• Nie Znaleziono Wyników

Dorastanie następowało niepostrzeżenie – w natłoku wrażeń i przeżyć związanych głównie z zabawą, wyprawą, przygodą. Nauka była czymś „do-datkowym” – zresztą niezbyt uciążliwym. Głównym zadaniem nauczycielek – jak już wspomniałem – było uczenie nas języka niemieckiego i chyba z te-go względu mówiło się, że są to „bony”. Oprócz pani Olgi, pamiętam jeszcze panią Elzę – też niemieckiego pochodzenia. Wszelkie wątpliwości, czy warto uczyć nas niemieckiego – Ojciec ucinał stwierdzeniem, że „trzeba znać język swego największego wroga”. Program pierwszych klas szkoły podstawowej był więc przerabiany jakby „na doczepkę” – a i nauka niemieckiego polegała głównie na konwersacji, co nie było większym obciążeniem.

Nauka w tak małym stopniu absorbowała moją uwagę, że doprawdy nie pamiętam kiedy nauczyłem się czytać i kiedy opanowałem tabliczkę mnoże-nia. Wydaje mi się, że czytać umiałem „od zawsze”, bo już najdawniejsze wspomnienia wiążą się z – towarzyszącymi naszemu dzieciństwu – grubymi tomami „Przyjaciela Dzieci”. To było czasopismo dużego formatu – chyba tygodnik lub dwutygodnik – wydawany przed pierwszą wojną światową w zaborze rosyjskim. Było oprawione w opasłych „rocznikach” i było w nim mnóstwo ciekawych rzeczy: zagadek, rebusów, krzyżówek… wierszyków i ilustrowanych opowieści. Ale najciekawsze w nim były książki drukowane w odcinkach. Świetna była historia pt. „W grotach Ojcowa”, w której mały wiejski chłopak wpada przez skalną szczelinę do podziemnej groty i tym sposobem przenosi się w czasy Władysława Łokietka. Zostaje wciągnięty w wir historycznych wydarzeń, broni króla, dostaje się do Krakowa… itd.

Podobnie – z zapartym tchem czytało się „Pierścień Cezara”, przeżywało losy gallijskiego Wercyngetoryksa… jego niezłomność i waleczność.

Szkolne „przedbiegi”

Pierwszym sygnałem zbliżającego się końca dobrych czasów wczesnego dzieciństwa, była decyzja Rodziców o posłaniu nas do Gimnazjum Macierzy Szkolnej w Grodnie. Ja miałem niecałe osiem lat, a Sławek nieco ponad dzie-więć. Ponieważ brakowało nam świadectw szkoły podstawowej – mieliśmy wiosną 1932 roku zdać egzamin obowiązujący eksternistów. Z tego egzami-nu pamiętam tylko tyle, że „oblałem” geografię. Nie umiałem odpowiedzieć na pytanie: jakie są rodzaje delt rzecznych. Tak więc – ku naszemu zadowo-leniu – do gimnazjum nie wyjechaliśmy i dzieciństwo spędzane w Lacku przedłużyło się o następny rok.

W tym czasie – Tadzik przeżywał perypetie w gimnazjum Jezuitów w Wilnie. Ksiądz Czudek – wychowawca siódmej klasy, do której uczęszczał – już w półroczu powiedział Mamie, że jej pierworodny jest „bardzo słaby”

i że „będzie musiał powtarzać rok”. Tadzik twierdził, że ksiądz Czudek

„uwziął się na niego”, za jakąś „bitwę z kolegami” (poszło o przezwisko kaj-zerka) i że nie chce powtarzać roku. Mama uniesiona ambicją zabrała go od Jezuitów i przeniosła do gimnazjum Salezjanów w Różanym Stoku (połu-dniowa Suwalszczyzna), gdzie siódmej klasy nie powtarzał, a w następnym, 1933 roku bardzo dobrze zdał maturę. Wybór gimnazjum Salezjanów miał prawdopodobnie związek z tym, że Różany Stok był oddalony od Małej Bo-bry zaledwie o około 10 km, i że tym sposobem Siwy Wujek „mógł mieć na niego oko”.

Po naszym nieudanym „podejściu” do nauki szkolnej w Grodnie – cały rok uczyliśmy się w domu – w tym okresie z większym „naciskiem” na program szkolny niż na język niemiecki. W jesieni 1933 roku, bez trudu do-staliśmy się do trzeciej klasy gimnazjum (starego typu) w Różanym Stoku – tego samego, które ukończył Tadzik. Zaczęły się prawdziwe szkolne obowiązki i życie w internacie prowadzonym przez zakon Salezjanów.

Z opowiadań Tadzika wiedzieliśmy z grubsza jak wygląda życie w internacie – jednak wszystko co zastaliśmy na miejscu było inne i zaskakujące.

Gdy dziś próbuję odtworzyć w pamięci tamten czas i ocenić naszą zdol-ność do funkcjonowania w całkiem nowych warunkach – nabieram przeko-nania, że ten życiowy egzamin zdaliśmy całkiem nieźle. Zaradność i raczej ograniczone oczekiwania na zewnętrzną pomoc – „ćwiczone” od najmłod-szych lat – bardzo się przydały! Już po paru tygodniach czuliśmy się w no-wym środowisku całkiem dobrze „zakorzenieni”. Nasz „tandem” nie uległ wyraźniejszemu rozluźnieniu. Byliśmy zgodni zarówno w kwestiach „po-działu pracy” – związanej z odrabianiem lekcji – jak i w solidarnym przeciw-stawianiu się wszelkim zaczepkom i agresji skierowanej przeciwko jednemu z nas. Cennym wzorem solidarności w przypadku konfliktu – byli dla nas bracia Tarasiewicze (bliźniaki), których bali się nawet chłopcy ze znacznie wyższych klas. Gdy dochodziło do „wojennego starcia” – bronili się i atako-wali od razu we dwóch, z ogromną zajadłością – i z reguły wygryatako-wali. Taka bojowa solidarność była dla nas czymś nowym, bo w Lacku nie pojawiały się okoliczności, w których byłaby potrzebna.

Nasza nauka w Różanym Stoku trwała tylko trzy miesiące. Na początku grudnia obydwaj – jak na komendę – zachorowaliśmy na odrę. Wystąpiły powikłania i w efekcie – przerwaliśmy naukę u Salezjanów. W pamięci utrwa-liły się jednak: ogólny rozkład zajęć i specyficzne doświadczenia, o których opowiem.

Charakterystyczne były przede wszystkim poranne zbiórki koło internatu – chyba jeszcze przed śniadaniem – i przejście dwójkami do Szkolnej

Kapli-cy na niezbyt długą modlitwę. Kaplica – zatłoczona młodzieżą ze wszystkich klas – była zawsze ładnie oświetlona i pełna dobrej muzyki organowej. Śpie-waliśmy wszyscy „Kiedy ranne wstają zorze”. Oprócz tej porannej modlitwy – wszystkich uczniów obowiązywała też modlitwa wieczorna, na którą masze-rowało się do kaplicy – znowu parami – po kolacji, prosto z internatowej sto-łówki. Ta modlitwa była bardziej nastrojowa, z udziałem chóru i „błogosła-wieństwem” celebrowanym uroczyście. W niedzielę był obowiązkowy, zbio-rowy udział w „sumie” – czasami nie w kaplicy szkolnej, a w ogromnej baro-kowej bazylice ze słynnym obrazem Matki Boskiej Różanostockiej. Chociaż w Lacku prawie w każdą niedzielę jeździliśmy z Rodzicami bryczką do kościoła (lub chodziliśmy pieszo) – wszystko to było dla mnie czymś całkiem nowym – przeżyciem nadspodziewanie poruszającym. Po paru tygodniach zostałem wciągnięty do „Kółka Ministrantów”. Dość szybko opanowałem łaciński tekst obowiązujący w owym czasie ministranta i przed

zachorowa-niem na odrę – parę razy, z wiel-kim przejęciem, służyłem do niedzielnej mszy. Był to niewąt-pliwie w moim życiu okres roz-budzonej religijności, której w tej skali nie doświadczyłem już ni-gdy później.

Jednak aspekt religijnego wychowania wcale nie był u Sa-lezjanów dominujący. Czas był wypełniony przede wszystkim lekcjami bardzo rygorystycznie prowadzonymi przez nauczycieli, w ogromnej większości świec-kich. Dobrze pamiętam profesora przyrody i geografii (profesorami nazywaliśmy wówczas wszyst-kich nauczycieli). Profesor Żelnio miał duże wąsy i mówił śpiewnie z wyraźnie kresowym akcentem. Umiał nas zainteresować otaczającą przydą i swoją tzw. pracownią, w której prowadził hodowlę najróżniejszych ro-ślin, owadów i małych zwierzątek. Jego lekcje geografii były pasjonującą wędrówką po Polsce i świecie. Pamiętam go także jako człowieka wyjątko-wej dobroci i uczynności, gdy w 1939 roku, po wyjątko-wejściu Sowietów na nasze Kresy – pomagał nam w ucieczce na zachód – ale do tych wspomnień wrócę później.

Po lekcjach, które trwały do godziny drugiej lub trzeciej oraz po obiedzie w internatowej stołówce – był czas wolny. Spędzaliśmy go na grze w piłkę

Różany Stok, bazylika z cudownym obrazem matki Boskiej Różanostockiej. Obok funkcjonował duży kompleks

gimnazjum O.O. Salezjanów

– głównie w siatkówkę – i na zwykłym „bąblowaniu” po ogromnym terenie zakonnego kompleksu Salezjanów. Cały teren był otoczony solidnym, wyso-kim murem. Był ładnie zadrzewiony. Liczne budynki zajmowane przez gim-nazjum i internat, przez księży i przez jakieś jeszcze inne organizacje – tonę-ły w zieleni. Było gdzie się bawić i „odprężać” po lekcyjnej dyscyplinie.

W tym czasie odbywały się też nielegalne wyprawy za mur – trzeba było przeczołgać się pod zamkniętą bramą – do sklepiku, w którym można było kupić niemal wszystko. Czemuś była wówczas „w modzie” chałwa różnych gatunków. Odbywały się zawody: kto szybciej zje ćwierć lub nawet pół kilo-gramowy „brusek” chałwy. Wygranie takich zawodów – oprócz nagrody (też w postaci chałwy) – dawało ogromną satysfakcję i często również ogromny rozstrój żołądka, ale czego się nie robiło „dla sportu”?

Od godziny 1700 do 1900 odbywało się obowiązkowe

„repetytorium” – tzn. odrabianie lekcji. Siedzieliśmy w ogromnej sali – z chyba pięciu szeregami dwumiejsco-wych ławek. Ksiądz, dwumiejsco-wychowawca tkwił nieruchomo na wysokiej „katedrze”, gdzieś daleko w przodzie. Obowią-zywała bezwzględna cisza – ale gdy „delikwent” już się uporał z zadanym materiałem – zaczynał się nudzić. Świet-nie pamiętam incydent, który był owocem takiej nudy.

Z ławki przede mną odwraca się kolega i przejmującym szeptem pyta: „Chcesz miodu?” Ja – tknięty przeczuciem, odpowiadam: „nie”! Ale kolega siedzący za mną słyszy to i nadaje szeptem „Ja chcę”. Pada zaproszenie: „To chodź”.

Kolega z tylnej ławki, żeby ukryć się przed wzrokiem wy-chowawcy osuwa się w przejście między ławkami,

podpeł-za na czworakach na wysokość mojej ławki i otwiera szeroko łakomą gębę.

Właściciel „miodu” wydobywa ze słoika dużą łopatkę i wkłada do tej gęby solidną porcję kasztanowego kleju. Efekt był piorunujący! Delikwent zerwał się, złapał dłonią za usta i zaczął biec do drzwi sali –

przesy-łając w stronę „katedry” rozpaczliwe znaki, że ma mdłości i biegnie do ubikacji!! Wychowawca na „katedrze” niczego się nie domyśla i kiwa głową. My, którzy znamy sytuację – z trudem powstrzymujemy się od śmiechu – ale tych było tylko paru. Dopiero po zakończeniu zajęć – gdy cała ucz-niowska brać znalazła się na korytarzu – zapanowała po-wszechna uciecha i głośne rechotanie. Rozpoczęło się też wyrównanie „rachunków” między właścicielem „miodu”

a obdarowanym.

Choć pomysłów „na wygłupy” nigdy nie brakowało – na ogół jednak zarówno lekcje, jak i „repetytorium”

– były czasem autentycznego wysiłku. Dopiero wówczas

Sławek – uczeń gimnazjum

Moja fotografia z czasów szkolnych

w Różanym Stoku dowiedziałem się jak wygląda prawdziwa nauka i szkoła.

Koniec tego wszystkiego nastąpił niespodziewanie. Któryś nauczyciel zau-ważył, że siedzę na lekcji jakiś nie bardzo przytomny. Podszedł i dotknął mego czoła. Od razu kazał iść do tzw. „izby chorych” i zmierzyć temperatu-rę. Okazało się, że gorączka sięgnęła czterdziestu stopni, z paru kreskami.

Sławek tego samego dnia też wylądował w „izbie chorych”. Stwierdzono ciężkie przypadki odry, która – w dalszej fazie – dała powikłania w pracy serca i płuc. Boże Narodzenie spędziliśmy w szpitalu. To były pierwsze świę-ta poza domem – bardzo smutne. Po powrocie do Lacka wciąż obydwaj mie-liśmy stan podgorączkowy. Lekarze zgodnie zalecili leczenie klimatyczne – ze wskazaniem Rabki, która była już w tym czasie modna jako uzdrowisko dziecięce. Pamiętam, że w domu były wówczas rozmowy o gromadzeniu go-tówki; potem nastąpiła sprzedaż stada indyków i innych zasobów Lacka…

i w marcu 1934 roku razem z Mamą znaleźliśmy się w Rabce.

Mówiąc prawdę – mimo stanu podgorączkowego i Sławek i ja – czuliś-my się dobrze. Wyjazdem byliśczuliś-my zachwyceni. To była pierwsza tak daleka wyprawa i pierwszy pobyt w górach. Pamiętałem swój wcześniejszy wyjazd pociągiem do Wilna – gdzie (jak wspominałem) profesor Czarnocki w Szpi-talu na Wilczej Łapie, połowicznie usunął mi zaropiałe migdałki. Jednak do-piero ten wyjazd – z krótkim pobytem w Warszawie – był prawdziwie wielką przygodą. Zamieszkaliśmy w pensjonacie państwa Mlekodajów, z dala od centrum Rabki. Tuż koło willi – pensjonatu płynął górski potok. Rabka tonęła w śniegu, ale potok nie był zamarznięty. W porównaniu ze Spuszanką – na jej niespiętrzonym odcinku – był znacznie większy i ciekawszy.

Czas w Rabce płynął miło. Pani Mlekodajowa była prawdziwą góralką – pensjonariuszy podejmowała bardzo gościnnie – zwłaszcza nas, dzieci.

Własnych dzieci miała chyba pięcioro. Najbardziej upamiętnił mi się malec, który miał nie więcej niż trzy może cztery lata. Wybiegał z domu tylko w ko-szulce wskakiwał w kalosze przymocowane do malutkich nart i bez kijków, energicznie „paradował” po podwórzu. My w tym czasie jeszcze nie mieliśmy nart, więc był to przedmiot ogromnego zainteresowania. Gdy w Rabce – na sąsiedniej górze „Grzebień” odbywał się w tym czasie ogólnopolski konkurs skoków narciarskich – namówiliśmy Mamę, żeby zrobiła nam wycieczkę na tę imprezę. Skoki – choć ich długość chyba nie przekraczała wówczas 40 metrów – zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Sensacyjność temu wydarzeniu nadał wypadek, który miał miejsce w czasie zawodów. Otóż jednemu z zawodników, na zeskoku, odpięła się narta i wpadając w tłum – w którym byliśmy również my – złamała komuś nogę. Jeżeli do tego dodam, że wycieczka odbyła się góralskimi saniami – a koń miał założone „janczary” (jak w Lacku) – trudno się dziwić, że wydarzenia te do dziś świetnie pamiętam.

Codzienne bytowanie w Rabce było dość monotonne. W znacznej mierze było wypełnione regularnymi posiłkami podawanymi przez zawsze

uprzejmą panią Mlekodajową. Gdy odwiedziłem Ją po czterdziestu latach (w połowie lat siedemdziesiątych) w jej willi w Rabce – była wciąż tą samą

„prawdziwą panią na pensjonacie” jak mówiła moja Mama. Tylko wówczas nie było już w pensjonacie „Mlekodajowego drobiazgu”, który – bodaj w komplecie – pokończył studia i był dobrze urządzony. Poza posiłkami – czas wypełniało leżakowanie i długie spacery… bo leczenie polegało głównie na „przebywaniu na świeżym powietrzu”. Trochę wolnego czasu, który pozostawał po tych podstawowych zajęciach spędzaliśmy na „podwór-kowych” zabawach z małymi Mlekodajami – na zapleczu pensjonatu.

Wieczorami było jeszcze trochę lektury (z nauki byliśmy zwolnieni) – a póź-niej długie spanie. Dwumiesięczna kuracja minęła nadspodziewanie szybko.

Stan podgorączkowy minął całkowicie! Wprawdzie jeszcze przez wiele lat, lekarze narzekali, że „na swój wiek” mam za małe serce, ale ogólnie byliśmy zdrowi. Także okres chorób dziecinnych – mieliśmy już za sobą.

Do domu wracaliśmy z radością. W perspektywie było sporo nauki, bo mieliśmy „nadrabiać” stracony czas. Tym się jednak żaden z nas nie przej-mował. Nauczycielką była bardzo miła i przystojna panna Sobieszczańska – ziemiańska córka spod Słonimia. Tadeusz, gdy wrócił na wakacje już jako student – chętnie z nią tańczył w salonie przy patefonowej muzyce – ze mną jako „operatorem”. Zbliżały się również nasze wakacje – niestety skrócone do połowy – ale i tak one były najważniejsze! Spędziliśmy je w nastroju, wciąż jeszcze trwających szczenięcych lat. Przeżycia związane z pobytem w Różanym Stoku i Rabce – przybladły. Wróciły dawne dobre czasy – wy-pełnione beztroską i wspaniałą rzeczywistością Lacka.

Gimnazjum i Szczuczynek

Historia Szczuczyna Nowogródzkiego – kiedyś Litewskiego – sięga prawdopodobnie XIV wieku. Tędy przechodziły trzy ważne szlaki komuni-kacyjne: trakt tatarski biegnący przez Nowogródek – Bielicę – Grodno, trakt królewski łączący Wilno z Krakowem przez Ejszynki, Raduń, Wasiliszki, Mosty, Wałkowysk, Lublin – oraz trakt Batorego (inaczej Napoleona), którym szły ich wojska przez Grodno, Lidę i Wilno na Smoleńsk. Pierwszy kościół w Szczuczynie został ufundowany przez wojewodę trockiego w 1436 roku. Na początku XVIII stulecia powstało tu kolegium zakonu pijarów, a Stanisław Bonifacy Jundziłł, wybitny botanik, założył przy nim pierwszy na Litwie ogród botaniczny (jeszcze przed wileńskim i wiedeńskim)122). Znaną świetną szkołę funkcjonującą przy klasztorze Pijarów kończyli póź-niejsi studenci uniwersytetu wileńskiego – filomaci: Onufry Pietraszkiewicz (urodzony w Szczuczynie) i Ignacy Domeyko122). Po powstaniach listopado-wym i styczniolistopado-wym – w wyniku carskich represji i skasowania klasztoru pijarów – Szczuczyn bardzo podupadł.

W czasach mego dzieciństwa Szczuczyn Nowogródzki był miasteczkiem powiatowym, liczącym blisko trzy tysiące mieszkańców.

W 1938 roku cały powiat liczył 104 tysiące mieszkańców, w tym 65% Polaków, 20%

Białorusinów, 14% Żydów i 1% innych naro-dowości13) – jednak miasteczko było bardzo żydowskie. Od 1922 roku funkcjonowało tu Państwowe Seminarium Nauczycielskie, które w latach 1926–1936 wypromowało 232 absol-wentów13). Ich wkład w porozbiorowy i powo-jenny rozwój oświaty oraz państwowej i samorządowej administracji zarówno w powiecie szczuczyńskim, jak i w powiatach sąsiednich – był ogromny. Z tej kadry wywo-dziło się też wielu żołnierzy i dowódców Armii Krajowej w okresie ostatniej wojny i niemieckiej okupacji tamtych ziem – co będę jeszcze omawiał z większymi szczegółami.

W roku 1933, w związku z przeprowadzoną wówczas refor-mą szkolnictwa powszechnego i średniego – zostało uru-chomione czteroklasowe gimnazjum nowego typu (koedu-kacyjne). Seminarium Nauczycielskie funkcjonowało rów-nocześnie, ale kończyło działalność w roku szkolnym 1935/1936. W Liceum Pedagogicznym – będącym konty-nuatorem tradycji likwidowanego Seminarium – miało roz-począć się nauczanie w 1939 roku, jednak wojna przerwała realizację tego planu. Dyrektorem gimnazjum i funkcjonu-jącego jeszcze seminarium był Kazimierz Omiljanowicz – pedagog wymagający, ale lubiany przez uczniów i szano-wany przez rodziców. Kadra nauczycielska gimnazjum

częściowo wywodziła się z seminarium, ale w znacznej części była nowa i przeważnie młoda.

Gdy od 1 września 1934 roku – Sławek i ja – zaczęliśmy uczęszczać do pierwszej klasy Państwowego Gimnazjum Ogólnokształcącego w Szczuczynie – mieliśmy przed sobą pierwszy – niezbyt liczny – rocznik nowo urucho-mionego gimnazjum. Nasza klasa liczyła czter-dziestu uczniów, zajmowaliśmy więc najwięk-szą salę – ze sceną, na której były wystawiane szkolne przedstawienia. Poszczególne klasy były związane na stałe ze swymi salami zajęć – z tym, że niektóre lekcje odbywały się

Wjazd do Szczuczyna od szosy Grodno – Lida.

Kościół św. Teresy i kompleks zakonu pijarów

Kazimierz Omiljanowicz – dyrektor naszego gimnazjum

w Szczuczynie

Budynek Państwowego Gimnazjum w Szczu-czynie Nowogródzkim – nasza „buda”

w 1938 roku

w „pracowniach”, na przykład fizyki. Przy gimnazjum funkcjonował nie-wielki internat, ale niemal wszyscy uczniowie mieszkali albo w swoich domach i dochodzili lub dojeżdżali na zajęcia, albo zajmowali tzw. stancje (wynajęte pokoje) w miasteczku.

Organizacja życia szkolnego była więc zupełnie inna niż w Różanym Stoku, gdzie internat zapewniał całodobowy kontakt z kolegami. Tu spotyka-liśmy się z koleżankami i kolegami głównie na lekcjach i – rzadziej – na ob-owiązkowych zajęciach pozalekcyjnych, na przykład na próbach szkolnego teatru lub szkoleniach przysposobienia wojskowego (PW), obowiązującego od trzeciej klasy. Bywały jeszcze prywatne spotkania koleżeńskie, organizo-wane po lekcjach, w celach „sportowych”

(siat-kówka była najpopularniejsza) lub towarzy-skich. Te ostatnie pojawiły się jednak dopiero, gdy byliśmy w czwartej klasie i dotyczyły głównie Sławka, który w tym czasie zaczął już interesować się bardziej koleżankami niż kole-gami. Popularnym miejscem uczniowskich wagarów i randek był piękny park na zapleczu pałacu książąt Drucko-Lubeckich.

My zostaliśmy przez Rodziców ulokowani w Szczuczynku – u cioci Niusi – więc z życiem szkolnym byliśmy powiązani dojazdami. Tak

jak większość kolegów – na lekcjach pojawialiśmy się regularnie, natomiast w życiu pozalekcyjnym uczestniczyliśmy „od przypadku do przypadku” albo pozostając od razu po zajęciach, albo wracając do Szczuczynka na obiad i do-jeżdżając powtórnie. Do naszej

dyspo-zycji mieliśmy przydzieloną parokonną bryczkę i poczciwego, flegmatycznego Staśka, który uważał, że on też, razem z nami „chodzi do gimnazji”. Gdy byliśmy na zajęciach, czekał na nas w podwórzu domu, w którym – przy szczuczyńskim rynku – miał swój sklep pan Bronisław Sikorki, kombatant Ojca z czasów wojny z bolszewikami. Prze-ważnie jeździliśmy drogą „na skróty”

– koło sadzawek, przez olszynę i łąkę

należącą do Szczuczynka. Dalej przejeżdżało się „w bród” rzeczkę Turję, mijało folwark o tej samej nazwie należący do Fedorowiczów i koło Nadle-śnictwa osiągało się miasteczko. Dojazd do gimnazjum nie trwał dłużej niż 20–30 minut.

Pałac Drucko-Lubeckich w Szczuczynie Nowogródzkim (pocztówka z 1935 r.)

Rynek miasteczka Szczuczyn (pocztówka z 1935 r.).

Charakterystyczne tzw. „sukiennice”, w których mieściły się żydowskie sklepiki („kramy”)

Gdy zamieszkaliśmy w szlach-ty, która – w wyniku carskich, popowstaniowych wywłaszczeń, a kobiety – przeważnie samotne – stawały się gospodyniami lub raczej

„przyjaciółkami” w tych domach, które miały więcej szczęścia i nie uległy degradacji.

Dom w Szczuczynku, w którym wcześniej dorastał mój Ojciec, stryj Wiktor i najmłodsza z rodzeństwa – ciocia Niusia (Anna) – a teraz stał się naszym „domem lat szkolnych” – był podobny do lackowskiego. Wprawdzie od frontu była kryta we-randa, ale ganek wsparty na czterech kolumnach był od strony ogrodu (jak w Karalowszczyźnie). Układ pokoi był podobny jak w Lacku – z tym jednak, że cały dom był nieco mniejszy i znacznie starszy.

W czasie wymiany „podwalin” – przeprowadzonej przez Ojca w roku 1930 – został znaleziony

W czasie wymiany „podwalin” – przeprowadzonej przez Ojca w roku 1930 – został znaleziony

Powiązane dokumenty