauczycielka zaczęła opow iadać interesującą bajkę i d zieci się zasłuchały, ostrożnie zw iązał w stążeczki, jakiemi były zakończone warkoczyki dwu siedzących w przedniej ław ce d ziew ­ czynek; następnie Jurek, w lot pojąw szy plan W ładka, n agle w e­

tknął sw ą g ło w ę m iędzy g łow y dziew cząt i okropnie zacharczał:

— Pfchy!

Przerażone d zieci odskoczyły od sieb ie, związane warkocze naprężyły się gw ałtow nie i jeden słabszy na końcu urwał się ze- w stążeczk ą...

Płacz, besztanie, trzcina w ruchu — i winow ajcy klęczą po kątach, ale nie siedzą m iędzy dziwczętam i; o to przecież ch o d z iło ...

N asz Juruś, jakkolw iek z W ładkiem (tym od kow ala) kochał s ię bardzo, jednak m iew ał z nim czasem pew ne porachunki. Raz obm yślał zem stę, ale to taką wyrafinowaną, bo przew inień W ładka niepom szczonych było już za dużo. Trzeba go było tak „sprać“ by jednak nie być ukaranym, ale aby jeszcze W ładkow i dyrektor do­

łożył. Zemstę tak przeprowadził: czem ś niby niechcący rozjuszył W ładka, a gdy ten nań się rzucił, dał się położyć na p od łod ze,, a następnie trzymając g o nogam i i lew ą ręką na sob ie, prawą grzm ocił co siły (był od W ładdka silniejszy), krzycząc przytem rozpaczliw ie. N a to w padł dyrektor, — no, i rozumie się, W ładka w ezw ał na „czarną k a w ę “ do kancelarji.

— Za co b iłeś Jurka?

— P szę pana dyrektora, to Jurek mnie pobił; on silniejszy!

— Tyś był na wierzchu!

— To on mię tak naum yślnie trzymał i bił, żeby nie było na n iego, tylko na mnie!

— N iepraw da! Ja g o znam! O n nigdy nie był „na spodzie"

w czasie bitki! kładź się!

I biedny W ładek oprócz jurkow skiego „masowania" miał jeszcze w cieranie od dyrektora; zem sta Jurkowi się udała.

B ył też nasz „drań" wybitnym antysem itą. A le nie chodziło mu w cale o to, by jeg o rodzinne m iasteczko, jak w szystkie pra­

w ie m iasteczka dawnej G alicji zachodniej zażydzone — „odży- dzić", — nie; nawet rad był, że jest dużo „żydajstw a”, bo jest w czem wybierać, gd y się jakąś hecę urządza. Jurka irytow ało to, , że żydziaki w szędzie ze sob ą gad ały po żydowsku, a on nic z tegO' nie rozumiał; w takich razach b ił ich b ez m iłosierdzia.

— B o tó — pow iadał — tak w każdym języku się dogadasz;

jak tak iego pogana szurniesz w zęby, to zaraz pojmnie, co chcesz od n iego. F ilistyny i Zydy nie m ogły się dogadać, aż D aw id G ol- jatow i „durkoczem ” (kam ieniem ) przetłum aczył, z kim okoliczność

;i o co się r o z ła z i...

S pecjalnie zaś niecierpiał m łodego jeszcze lichwiarza Cha- śimka i stale m iew ał z nim zatargi. Raz jednak chciał w szystkie sw e „krzyw dy” od b ić, a że sam nie m ógł, w ezw ał, do pom ocy ko­

leg ó w . P ew n ego w ieczora um ieścił ich kilkunastu w czyjejś sieni, aby byli niew idoczni, sam zaś w pobliżu spacerow ał. N ied łu go

■nadszedł C haim ek, a Jurek szpetnie doń zagadał. Zyd poogląd ał się, a w idząc, że nikogo w pobliżu niem a — i że Jurek nie ucieka, chw ycił go, rozciągnął na drodze i zam ierzał porządnie obić. Na żałośliw y krzyk Jurka ukryci koledzy w ysypali się z sieni, jak podrażnione osy z gniazda, „nakryli" żyda i urządzili mu stra­

szliw y „sądny dzień ”, jakkolw iek do sąd n ego dnia było jeszcze daleko.

— Masz, żydu, na procent! śm iał się Jurek.

Mimo w szystkich psot, jakie urządzał i jakim przew odniczył, miał Jurek dobre a nawet m iękkie serce; aż go nieraz w styd było przed samym sobą, że niby to taki prowodyr i drań, a nie m ógł się jakoś powstrzym ać, by komuś czeg o ś dobrego nie zrobić, —- zw łaszcza najbiedniejszym kolegom . I jak prawie zaw sze wykrę­

cał się, gd y coś przeskrobał, tak n igdy się nie przyznał, gdy k o ­ muś coś dobrego uczynił, naw et g d y mu to udow odniono. Raz za znalezione pieniądze pokupił i p opodkład ał biednym k olegom z e ­ szyty; innym razem, za pieniądze otrzymane od ojca na zabaw ki — najbiedniejszem u zafundow ał potajem nie książkę do nauki; a jeszcze innym razem (tego n igdy nie m ógł sob ie darow ać), gd y przebrany za indjanina straszył m alców, usłyszał głośn y krzyk. Skoczył ku drodze i zobaczył, jak kilka psów , poszczutych przez d zieci, opadło ży- dziaka i już zaczęło kąsać. Jurek porwał jakiś kij i tak nim psiska obrobił, że ze skow ytem pouciekały. Przerażony, nerwowy żydek z w dzięcznści aż w rękę pocałow ał Jurka, k tórego, mimo przebra­

nia, zdaw ał się poznawać.

— Jurek 1

— N iepraw da!

— Poznaję po oczach!

— Pożyczyłem ich sob ie od Jurka! Albo to zresztą tylko Jurek ma takie oczy? Ja też takie mam, choćem Indjanin!

I nie pom ogły nazajutrz ani pochw ały, ani sow ita nagroda, jaką ojciec żydka przeznaczył dla obrońcy; Jurka co ś dław iło w gardle, serce jakoś dziw nie mu biło, p o c ił się, ale się nie przy­

znał, — a nawet szturchańcem poczęstow ał k o leg ę, który go „ p o ­ sądzał" o obronę:

— N ie rób plotek! burknął; broniłbym Ż yda?

A spyta m oże ktoś, jak się uczył? Co do te g o , — to ani go ganiono, ani chw alono, raczej dobrze się uczył, jakby przeczuwał, że bardzo mu się ta nauka przyda- już wnet, a jeden z na­

uczycieli odkrył w nim w ielkie zdolności do mechaniki. O dkrycie to jednak na nic — chw ilow o — się zdało, bo jak zauw ażył dy­

rektor, Jurek nie może ani do szkół pójść, ani do w arsztatów ...

D la czeg o ? Bo w rodzinie Jurka coś się p su ję ... Tak było istotnie.

O jciec obrabiał buty, nie bacząc, że żona ma się ku in­

nemu... G dy mu na to zwrócono uw agę, uniósł się strasznym gniew em i postanow ił gacha i ,żo n ą porządnie przetrzepać! D la dodania sob ie od w agi upił się, ale też w łubem zamroczeniu alko- holicznem przyszły mu inne myśli; jakoś się rozczulił nad swym losem , potem obojgu darow ał sw ą krzywdę, obiecując usunąć się im z oczu. Jak? Chyba kiwnąć! I kiwnął — narazie nie śm ier­

telnie, bo tylko pod ław ę...

O d tąd zm ienił się bardzo; dow cip i język mu się stępił, Jurka nie strofow ał, a kochał jeszcze bardziej, — i p ił prawie codzień.

N ie d łu g o to jednak trwało, bo po kilku m iesiącach w padł w dziw ną chorobę, której lekarz nie m ógł rozpoznać, a sam chory smutno się uśm iechając, postaw ił sob ie diagnozę:

— D oktorciu, ta chorota nazywa się: wnet kiwnę!

Było to bardzo podobne do prawdy, że wnet umrze, bo je g o p o ło w ica tylko udawała, że go pielęgnuje, a w gruncie rze­

czy tylko czekała, kiedy zamknie oczy.

A Juruś? N ie brał serjo choroby ojca, choć go bardzo ko­

chał, a nie pilnow any uganiał po św iecie.

Raz p osłyszał na drodze huk m otocykla. Czy może być w iększa atrakcja dla takiego urwisa, zw łaszcza, g d y m otocykl stan ie? A to w łaśnie się zdarzyło, bo motor stanął: coś było nie w porządku. Jurek już b ył przy nim. Zmartwiony m otocykli­

sta zaczął coś m ajstrować koło pękniętej opony, tłum acząc jadą­

cem u z nim księdzu, że b yłob y w szystko wnet naprawione, gdyby aiie to, że niem a czem dziury załatać, — a i w m otorze coś nie tego...

— Mój tato szew c, ma dużo różnych gum, i ja teżl rzekł Jurek.

— Dawaj! zapłacą! — krzyknął uradowany m otocyklista. — A m acie m oże jakie śrubki, druty?

— Mam pełne pudło!

— Złotyś, kiciu! dawaj wszystko!

— Ju!

W net motor naprawiono; Jurkowa jakaś śrubka śliczn ie się przydała, z czego był niezm iernie rad, a w zbiorze gum znalazła się też odpow iednia do naprawienia pękniętej opony. Jurek tak dzieln ie i um iejętnie pom agał, że obaj podróżni byli zachw yceni;

ale nie wytrzymał, by im nie zrobić figla. W czasie majstrowania niespostrzeżenie odpiął kabel od św iecy i przywiązał go do niej nieznacznie sznurkiem. O czy w iście motor ani prychnął mimo w ysiłków kierow cy. P odziw podróżnych d oszed ł do zenitu, g d y wnet fig la odkryli.

— A to dobiero majsterl N aw et tak iego psikusa potrafił U czy ć tak iego, uczyć! C hciałbyś?

— P ew n ie, że nie chciałbym być takim „bebłokiem " (niedo- łęg ą ). A le tata chory, ac mama... nie m oże tak się starać o mnie...

— To ty się sam staraj! No! badź zdrów! D ziękujem y c i ? 1 obdarzyw szy g o , pojechali.

A Jurek poszed ł do ojca op ow ied zieć wszystko; lecz chory nie bardzo słuchał, co mu „drań" opow iadał, tylko jakoś dziw nie nań popatrzył i zagadnął:

— Juruś!

— Oho! coś b ęd zie n ow ego, bo ojciec dawno tak m nie nie w o­

ła ł •— m yślał Jurek.

— Juruś! w net będ ziesz sierotą!...

„D rań“ zrazu nie pojął znaczenia tych słów ; za w ielk ie b yło. Stał chw ilę bez ruchu, wpatrzony w ojca i nagle runął na kolana przy łóżku um ierającego z rozdzierającym płaczem .

— Tak — m ów ił o jciec — wnet kiwnę. A b ęd ziesz mię dobrze wspom inał, bo ten przyszły ojczym, to ci b ęd zie daw ał takie przezw iska, że to, com ci mówił: ,,draniu" to b ęd zie przy nich w yglądało jakbym ci m ów ił „w ielm ożny panie"! — Próbo- b ow ał żartować. — A le mi przebacz w szystko, com ci dokuczył 1

— Tatku!! co mówisz! — łk ał Jurek.

— M asz tu, aniołku, pulares z pieniądzmi; trochę' zaoszczędzi- łem . Spraw mi z teg o pogrzeb jaknajskrom niejszy, żeby ci

jak'naj-w ięcej zostało. A matce nie daj nic! N iby to przykazanie każe ci ją kochać, — tak! módl się za nią, ale pieniędzy pilnuj, bo ci weźm ie i „przeputa"! Schowaj dobrze, bo przy ich p o ­ mocy może znajdziesz gd zieś zajęcie, opiekę — sieroto!

W net potem na rękach Jurka skonał; ch łop iec tyle łe z w y­

la ł za ojcem , iż zdaw ało się, że oczy w ypłacze. Potem z pom ocą stryja zajął się pogrzebem , przez co zdradził się, że ma pieniądze.

Po pogrzebie matka zabrała mu je mimo jego przezorności, pra­

w ie w szystkie. Z dołał uratować tylko piękny ojcow ski pugilares z jakiem iś piętnastom a złotymi.

Po pogrzebie ojca, otarłszy łzy, zaczął m yśleć o sw ej przy­

szłości d ość pow ażnie, bo przeczuwał, że jest matce zawadą.

A le gd zie się p o d zieje? M ożeby odszukać tych pbdróżnych-m oto- cyk listów ? Bo oni pew nie byli z jak iegoś zakładu, — a m oże z te g o dla sierót (na te dom ysły naprow adził go strzęp pod słu ­ chanej rozmowy w czasie naprawiania m otocykla) z M iejsca?

Ech, jeszcze nie, — trzeba użyć swobody!

I używ ał jej, ale ź pieniędzy w ydał już trzy złote. O b liczył, że tak niedługo potrwa sw oboda; w praw dzie „lepszy w w olności kąsek ladajaki, niźli w n iew oli przysmaki", ale to m ów ił bajkowy wilk, co to mu w olno rabow ać, — a ja ? N iby r, — rabuś, — to przecież nie chciałbym nim być. A pieniądze idą i już trzy złote...

Przypom niał sob ie znane przysłow ie, które po swojem u

zmody-K ale n d a rz zmody-K ró lo w ej zmody-K orony P o lsk iej.

fikował: miej złota b eczk ę i próżnuj m ospanie, — i złoto uleci a... beczka zostanie... w tym wypadku piękny pugilares, za który m ógłby dostać p ięć złotych; a i te wnet pójdą, a w tedy nie b ę­

dzie i „beczki".

A le o! Ktnhv tam m yślał, co potem będzie!

bo dostał się w złe towarzy­

stw o, co w iadom o przecież, że „dobry przykład dokona cudu", z ł o ' — dw óch... G dy m atce zw rócono uw agę, że Jurek zaczyna b yć najgorszym , zaopiekow ała się nim niespodzianie na swój sposób.

— Jurek, jutro pojedziem y do M iejsca!

— P o c o ?

— Jesteś na szczęście sierotą, tam zostaniesz!

— M ożeby tam wprzód napisać? — w ym yślał zw łokę.

— Już mi odpisali, że niema m iejsca dla cieb ie, bo zakład przepełniony!

— N o, — to nie przyjmą mnie!

— Przyjmą, tylko muszę im cieb ie pokazać i to i ow o w y­

tłumaczyć!

Z ciężkiem sercem żegn ał nazajutrz rodzinne m iasteczko.

Żal mu było w szystkiego; ale trudno, — w ziął do k ieszeni piękny pugilares z jedenastom a już tylko złotym i — i p ojech ali. W net stanęli przed kancelarją dyrektora zakładu. Jurek na kory­

tarzu poznał księdza, który sw ego czasu jechał na m otocyklu i pięknie się z nim przywitał.

— Jurek, a ty tu poco? — zagadnął ksiądz.

— O n już sierota, chciałabym go dać do W a s — odparła matka.

— Podobno niema m iejsca — rzekł ksiądz; ale próbujcie u dyrektora szczęścia, a gd yb y wam nie szło, to ja wam pom ogę, bo Jurka znam, — dobry ch łop iec i zdolny, tylko, zdaje się, tro­

chę urwis!

A le u dyrektora w cale nie szło; nie pom agało naw et w sta­

w iennictw o księdza, że usunie się tam jakieś szafki i um ywalnie z sypialni chłopców , że się zrobi m iejsce na łóżko dla Jurka, że Jurek zdolny mechanik, że... że..., dyrektor na w szystko chw iał

g ło w ą i mruczał:

■—- K siądz w ie, że na strychach i po w szystkich wolnych kątach są „sypialnie”! Zakład za szczupły; m ożnaby rozszerzyć, rozbudować, ale skąd w ziąć pieniędzy? N a rozbudow ę najw ięcej daje biedota, korzystająca z zakładów , — a b ogatsi mało co, prawie nic... dodał z odcieniem goryczy, bo nie znają b ied y i nie potrzebują tych zakładów. D ać mało — w styd, dać hojnie — szkoda, w ięc prawie nic nie dają! A potem dziwią, się że tyle a tyle złoczyńców siedzi po kryminałach; a w ielu —- w ielu m ię­

dzy nimi — to zaniedbane sieroty!

Jurek słuchał teg o z otwartemi ustami i doskonale zdaw ał się rozum ieć, raczej czuł, że dyrektor m ówi gorzką prawdę. C ieszył się, że przyw iózł ze sobą trochę pieniędzy, ale jakże ich mało! A ma­

tka coś tam niby obiecała dać, ale zaledw ie część z te g o , co zosta­

w ił ojciec; resztę pew nie chow ała na powtórne w esele. Cóż? Ju­

rek matki nie zdradzi, że mu zabrała pieniądze.

A le w szelk ie obietnice i wym owa matki i prośby Jurka na nic się zdały. Dyrektor grzecznie, ale stanow czo oznajmił:

— N ie m ogę ch łop ca przyjąć! G dzie go um ieszczę i co mu dam jeść?

7 *

czem do ręki kilkadziesiąt złotych i zostaw iw szy go u księdza, niby to udała się za sprawunkami, — w rzeczyw istości zaś odjechała do domu...

Dyrektor dow iedziaw szy się, że ma o jedną g ęb ę w zakła­

dzie w ięcej (boć przecież chłopca, od k tórego matka u ciekła, nie w ypędzi, przyjąć musi), gn iew ał się, ponoć naw et tupał, ale już myślał, gd zie go um ieści. A ksiądz próbow ał żartem uspo­

k oić dyrektora:

D yrektorciu, — serce trzeba m ieć znacznie w iększe, niż nasze

D yrektorciu, — serce trzeba m ieć znacznie w iększe, niż nasze

Powiązane dokumenty