• Nie Znaleziono Wyników

MARCIN KULA

W dokumencie My, naród i parę komentarzy (Stron 77-102)

Akademia Teatralna im.

Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie

Długie trwanie i szybkie zmiany. Esej historyczno-socjologiczny pisany w

czasach zarazy

Choć nie jestem historykiem medycyny, jestem historykiem i żyję wśród zarazy.

Prowadząc obserwację uczestniczącą, myślę jak historyk. Mam pełną świadomość, że inni koledzy byli lepiej przygotowani zawodowo do myślenia o społecznym wymiarze chorób (Karpiński 2000; Mieszkowski 2020; Piskorski, 12 VI 2020;

Węcowski, 28–29 III 2020). Chcę jednak podzielić się paroma myślami. Wszystko wskazuje na to, że z koronawirusem musimy się zakolegować – przynajmniej na jakiś czas. Zwrócę zatem uwagę, co mnie, historyka, zainteresowało w

otaczającej rzeczywistości.

Obserwowane dyskusje wokół statystyki obecnych zachorowań prowadzą mnie do myśli, jak trudne są badania nad historią chorób. W ich dawnych opisach trudno je rozpoznać, ludzie często ukrywali początki epidemii, przez wieki z natury rzeczy nie zgłaszali się do żadnego lekarza, a jeśli taki

funkcjonował, to przecież nie prowadził statystyk. Nawet obecnie statystyki bywają bez sensu, zwłaszcza w biednych krajach, nie mówiąc o tym, że

istniejące akurat w nich statystyki uwzględniają jedynie wypadki o silnych objawach. Prawda, że dziś historycy medycyny dysponują metodami nieznanymi naszym poprzednikom – jak biochemiczne badanie mumii czy badanie DNA bakterii w szczątkach ludzkich znajdowanych podczas wykopalisk (podobno najlepiej zachowują się w zębach!). Bakterie hiszpanki zbadano dzięki odkopaniu ciał jej ofiar pod koniec XX w. z wiecznej zmarzliny na dalekiej Alasce. Wysoko w Andach i w topniejącym lodowcu alpejskim też znajdowano zwłoki dawno zmarłych tam ludzi, które następnie poddano badaniom.

Jako historyka interesuje mnie pytanie, co ludzie uznawali w swoich czasach za chorobę. Studia nad historią szaleństwa dobitnie pokazały, jak zmienne były opinie na ten temat. Prawda, psychiatrzy przyjmują pewne definicje.

Nawet jednak w ich wypadku sprawa nie jest oczywista. Nadużywanie psychiatrii do celów politycznych w komunizmie oraz do zapewniania „jakości rasy” w

hitlerowskich Niemczech było zbrodnią, ale jeśli zastanawiamy się nad definiowaniem choroby psychicznej w dziejach, to trzeba uwzględnić również takie casusy. Przecież to jacyś psychiatrzy podpisywali orzeczenia o chorobie – najpewniej z przekonaniem. Czy Hitler bądź, dajmy na to, Eichmann, byli szaleńcami? Gdyby pierwszy nie popełnił samobójstwa, zostałby skazany przez każdy sąd – czyli byłby uznany za zdrowego psychicznie. Drugi według Hannah Arendt był najzwyklejszym, pilnym urzędnikiem. Został skazany przez sąd, a zatem uznano go za w pełni poczytalnego. Czy jednak można być poczytalnym, jeśli popełnia się takie zbrodnie? O Stalina i jego ludzi też można tak zapytać. O masy ludzi uczestniczących w tych zbrodniach również. W wypadkach mniej drastycznych sprawa także nie jest oczywista. Choćby z potocznego doświadczenia wiadomo, że genialność nieraz nie jest daleka od dziwactwa.

Można wskazać dużą liczbę wielkich nazwisk osób żyjących dawniej i dziś, które reprezentowały jedno i drugie. Niedawno zmarły wybitny genetyk

francuski Piotr Słonimski wyraził się znacząco: „Czy koniecznie trzeba być wariatem, żeby dokonać odkrycia naukowego? Niekoniecznie, ale to pomaga!”

(Mózgu nie sklonujemy, 23 XII 2000).

W odniesieniu do dawniejszych dziejów byłoby warto zapytać o zbiorowe szaleństwa, takie jak „taniec św. Wita” w wiekach XIV–XVII, gdy ludzie potrafili zbiorowo tańczyć do omdlenia. Czy jak tulipomania w latach trzydziestych XVII w. w Holandii, kiedy ceny cebulek oryginalnych odmian

osiągały niebotyczne poziomy, a przegrani popełniali samobójstwa. Zbigniew Herbert pisał o tym epizodzie: „Dewiacje określane nazwą manii posiadają pewną wspólną cechę. Osobnicy dotknięci tą przypadłością mają tendencję do stworzenia urojonych autonomicznych światów, rządzonych własnymi prawami. W naszym przypadku była to jakby gigantyczna loteria kwiatowa i wszyscy grający oczekiwali głównej wygranej. Gra nie toczyła się jednak na wynajętej w tym celu wyspie, lecz w kraju, gdzie kardynalnymi cnotami były: rozwaga,

umiarkowanie i wypłacalność. System oparty na mieszczańskiej kalkulacji nie mógł współżyć z systemem finansowych fantasmagorii. Kolizja świata pragnień z potoczną realnością była nieunikniona i, jak zwykle w takich przypadkach, bolesna”(Herbert 1993, s. 58).

W odniesieniu do dawniejszych i nieraz niestety współczesnych czasów można zapytać o pozostawanie w ramach norm psychicznych różnych ludzi zadających tortury czy śmierć na mękach. Dla historyka ciekawa (w tym wypadku smętnie ciekawa) jest widoczna ewolucja norm zjawisk uznawanych za normalne. Przecież kiedyś zarówno tortury, jak śmierć na mękach były czymś „normalnym”. Dziś, gdy czytamy o takich rzeczach, gdy czytamy o zachowaniach hitlerowców w sytuacjach wojennych i obozowych, gdy czytamy o niemieckich i japońskich lekarzach przeprowadzających eksperymenty na więźniach, zadajemy sobie

pytanie czy byli normalni. Najtrudniejszym intelektualnie problemem jest to, że w zwykłym życiu jednak byli. Ba, czasami mieli nawet problemy. Hitlerowcy wymyślili przemysłowy sposób zabijania, gdyż ich ludzie miewali jednak

trudności z poprzednimi, „rzemieślniczymi” sposobami. Frantz Fanon, lekarz psychiatra praktykujący w ogarniętym wojną wyzwoleńczą Algierze, a

jednocześnie uczestnik algierskiej konspiracji, opowiada, jak to kiedyś

zgłosił się do niego francuski policjant z prośbą o środki nasenne; po nocach śnili mu się ludzie, których za dnia sam torturował (zostawmy na boku dylemat Fanona, czy miał mu przypisać lekarstwo – by spokojniej torturował ofiary?).

Innym przykładem zmienności podejścia do definicji choroby jest kwestia alkoholizmu i narkomanii. Dziś nieraz mówi się w takich wypadkach o

chorobach. Próbuje się jedno i drugie leczyć. Nie jesteśmy wszelako w tym konsekwentni. Spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu lub narkotyków ani trochę nie łagodzi wyroku – czego można by oczekiwać w niektórych sytuacjach przy zdiagnozowaniu choroby. Co jednak dla nas interesujące, narkotyki wcale nie zawsze były uważane za zjawisko negatywne, prowadzące do sui generis choroby. Bywały wręcz modne, nieraz traktowano je jako lekarstwo. Podczas I wojny światowej kokainę podawano milionom rannych (Mieszkowski 2020, s.

98–99). Nie wiem, czy w wielu wypadkach im pomogła, ale w nałóg wprowadzała z pewnością.

Homoseksualizm bywał traktowany jako zjawisko sytuujące się pomiędzy chorobą a przestępstwem. Hitlerowcy zamykali homoseksualistów do obozów

koncentracyjnych. Potem najdłużej z ofiar obozowego świata czekali na oddanie sprawiedliwości. Prześladowano homoseksualistów również w wielu krajach

demokratycznych. Z kolei Światowa Organizacja Zdrowia skreśliła

homoseksualizm z listy chorób dopiero w 1991 r. W Polsce ciągle pojawia się wątek, że ludzi o takiej orientacji trzeba leczyć. Mało tego. W kontekście homoseksualizmu padło już słowo „zaraza”. Arcybiskup Marek Jędraszewski w bazylice Mariackiej (!) w 75. rocznicę Powstania Warszawskiego (!) mówił:

„Czerwona zaraza już po naszej ziemi całe szczęście nie chodzi, co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, serca i umysły. Nie marksistowska, bolszewicka, ale zrodzona z tego samego ducha,

neomarksistowska. Nie czerwona, ale tęczowa” (Klauziński, Chrzczonowicz, 2 VIII 2019). Niedługo po tym kazaniu jeden z księży ze Szczecina rzucił pomysł

„odkażenia” (tak powiedział) ulic, którymi przechodziła Parada Równości.

Ksiądz wycofał się potem ze swoich słów i przeprosił, a zatem pomińmy jego nazwisko. Zwolennicy tezy o „zarazie” demonstracyjnie myli ulice wodą i szczotkami. O tym, jak fatalne skojarzenia z minioną historią rodzą takie sformułowania, nie warto już mówić.

W praktyce codziennej pojawiały się dyskusje, czy niepłodność jest chorobą.

Rozgrywały się one niekoniecznie na płaszczyźnie medycznej. Taki problem ma przecież przełożenie na kwestię finansowania ewentualnego zapłodnienia

pozaustrojowego. Dawniej depresja, dyslekcja, autyzm, ADHD… nie były uznawane za zjawiska zasługujące na leczenie. W wojsku nie mówiono o stresie

pourazowym itp.

W sumie: były w dziejach i są sytuacje, w których uznanie zjawiska za chorobę jest oczywiste. Były i są jednak też takie, które wzbudzają dyskusje, a ich zdefiniowanie zmieniało się historycznie.

* * *

Użyteczne dla historyków byłoby zestawienie kalendarium występowania chorób, w tym epidemii. O ile pierwsze jest w ogóle niemożliwe, o tyle drugie jest bardzo trudne. Epidemie, a przynajmniej ich obawy „po prostu” towarzyszyły ludzkości w dziejach (Márquez 1994). Nieprzypadkowo przynajmniej jeszcze niedawno na krzyżach stawianych w Polsce u początku wsi wśród próśb do Boga pisano, by uchował od „moru” („morowego powietrza”, które to określenie podobno pojawiło się w czasie dżumy z XIV w.) (Jankowiak, 15–21 IV 2020).

Ostatnie dziesięciolecia w Europie były z tego punktu widzenia litościwe.

Przerażające wszystkich swego czasu choroby – dżuma, ospa prawdziwa, trąd, tyfus, cholera – przestały tu straszyć. Zapewne dlatego epidemia

koronawirusa, którą obecnie (jesień 2020) przeżywamy, zrobiła na nas takie wrażenie. Na dodatek istnieje telewizja itd., zobaczyliśmy więc trumny licznie wiezione na cmentarze we Włoszech. Nikt nie oczekiwał tu epidemii, jak nie oczekuje się w Warszawie wybuchu wulkanu. W końcu w Polsce poprzednia epidemia wystąpiła w 1963 r. Była to epidemia ospy prawdziwej, szczęśliwie ograniczona do jednego miasta (Wrocław) i stosunkowo szybko opanowana. Można jeszcze mówić o AIDS jako o epidemii (pierwszy zarejestrowany w Polsce

nosiciel – rok 1985, pierwszy chory 1986, pierwsza śmierć 1987). Jak każda nowa, nieznana wpierw choroba, ta też napawała niepokojem. W wielu krajach pojawiły się obawy, że można się nią zarazić przez kontakt wszelki, nie tylko seksualny. Ze względu na drogę przenoszenia ta choroba jednak mniej

powszechnie straszyła, no i została raczej opanowana. Tymczasem w wypadku koronawirusa okazało się, że w Europie nie żyjemy w innym świecie niż świat biedny. Przyroda przypomniała nam także, iż w dzisiejszych warunkach

komunikacyjnych nie jesteśmy tak daleko jak kiedyś od przeludnionych

metropolii trzecioświatowych, a tam powstają coraz większe slumsy z ludności napływowej. Zresztą czy to tam, czy blisko nas liczne miasta są potencjalnie niebezpieczne przez wielkość skupisk ludzkich.

Największe szanse znalezienia się w takim spisie miałyby epidemie, które ludzie szczególnie zapamiętali – albo ze względu na wielkość nieszczęścia, albo drugorzędnye okoliczności. Wielu z nas wie o epidemii (niejasne czego), która wybuchła podczas wojny peloponeskiej – bowiem historia Sparty i Aten jest szeroko znana, a o wojnie, w tym o epidemii, pisał Tukidydes. Na dodatek jej ofiarą padł Perykles. Pamiętamy o „czarnej śmierci” z XIV w. z uwagi na jej rozmiary i konsekwencje, o których niżej. Pamiętamy o dżumie w Londynie w 1665 r., ponieważ opisał ją Daniel Defoe. O hiszpance przypomniał nam

koronawirus – gdyż pamięć o niej została zagłuszona przez wspomnienie I wojny światowej. Epidemie nieraz towarzyszą wojnom – ale pamięta się wojnę. Tyfus towarzyszył potopowi szwedzkiemu, wyprawie Napoleona na Moskwę, wojnie krymskiej, I wojnie światowej i kilku krajom Europy Wschodniej w epoce tej wojny. Cholera była istotnym czynnikiem przebiegu Powstania Listopadowego.

Nawiasem mówiąc, Mickiewicz zmarł na cholerę (w Stambule). Z rozważanego punktu widzenia wojny nie kończą się zresztą od razu. W Polsce epidemia syfilisu przyszła bezpośrednio po II wojnie światowej. Mogła być skutkiem wojny albo powojennego rozprzężenia, ale w tych rozmiarach była niewątpliwie z nią związana.

Pamiętamy gruźlicę – bowiem była to choroba bardzo powszechna, strasząca ludzi w miastach, które lepiej zachowują pamięć niż wieś. Gruźlica dotykała ludzi sławnych (Chopin, Słowacki, Norwid). Co ważne, była nieszczęściem jeszcze niedawno. Naznaczyła europejski XIX w., ale praktycznie jeszcze

ludzie urodzeni w Polsce przed 1950 r. mogli z dużym prawdopodobieństwem mieć z nią kontakt. Z dzieciństwa pamiętam powszechnie rozmieszczone napisy „Nie pluć!” i spluwaczki w wielu miejscach. Przypuszczam, że pozostawały one w jakimś związku z obawą przed gruźlicą. W wielu krajach niestety obserwuje się zresztą nawroty jej fali.

Znacznie słabiej pamiętamy epidemie z krajów pozaeuropejskich – jak

gigantyczna epidemia dżumy w Azji w drugiej połowie XIX w. Nawet dziś, mimo znacznie lepszego rozchodzenia się wiadomości, mało wiemy i mało myślimy o eboli w Afryce (pierwsze wypadki w Zairze w 1976 r.), o SARS (2002 na południu Chin), o ptasiej grypie (2003 w Azji).

* * *

Ciekawe dla historyków są drogi przenoszenia różnych chorób. Oczywiście nieraz nie są one łatwe do ustalenia, nieraz po prostu choroby nie muszą być aż przynoszone, będąc innej natury. Od dawna jednak ludzie wiedzieli, że mogły być przynoszone. Przeświadczenie o geograficznym pochodzeniu chorób mogło się nawet odzwierciedlać w funkcjonujących ich nazwach. We Francji syfilis nazywano swego czasu chorobą z Neapolu, Włosi, Anglicy, Niemcy nazywali go chorobą francuską, na terenie dzisiejszej Holandii nazywano go hiszpańską, w Portugalii kastylijską, w Rosji polską, w Polsce niemiecką, a potem francuską, w Japonii i dzisiejszych Indiach – portugalską (Barański 2012, s. 13). Nawiasem mówiąc, nazwa „hiszpanka” została nadana nie na skutek rozpowszechnienia się tej choroby z Hiszpanii, lecz raczej na skutek

rozprzestrzeniania się stamtąd wiadomości o niej – co było konsekwencją hamowania wiadomości z innych źródeł przez cenzurę w krajach wojujących w I wojnie światowej. Tak czy inaczej, ludzie wcześnie zauważali, że choroby są przynoszone – czy to przez krzyżowców z Bliskiego Wschodu, czy choćby przez

statki przypływające do Wenecji. Słowo „kwarantanna” podobno pochodzi od stosowanego czasu izolacji w portach włoskich w XIV w. (40 dni). Mało prawdopodobne, by Europejczycy zauważyli, że z kolei oni przenieśli różne zarazki (głównie ospy i odry) do Ameryki. Bardziej w ten sposób niż siłą militarną wykończyli masę Indian, niemających odporności na te choroby. Potem sami w podobny sposób oberwali właśnie w Ameryce – choć na mniejszą skalę i niezupełnie od rdzennych mieszkańców. Mianowicie ekspedycja, którą Napoleon wysłał przeciw zbuntowanym Haitańczykom, musiała się wycofać z powodu żółtej febry; byli niewolnicy okazali się na nią bardziej odporni (Rządy mikrobów, 25–31 III 2020).

Wspominana wyżej hiszpanka najpewniej rozprzestrzeniła się za sprawą

robotników z Chin, ściąganych do USA z powodu wojennych braków rąk do pracy;

potem żołnierze amerykańscy przenieśli ją do Europy. Wojny sprzyjają

epidemiom – m.in. dlatego że wywołują ruchy mas ludzi. Sprzyja im też nasza obecna ruchliwość. Oczywiście nie jest tak, że epidemie muszą wywodzić się z Chin, ale ponieważ tam się na ogół lokalizuje wyjściowe ognisko naszych obecnych kłopotów, warto wspomnieć na przykład o przeogromnej liczbie turystów odwiedzających teraz ten kraj oraz o liczbie turystów chińskich odwiedzających Europę. To są dosłownie miliony ludzi co roku, wręcz

najważniejsi klienci międzynarodowych biur podróży (Gadomski, 29 II – 1 III 2020). Jednocześnie prawda jest taka, że dawniej zarazy też się przenosiły nawet na bardzo wielkie dystanse, choć powolniej. Z perspektywy kultury i chęci akcentowania własnej tożsamości świat nie stał się globalną wioską – jak przewidywał Herbert Marshall McLuhan. Z perspektywy epidemii był nią jednak od dawna. Prawdą jest też, iż zarazę może przenieść chociażby jeden człowiek. Epidemię ospy prawdziwej przywlókł w 1963 r. do Wrocławia człowiek, który akurat przyjechał z Azji. Cała Polska patrzała wtedy z niepokojem na Wrocław. Nie zdecydowano się wówczas na zamknięcie tego miasta, tylko na izolowanie chorych, bardzo masowe szczepienia i pewne ograniczenia. W 1991 r.

w Rio de Janeiro sam byłem świadkiem, gdy pojawiła się tam cholera. Przyniósł ją człowiek przybyły autobusem z północy Brazylii, który – co było dodatkowo niedobre – zamieszkał u swojej rodziny w jednej z dzielnic nędzy. Ponieważ epidemia cholery panowała wtedy w kilku krajach Ameryki Łacińskiej, obawy były duże zarówno w samym Rio, jak w ośrodkach, przez które ten człowiek jechał i gdzie wysiadali jadący z nim ludzie. Sam to doświadczenie wspominam, rzecz jasna, nieprzyjemnie. W ogóle nie było wiadomo co robić – poza częsty myciem rąk i w ogóle dbaniem o higienę.

Nawiasem mówiąc, ciekawe są często zdarzające się w naszych czasach migracje w jakimś sensie przeciwstawne chorobom, a mianowicie migracje personelu medycznego. Jest to jeden z punktów problematyki częstych we współczesnym świecie migracji wykwalifikowanej siły roboczej, nie miejsce tu na jego omawianie. Oczywiście owo zagadnienie może mieć zabarwienie szczególne – jak zorganizowana forma wysyłania przez Kubę lekarzy do różnych krajów.

* * *

Samo przeniesienie choroby nie musi jednak jeszcze wszystkiego tłumaczyć. W końcu otaczają nas różne zarazki, a konsekwencje są szczęśliwie zróżnicowane.

Historyka chyba szczególnie interesują okoliczności społeczne sprzyjające ujawnieniu się i rozprzestrzenianiu się różnych chorób. Amerykanka, która

wyszła za Polaka i w okresie międzywojennym żyła na wschodzie Polski,

zanotowała na przykład: „W najbliższej wiosce znaleźliśmy tylko jedno dziecko bez powiększonych węzłów chłonnych i jedynie troje nie miało krzywicy. Żadne z nich nie nosiło bielizny”. Innym razem zapisała, że „we wszystkich trzech [odwiedzonych – M.K.] szkołach chłopcy wyglądają zdrowiej niż dziewczynki. W domu lepiej ich żywiono, ponieważ stanowili bezpieczniejszą inwestycję”. Gdy próbowała tłumaczyć chłopom potrzebę utrzymywania higieny, jakaś kobieta z tyłu sali odezwała się: „Chętnie bym się dowiedziała, jak mamy utrzymywać czystość, jeżeli krowy i świnie mieszkają razem z nami, nasi starzy rodzice plują na podłogę, a dzieci nie chcą chodzić do wygódki? – Tak, i trzeba nosić wodę ze wspólnej studni”(Sapieha 2019, s. 152, 152–153, 154).

Gdy czytałem takie notatki, przypomniała mi się wyżej wspomniana epidemia cholery z wielkich miast latynoamerykańskich z 1990 i 1991 r. Ona

rozprzestrzeniała się przede wszystkim w dzielnicach nędzy. Jeden z tamtejszych lekarzy powiedział wówczas o ich mieszkańcach: „Jak mogę im wytłumaczyć, żeby gotowali wodę przez 20 minut, skoro litr nafty kosztuje dolara?”(„Gazeta Wyborcza”, 15 IV 1991). Dla takich dzielnic typowe są dwie okoliczności szczególnie ważne z rozważanego punktu widzenia: stłoczenie ludzi i brud. Przecież to były (i najczęściej są) skupiska ludzkie bez kanalizacji, z nieczystościami nieraz spływającymi do wody, w której się pierze ubranie, a dobrze jeśli nie bierze się jej do picia. One wystarczą do wybuchu różnych epidemii. Ich mieszkańców nie powstrzyma się zresztą przed rozniesieniem zarazy dalej. Praktycznie nie można zamknąć straganu biedakowi czy zabronić chłopakom „pilnować samochodów” w lepszych dzielnicach. Po pierwsze nie posłuchają, a po drugie muszą coś jeść.

Do stłoczenia ludzi i brudu nie trzeba robiących dziś wrażenie na przybyszu faweli w Rio de Janeiro. Gigantyczna epidemia tyfusu w Serbii w początkach I wojny światowej zaczęła się wśród jeńców austriackich. Również przeogromna – wśród wojskowych i cywilnych uchodźców po klęsce Rosjan pod Gorlicami w 1915 r. Ostatnia epidemia cholery w Polsce wybuchła w 1920 r., głównie w obozach jeńców rosyjskich. Za każdym razem wystarczyło właśnie nagromadzenie ludzi, złe warunki sanitarne, pewno złe wyżywienie. Rosjanie nieraz chcą zrównoważyć zbrodnię katyńską swoimi ofiarami w tych obozach. Niezależnie od tego, czy sami wierzą w sens takiego zestawienia, czy robią to taktycznie choćby z myślą o własnym społeczeństwie, taki zabieg jest pozbawiony logiki. Nawet jeśli, być może, śmierci z chorób w obozach obciążają polską administrację (prawda, że działającą wówczas w bardzo trudnych warunkach), to nie są one porównywalne z celowym mordowaniem jeńców. W ramach niniejszego wywodu owe obozy jeńców rosyjskich mieszczą się w kategorii nieszczęść porównywalnych ze wspomnianymi ofiarami warunków w Serbii albo pod Gorlicami czy z ofiarami stłoczenia i brudu w dzielnicach nędzy. Hiszpanka biła rekordy w USA w Bostonie i w pobliskiej bazie wojskowej – punkcie koncentracji wojsk wysyłanych do Europy w czasie I wojny światowej. Podczas okupacji

hitlerowskiej getta, przez stłoczenie ludzi i wyjątkowy brak możliwości zachowania higieny, sprzyjały epidemiom nawet chorób już zapomnianych.

Jeszcze przynajmniej w dobie I wojny światowej Niemcy ukuli stereotyp, w ramach którego Żydzi zostali powiązani z wszami i tyfusem plamistym. Ich specjaliści „dokładnie odróżniali brud żydowski od chrześcijańskiego, wszy żydowskie od polskich” – piszą ironicznie dzisiejsi historycy (Borodziej,

Górny 2014, s. 415). „Urzędnicy niemieckich służb sanitarnych analizowali dane medyczne przez pryzmat rasy i realiów biologicznych, nie dostrzegając istotnych uwarunkowań społecznych. Kiedy zorientowali się, że tyfus

powszechnie występuje w przeludnionych, ubogich żydowskich dzielnicach miast Europy Wschodniej, pomylili współzależność z przyczynowością i pomijając oczywiste czynniki środowiskowe, tłumaczyli rozprzestrzenianie się tej

choroby rzekomym kulturowym i genetycznym upośledzeniem Żydów”(Browning 2012, s. 174). Efektywna walka z wszami poprzez częstą zmianę bielizny, mycie się i kąpanie, także rozrzedzenie zaludnienia mieszkań i utrzymanie ich w

czystości, była zupełnie nierealna w ubogich dzielnicach, a cóż dopiero w gettach podczas okupacji. Zachowanie czystości w slumsach XIX-wiecznych rozrastających się miast – podobnie.

Społeczne uwarunkowanie występowania i przebiegu chorób znajdowało wyraz nie tylko w sytuacjach skrajnych. Na początku lat osiemdziesiątych XX w. naszą uwagę zwracała na przykład zwiększona liczba zatruć pokarmowych. Mogła się ona tłumaczyć trudnościami utrzymania czystości przy ówczesnym braku środków do tego służących. My jednak najczęściej tłumaczyliśmy sobie obserwowane zjawisko trudnościami z kupnem artykułów spożywczych, powodującymi częstsze jedzenie produktów przedawnionych z zapasów, jakie przy różnych okazjach udawało się zgromadzić.

Społeczne uwarunkowania chorób to także zjawiska innej natury. „Śmierć po pandemii dżumy ma na malowidłach szeroką kosę, która równo tnie. Prowadzi do grobu papieża, króla, kupca, rzemieślnika i biedaka. Wyobrażenie Śmierci sprawiedliwej odpowiadało może czasom Tukidydesa. Później szanse przeżycia biednych, a nawet, jak zauważa Boccaccio, umiarkowanie zamożnych maleją.

Społeczne uwarunkowania chorób to także zjawiska innej natury. „Śmierć po pandemii dżumy ma na malowidłach szeroką kosę, która równo tnie. Prowadzi do grobu papieża, króla, kupca, rzemieślnika i biedaka. Wyobrażenie Śmierci sprawiedliwej odpowiadało może czasom Tukidydesa. Później szanse przeżycia biednych, a nawet, jak zauważa Boccaccio, umiarkowanie zamożnych maleją.

W dokumencie My, naród i parę komentarzy (Stron 77-102)

Powiązane dokumenty