• Nie Znaleziono Wyników

MARIUSZ MAZUR

W dokumencie My, naród i parę komentarzy (Stron 102-114)

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Od wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin

dowiedzieliśmy się, że „jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”. Można by się zastanawiać, dlaczego urzędniczka Ministerstwa Kultury zapowiada daleko idące zmiany w dziedzinie szkolnictwa wyższego, czyli wychodzi poza zakres swoich kompetencji, ale kwestia kompetencji bądź ich braku w świecie obecnej polityki przestała już chyba kogokolwiek dziwić (resort pani minister właśnie

pomylił przychód z dochodem w trakcie ustalania beneficjentów Funduszu Wsparcia Kultury, czy kogoś to jeszcze zaskakuje?). Minister wskazała również, iż „nie lubi chodzić na przegrane wojny”, co może sugerować, że wyrażane przez nią opinie i oczekiwania zostały sformułowane na podstawie koncepcji władzy niedostępnych jeszcze dla szerszego odbiorcy, są one zresztą zgodne z wypowiedziami obecnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego (tj, według nowo wprowadzonej nomenklatury, edukacji i nauki). Dzięki temu możemy się domyślić, jaki kurs przyjmą niebawem rządzący.

Wypowiedź pani minister podzieliłem na cztery zagadnienia: 1) sferę

zgodności, 2) wiedzę, jaką dysponuje, 3) determinanty ideologiczne oraz 4) zaproponowane metody działania.

Sfery zgodności

Teza pierwsza wyrażona podczas wystąpienia: humanistyce w Polsce „zagraża umiędzynarodowienie rozumiane w technokratyczno-urzędniczy sposób”. Mogłoby się wydawać, że przywołane zdanie ma sens. Niestety, mamy tu do czynienia z manipulacją retoryczną. Każde słowo wstawione w miejsce „humanistyki”

zostanie zanegowane przez zło czynnika „technokratyczno-urzędniczego

sposobu”. Dotyczy to nawet tak uniwersalnych wartości, jak pokój, dobrobyt, szczepionki przeciwko pandemii. Jeśli do najprawdziwszego zdania dodamy negatywny składnik, to zawsze wyjdzie nam negatywna konkluzja. A zatem minister Gawin, dodając pejoratywny wątek, zdeprecjonowała

umiędzynarodowienie. Następnie stwierdziła: „Największe dzieła w

historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie z myślą o tym, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na

kompletnie niezależnej sferze twórczości”. Mamy tu do czynienia z kolejną manipulacją na poziomie retoryki. Kreowanie zależności między wybitnością dzieł a zachwytem bądź brakiem zachwytu zachodnich stolic jest sztucznym wytworzeniem problemu, żeby go następnie „rozwiązać”, w tym wypadku wykpić.

Równie dobrze można napisać: „najlepsze samochody powstawały nie po to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn”, ale to zdanie – jakkolwiek również prawdziwe – albo jest kuriozalnym banałem, albo jest po prostu niemądre. Z czym więc pani minister dyskutuje?

Dopiero teza o tym, że do humanistyki nie powinno się stosować zasad

punktacji, ponieważ niszczą one polską humanistykę, jest sensowna. Tyle że od 10 lat powtarzają to setki osób podczas konferencji, seminariów, zajęć na uczelniach, w aulach, w pokojach i na korytarzach uniwersyteckich. Zdanie to wypowiadano tysiące razy publicznie i prywatnie w dużych, średnich i małych gremiach. Cóż w nim jest nowego? Niemniej dobrze, że urzędnik państwowy o tym wie i mówi.

Wreszcie pada teza całkowicie prawdziwa: „Polemiki są mniej ważne w stosunku do książek pierwotnych. Naszą odpowiedzią powinny być książki, które pokazują całą rzeczywistość we wszystkich jej odcieniach […]”. Należy całkowicie

zgodzić się z tym poglądem. Niestety, część polskiej historiografii nie dba o odcienie. Weźmy choćby infantylne zestawienia faktograficzne w pracach na temat podziemia niepodległościowego, szczególnie te pisane zgodnie z obowiązującą polityką historyczną, w których mnożą się nienaukowe,

pozaźródłowe kreacje przeszłości i odwołania do prezydenta Lecha Kaczyńskiego

(w jednej z książek o powojennej konspiracji znalazłem 10 odniesień do tej postaci; były prezydent był częściej wspominany niż jakikolwiek partyzant[1];

jest to oczywiście nawiązanie do peerelowskiego zjawiska odwoływania się do idoli marksizmu, bez których przez pewien czas nie mogłyby się ukazać żadne publikacje). Jak mówi dalej pani minister: „Co niesie za sobą ideologizacja?

To, że te odcienie, te sprzeczności w poglądach, w postawach ludzi po prostu nikną. Postacie historyczne stają się doskonale jednowymiarowe”. Przyznać muszę, że od przedstawicielki rządu nie spodziewałem się tak ostrej krytyki twórczości na temat tzw. żołnierzy wyklętych czy np. komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. I tu widzę ogromną odwagę Magdaleny Gawin, aż chciałoby się jej podziękować. Być może głosy, jakie od lat są podnoszone na temat

nieprzestrzegania warsztatu naukowego przez część historyków ideologizujących badania, wreszcie zostaną zauważone. Chyba że moja interpretacja jest błędna i źle zrozumiałem przytoczone słowa.

Zgodzić się należy, że dobre książki powstają na podstawie dotacji

podmiotowych (choć nie powiedziałbym tak autorytatywnie, że są „najciekawsze”

i że dowodem na to są słowa dziekanów wydziałów historycznych, ponieważ to źle świadczy o krytyce źródła zastosowanej przez panią minister). W przypadku wskazanych przez nią wad grantów badawczych ponownie należy się całkowicie zgodzić, choć także ta wiedza jest powszechna i znana od dawna.

Kolejny cytat: „Jestem absolutną przeciwniczką uprawiania humanistyki na podstawie punktacji, grantów i na podstawie tego, co może się wydawać komuś na Zachodzie wartościowe”. Ponownie zgadzam się z początkiem wypowiedzi pani minister. Trudno jednak zrozumieć, czemu ma służyć kolejny wtręt o „złym Zachodzie”. Być może należy go traktować jako swoisty rytuał znany nam z PRL, zgodnie z którym w oficjalnych sformułowaniach co jakiś czas musiała pojawić się krytyka Zachodu. To znana cecha nowomowy; kiedyś byli to „bankruci

polityczni”, „koła zimnowojenne” bądź „przyjacielska wizyta” (oczywiście ze Wschodu), teraz – „zły Zachód”. Istotna jest frekwencja pojawiania się zwrotu. Im częściej dane sformułowanie pada, tym lepiej realizowana jest magiczna funkcja mowy, czyli kreowanie realności świata wyobrażonego. To kolejna zasada newspeak. Rytualność w wypowiedziach polityków nie

zaskakuje[2], płacą oni w ten sposób trybut władzy i idei przewodniej.

Wiedza

Dr hab. Gawin zaczęła prezentację swojej wiedzy, porównując badania średniowiecza i historii najnowszej: „Pokutuje wśród historyków mit, że badacze średniowiecza muszą mieć wyspecjalizowane narzędzia, a badanie historii XX-wiecznej jest bardzo proste”. Pani minister nie zgadza się z takim poglądem i należy temu przyklasnąć. Tyle że ponownie nie jest to żadne odkrycie, sam pisałem o tym kilka lat temu i nie byłem w tej dziedzinie pierwszy[3]. Co więcej, wspomniana kwestia kompletnie nie pasuje do reszty analizowanej tu wypowiedzi; nie wiadomo, skąd się wzięła i jaki jest jej cel.

Niestety, po tym dość oczywistym stwierdzeniu pani minister uznała, że przeprowadzi wywód źródłoznawczy, i orzekła, iż archiwalia są lepsze niż

„wspomnienia, listy, korespondencja albo prasa”, które – jak wynika z jej słów – są gorszym sortem źródeł. Na marginesie zwróciłbym uwagę, że listy i korespondencja to ten sam typ dokumentacji, ale to jedynie drobiazg w

kontekście poważniejszych nieprawidłowości świadczących o kompetencjach pani

minister. Twierdzenie, że źródła archiwalne są lepsze, ważniejsze (czyżby bardziej prawdziwe?, rzetelne?, wiarygodne?) niż inne, jest karygodnym, bo niezwykle trywialnym, błędem warsztatowym. O tym, że tak nie jest, uczymy już na studiach licencjackich. Brak takiej wiedzy jest w mojej opinii powodem do wstydu nawet dla studentów. Oczywiście minister nie musi mieć kwalifikacji w dziedzinie źródłoznawstwa, ale wypowiadającemu się o historiografii

historykowi, w dodatku ze stopniami naukowymi, taka wiedza już by się przydała, nawet jeśli nie pracuje na krytykowanych przez siebie

uniwersytetach. Zdaniem pani minister do archiwów chodzą Amerykanie i Niemcy, co – jak stwierdziła – obserwowała sama, ale nie ma tam Polaków. Niestety, to kolejna wielka ułomność wypowiedzi Magdaleny Gawin. Prywatne szczątkowe

spostrzeżenia z jakiegoś archiwum stają się dla niej dowodem na uniwersalność praw, które służą rozumieniu świata. W kolejnym zdaniu brnie dalej: „Bardzo często jest tak, że wszystkie prace dotyczące XX w. są wtórne, są

przepisywane od kolegi […]”. Abstrahując od nieprecyzyjnego języka wielkich kwantyfikatorów („bardzo często wszystkie prace”), to, co zostało

powiedziane, jest po prostu nieprawdą. Ani nie „bardzo często”, ani nie

„wszystkie” publikacje są w tworzone we wspomniany sposób. Z moich obserwacji wynika, a jak widzę, znacznie lepiej znam powstającą obecnie literaturę

historiograficzną, dotyczy to mniejszości prac, choć oczywiście problem da się zauważyć, zresztą w ostatnich kilkunastu latach pisało o tym mnóstwo osób. Zastanawiające, że niezauważonym przez panią minister uchybieniem jest publikowanie niczego niewnoszących tekstów albo udowadnianie znanych już tez na podstawie kolejnego zestawu dokumentów archiwalnych. Wypada dodać, że ten temat również wielokrotnie bezskutecznie poruszano. Zatem po raz kolejny mamy odwołania do wiedzy powszechnej albo ujawnienie jej braku, co nie przeszkadza w formułowaniu opinii.

Kolejna wygłoszona teza dotyczy – jak to pani minister nazwała – „pustych plam” w polskiej historiografii, czyli tematów niepożądanych przez Zachód.

Niestety, nie dowiedzieliśmy się, o jakie tematy chodzi. To zresztą kolejna stała cecha jej narracji – brak precyzji, dzięki czemu można uciekać się do różnych, daleko idących insynuacji bez odpowiedzialności za słowa. Dzięki zastosowaniu sformułowań: „pewne środowiska”, „pewne naciski”, „pewne

badania”, „ograniczanie wolności”, „są książki”, „są instytucje” bez żadnych konkretnych przykładów można posłużyć się oskarżeniami, nie bacząc na

wiarygodność. W wykonaniu naukowca byłoby to nieetyczne, dla polityka to norma. Notabene przypomina to kolejną cechę nowomowy. Z innej części

wypowiedzi możemy domyślić się, że najbardziej zagrożoną sferą badań jest II wojna światowa, i jest to skutek celowych działań zagranicy. Niestety, pani minister po raz kolejny się myli. Z jakiegoś powodu nie zwróciła uwagi, że po 1989 r. zapaść dotknęła kilku dziedzin, np. historię gospodarczą, historię mentalności, kultury, a z zakresu polityki – historię partii politycznych PRL (o których dopiero teraz zaczyna się pisać) oraz – istotnie – II wojny

światowej. Pisało o tym już wiele osób. I nie jest to związane z działaniem

„złego Zachodu”, jak chce tego urzędniczka państwowa, ale z przemianami, w tym choćby z kilkudziesięcioma kilometrami akt zgromadzonych w IPN na temat powojennego podziemia i Polski Ludowej, które wzbudziły zainteresowanie kilkuset historyków. Co więcej, historia gospodarki kojarzy się niektórym z marksizmem, a metodologia nauki z Otwockiem, i dlatego je omijają.

Pani minister ma rację, że punktoza jest zaprzeczeniem humanistyki, w tej kwestii w pełni się zgadzam. Leszek Kołakowski ze swoimi Głównymi nurtami marksizmu (Londyn 1988, 1223 stron) miałby problem, żeby utrzymać etat na uniwersytecie, ponieważ ta pracochłonna książka zostałaby „wyceniona” zgodnie z obecnym prawem jedynie na 100 punktów. Pani minister nie była jednak

niestety przygotowana nawet w tak podstawowej kwestii, jak ogólne zasady czy wartości obowiązującej punktacji. Odwołała się do fikcyjnych 24 punktów, jakie – jak twierdzi – można uzyskać za publikację w „czołowych periodykach zachodnich”, podczas gdy przeciętny magister na polskiej uczelni wie, że taka punktacja nie istnieje; nie dysponuje taką wiedzą dr hab. Gawin, której braki po raz kolejny nie przeszkadzały jej w wygłaszaniu opinii na ten temat.

Kolejne zdanie w kontekście punktacji: „Najbardziej wrażliwe obszary to historia i literaturoznawstwo. Troszkę mniej zagrożona jest filozofia i

socjologia”. Na jakiej podstawie pani minister uznała, że teksty filozoficzne można opunktować bez szkody dla nich, a historycznych już nie? Niestety, tego też się nie dowiemy.

Minister obecnego rządu poinformowała, które jej zdaniem dziedziny historiografii są mniej wartościowe. Samą siebie określiła jako

„umiarkowanego wroga historii społecznej”. Złe są również: „historia

cywilizacji”, „rozwój pociągów”, „architektury” (domyślam się, że to tylko przykłady), „historia regionalna”, historia społeczna i antropologia kultury, dobre zaś – historia i filozofia polityki oraz polityczna historia narodu.

Ale w jej przekonaniu „Historia polityki w Polsce jest w gwałtowanym

odwrocie, bardzo mocno weszła historia społeczna, […], antropologia kultury.

Nie ma filozofii polityki i nie ma polityki jako takiej”. Ja bym powiedział, że „polityki jako takiej” jest w nauce aż nadto. Zdaniem pani minister

zagrożeniem dla humanistyki są „te wszystkie pojęcia, które nam utrudniają tak naprawdę jako historykom, literaturoznawcom oddanie wszystkich barw przeszłości”. Wśród nich wymieniła: „kolonializm, postkolonializm, dyskursy mniejszościowe, w tym szczególnie gender”[4].

Postanowiłem zrobić wstępną kwerendę, aby zweryfikować przytoczone

wypowiedzi. Na 50 książek wydanych ostatnio przez IPN 48 dotyczyło polityki.

Jak łatwo policzyć, stanowi to 96%. Sprawdziłem również dorobek

historiografii najnowszej kilku instytutów i wydziałów historii w kraju.

Historia antropologiczna i społeczna znajdują się tam rzadziej niż w jednej monografii na 10–15. Znakomita większość historyków zajmujących się historią najnowszą nigdy nie napisała książki wychodzącej poza zakres historii

politycznej (i nie jest to zarzut, takie podejście wynika z tradycji i zainteresowań, których – moim zdaniem – nie powinno się zmieniać drogą

nakazów). Istnieją nawet takie uczelnie w kraju, na których w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie pojawiła się ani jedna (!) monografia z innej dziedziny niż historia polityczna albo tylko pojedyncze osoby zajmują się tam

problematyką inną niż zdarzeniowa historia polityczna. I w tej kwestii od lat niewiele się zmienia. W jaki więc sposób dr hab. Gawin ustaliła, że „historia polityki jest w odwrocie” i ustępuje miejsca domenom według niej „gorszym”, nie jestem w stanie zrozumieć. Każdy historyk zajmujący się historią

najnowszą i znający środowisko naukowe oraz jego dorobek wie, że pani

minister wymyśliła to całkowicie fikcyjne zagrożenie. Co więcej, udowodnienie

tej nieprawdy jest banalnie proste, można to zrobić w kilkadziesiąt minut, ale jak wiemy, politycy nie potrzebują wiedzy i nie przejmują się tym, że zostaną przyłapani na zmyślaniu. Wiedza i prawda są wręcz niebezpieczne w swym zapiekłym uporze, kiedy nie chcą wspierać ich poglądów oraz wyobrażeń służących ich interesom, a wyborcy i tak nie będą ich rozliczali z

wypowiedzianych kłamstw czy głupstw, lecz z redystrybucji pieniędzy i ostrości ideologicznej.

Na marginesie tylko zauważę, że do nauki światowej (i wiedzy) więcej wnieśli Fernand Braudel, Jacques Le Goff, Michel Foucault, a z polskich historyków – Witold Kula czy Krzysztof Pomian, czyli naukowcy pracujący w paradygmatach, których pani minister jest „umiarkowanym wrogiem”, niż wszyscy razem wzięci autorzy książek o powiatowych urzędach bezpieczeństwa publicznego czy o sprawach obiektowych pod kryptonimem. Większy wpływ na zrozumienie

przeszłości miała niemal całkowicie pomijająca politykę szkoła Annales niż kilkuset historyków sporządzających wytrwale wypisy ze źródeł na temat partii politycznych w powiatach II RP. Szkoda, że nikt pani minister Gawin tego nie powiedział.

W dalszym ciągu swojej wypowiedzi pani minister wyraziła się krytycznie o poziomie Wydziału Teologicznego UKSW („dzisiaj student w Warszawie nie jest w stanie uzyskać właściwego wykształcenia [teologicznego] poprzez brak

wydziału”). Chciałbym wierzyć, że jej wiedza jest tak rozległa, iż wie, co to jest „właściwe wykształcenie teologiczne”, tzn. czego student w Warszawie powinien się uczyć w ramach teologii, aby być odpowiednio w tym zakresie wyedukowanym. Pani minister ujawniła, że od lat działa na rzecz stworzenia wydziału teologicznego na Uniwersytecie Warszawskim.

Jak wspomniałem, wszystkie inne instytucje krytykowane są bez podawania nazw, dzięki czemu każdy może sobie wstawić własny podmiot, a nie ponosi się

odpowiedzialności za insynuacje. Gawin przeczytała na „stronie jednego z ważniejszych instytutów w Warszawie, że nie wolno robić historii narodowej, tylko powinna się rozwijać historia regionów”. I szukaj teraz, polemisto, tego „ważnego instytutu” promującego małe ojczyzny i regionalizm kosztem narodu… Powiedziała o historykach żądających monopolu badań dla siebie i unikających krytyki, i domyślaj się, o kogo chodzi…

Ideologia

Charakterystyczną cechą wypowiedzi pani minister jest bardzo silne

upolitycznienie, nie można go jednak traktować jako zarzutu, ponieważ autorka jest politykiem, próbuje więc wprowadzać normy ideologiczne do narracji o nauce i za ich pomocą interpretować sferę wiedzy oraz proces jej zdobywania.

Przenoszenie metod partyjnych i ideologicznych do mechanizmów mających rządzić nauką niesie jednak ze sobą istotne konsekwencje.

Determinanty ideologiczne rządzące sposobem myślenia minister Gawin to konserwatyzm (a przynajmniej taka jest jej deklaracja), specyficznie rozumiana wolność oraz kilka razy podkreślana niechęć do Zachodu.

Konserwatyzm udało mi się odnaleźć w niechęci do zagranicznych nowinek, do Zachodu jako takiego (ponieważ stamtąd płyną rzeczone nowinki), w spiskowości

świata, w oskarżeniach wobec tych, którzy mają inne zdanie niż pani minister i chcą odwoływać się do innych paradygmatów niż jedyny prawdziwy, czyli badanie polityki lub filozofia polityki, w instrumentalizacji humanistyki, która powinna działać w interesie państwa, oraz w pragnieniu stworzenia wydziału teologicznego na UW. Takie rozumienie myśli konserwatywnej nie jest niczym nowym. W Klubie Jagiellońskim takie zjawisko nazwano czerwoną

prawicą[5]. Moim zdaniem te zasady bliższe są przedwojennemu Stronnictwu Narodowemu niż konserwatyzmowi.

Minister Gawin wprost powiedziała, że dla własnych koncepcji podejścia do wolności można szukać przyjaciół „po drugiej stronie”, a nie tylko na prawicy. Wskazuje to od razu na zhierarchizowany, dychotomiczny czy nawet spolaryzowany świat kategorii politycznych, na jakie pani minister podzieliła sobie ludzi w nauce. Jest prawica, czyli „nasi”, oraz „druga strona”, czyli zapewne wszyscy inni, jest wreszcie kategoria najniższego, w zasadzie już trzeciego sortu (to pojęcie wprowadzone przez bliską pani Gawin opcję polityczną), czyli ci, którzy są prowadzeni na pasku Zachodu i nie chcą

wolności badań. W mojej opinii dzielenie naukowców pod względem ideologicznym ilustruje kompletny brak rozumienia środowiska naukowego i nierespektowanie apolityczności nauki. Okazało się, że Magdalena Gawin jest ministrem

prawicowej kultury i wyznaje prawicowość lub lewicowość literaturoznawstwa czy historii. Peerelowskie myślenie w pełnej krasie, tyle że à rebours.

Przejdźmy teraz do niechęci do Zachodu. Zdaniem minister Gawin zagrożenie dla polskich uczelni stanowią z jednej strony płynące stamtąd „modele, które poddajemy krytyce”, z drugiej – pozostałości systemu komunistycznego, co w Polsce skutkuje tym, że „model uczelni nie jest udrożniony”. Niestety nie wiem, czym jest „udrożniony model uczelni”, i słuchacze omawianego

przemówienia też się tego nie dowiedzieli. W znanej mi literaturze na temat uniwersytetów takie pojęcie w zastosowanym przez panią minister kontekście nie występuje. Możliwe jednak, że został tu zastosowany jakiś potężny skrót myślowy i model nauki został pomylony z drogą kariery naukowej, a wówczas przywołany „udrożniony model uczelni” stałby się „tylko” błędem logicznym i językowym w kontekście wypowiedzi. W przeciwnym razie jest kompletnie

niezrozumiały. Jak już wspomniałem, komentowane wystąpienie potwierdza znaną nam z ostatnich lat, krzewioną przez czynniki oficjalne niechęć do złego Zachodu (tym razem: Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Londyn), ale moją uwagę zwróciło też powtarzające się milczenie na temat „wschodniego modelu

uniwersyteckiego”, co po wysłuchaniu słów pani minister do końca przestaje dziwić.

Kolejna kwestia – promowanie publikacji wtórnych i mało wartościowych jako skutek reformy z 2010 r. Czy naprawdę do reformy minister Barbary Kudryckiej polska humanistyka była Skarbnicą Wiedzy? Słynne „kudryki” ani niczego nie zepsuły, ani nie naprawiły. Ci, którzy dotąd nic nie robili, zostali zmuszeni do publikowania czegokolwiek i pomnażali istniejącą już makulaturę. Ale już mówienie, że te „małowartościowe i wtórne rzeczy wpisują się w politykę centrum silniejszych”, to zideologizowane stwierdzenie spiskologiczne, niemające pokrycia w rzeczywistości. O produkcji tekstów uznawanych za naukowe mówi się od dawna. Nie ma to nic wspólnego z jakąś koncepcją

tajemnych „centrów silniejszych” (w innym miejscu nazywanych przez minister Gawin „centrami zachodnimi”), które „przy pomocy grantów” celowo niszczą polską naukę, narzucając jej tematykę: „kolonializmu, postkolonializmu, dyskursów mniejszościowych, w tym gender” (w tym wypadku wielce pouczająca jest lektura tekstu Przeciw kosmopolityzmowi w sztuce autorstwa innego wiceministra kultury, Włodzimierza Sokorskiego[6], analogii w tym sposobie myślenia co nie miara). To skutek postępującej w XX w. demokratyzacji i

umasowienia społeczeństwa (i tu pełna zgodna z wypowiedzią prowadzącego panel Ryszarda Legutki) oraz bezkarności za nieuczciwość, a nie spisku przeciwko Polsce, jak chce tego pani minister. Zresztą wyrażone przez nią oskarżenie nie pojawiło się ostatnio. W PRL zamiast „centra silniejsze” używano

sformułowania „określone koła na Zachodzie” albo wprost mówiono o

„imperialistach amerykańskich i rewizjonistach zachodnioniemieckich”. Również jeśli chodzi o cele „zagranicznych ośrodków”, to minister Gawin porozumiałaby się z podobnie myślącymi poprzednikami broniącymi klasy robotniczej i

wolności nauki w PRL. Ale nawet wówczas nawiązania na przykład do annalistów nie były tępione tak otwarcie, jak robi to dzisiaj przedstawicielka rządu.

Według Gawin w Polsce widoczne są „próby nacisków, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań. […] próby zmonopolizowania badań do bardzo

konkretnych środowisk, które [chcą monopolu na badania] i chcą postawić się poza krytyką”. A to ma sprawiać, że „wolności badań na uniwersytetach jest po

konkretnych środowisk, które [chcą monopolu na badania] i chcą postawić się poza krytyką”. A to ma sprawiać, że „wolności badań na uniwersytetach jest po

W dokumencie My, naród i parę komentarzy (Stron 102-114)

Powiązane dokumenty