• Nie Znaleziono Wyników

Kot jako maszyna nie całkiem prosta

Rozpoczęto masową produkcję z małymi modyfikacjami umaszczenia (najpierw wszystkie były metaliczne, co wprowadzało spore zamie-szanie).

I tak człowiek oswoił się z nowym kotem.

Przyzwyczajał się pomału do świecących w nocy oczu, miauczenia, gdy stwór głodny i do dziwnej przypadłości (śpi to to trzydzieści godzin na dobę; resztę czasu odpoczywa). Przez myśl mu nawet nie przeszło, że już niebawem nastąpi armageddon...

Wszystko zaczęło się zaraz po tym, gdy na rynek wypuszczono model FLD1203. Z po-czątku na kiwające się uszy i zmienione (jakby żywsze) spojrzenie nikt we Wspólnocie Ośmiu Planet nie zwrócił uwagi. Przeoczono tak małe anomalie behawioralne. Okazało się to jednak brzemienne w skutkach.

Z początku właściciele zachwycali się niezwykłą miękkością ruchów u niektórych zwierzaków (inne były przekarmione, przez to zabawnie niezdarne), intrygował ich skrajny autyzm, jak mniemano, zainstalowany w wersji podstawowej (w rzeczywistości nikt nie myślał nawet, by obciążać chorobą umysłową robo-zwierzę).

Przeciwnicy technicznych nowinek, w szcze-gólności hodowcy psów (te bowiem, choć już zmutowane nieco, przed rozpoczęciem produkcji FLD były człowiekowi najbliższe), dopatrzyli się kilku nieścisłości w stylu: robokoty nie mają snów, więc pewnie nie mają i duszy, są fałszywe i nie mają palców. Oczywiście największe zamieszki wywołała kwestia palców, choć równie ważną sprawą było łączenie faktów i wniosek, jakoby roboty miały swą wrodzoną świadomość i niezależność.

Nowo powstały dział reklamacji zarzucony był listami od nabywców kotorobotów, jakoby nie

tego się spodziewali. Jak się okazało, każdy kot stał się inny od drugiego robota. Ciężko było w naszym poukładanym świecie upilnować tak nieprzewidywalnych, chaotycznych stworzeń.

Ogłoszono stan wyjątkowy. Wizytatorzy ze Wspólnoty Ośmiu Planet postanowili zapobiec ewentualnemu kataklizmowi i wystosowali list otwarty o utylizacji wszystkich osobników FLD.

Niechciane koty miano wyrzucać na bruk, by służby porządkowe mogły je zatłuc.

Stare podania mówiły o XXI wieku i kotach buszujących po śmietnikach, parchatych i potur-bowanych. Dzisiaj takich już się nie uświadczy. Być może dlatego, czując lodowaty powiew rychłej masakry, ludzkość oprzytomniała. Sam Pikle Wsłoiku opublikował esej na temat kochanych, urokliwych, miłych FLD1203, sztuk dwie, z którymi zaczął porozumiewać się telepatycznie. Mimo osobliwych zachowań kotorobotów zaakcepto-wano ich humory, przymilanie się na przywitanie i czułe wbijanie pazurów w nogę. Można powie-dzieć, że w jakiś niewytłumaczalny dla nas sposób ludzie pokochali FLD i od tej pory nazywali je po prostu kotami.

Nie było co prawda happy endu, gdyż wiele z roboistot poszło na przemiał (z robocich części robiono zazwyczaj baterie słoneczne i podzespoły kapsuł kosmicznych). Jednakże większość kotów (naprawdę niechętnie jeszcze używam tej nazwy jako novum) zatrzymana została przez właścicieli i wiedzie dostatnie życie (co inteligentniejsze osobniki dostały prawo dziedziczenia po do-mownikach, a obecnie, nie bacząc na zaszłości, Wspólnota pracuje nad uchwałą pozwalającą pilotować kotom mniejsze maszyny).

Jakby nie patrzeć, koty czczone były od Starożytności. Wynika z tego, iż musiały mieć w sobie coś naprawdę magicznego.

Nasza populacja odkrywa to „coś” na nowo...

Przykazania pożądania otwórz

niech rozstąpi się twój wstyd

mam dla ciebie prawdziwe przykazania pożądania wyryte w moich oczach jak światło snu

roztańczoną iskrą oddechów będziesz mieć koronę bogów wplecioną między płuca

będziesz zawsze krzyczeć moje imię zbudzona o trzeciej nad ranem

pamiętaj świecić wiecznym płomieniem warg na fioletowym niebie pragnienia

zabijesz każdą niejasność już we krwi ukradniesz moje poszarpane serce i zmyjesz błoto którym nasiąknęło biegnąc do ciebie pustym deszczem

weźmiesz między palce podziurawione zapachy jutra i rozsypiesz je na moim brzuchu jak niezliczone fantazje dziargam w twojej krwi cichość i swobodę

rodzisz się w truciźnie lęku i patrzysz bezwstydem w oczy wiesz jak to sie skończy ty wiesz

Krzysztof Kowalczyk

Wejdź, rozgość się

wejdź – rozgość się w moich płucach tyle snów wyżartych przez bezdech otwarte żyły krzyczą pulsarem ciepła

rządzi mną energia rozłożona wspak słońca i odległych gwiazd cieniem wpełzająca do serc

rzadsza od wszystkich krwi ziemskiego światła raz podaj a zobacz podróż

wkradającą się pod rękę

bądź roztropna i daj się prowadzić nie od wczoraj znam twoje oczy jak pazur diabła w niebieskiej poświacie wiszący krzyżem nad lasem

wsłuchaj się w swój oddech jest inny jedyny taki

nie pozwól porwać się kłamstwu które hodują ci w języku zatarte granice płynna rzeźba zapachów

kontury kosmosu pod delikatną skórą

a potężne sny ciemnej materii w jednym spotkaniu ust Krzysztof Kowalczyk

Gdy zapytałem kiedyś pewnego młodego Niemca, kogo – jego zdaniem – można by określić mianem „niemieckiego Boba Dylana”, powiedział mi, że tak od razu nie przychodzi mu nikt na myśl, musi więc skonsultować się z tatą. Następnego dnia, sam nieźle zdziwiony wnioskami, do których wraz z tatą doszedł, oznajmił mi, iż rzeczywiście nie ma kogoś takiego. Są piosenkarze polityczni, są bardziej liryczni przedstawiciele nurtu tzw. piosenki poetyckiej, są kabareciarze, rockmani, ale kogoś, kto łączyłby to wszystko, skutecznie i naturalnie wymykając się wszelkiego rodzaju klasyfikacjom, a jednocześnie zachwycając oraz inspirując coraz nowsze generacje – kogoś takiego nie ma. Po-dobną sytuację można zaobserwować w każdym kraju: między innymi w Polsce. I chociaż Jacka Kaczmarskiego chętnie określa się „polskim Bobem Dylanem”, ich rzekome pokrewieństwo miałoby polegać jedynie na tym, że i jeden, i drugi uchodzi za „głos pokolenia”, „sumienie narodowe” – nietykalne hasła, których popularność tłumaczy się w dużej mierze strachem przed podjęciem samo-dzielnych decyzji.

Dlaczego więc Dylan? Z bardzo prostego powodu. W jego piosenkach w magiczny, niemalże niewysłowiony sposób rzeczy, na pierwszy rzut oka niemające ze sobą nic wspólnego, zostają związane giętkim, nierozerwalnym łańcuchem intuicji i metafor: odnajdziecie w nich ciepło wiejskiego mleka, wściekłość spragnionego

wolności rebelianta, kuszący blask srebrnego księżyca nad starym meksykańskim cmentarzem, ponurą pieśń bezdomnego wiatru, wiecznie wędrującego nad pustą arizońską autostradą, pierwszą miłość i ostatnie westchnienie, płacz matki, sceptyczny uśmiech uwodziciela i szeroko otwarte oczy dziecka, które po raz pierwszy ujrzało tęczę…

Ale nie o Dylanie, wbrew pozorom, mowa.

Mowa o Jedności – pojęciu, o którym Hermann Hesse powiedział kiedyś, że jeżeli wierzy w cokol-wiek całym sercem, to jest to właśnie owa Jedność kryjąca się za całokształtem stworzenia. Właśnie o tę Jedność chodzi w zespole zwanym ZENtrum.

Autor niniejszego artykułu pełni w nim funkcję twórcy pierwotnych wersji piosenek. Inaczej mówiąc: piszę teksty, ozdabiając je melodiami i rytmem, które w trakcie dalszej pracy zespołowej mogą ulec mniej lub bardziej radykalnym zmia-nom. Obecnie podstawowy skład ZENtrum stanowią trzy osoby: ja śpiewam i gram na gitarze akustycznej (czasami też na harmonijce ustnej);

Johny, uderzając w conga bądź djembe, przywołuje niespokojne duchy Afryki i Jamajki;

Marcin medytuje na gitarze basowej, dodając całości przestrzeni i utrzymując, razem z Johnym, rytmikę utworów. Nazwa ZENtrum powstała pod koniec roku 2009 po luźnych rozważaniach na temat wspomnianej Jedności, którą koniecznie chcieliśmy ująć w nadanym grupie imieniu,

Andriej Kotin

Andriej Kotin