MSZA BEIZEBBBA
NASZ SĄSIAD
127
niklem gościnności i pozwalała wierzyć, źe gospo
darz nie lubi prowadzić rozmowy, nie zwilżywszy uprzednio gardła.
Nikt nigdy nie widział talii©) kołatki u drzwi drobnego adwokata lub komornika; ci ludzie trzy
mają sztamę z, innym lwem; na ich drzwiach widnieje (ponury, krwiożerczy potwór, którego oblicze zdra
dza dzikość i niepomierną głupotę: jest to najstarsza z pośród kołatek; świadczy o egoizmie i brutalności.
Istnieje także niewielka, zgrabna kołatka egipska: długa, wychudła twarz z zadartym nosem i ostrym podbródkiem. Cieszy się powodzeniem u urzędników państwowych, którzy noszą jasne płó- denne garnitury i krochmalone, sztywne kołnierze:
mali, szczupli, wścibscy ludzie, w zupełności zado
woleni ze swych własnych zapatrywań i uważający jsię za niezmiernie ważne osobistości.
Kilka lat temu zaniepokoiło nas po- i ważnite pojawienie się nowego rodzaju kołatki —~
{kołatki bez twarzy! składającej się jedynie z wień
ca, który ozdabia metalową rękę, lub poprostu nie
wielką sztabkę z bronzu, Jednakże trochę uwagi i wytężenia pozwoliło nam pokonać i tę trudność . i pozyskać nowy system kołatek na rzecz naszej ulubionej teorji Znajdziecie taką kołatkę na drzwiach ludzi zimnych i sztywnych, którzy stale pytają, dla
czego ich nie odwiedzacie, a nie zaproszą nigdy.
Każdy wie, że mosiężna kołatka właściwa jest podmiejskim willom, oraz internatom; na tym. gatun
ku wypada zamknąć listę kołatek najbardziej wyra
zistych i dających się najlepiej spreiparować.
Frenologiści twierdzą, że wzruszeniom, opano
wującym umysł człowieka, odpowiadają pewne zmia»
126
ny w kształcie jego czaszki. Zastrzegamy się, źe nfe mamy zamiaru wyciągać' ostatecznych wniosków z wyłożonej poprzednio teorji; nie twierdzimy by
najmniej, że każda zmiana w usposobieniu człowieka musi spowodować widoczne zmiany w rysach jego kołatki. Ustalamy jedynie, że w podobnym wypadku magnetyzm, który istnieje pomiędzy człowiekiem, a kołatką, skłoni go do usunięcia dawnej i do wyszu
kania nowej' bardziej sympatyzującej z jego zmienio- nemi uczuciami. Jeżeli dowiadujecie się, że ktoś się przeprowadza, nie mając po temu żadnych rozsąd
nych przyczyn, możecie być pewni, że, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, czyni to właśnie dlatego, że zerwały się węzły harmonji pomiędzy nim a k o
łatką, Jest to teorja nowa, tem niemniej odważamy się na jej ogłoszenie, ponieważ ani w swej pomysło
wości, ani w prawdziwości, nie ustępuje żadnej z ty
siąca uczonych spekułacyj, jakie co dnia pojawiają się na rynku księgarskim gwoli dobra publicznego i prywatnego majątku.
Zważywszy te nasze poglądy na sprawę kołatek, czytelnik z łatwością sobie wyobrazi, z jakim niepo
k ojem stwierdziliśmy; całkowite zniknięcie kołatki t U drzwi sąsiadującego z naszym, domu i pojawienie
się dzwonka na jej miejsce. Takiej klęski nie prze
czuwaliśmy nawet we śnie. Sama myśl, że ktoś może istnieć bez kołatki, wydawała się t,a,k idziką i szalo
ną, że ani na chwilę nie przyszła nam do głowy przedtem.
Z nosem spuszczonym na kwintę opuściliśmy, miejsce wypadku i skierowaliśmy kroki w stronę iEat oji-s q u a r &‘ u, który wtedy budował się jeszcze, Jak wielkie było nasze zdumienie i oburzenie,
gdy-m
smy spostrzegli, że dzwonek stawał się prawidłem, a kołatka wyjątkiem! Teorja zachwiała się pod cio
sem. Z gorączkowym pośpiechem wróciliśmy do do
mu; i przewidując w wyobraźni, jak w miarę szyb
kiego następstwa wypadków trzeba będzie całkowi
cie zrezygnować z przekonań, postanowiliśmy od te
go dnia poddać osobistości naszych sąsiadów ścisłej obserwacji. Sąsiadujący z nami po lewej stronie dom był niezamieszkany, tem więc łatwiej było nam sku
pić całą uwagę na sąsiadach z prawej.
Dom pozbawiony kołatki znajdował się w p o siadaniu urzędnika ze stolicy, W oknie salonu wid
niała pokryta kaligrahcznem pismem kartka, opie
wająca, że samotny dżentlmen otrzyma mieszkanie o ile wzamian zapłaci komorne.
Dom leżał po ocienionej stronie ulicy, był mały9 schludny, choć ponury, posadzkę korytarza pokry
wał wąski, nowy chodnik, po schodach śż do pierw
szego piętra ciągnął się wąski, nowy dywan. Nowa była tapeta, nowa farba, nowe meble; i tak tapeta, jak farba i meble, zdradzały skromność pieniężnych zasobów lokatora. W salonie leżał czerwono-czarny dywanik, którego odległość od ścian była ze wszyst
kich czterech stron harmonijnie wielka; stało kilka poplamionych krzeseł i staroświecki stół; kilka ni
ziutkich kredensów, na każdym purpurowa muszla, która wraz z tacą i puszką do herbaty, wraz z kil
koma innemi muszlami na kominku i trzema pawie- mi piórami, rozłożonemi gustownie n a d komin
kiem, uzupełniała dekorację apartamentu.
Ten właśnie pokój miał samotnego dżentlmena przytulić na czas dnia, a niewielka oficyną na tem
>133
sanieiii piętrze miała być jego sypialną wciągu nocy.
Niewiele czasu upłynęło od pojawienia się kart
ki w oknie salonu, kiedy tęgi, w esoły mężczyzna, w wieku może pięćdziesięciu trzech lat, okazał goto
wość osiedlenia się we wspomnianem mieszkaniu.
Interesu dobito, bo natychmiast po pierwszej wizycie nieznajomego ogłoszenie znikło. Po kilku dniach sa
motny dżentlmen się wprowadził, a wkrótce potem wyszły najaw wszystkie jego słabe i mocne strony.
Przedewszystkiem lubił, djabeł wie poco, czu
wać do trzeciej lufb czwartej w nocy, siedzieć przy stole, pić wódkę i palić cygara; następnie zaprasza!
do siebie przyjaciół; ci przychodzili kolo dziewiątej wieczorem, nabierali humoru koło północy i wtedy dawali upust swej wesołości, śpiewając pieśni, któ
rych tekst składał się z kilku ary), każda po dwa wiersze, i z dziesięciowierszowego chóru; przyczem w chór władowywało towarzystwo cały swój zapas energji, czyniąc to bardzo entuzjastycznie i bardzo wrzaskliwie; skutkiem było wielkie niezadowolenie sąsiadów, a zwłaszcza pewnego lokatora domu na lewo, również samotnego dżentlmena.
Te koncerty, odbywające się zazwyczaj trzy razy w tygodniu, mogłyby same przez się doprowa
dzić do szaleństwa; ale to nie było wszystko. Bo kiedy wreszcie towarzystwo opuszczało lokal, to zamiast spacerować sobie cichutko po ulicy, jak to czynią przyjaciele rzeczywistych dżentlmenów, wy
prawiało piekielne hałasy, udając krzyki kobiet przy porodzie. Ponadto pewnej' nocy jegomość w białym kapeluszu, z twarzą jak piwonja, zastukał z bez
czelną gwałtownością do drzwi domu Nr. 3, w któ-13J
tym mieszkał jegomość z przyprószonym siwizną włosem, i kiedy siwy jegomość, sądząc, że to jedna z! jego zamężnych córek dostała przedwczesnych boleści, zeszedł ze schodów poomacku i po długich machinacjach kluczem i zamkiem otworzył wreszcie drzwi — jegomość w białym kapeluszu, z twarzą jak piwonja, rzekł, że bardzo mu przykro, jeżeli fatyguje siwego jegomościa, ale czułby się bardzo zobow ią
zanym, gdyby ten ofiarował mu szklankę zimaej wody z pod krantsi i pożyczył szylinga na dorożkę.
Na to siwy jegomość zatrzasnął gniewnie drzwi, wszedł na schody i wyrzucił przez okno zawartość całego dzbanka wody z pod kranmi — rzut byt celny, ale woda dostała się komu innemu. Na ulicy p o
w stała nieopisana panika.
Żart żarłem; i nawet namacalnie żjarty bywaj'ą w: swoim rodzaju kapitalne, jeżeli, się znajdzie nie- zainteresowana bezpośrednio osoba, która zechce się śmiać. A le mieszkańcy naszej ulicy byli niedość rozwinięci, aby pojąć cały komizm tych wydarzeń:
to też bezpośrednim skutkiem było, że nasz sąsiad musiał złożyć swemu sublokatorowi niezmiernie przykrą dla obu stron wizytę; w toku rozmowy oświadczył, że o ile samotny dżentlmen nie wyrze
knie się spędzania w ieczorów z przyjaciółmi w do
mu, to, niestety, trzeba będzie się rozstać. Samotny dżentlmen przyjął przestrogę bardzo pogodnie i przyrzekł, że na przyszłość będzie spędzał w ieczo
ry w kawiarni. Postanowienie to wywołało po
wszechny aplauz.
Następna noc przeszła bez żadnych zaburzeń:
ywjszyscy odetchnęli z ulgą. A le w dwadzieścia cztery godziny później hałasy powtórzyły się zc
132
zdwojoną energią. Przyjaciele samotnego dżentlme-*
na, nie mogąc go odwiedzać co drugą noc, postano
wili składać mul wizytę każdej nocy. Dość sobie wyobrazić ich hałaśliwe pożegnania, łoskot, z, jakim jsamptny dżentlmen szedł do siebie na górę, i jego zmagania się z butami trzymająciemi na uparcie nogi;
aby zrozumieć, że tak dalej być nie mogło, A więc1 nasz sąsiad zawiadomił dżentlmena, który był pod innemi względami bardzo* wygodnym lokatorem, ż)e mulsi się wynosić; dżentlmen się wyniósł i odl tej chwili zapraszał przyjaciół do innych lokalów.
Następny amator mieszkania opuszczonego przez niespokojnego samotnika, był zupełnie innym człowiekiem. Wysoki, chudy, młody mężczyzna z bujną blond czupryną, rudawemi bokobrodami i zaledwie zaznaczonym wąsem. Nosił bluzę z galo- (■ •"airi, -szare spodnie, zamszowe rękawiczki i pod każdym względem przypomniał oficera wyższej ran
gi. Tak niepodobny do rozpustnego samotnego dżen
tlmena! Co za czarujące obejście, co za sposób mó
wienia! I jaka powaga! iedy po raiz pierwszy przy
szedł oglądać mieszkanie, wypytywał szczegółowo, czy, kiedy i jak można otrzymać stałe miejsce w pa- rafjalnym kościele, A gdy już doszedł do porozumie
nia z gospodarzem, poprosił, aby mu sporządzono spis Miejscowych towarzystw dobroczynności, chciał bowiem złożyć ofiarę pieniężną na ręce tych, którzy na to najbardziej' zasługują.
Nasz sąsiad nie posiadał się z radości, Dostał wreszcie sublokatora w zupełności odpowiadającego jego własnemu usposobieniu — człowieka poważne
go, statecznego, który nie znosił hulaszczej w esolo- sci, a kochał ciszę. Ź lekkiem sercem ztdjął z okna
133
ogłoszenie, malując sobie w wyobraźni długi szereg spokojnych niedziel, w czasie których będzie wy
mieniał ze swym lokatorem niedzielne pisma i kom
plementy,.
Poważny pan przyjechał, a jego rzeczy miały nadejść ze wsi nazajutrz. Pożyczył więc odj gospo
darza czystą koszule, książkę do nabożeństwa i po
łożył się spać' o wczesnej porze, prosząc, aby igo
obudzono punktualnie o dziesiątej rano — nie w cze
śniej, był bowiem bardzo zmęczony,
O oznaczonej porze zapukano do jego pokoju:
nie odpowiadał; zapukano ponownie: odpowiedzi nie było. Zaniepokojony gospodarz wyważył drzwi.
Poważny pan w tajemniczy sposób znikł, zabierając ze sobą koszulę, książkę do nabożeństwa, łyżeczkę do herbaty i pościel.
Czy to wydarzenie, przeważając szalę, i tak już dobrze obciążoną popisami porzedniego sublo
katora, wzbudziło w naszym sąsiedzie wstręt do sa
motnych dżentlmenów, nie wiemy; to pewne, że na
stępne ogłoszenie, jakie ukazało się w oknie salona, zawiadamiało poprostu, że jest do wynajęcia ume
blowane mieszkanie na pierwszem piętrze. W krótce i to ogłoszenie znikło. Nowi lokatorowie najpierw zwrócili na siebie naszą uwagę, potem wzbudzili
y.' nas żywe współczucie.
Był to chłopiec osiemnasto lub dziewiętnasto
letni % matką kobietą pięćdziesięcioletnią, a może nawet młodszą. Oboje nosili żałobę. Byli ubodzy — bardzo ubodzy. Utrzymywali się jedynie z pensji, jaką pobierał chłopiec, przyjmując referaty do prze
pisywania i tłumacząc dla wydawców.
Wyemigrowali z prowincjonalnego miasteczka
i osiedlili się w Londynie: po części dlatego, że w' du- żem mieście chłopiec prędzej mógł liczyć na zarobek a po części może i dlatego, że czuli pewien żal do miejsca, na którem niegdyś zaznali lepszej doli, i! unikali instynktownie ludzi, którym znany był ich obecny los. Żaden cios nie zdołał złamać ich dt!/ny, a duma nie pozwalała im rozwodzić się o swych nieszczęściach przed obcymi. Jak wielką cierpieli nędzę i jak ciężko pracował chłopiec, aby jej prze
ciwdziałać, o tem nikt nie wiedział, oprócz tych dwojga nieszczęśliwych. Noc w noc, do godziny dru
giej, trzeciej, czwartej po północy słyszeliśmy ti-zask płonącego nieśmiało ognia, albo pusty, stłu
miony kaszel, który świadczył, że chłopiec wciąż jeszcze pracuje; i z dnia na dzień widzieliśmy coraz wyraźnie)1, że natura rzuca na jego żałosną twarz1 to nieziemskie światło, które jest oznaką najgorszej z pośród chorób, jakie nawiedzają ludzi.
Powodowani, zdaje się, uczuciami wyższemi nad prostą ciekawość, zawarliśmy z nieszczęśliwymi znajomość, która potem przeszła w serdeczną przy
jaźń, Nasze posępne przeczucia się sprawdzały;
chłopiec marniał w oczach. Przez część zimy i całą następną wiosnę i lato pracował bez przerwy do głębokiej nocy; tak, że matka musiała postarać się o robotę — szycie, haft — aby podeprzeć jego co raz mniej wydajną ptracę,
' Jej zarobki ograniczały się jednak do kilku niepozornych szylingów. Chłopiec m ęczył się i mę
czył, z każdą minutą posuwał się o krok bliżej ku, śmierci, hem jednego protestu, bez jednej' skargi.
Pewnego pięknego jesiennego wieczoru wybra
liśmy się na zwykłą wizytę do chorego przyjaciela, 135
Podczas ostatnich kilku dni słabł coraz widoczniej;
teraz leżał na sofie przy otwartem oknie, wpatrzony w zachodzące słońce. Matka czytała mu nagłos biblję, ale kiedyśmy weszli, zamknęła książkę i w y
szła na nasze spotkanie,
— Właśnie tłumaczyłam Williamowi, — rze
kła, — że musimy za wszelką cenę wywieźć goi za miasto, na wieś, aby wydobrzał, Om nie 'jest chory, pan wie, tylko osłabiony, zwłaszcza że ostatnio tak się przepracowywał. — Biedaczkal Łzy1, które po
toczyły się po jej palcach, kiedy się odwróciła, uda
jąc, że poprawia czepek, nazbyt jasno świadczyły o bezowocności tej samoobłudy.
Bez słowa siedzieliśmy u wezgłowia sofy, na
słuchując, jak cicho i w jak zawrotnem tempie ula
tnia się życie, z; piersi gasnącej w naszych oczach istoty. Z każdym, oddechem tętno serca słabło.
Chłopiec podał nam prawą dłoń, lewą u/chwycił się ramienia matki, gwałtownie przyciągnął ku isobie i gorąco ucałował jej twarz. Nastąpiła chwila ciszy. Opad! na poduszkę i przeciągłem, poważnem spojrzeniem śledził rysy kobiety,
—• Williamie, Williamie! — wyszeptała ma
tka —- nie patrz tak na mnie, mów, mów, najdroższe dziecko!
Chłopiec uśmiechnął się z wysiłkiem, ale po .chwili w rócił poprzedni wyraz twarzy: to s!amo chłodne, poważne zapatrzenie.
— Williamie, najdroższy Williamie! podnieś się;
nie patrz tak na mnie, dziecko — błagam, nie patrz!
Boże, Boże — co ja pocznę! — zawołała wdowa, załamując ręce w rozpaczy — mój chłopiec najdroż
szy — umiera! —
136
Chłopiec dźwigną! się gwałtownym wysiłkiem ponad poduszkę, splótł ręce i rzekł; — Matko! K o
chana matko, pochowaj mnie na rozległych polach—
gdzie chcesz, tylko nie wśród tych przeklętych ulic.
Chcę być tam, gdzie będziesz mogła widzieć mój grób, nie w tem okropnem, natłoczonem mieście.
Ono mnie zabiło. Pocałuj jeszcze raz, uściśnij...
Opadł i dziwny wyraz rozlał się na jtego twarzy;
nie wyraz bóliA lub cierpienia!, ale jakieś ogromno skoncentrowanie, znieruchomienie każdego muskułw i ścięgna.
Już nie żył,
fZ cyklu ,,Qur Parish"!
Człowiek, zmuszony do codziennej wędrówki po którejś z ludniejszych ulic Londynu, przyzwy
czaja się powoli do specyficznej publiczności, jaką dzień w dzień spotyka na swojej drodze, i powięk
sza stopniowo kółko ludzi, których — jak to mó
wią — „zna z widzenia". M.ożna śmiało twierdzić, że wśród tych znajomych znajdzie się także pewna istota o nader żałosnej powierzchowności, którą loodyńczyk pamięta jeszcze z czasów, gdy żyła w zupełnie innych warunkach, którą obserwował, jak staczała się coraz niżej na dno społeczeństwa, a której nędza i zaniedbanie wywierają na nim wra
żenie niezmiernie bolesne, kiedy przechodzi ulicą, Ktokolwiek z własnej chęci czy z konieczności przestawał wiele z ludźmi, len niewątpliwie pamięta czas, gdy jakiś wyrzutek społeczeństwa, brudny, w łachmanach, który obecnie wlecze eię po trotua- rze, roztaczając dokoła ohydę zgnilizny i kalectwa, był szanowanym i łubianym rzemieślnikiem, urzęd
nikiem, lub stał na czele dobrze prosperującego, uczciwie prowadzonego przedsiębiorstwa. I zapewne niejeden z czytelników, przeglądając księgę pamię
ci, natrafi na postać wykolejeńca, który* sunie po ulicy jak cień, jak symbol wycieńczenia, od którego każdy odwraca się z pogardą, który unika głodowej
ŚMIERĆ p i j a k a:
śmierci niewiadomo jakim sposobem. Niestety! wy
padki takie nazbyt są częste, aby trzeba było ieh szukać z lampą w ręku; i niemal zawsze pochodzą z tego samego źródła — z pijaństwa — z szaleń
czego umiłowania powolnej, niezawodnej truciz
ny — z namiętności, która zagłusza wszelki głos su
mienia, która każe zapomnieć o żlotnie, o d.2®eciach przyjaciołach, szczęściu i obowiiązku, która nieubła
ganie pcha swą ofiarę ku wykolejeniu i śmierci.
Niektórzy ulegli temu zgubnemu nałogowi pod naciskiem nieszczęścia i niepowodzenia. Wspaniałe zamierzenia, które spełzły na niczem; śmierć uko
chanych; żałość, która zżera stopniowo, ale nie po
zwala sercu pęknąć: wszystkie te czynniki dopro
wadziły ich do szaleństwa. Są to okropne obrazy obłąkanych, powoli ginących z własnej ręki. Jed
nakże znaczna większość świadomie, z olwiartemi oczami pogrążyła się w bagno, z którego nie w ydo
stanie' się tien:„ kto raz ugrzązł, ale będzie się osuwał coraz głębiej, coraz głębiej, aż zniknie na zawsze.
Właśnie jeden z takich ludzi stał przy łożu umierającej żony. Dokoła klęczały dzieci, a on zdfa- wionemi wybuchami wściekłości mącił ich niewinne pacierze. Pokój był ciasny, sprzęty nędzne; i dość*
było rzucić okiem na bladą postać, z, której oczu światło życia ulatywało' na wieki, aby pojąć, jakie utrapienia, jakie troski i jakie nieszczęścia żarły jej serce przez długie, długie lata. Starsza kobieta, cała we łzach, podtrzymywała głowę umierającej — by
ła to matka, Ale nie ku niej zwróciła sięl blada, wy
nędzniała twarz; nie jej ręki szukały zimne, drżące palce; zacisnęły się dokoła ramienia męża; gasnące oczy zatrzymywały się na jego rysach — i mężczy
140
zna zadygota! pod tem spojrzeniem, 'Jego odzież była brudna i niechlujna, twarz* rozpalona, oczy nabiegłe krwią i podkrążone. Wyciągnięto go z za
mętu dzikiej pijatyki, hujcznej hulanki: przywołano do łoża śmierci.
Tuż przy łóżku stała przyćmiona lampa, rzuca- jąc stłumione światło na żałobne postacie ludzi, pogrążając resztę przestrzeni w głębokim, gęstym mroku. Spokój nocy napełniał dom; cisza śmierci płynęła przez pokój. W ysoko nad kominkiem wisiał zegarek; jego słabe cykanie było jedynym dźwię
kiem jaki zamącał głębokie milczenie; a było to cy
kanie posępne i uroczyste, bo nieszczęśliwi wie
dzieli i wiedzieli dobrze, że zanim zegar pokaże na
stępną godginę, wprzód wydzwoni pożegnanie odla
tującej duszy.
Okropna to rzecz czekać nadejścia śmierci;
wiedzieć, że nadzieja jest płonną, a zgon nieuniknio
ny; siedzieć i liczyć długie, jednostajne godziny dłu
gich, monotonnych nocy — takich nocy, jakie znają tylko ci, którzy czuwali przy łożu chorych. Krew w żalach krzepnie, gdy się wysłuchuje tych najtaj
niejszych sekretów serca — latarni zazdrośnie, trwożnie chronionych tajemnic; które bezbronna, bezsilna istota wylewa przed wami bezwiednie, bez
wolnie, Strach pomyśleć, jak mało warte są troski i zabiegi całego życia, kiedy maligna zedrze maskę z, twarzy, Dziwne rzeczy opowiadali umierający lu
dzie, bredząc w agonji; historje takich czynów i ta
kich zbrodni, że ci, którzy pielęgnowali chorego w przedśmiertnej godzinie, uciekali w przerażeniu, aby nie oszaleć od okropności, jakie przyszło im widzieć i słyszeć, niejeden zbrodniarz skonał sa
motnie, bredząc O czynach, których sama najzwa zjeżała włosy na głowach najodważniejszych.
A le przy łożu, przed którem klęczały modlące się dzieci, takie słowa były nieobecne. Ciszę przery
wały jedynie zdławione w gardle łkania. A kiedy dłoń matki opadła w bezsile, kiedy jej błędne spoj
rzenie zawahało się po raz ostatni pomiędzy mę
żem a dziećmi, kiedy usta zamarły w nadludzkim wysiłku i w niemem pragnieniu kilku jeszcze słów, a podniesiona głowa osunęła się na podusizki, do
koła rozlał się taki spokój i taka cisza, jakgdyby zamiast śmierci nadleciał tylko sen. Dzieci pochy
liły się nad nią: zawołały na nią po imieniu najpierw cicho, potem przeszywającym tonem rozpaczy. Nie było odpowiedzi. Nasłuchiwały oddechu: ani szme
ru. Położyły jej ręce na sercu-, nie biło. Biedne, nie
żywe serce.
Mąż rzucił się na krzesło i oburącz uchwycił swe płonące czoło. Błądził nieprzytomnym w zro
kiem od dziecka do dziecka, ale ilekroć' napotkał
kiem od dziecka do dziecka, ale ilekroć' napotkał