AiJOL W 1—
KAROL,
CZTERY SIOSTRY
W A R S Z A W A - 1 9 ‘2 9
T O W A R Z Y S T W O W f D A W M C Z E „U O J*
Warszawa.
CZARNA ZASŁONA1.
Pewnego zimowego wieczoru, przy końcu roku 1800, lub też o parę lat wcześniej, młody lekarz, który niedawno zdobył patent i właśnie rozpoczy
nał praktykę, siedział w rogu małego, schludnego jSabineciku, grzejąc się przy blasku trzaskającego wesoło ognia i słuchając wiatru, który1 kroplami deszczu jak palcami stukał w szyby okien i wyl w kom inie.— przeciągle, posępnie. Noc była słotna i chłodna. Doktór przez cały dzień brnął przez brud i błoto, a teraz wypoczywał po pracy. Otulo
ny był w szlafrok, na nogach miał pantofle. Powoli zapadał w stan bliższy snu niż jawy, powoli kłębi
ły się myśli i wizje, zalewające wezbranym poto
kiem rozbudzoną senną wyobraźnię. Najpierw my
ślał o tem, że wiatr dmie tęgo i że w tej samej chwili raniłby mu twarz ostry, zimny deszcz, gdyby nie to, że odpoczywa w ciepłem, zacisznem mieszka
nku. Następnie ujrzał w wyobraźni Boże Narodzenie i pomyślał o tem, jak to będzie pięknie, kiedy od
wiedzi swój rodzinny doml, przywita przyjaciół i uko
chanych, jak uradują się jego przybyciem, jak szczęśliwa byłaby Róża, gdyby jej mógł powiedzieć, że znalazł wreszcie pacjenta i że spodziewa się większej ich liczby, że ma nadzieję w przeciągu1 niewielu miesięcy osiągnąć dostateczni® mocne pod-
stawy materialne, aby ją pojąć za żonę, przywieźć do siebie, do domu — niech troską macierzyństwa rozweseli samotne ognisko, niechaj' będzie podnietą do nowych walk, nowych zmagań i usiłowań. P o
tem rozważał, kiedy, wedie wszelkiego prawdopo
dobieństwa, zjawi się ten pierwszy pacjent, albo też, czy wyrokiem opatrzności nie będzie urn są
dzone doczekać się pacjenta wogóle, Następnie my
ślał znów o Róży, aż zasnął na dobre. A le śnił wciąż o niej. Usizy miał pełne jej srebrzystego głosu, na ramieniu spoczywała jej mała, lekka, łagodna dłoń.
Istotnie spoczywała dłoń na jego ramieniu, nie była jednak ani mała, ani lekka. Jej posiadacz, k orp u lentny chłopak o krągłej głowie, wyznaczony został przez gminę na pomocnika lekarza i za skromną zapłatę szylinga tygodniowo, oraz koszt całodzien
nego utrzymania, miał chodzić z lekarstwami i. po
syłkami. Ponieważ nikt nie żądał lekarstw, a po
syłki były zbędne, przeto chłopak spędzał wolne godziny — (było ich mniej więcej czternaście na do
bę) —- gryząc pepperminły, wchłaniając pokarm, konieczny dla podtrzymania życia, i pokrzepiając ciilało snem.
—« Proszę pana — jakaś damaj — szepnęła wyżej scharakteryzowana1 osobistość, potężnym
szturchańcem budząc swego chlebodawcę,
— Jaka dama? — zawołał lekarz, zrywając się na nogi. Gotów był przypuścić, że sen stanie się rzeczywistością, i niemal wierzył, że nieznajoma okaże się Różą. — Jaka dama? Gdzie?
— Tam, proszę Pana, o tam! — odparł chło
pak, wskazując na oszklone drzwi poczekalni, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie, wywołane
istotnie ekscentrycznym wyglądem przybyłej, Ghi~
rurg spojrzał ku drzwiom, i również o mało się nie przestraszył na widok niespodziewanego pacjenta.
Była to niezwykle wysoka kobieta w żałob
nych szatach. Stała tak blisko drzwi, że twarz jej niemal dotykała szkła* Od kibici po szyję drapowal ją czarny szal, jak jaki symiboł tajemnicy, twarz okrywała czarna, nieprzezroczysta zasłona. Stała wyprostowana, okazując catfą wysokość swej posta
ci, i chociaż lekarz c z u ł , że oczy, przebijające zasłonę, utkwione były w nim, przecież dania nie ruszyła się z miejsca, najmniejszym gestem nie zdradziła, że zdaje sobie sprawę z jego obecn ości
— Czy życzy sobie Pani zasięgnąć mojej rady jako lekarza? — zwrócił się do niej z pewnem wa
haniem, otwierając drzwi naścieżaj'. Otwierały się do wnętrza, więc czynność ta nie zmieniła jej pozycji:
stała sztywna i nieporuszona, wciąż na tem sa
mem miejscu. Pochyliła zlekka głowę na znak, że to prawda.
— Pani będzie łaskawa do gabinetu,
Nieznajoma postąpiła krok naprzód; następnie, zwracając głowę w stronę chłopca —• ku jego nie
zmierni emu przerażeniu —> zawahała się jakgtfyfey na chwilę.
— W yjdź z pokoju, Tomek — rzekł lekarz do pomocnika, którego wielkie, okrągłe oozy rozsze
rzyły się podczas tej krótkiej rozmowy do niepraw
dopodobnych rozmiarów. — Zasuń firankę i zamknij drzwi.
Chłopiec zasunąft szklaaią część drzwi zieloną firanką, -wycofał się do poczekalni, zamknął za sobą
drzwi i niezwłocznie zbliżył do dziurki od klucza jedno ze swych przerażonych, wielkich oczu.
Chirurg przysunął krzesło do ognia i gestem wskazał je nieznajomej. Tajemnicza postać powol
nym krokiem zbliżyła się do krzesła. Kiedy blask padł na jej czarną szatę, okazało się, że u dołu cafa była zwalana błotem i przesiąknięta deszczem.
*■— Pani zmokła.
.— Tak — rzekła nieznajoma głębokim altem, i— I Pani chora?—pytał lekarz ze współczuciem, gdyż głos jej był pełen niewypowiedzianego bólu.
— Tak — brzmiała odpowiedź — bardzo jestem chora: nie na ciele, lecz na duszy. Nie ze względu na siebie, nie poto, aby leczyć swoje własne cierpie
nia, przychodzę do Pana — mówiła dalej. —■ Gdyby chodziło tylko o dolegliwość cielesną, nie opuszcza
łabym domu o takiej porze, sama, w taką ncc, w ta
ką niepogodę. I gdyby chodziło tylko o dolegliwość cielesną, to Bóg sam^ wie, z jaką radością wyszła
bym na spotkanie śmierci. Dla kogo innego błagam pańskiej pomocy, doktorze. Być może, że ratowanie go jest szaleństwem—i-zdaje mi się nawet, że jestem obłąkana, A le podozas długich, żmudnych bezkres
nych nocy, które przesiedziałam i przepłakałam nad nim, rozpaczliwa myśl ratunku nie opuszczała mnie ani na chwilę. I jakkolwiek ja sama widzę, ;jak da
lece bezsilną okazać się tu musi pomoc łudzi, prze
cież truchleję na samą myśl, że go pochowam, tej pom ocy wprzód nie wypróbowawszy!
I po ciele mówiącej przeszedł taki dreszcz, ja
kiego nie można w yw ołać sztucznie. W ruchach tej kobiety, w jej sposobie mówienia była jakaś roz
pacz, jakieś posępne załamanie rąk, które boleśnie
poruszyło serce młodego lekarza, Byi nowicjuszem w swym zawodzie i jeszcze nie napatrzył się nie- psaZęśc ludzkich, które objawiają się codziennie oczom jego starszych kolegów i rzucają na ich du
szę twardą pow lokę obojętności względem cier
pienia.
—- Jeżeli — rzek!, powstając gwałtownie z, krze, sła jeżeli osoba, o której Pani mówi, znajduje się ,istot!nie w tak beznadziejnym. stanie, to nie' mamy;
jednej chwili do stracenia. Natychmiast pójdę z Pa
nią. Dlaczego ni@ zwróciła się Pani do lekarza fjr^.edtem?
— Ponieważ przedtem byłoby to bezcelowe, bez- skuteczne — ponieważ to jest bezskuteczne nawet teraz — odpowiedziała, splatając dłonie w porywie rozpaczy.
Chirurg spojrzał badawczo na czarną zasłonę, pragnąc wyczytać sekret ukrytej za nią twarzy.
Było to niemożliwe ze względu na nieprzejrzystość krepy.
— Pani jest naprawdę chora — rzekł miękko —- jakkolwiek sama Pani o tem nie wis. Gorączka!, która dała Pani moc do zniesienia długiego, wy
czerpującego wysiłku, nie przestaje w Pani płonąć.
Może to Panią orzeźwi? — mówił dalej, nalewając jej' szklankę w ody — może się Pani uspokoi na chwilkę i opowie mi, bez wybuchów, bez zdenei- wowania, na co jest chory pacjent i jak już długo trwa choroba. Kiedy poznam wszystko, co muszę wiedzieć, aby oddać pacjentowi istotne usługi, go
tów jestem natychmiast; iść z Panią,
Nieznajoma podniosła szklankę do ust, nie od
garniając zasłony: nie skosztowawszy kropli, od
stawiła wodę zpowrotem na stół i wybuchnęła pła
czem.
•— W iem — łkała głośno — wiem, że to wszy
stko, co Panu mówię, podobne jest do gorączko
wych majaczeń. Już słyszałam to nieraz od innych, tylko w mniej delikatnej formie. Nie jestem młoda, Ludzie powiadają, że kiedy życiei pow oli skłania sic ku zachodowi, ogarnia trwoga o tych kilka ostatnich dni, które nie przedstawiają wprawdzie żadnej wartości w oczach osób postronnych, ale osobie zainteresowanej droższe są od całego prze
żytego życia, pomimo, że te zbiegłe lata wiążą się ze wspomnieniem dawno zmarłych przyjaciół— sta
rych, młodych — może nawet dzieci — zmarłych, lub zapomnianych — co równa się śmierci. Nie- wńeile lat d z ie l mnie od zgolnu, o ile skończę śmier
cią1 maturalną — wydawałoby się więc, że powin
nam strzec, jak oka w głowie, tych przebłysków' życia, jakie mi pozostają jeszcze. Nie, zrzucę je, jak kamień z piersi — bez westchnienia — z ulgą — z radością — jeżeli to, o ozem teraz mówię, jest fałszem, tworem wyobraźni. Jutro rano ternu, któ
ry jest przyczyną mego niepokoju, nikt już z łudzi nie będzie w stanie pomóc. Wiem o tem, wiem doskonałe, choć wołałabym myśleć inaczej. Jednak dzisiaj, pomimo straszliwego niebezpieczeństwa, ja
kie mu zagraża, nie wolno Panu go zobaczyć, nie może go Pan ratować.
— Nie chciałbym denerwować Pani—rzekł chi
rurg po chwili milczenia — przez powątpiewanie o prawdzie Pani słów lub przez nazbyt natarczywe badanie sprawy, którą Pani widocznie usiłuje ukryć.
Jednakie dostrzegam w Pani sprawozdaniu pewne
sprzeczności, które niełatwo dadzą się pogodzi^
ze zwykłym biegiem rzeczy. Człowiek, o> którego ehodzi, umiera w tej chwili, a mnie nie wolno go widzieć, jakkolwiek moja pomoc mogłaby być sku
teczna. Twierdzi Pani, że nazajutrz będzie już za późno, pragnie Pani jednakże, abym się futro po
mimo to zjawił! Jeżeli jest on rzeczywiście tak Pa
ni drogi, jak to wynika z Pani słów i całego zacho
wania się, dlaczegóż nie mamy go ratować? za
nim -— wskutek postępu choroby — stanie się to niemożliwe?
— Boże, nie oip&szczaj mnie! — zawołała ko
bieta, zanosząc się od płaczu, — Chcę, aby obcy człowiek uwierzył w to, czemu) sama ledwie daję wiarę? A więc odmawia mi Pan stanowczo jutrzej
szej wizyty? — rzekła, powstając nagle z krzesła.
— Nie powiedziałem, że uchylam się od tego, co jest moim obowiązkiem — odparł chirurg — ale ostrzegam, że jeżeli będzie Pani obstawała przy tej dziwacznej zw łoce i pacjent umrze, na barki Pa
ni spadnie straszliwa odpowiedzialność,
— Odpowiedzialność spadnie na kogo inne
go — z goryczą odrzekła nieznajoma, —- Ta jej drobna cząstka, jaka przypada na mnie, nie jest ciężka: zniosę ją z radością.
— Ponieważ ja nie będę tu w żadnym razie win
ny, o ii© przychylę się do Pani żądania, przeto pro
szę o adres, pod którym zjawię się jutro z rana.
O której godzinie?
— O dziewiątej — odparła nieznajoma,
— W ybaczy mi Pani tę śmiałość. Chciałbym wiedzieć, czy chory znajduje się obecnie pod Pani opieką?
— Nie. f
— Gdybym w ięc ck'$ wskazówki, jak należy, z nim postępować w przeciągu nocy, Pani nie mo
głaby się do nich zastosować?
-— Nie mogłabym — odpowiedziała.
Jej głos był pełen łez. Widząc, że przeciąga
nie rozmowy do niczego nie doprowadzi i niczego więcej nie będzie można się dowiedzieć’; a równo
cześnie pragnąc oszczędzić kobiecie zdenerwowania, które zraza zdołała opanować nadludzkim wysiłkiem, ale któremu teraz nie umiała się oprzeć, oddając się na łup najboleśniejszych szarpań — le
karz zapewnił ją uroczyście, że spełni przyrzecze
nie, Nieznajoma podała nazwę jakiegoś podejrzane
go zaułka w Walwotrth i opuściła dom równie ta
jemniczo, jak się w nim zjawiła.
Łatwo pojąć, j<>k wielkie wrażenie wywarła ta dziwna wizyta na psychice młodego lekarza. Długo rozmyślał nad okolicznościami, jakie mogły towa
rzyszyć tej' ciemnej, intrygującej sprawie, usiłując p o wiązać sprzeczne ze sobą dane: bezskutecznie. P o
dobnie jak większość ludzi, czytał niejednokrotnie i słyszał o niezwykłych wypadkach, gdy przeczucie śmierci., sprecyzowane co do dnia i c o do minuty, sprawdzało się nieomylnie. Przeszło mu przez gło
wę, że może właśnie teraz ma do czynienia z jed
nym z takich wypadków. A le nie, przypomniał so
bie, że wszystkie te opowiadania dotyczyły osób, które dręczyło przeczucie własnej śmierci. Ta kobie
ta mówiła przecrielż o klim innym — o mężczyźnie;
bezwzględnie nie było rzeczą możliwą, aby zwyiuy sen czy kaprys wyobraźni kazał jej mówić o jego bliskim zgonie z taką przerażającą pewnością!
może mężczyzna raiai #zostać mmordówa-ny, k«*
bieta zaś, początkowo należąca do spisku i pod przysięgą zobowiązana do milczenia, wycofała sfęj i nie mogąc powstrzymać ciosu, jaki zagraża ofie
rze, pragnie zapobiec przynajmniej jego śmierci przez zwykłe zastosowanie pom ocy lekarskiej?
Jednakże myśl, że takie rzeczy miałyby się dziać w miejscowości położonej tuż przy stolicy, wydała snu się zbyt niedorzeczną, aby mógł przywiązywać do niej znaczenie dłużej, niż przez chwilę. Na
stępnie wydało mu się prawdopodobnem powzięte fuź przedtem przypuszczenie, że kobieta była anor
malna, Było to jedyne mniej więcej zadawalające rozwiązanie tej powikłanej historji, wypadało więc sądzić, że się ma do czynienia z w ?Tia,tką, Jednakże pojawiły się nowe argumenty, które zachwiały pew- tiiością tego wniosku i nie przestawały się ścierać ze sobą przez cały ciąg długiej, bezsennej nocy. Po
mimo wielkiego wyczerpania i naprzekór wysił
kom, lekarz nie zdołał usunąć z przed oczu rozbu
dzonej fantazji ponurego obrazu czarnej zasłony.
Tylna część WaJworthu, punkt, w którym dziel
nica ta najbardziej oddalona jest od miasta, przed
stawia ł dzisiaj widok niezbyt pocieszający, A le pięćdziesiąt trzy lata temu, fego trzy czwarte przed
stawiały tylko posępne pustkowie, zamieszkane przez kilku ludzi o niezdecydowanym wyglądzie i wątpli
wej profesji: albo tak ubogich, że nie mogli sobie pozwolić na mieszkanie w innej okolicy, albo tak żyjących i pracujących, że jedynie tu mogli znaleźć bezpieczne schronienie, W iele z tych domów, któ
re obecnie wznoszą się po obu stronach ulicy, nie feleiało jeszcze wtedy; a wdęksAwić tych, które
13
v.>. feierównycli odstępach zdobiły tc pustkowie, na*
leżała do budowli najbardziej prymitywnych i ko- Bzlawych, jakie można sobie wyobrazić.
Okolice, przez które szedł nasz lekarz, nie odzna
czały się wielką malowniczością i ich widok nietylko nie dodał mu otuchy, ale nawet spotęgował to uczu
cie niepokoju, jakiem/ napełniała go myśl o- nie- zwyHym pacjencie. Droga, którą wypadało mu iść, oddalała się od głównej szosy, biegła poprzez bagni
ste wygony, poprzez krzywe uliczki, ślepe zaułki, przy których zrzadka można było napotkać jakąś starą, obdartą chałupinę, zaniedbaną, brudną, roz
walającą się w gruzy. Czasem przebiegało przez drogę wędrowca wynędzniałe drzewo, czasem bły
snęła mu przed oczami kałuża stojącej wody, w e
zbrana deszczem, wzburzona wiatrem, zatruta w y
ziewami rynsztoków. Niekiedy zazieleniła się zbo- ku plama uprawnego gruntu, a kilka spróchniałych desek, zbitych w budę i wyobrażających dom letnis
kowy, oraz stary parkan, załatany nieumiejętnie kołami, skradzionemi z płotu sąsiada, świadczyły aż nazbyt wyraźnie o ubóstwie mieszkańców i za
razem o wielkiej pogardzie, w jakiej mieli prawo własności. Raz nawet jakaś niechlujnie ubrana k o
bieta wyjrzała z drzwi zakopconego domu, aby wyrzucić do rynsztoku zawartość kuchennego na
czynia i aby krzyknąć na dziieiwczynkę w wydepta
nych trzewikach, która odszedłszy od chiaty na kilka kroków, chwiała się i gięła pod ciętżaretm nie
sionego na rękach bladego dziecka, prawie tak wielkiego jak ona. Poza tem trudno było uchwycić jakiś znak życia w całej tej posępnej panoramie, jaka roztaczała się dokoła. Perspektywę w głąb za
legała gęsta, ciężka mgła, a kontury, które przezie
rały przez jej biały całun, niczem się nie różniły od wyżej opisanych dekoracyj.
Trzeba było brnąć przez szlam i b łoto do nie«
skończoności, trzeba było na każdym kroku pytać o drogę. Przechodnie odpowiadali niechętnie, a ich wskazówki tak były niejasne i sprzeczne jedna a drugą, że niedalekoby zaszedł ten, coby im wszy
stkim chciał dawać wiarę. W reszcie młody czło
wiek stanął przed domem, który mu wskazano, jako cel jego podróży. Była to niska, wąska jednopiętro-, wa szopa o powierzchowności jeszcze mniej pocie
szającej, niż wszystkie inne domy, obok których prr schodził. Stara żółta firanka zasłaniała szczel
nie okna na piętrze, a okiennice były przymknięte, lecz nie przymocowane, Dom stał na uboczu, na rogu wąskiego zaułka, i nie mógł się poszczycić sąsiedztwem jednego choćby mieszkalnego budynku.
Jeżeli mówimy, że lekarz się zawahał i poszedł o kilka kroków dalej, zanim zdołał się opanować, zanim wrócił i zanim zastukał do drzwi tego domu, to nie dajemy przez to powodu do śmiechu nawei:
najbardziej nieustraszonemu, z czytelników. Policja Londynu dzisiaj i wtenczas, to daleko nie jedno i to samo. Odosobnione położenie przedmieść w owych czasach, kiedy to pasja rozbudowywania Londynu, idąc ręka w rękę z postępem kultury, jeszcze nie zdążyła połączyć stolicy z jej' okolicami w jeden organizm, sprawiło, że wiele z nich, a Walworth w szczególności, służyło za kryjówkę najgor
szym elementom, wyrzutkom, szumowinom spo
łecznym. W tedy nawet najbardziej ruchliwe punkty Lostóynu nie mogły się pochlubić dos;tatec2?nem
Oświetleniem, taMa zaś zakątki zapadłe, jak tett*
zdane były na łaskę i niełaskę księżyca i gwiazd.
A. więc szanse przyłapania tam podejrzanego osob
nika, łub wyśledzenia jego kryjówki, były mini
malne. To też hołota coraz grubiej obrastała w plór- ka* pozwalała sobie coraz bardziej, w miarę tego, jak codzienne doświadczenie uczyło, że niema się czego obawiać. Należy także wziąć pod uwagę, że nasz młody przyjaciel praktykował przez dłuż
szy czas w jednym ze stołecznych szpitali; i chociaż ani Burkę ani Bi shop nie zdobyli jeszcze wtedy krwawej sławy najbardziej niezwyciężonych anar
chistów, przecież nieraz nadarzała się sposob
ność stwierdzenia na własne oczy, jak łatwo, jak lekko popełnia się okrucieństwa, któremi ci dwaj genjalni bandyci uwiecznili swe kniotna.
Bez względu wszakże na okoliczności, jakie były przyczyną jego niezdecydowania, wypada stwier
dzić, że lekarz zawahał się na chwilę. Ponieważ jednak odznaczał się wielką siłą woli i niemałą odwagą osobistą, przeto wkrótce zapanował nad zdenerwowaniem, zawrócił raźnie i zastuka! ła
godnie do drzwi.
W tej samej chwili dobiegł jego uszu zdławiony szept, jakrfdyby ktoś na końcu korytarza rozmawia!
potajemnie z osobą, stojącą na platformie pierwsze
go piętra. Następnie dał się słyszeć łoskot ciężkich butów o kamienną podłogę. Powoli zdjęto łańcuch z drzwi, otwarto je i wvsoki, brzydki mężczyzna, brunet, o twarzv, według własnych słów chirurga, tak bladej i wynędzniałej, jak twarze tropów w pre~
sektorjum, ukazał się r?a progu.
-— Proszę do środka — rzekł półgłosem.
/
Lekarz usłuchał, a mężczyzna zamknął drzwi nai łańcuch i wskazał drogę do niewielkiego gabi
netu przy końcu korytarza.
— Czy nie przybyłem za późno?
— Za wcześnie! — brzmiała odpowiedź.
Chirurg odwrócił się, a na twarzy jego odmalo
wało się zdumienie, pomieszane z przerażeniem, którego nie zdołał w tej chwili opanować,
—■ Pan będzie łaskaw zaczekać tu — rzekł mężczyzna, czytając w jego myślach — niedługo, j pięć minut, zaraz będzie gotowe.
Lekarz wszedł do pokoju. Mężczyzna wyszedł,
j zamykając za sobą drzwi. Był to niewielki, chłodny
| pokoik, któremu za całe umeblowanie służyły dwa sosnowe krzesła i stół z tego samego materjału,
| Garść płonących drewek, nieodgrodzona barjerą, jarzyła się na ruszcie, i jeżeli nie ogrzewała dosta
tecznie powietrza, to przynajmniej czyniła łatwiej
szą do „sniesienia wilgoć, która ściekała ze ścian kroplami stęchłej wody, podobnemi do wydłużo
nych ślimaków. Okno, którego rozbite szyby zała
tane były kawałkami papieru, wychodziło na kwa- yk, stojący niemal całkowt- z głębi domu, ani jeden szmer nie rozbrzmiewał poza jego obrębem. Młody chirurg usiadł przy za
improwizowanym kominku, oczekując z niecierpli
wością wyników swej pierwszej wizyty lekarskiej,
^Niia przeiszło i pięć minut, kredy do ucha jego dobiegł turkot nadjeżdżającego pojazdu. W óz (mo»
gła to być dorożka) stanął przed domem. Dał się słyszeć skrzyp drzwi od ulicy, zabrzmiał odgłos cichej rozmowy, zmieszanej z łoskotem ciężkich
dźwięk nie wydobywał się
t e s tó w , po korytarzu i sclięd&ch rozległy
panią i szurania nóg, jakgdyby dasiono na górę jakieś ciężkie ciało. Upłynęło kilka sekund i po
nowne skrzypienie schodów pozwoliło wywniosko
wać, że przybysze, spełniwszy swe zadanie, opusz
czają dom. Drzwi zamknięto i znów wszystko zapa
dło w otchłań milczenia.
Przeszło jeszcze pięć minut. Lekarz poczynał się niepokoić. Postanowił wyfść % pokoju, poszukać : kogoś sJ domownikowi, i przypomnieć o swojej j obecności, kiedy nagle drzwi stanęły otworem i ko
bieta w czarnej zasłonie, ubrana w każdym szczegó
le tak, jak ubiegłego wieczoru, dala mu znak, aby się zbliżył. Niezwykle wysoka jej postać w skoja
rzeniu z tą okolicznością, że nie wyrzekła ani sło
wa, jakgdyby chcąc ukryć brzmienie swego glosuj wywołała w duszy lekarza podejrzenie, że ma przed sobą mężczyznę w kobiecych szatach. Ale histeryczne łkania, wstrząsające zasłoną, i rozpacz^
jaką wyrażała cała jej postać i całe zachowanie Kię, rozwiały to podejrzenie w jedtnielj chwili; poszedł
za nią bez najmniejszej obawy.
Kobieta szła przodem, wskazując drogę, W spię
li się po schodach do' p ok oje od strony frontowe].
Stanęła przy drzwiach, dając mu znak, aby wszedł pierwszy. Umeblowanie było skromne: stara sosno
wa skrzynia, kilka krzeseł, łóżko, nad którem nie
gdyś musiał wisieć baldachim, obecnie zaś, nie było nawet _ firanek, leżała tylko brudna, połatana kapa.
Stłumione światło, płynące przez żaluzję, którą lekarz zauważył od zewnątrz, nadawało otaczają
cym przedmiotom tak widmowe pozory i okrywało j© tak jednostajną barwą, źe V/ pierwszej chwili nie
18
wiedział, w która, stronę się zwrócić. Dopiero kiody kobieta rzuciia się naprzód i gorzko zawodząc, pa
dła na kolana przed łóżkiem, zorjentował się, gdzie ltóży pacjent.
Wyciągnięte na łóżku, zawinięte szczelni®
w płócienny całun i okryte kołdrami, leżało ciało ludzkie, sztywne i nieruchome. Głowa i twarz mężczyzny były odkryte, ale przewiązane banda
żem, który przechodził pod podbródkiem i owijał czoło. Oczy były zamknięte. Lewe ramię ołowia
nym ciężarem zwisało z łóżka; Kobieta ściskała namiętnie skostniałą dłoń. Chirurg odsunął ją deli
katnie nabok i sam ujął puls chorego.
— Boże— zawołał, puszczając instynktownie rę
kę pacjenta — on już nie żyje!
Kobieta zerwała się z klęczek i klasnęła roz
paczliwie w dłonie.
—• O, niech Pan tego nie mówi! — wydarł się z jej ust szaleńczy niemal okrzyk* — O, niech Pan tego nie mówi. Nie mam siły do słuchania takich strasznych słów — nie zniosę! Przecież tyle razy przywracano do życia ludzi, których nieumiejętni i niedoświadczeni lekarze uznawali już za łup śmierci, I tyle razy umierali chorzy, których można- by było ocalić, gdyby zastosowano właściwe środ
ki, Niech Pan go tak nie zostawia, drogi Panie, nie przedsiębiorąc niczego cekim uratowania! Być mo
że, że właśnie w tej chwili ulatnia się z niego ostatnia iskra życia — może da się ją jeszcze roz
dmuchać, rozjarzyć, rozpalić, rozniecić. Na miłość boską — niech Pan spróbuje!
Mówiąc to, rozcierała gwałtownie najpierw czoło, a potem pierś mężczyzny, leżącego nierucho
mo przed nią. Następnie dzikiemi, obłąkanemi ude- 19
rzetńanA usiłowała rozgrzać zimre idłoaSe, ale aa»
leciwie je puściła, ciężko i bezwładnie opadły aa kołdrę.
—' T o się na nic nie przyda, moja dobra kobie
to, — rzekł lekarz łagodnym, uspakajającym tonem, odejmując rękę od chłodnej piersi mężczyzny, w której serce już nie biło. — Miech Pani odsunie firankę!
— P oco? — spytała, opierając się,
—. Niech Pani odsunie żaluzję! — powtórzył le
karz wzburzonym głosem,
— Umyślnie zamknęłam światłu dostęp do po- kojtf — zawołała, zagradzając mu drogę, kiedy zwrócił się ku oknu, aby zdjąć storę — Panie, ła
skawy Panie, niech się Pan ulituje nade mną! Je
żeli to już się na nic nie przyda i on naprawdę me żyje, to niechaj jego zwłok nie widzą inne oczy, oprócz moich!
—■ Ten człowiek nie umarł lekką śmiercią—-nie umarł także śmiercią naturalną — odparł lekarz,—
Muszę, bezwzględnie muszę widzieć jego ciało —w to mi nakazuje obowiązek!
Ruchem tak niespodziewanym, że kobieta nie zdążyła się zorjentować ani przeszkodzić, podbieg!
do okna, zerwał firankę, wpuścił do pokoju ośle
piający potok dziennego światła i pow rócił na miejsce.
—* Tu dokonano gwałtu — rzekł, wskazując palcem na trupa i wpatrując się z napięciem w twarz, z której czarna zasłona znikła po raz pierwszy,
W podnieceniu bowiem, jakie ją ogarnęło kilka
«Hwi! przedtem, nieznajoma zdarła z siebie czepek 20
wraz z woalem i stała wyprostowana, mierząc le
karza wyrazistem, przeciągiem spojrzeniem. Miała rysy kobiety pięćdziesięcioletniej, która niegdyś musiała się odznaczać wielką pięknością. Smutek i łzy wyryły na jej twarzy ślady tak głębokie, ae czas sam przez się nie zdołałby ich wywołać. Była to twarz śmiertelnie blada, wargi drgały w nerwowym kurczu, w oczach płonął nienaturalny ogień, który mówił aż nazbyt jasno, że jej cielesne i duchowe siły zachwiały się potężnie pod nieudźwigflionym ciężarem nieszczęścia.
—i Tu dokonano gwałtu — powtórzył lekarz, nie odrywając od niej badawczego spojrzenia,
— Tak jest! — brzmiała odpowiedź.
— Tego człowieka zamordowano,
—< Boga wzywam na świadka, źe tak1 — na
miętnie zawołała kobieta, — Bezlitośnie, nieludzko zamordowano!
— Kto jest sprawcą? — zapytał lekarz;, chwytając ją za ramię,
— Niech Pan rzuci okiem na to miejsce ciała, gdzie widnieje stempel kata, a zrozumie Pan wszy- stko! — krzyknęła.
Zw rócił się do łóżka i nachylił nad ciałem, które leżało teraz w zalewie słonecznego światła.
Gardło było spuchnięte i otoczone sinemi plamami.
Prawda błyskawicą przedarła mu się przez mózg.
— To jeden z tych ludzi, których powieszono, .dzisiaj z rana!— zawołał, odwracając się, a dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Tak, — odpowiedziała kobieta, wlepiając chłodne, obłędne źrenice w jeden martwy p/uńkt,
— Kto to w ięc? — zapytał chirurg.
— Mój syn — odrzekła i bez czucia padła mu 'do nóg.
Tak było w samej rzeczy. Towarzysza, niewąt
pliwie współuczestnika winy, uwolniono w obec bra
ku wyraźnych doyodów , a jego skazano na śmierć i stracono. Nie potrzeba wyszczególniać okoliczno
ści przestępstwa: mogłaby to wywrzeć bardso bo
lesne wrażenie na kilku żyjących jeszcze osobaci Był to jeden z tych wypadków, jakie zdarzają się
dość często. Matka wdąwa, bez przyjaciół, bez pie
niędzy, morzyła się głodem, aby tylko wychować syna — sierotę. Chłopiec nie zważał na jej błagania, nie zważał na cierpienia, jakie przeszła dla niego — na jej nieustające troski, na poświęcenia — rzucił się głową nadół w męty życia, stał się rozpustni
kiem, zbrodniarzem; nagroda za to życie zmarnowa
ne: śmierć z ręki kata, hańba matki, jej złamane iźyicie, jej stargane zdrowie.
Od opisanego wyżej zdarzenia upłynęły laia.
Szczęśliwe i nieszczęśliwe koleje losu kazałyby każdemu innemu człowiekowi dawno zapomnieć o istnieniu biednej wdowy. A le m łody chirurg co
dziennie odwiedzał obłąkaną, bezbronną kobietę.
Nie tylko usiłował jej przynieść ulgę uprzejmemi słow y i serdecznem obejściem, ais także dopomagał jej w biedzie hojnemi ofiarami pienieeiieml, które jej pozwoliły nie troszczyć się o podtrzymanie i tak już niedłtigiego życia, W krótkim przebłysku świa
domości i pamięci, jaki poprzedził śmierć nieszczęsnej istoty, z ust jej wzniosła się gorąca modlitwa za jego zdrowie i szczęście. Ta m odli
twa dosięgła obrębów nieba i uszu Boga. Błogosła
wieństwa, które niegdyś hojną dłonią szlachetny 22
lekarz zlał na głowę wdowy, zostały mu odpłacone tysiąckrotnie. A le wśród wszystkich wspomnień, Jakie się kojarzą z dobrze zasłużonem stanowiskiem, z radosnemi chwilami szczęścia i sławy, nie ma on ani jednego, którehy było tak dxogie jego sercu, fak wspomnienie Czarnej Zasłony,
[7 cyklu „Tałes/
T
MSZA BEIZEBBBA
Pan Nikodem Damps czyli, jak mówili znajo
mi, „długi Dumps” ' był kawalerem, miał sześć stóp w ysokości i pięćdziesiąt lat; dziwak, cmentarnik, złośnik i odludek, Był zadowolony tylko wtedy, kie- djy miał na co się uskarżać, i stale narzekał, ile
kroć było się z czego cieszyć. Jedyną radością jego egzystencji było unieszczęśliwianie innych — ile
kroć mu się to if,dawało, miał minę człowieka, dla którego- życie? jest piękne. L pośród szeregu przy
krości, jakich doznawał chronicznie, należy wymie
nić pozycję w banku, która mu przynosiła pięćset funtów rocznie, oraz umeblowane miesizikanka' na pierwszem piętrze w Pentonville, które wynajął dla
tego tylko, że z okien roztaczał się widok na po
sępną równię cmentarza. Znał na pamięć kształt i barwę każdego grobu, każdej tabliczki; ceremonja pogrzebowa budziła w nim entuzjazm.
Przyjaciele mówili, że jest ponury i zgryźliwy —■
on twierdził że lo nerwy; uważali go za szczęśli
wego cynika, który nie ma żadnych potrzeb, on jed
nakże utrzymywał suparcie, że jest „najnędzniej
szym człowiekiem pod słońcem” . A że był chłodny z usposobienia i uważał siebie za pasierba losu, przeto niewiele miał specjalnych upodobań i anty-, paty). Czcił pamięć H oyłe’a, ponieważ; sam znako*
25
micie grał w wista, nie dając się nikomu wyprowa
dzić z równowagi; to też parskał radosnym śmie
chem ilekroć udało mu się znaleźć niecierpliwego i porywczego partnera. W ielbił króla Heroda za rzeź niewiniątek, rzeczą zaś, której nienawidził naj
bardziej, było chyba dziecko.
W rejestrze znienawidzonych przez; niego przedmiotów trudnoby się dopatrywać jakiegoś sy
stemu; zdaje się, że czuł specjalną antypatię do do
rożek, starych kobiet, drzwi, które nie chcą się za
mykać, muzyków — amatorów i konduktorów w » omnibusach. Składał ofiary na rzecz towarzystwa, działającego pod hasłem „Precz z rozpustą!” po»
nieważ pozbawianie ludzi najnieszkodliwszych w ś wiecie rozrywek sprawiało mu radość; łożył także na utrzymanie dw óch wędrownych mnichów-meto
dystów, ciesząc się, że jeżeli nawet okoliczności pozwolą jakiemuś człowiekowi zaznać na tym świe
cie szczęścia, to przecież zatruje mu życie strach przed tamtym światem.
Pan Dupips miał siostrzeńca, który przed ro
kiem rzucił stan kawalerski. Obdarzał go wielką sympatią, ponieważ widział w nim potulną ofiarę swych unieszczęśliwiających zapędów. Pan Karol Kitterbell był to mały, szczupły, kaóciasty człow ie
czek o nieproporcjonalnie wielkiej głowie i szero
kiej, wesołej twarzy. Wyglądał, jak wysuszony do karlich rozmiarów olbrzymi, któremui przywrócono w części dawną twarz i dawną głowę. Miał osobli
wego zeza, dzięki któremu trudno było określić, w którą stroną spogląda. Zdawało się, że oczy ma utkwione w ścianę, a on tymczasem oglądał doku
mentnie swego rozmówcę. Dla uzupełnienia cha, 26
rakterystyki należy dodać, że pan Karol Kitterbell biyjł jedną z najbardziej łatwowiernych osób pod słońcem: brał wszystko na ser jo, wziął także żonę i wynajął dom na Great Russel-street, Bedford- sąuare. (Wujaszek Dujraps stale przez nieuwagę po
mijał nazwę „Bedford-sąuare” i na jaj miejsce kładł straszliwe słowa ,, T o<t t e n ha m c aur t -r oad ”),
— Nie, mój kochany wuju — ty mi nie odmó
wisz — obiecaj, że będziesz ojcem chrzestnym, — rzekł pewnego ranka pan Kitterbell w czasie roz
m owy ze swym szanownym krewnym,
—* Nie mogę, naprawdę nie mogę, — bronił się Dumps.
— Ależ dlaczego? Janina się obrazi: przecież to dla ciebie drobnostka-
— Że to sprawi trochę kłopotu;, — odparł naj
nieszczęśliwszy pod niebem Albjonu człowiek — o to nie dbam; ale moje nerwy są w takim stanie—
zresztą wiesz, że nie znoszę obrzędów. Prócz tego, nie lubię się pokazywać ludziom. Na Boga, Karolu, hifeś wywijaj młynka tym stdłkiem; doprowadzisz mnie do szaleństwa! — Pan Kitterbell, zapomniaw
szy zupełnie o nerwach swego wujaszka przez dzie
sięć minut bez przerwy zabawiał się stołkiem, na którym siedział, jedną nogą opisując koło na pod
łodze, a pozostałym trzem pozwalając bujać w po»
wietrzu. Przytem trzymał stołek oburącz za blat, nie odrywając go od swego ciała,
— Przepraszam cię, wuju — rzekł zawstydza**
ny, puszczając nagle blat i odstawiając trzy wędru
jące nogi na podłogę z taką siłą, że biedny stołek o mały włos nie spadł na głowę lokatorowi z par-,
teru.' ’ '
— A is kochany wuju, nie gniewaj się, nie od
mawiaj, Jeżeli to chłopiec, wiesz, że musimy mieć dwóch ojców chrzestnych.
—• J e ż e l i to chłopiec! — powtórzył Dumps. — Dlaczego nie mówisz wyjraźnie, c z y to jest chłopiec, czy nie?
— Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł tę kwestję rozstrzygnąć, ale narazie to niemożliwe: nie mogę określić, czy dziecko jest chłopcem czy dziewczyn
ką, bo jeszcze się nie urodziło.
— Jeszcze się nie urodziło! — jak echo po
wtórzył Dumps, — a promień nadziei rozjaśni! jego cmentarne oblicze, — A więc to jeszcze może być dziewczynka! Oby tak się stało — wtedy nie będę ci potrzebny. A jeżeli nawet dziecko okaże się chłopcem to przecież może jeszcze umrzeć przed czasem chrztu.
— Mam nadzieję, że nie, — rzekł przyszły oj
ciec, robiąc poważny wyraz twarzy,
— Mam nadzieję, że nie, — odrzekł Dt^mps pojednawczo, zadowolony, że trafił na ulubiony temat. Zaczynał się nim nawet upajać. — J a mam nadzieję, że nie, ale nieszczęśliwe wypadki wciągu pierwszych dwóch, trzech dni życia zdarzają się nader często. Podobno napady konwtśsyj są zjawi
skiem, konstatowanem prawie stale.
—' Wuju, co też ty mówisz! — zawołał malutki siostrzeniec, — nie mogąc złapać tchu.
— Mówię prawdę. Moja gospodyni urodziła — kiedy? zaraz, zaraz — o już wiem! — w ubiegły -wtorek: cuuudowny chłopak. W czwartek w ieczo
rem niańka siedziała prizy* kominku, trzymając dziecko na kolanach — wszystko zapowiadało się
5'sk najlepiej. A ż tu nagle chłopak robi się czarny, na twarzy — bóle— spazmy! Posiano bezzwłocznie po doktora, zastosowana wszelkie możliwe zabiegi, ale.,,
— Okropne! — szepnął Kitterbell przerażony;.
’— Dziecko umarło, rzecz jasna. Jednakże twoje dziecko może nie umrze; a jeżeli zajdzie ta ewentualność i będziesz miał chłopaka, który do
żyje do chrztu, to cóż? trudno — będę musiał być jednym z chrzestnych, — Dumps miał dostatecznie miękkie serce, aby nie wierzyć we własne pro
roctwa,
— Dziękuję, wuju, — rzekł siostrzeniec, wciąż jeszcze pod wrażeniem, i uścisnął mu rękę tak go- riąco, jakgdyby rzeczywiści® doznał od niego, jakie
goś dobrodziejstwa. — Nie wiem, może będzie lepiej, jeżeli nie powtórzę żonie twojego opowiadania?
— Jeżeli czuje się nienadz.wvczajinie, to może rzeczywiście lepiej nie wspominać jej o tym smu
tnym wypadku — odparł Dumps,,, który, oczywiście wyssał tę his tor ję z palca, — Chociaż — twioiml mę
żowskim obowiązkiem jest przygotować ją na wszystko.
Dzień erzy dwa później, siedząc w garkuchni, w której stale- się stołował, i przeglądając gazetę, Dumps natrafił na następującą notatkę:
„KRONIKA URODZEŃ. — Sobota;,, IS-go b, m., Great Russel-street, pani Karolowa Kitterbell, Esq. wydała na świat syna."
— Chłopiec! — zawołał z wściekłością, rzu
cając gazetę na stół ku wielkiemu zdumieniu kelne
rów, — Chłopiec!
A le po ch w il odzyskał spokój, gdyż wazy jego 29
pa<% na szpaltę, m w w rafccą ttrooiisą mlesdoe&i- tiych zgonów.
Minęło sześć tygodni, Kitterbellowie me dawali znaku życia, Dumps poczynał się łudzić nadzieją, że dziecko uimarło, kiedy nagle list następującej treści boleśnie rozwiązał wszelkie wątpliwości: —
Great Russel-street Poniedziałek rano.
'„Kochany Wuju! Ucieszy Cię niewątpliwie wiadomość, że Janina czuje się jaź doskonale, a Twój przyszły chrzestny syn zapowiada ge
niusza, Początkowo był strasznie chudy, ale te
raz jest już znacznie grubszy i niańka powiada, że tyje z dnia na dzień. Krzyczy bez przerwy i ma bardzo dziwny kolor ciała — fakt) ktoiy,
mnie i Janinę poważnie zaniepokoił: ale niań
ka' powiada, że to zupełnie naturalne, a my jeszcze się na tych rzeczach nie znamy, więc musimy jej wierzyć. Oboje przypuszczamy, że będzie z niego mądry chłopaczek, a niania mis upewnia, że wyrośnie na filozofa, bo nie chce w żaden sposób zasnąć. Jesteśmy bardzo szczę
śliwi, tylko że cziiśjemy się trochę wyczerpani, ponieważ dzidzi nie daj'e nam spać przez całą noc. A le nitania powiada, że musimy ssę uzbroić w cierpliwość, bo to będzie trwało przez sześć— osiem miesięcy. Szczepiono mu ospę, a że operacji tej dokonano niezręcznie, przeto 'drobne kawałeczki szkła dostały mu się do rączki. Być może, że to pozostaje w związku z jego zaczepnem usposobienienj; tak przyuaj-
36
raniej mówi mama. Chcielibyśmy go ochrzcić w piątek o dwunastej w kościele, Św, Jerzego na Hart-sLreet, Będze się nazywał Fryderyk Karol William. Prosimy Cię, wuju, abyś przy
był nie później, niż trzy kwadranse na dwuna
stą. Będziemy mieli wieczorem kilku — bardzo niewielu — przyjaciół, i sądzimy, że i Ty nas zaszczycisz Swą (obecnością. Zawiadamiam Grę ze smutkiem, że chłopiec jest dzisiaj wyjątkowo niespokojny: coś mu widocznie dokucza: oba
wiam się, że ma gorączkę.
Pozostaję, Twym szczerze oddanym sio
strzeńcem
Karol Kitterbell.
P, S. — Odkleiłem kopertę, bo muszę Ci napisać, że wiem już, /aka jest przyczyna nie
pokoju Fryderyka. To nie gorączka, jak przy
puszczałem, ale szpilka którą niania wczoraj wieczorem wetknęła mu przypadkiem w nogę.
Wyjęliśmy szpilkę i chłopiec trochę przyszedł do siebie, chociaż wciąż jeszcze płacze, i to bardzo głośno".
Nie trzeba chyba zaznaczac, że po przeczytaniu powyższego zawiadomienia biedny śledziennik Dumps czuł się, fak ryba wyciągnięta na piasek.
A b y cofnąć się, było już za późno, a więc należało się zdecydować, co zrobić z tym fantem. Dumps ku
pił dla dziecka zgrabny dzbanuszek i kazał na nim wyryć, inicjały „F. K. W . K.", ozdobione niezbyt artystycznemi figlasarni w Etylu dzikiego wifla ę ttiU brzyimą, okrągłą kropką.
3fl
Poniedziałek’ był piękny, wtorek' cudowny, śro
da nieporównana, a czwartek bezkonkurencyjny:
cztery pogodne dni z rzędu w Londynie! W łaścicie
le, krytych pow ozów zaczęli się buntować, a zamia
tacz© ulic wątpić w miłosierdzie boskie. Goniec P o
ranny" dzielił się z czytelnikami orzeczeniem pew nej stuletnie]’ kobiety z Camden— Town, która miała oświadczyć, że tak pogodnego lata nie pamiętają najstarsi obywatele wyspy, a urzędnicy z Islingto- nu, ludzie, posiadający wielkie rodziny i małe pensje, zrzucili czarne getry, wzgardzili swemi niegdyś zie- lonemi parasolami z bawełnianej tkaniny, i wkra
czali triumfalnie do stolicy, olśniewając białością pończoch i czystością słomkowych kapeluszy. Dumps spoglądał na to wszystko z wyniosłą pogardą—-zbli
żały się dni jego triumfu! Wiedział,' że choćby na
wet pogoda trwała nie cztery dni, lecz cztery tygod
nie, to dnia, w którym on wyjdzie' na ulicę—-spadnie deszcz. Złowrogą radością napełniała go pewność, że w piątek będzie ulewa — i nie pomylił się.
Wiedziałem, że tak będzie, — mówił do siebie, owego fatalnego dnia przechodząc obok Mansion- house'u o godzinie pół do dwunastej.— Wiedziałem, iże tak będzie. Gdzie ja jestem zamieszany tam musi zdarzyć się nieszczęście!
Rzeczywiście, pogoda była taka, że nawet naj
bardziej zawadjacki obywatel nadbrzeża nie zdołałby się oprzeć melancholijnym nastrojom. Deszcz lał bez przerwy od ósmej rano. Przechodnie marzli, tonęli w błocie Wszelkie gatunki zapomnianych i w yco
fanych z obiegu parasolek znalazły zastosowanie.
Dorożki człapały posępnie, a pasażerowie kryli się poea perkalowenu zasłonami, iak tajemnicze obra-
32
Zy w starożytnym zamku, nawiedzanym przez du
chy. Konie, ciągnące omnibusy, buchały parą jak lo
komotywy; nikomu nie przyszło do głowy „przecze
kać słotę” w bramie; wszyscy byli boleśnie przeko
nani o beznadziejności pogody; a więc biegło się, pchało, potrącało, klęło; jedni ttiaszerowałi, inni ślizgali się, jak łyżwiarze — amatorzy na Serpenty
nie w mroźną niedzielę, wykonywujący swe ew o
lucje przed rzędem pustych drewnianych krzeseł, przeznaczonych dla nieobecnej publiczności,
Dumps przystanął; mając na sobie świąteczne ubranie, nie mógł się odważyć na pieszy spacer.
Gdyby wziął dorożkę, uległby niewątpliwie jakiejś niemiłej katastrofie, zostałby wyrzucony na bruk, caprzykład, a zamknięty powóz kosztował za wiele.
Na przeciwległym rogu czekał omnibus — Dumps przezwyciężył skrupuły,_ bo sytuacja była nagląca;
zresztą nigdy jeszcze nie słyszał, aby omnibus się wywrócił a gdyby nawet konduktor ośmielił się go zabić, to w nagrodę za to czekała go przecież szu
bienica. To się opłacało.
Hej, panie, do mnie! — zawołał woźnica który sprawował obowiązki konduktora na „Strza
le” , tak bowiem brzmiała nazwa owego wehikułu.
Dumps przeszedł na drugą stronę,
a łi pa“ 'e'. 4 ° mn*e ® — zawołał woźnica
„Atlantyku zasłaniając swym omnibusem dostęp c? 0
lionkurenta. — Do mnie panie! IJ niego pełno.
Dumps się zawahał, w obec czego „Strzała” po
częta wyrzucać z siebie potoki prz.ek]eństw na „A t.
lantyK , Ale konduktor „Admirała Napiera” połow żyl kres kłótni, chwytając Dum ps'a wpół i pakują®
33
go 3o swego wehikułu, który właśnie nadjecHal i czeka! tylko na szesnastego pasażera-
—- Wszystko w porządku, — rzeki „Admirał*’
,■ maszyna odjechała galopem, jak jaka lokomotywa, unosząc ze sobą porwanego pasażera, który stał w pozycji zbliżonej do obciążonego paltami wiesza
ka i kołysał się wprawo i wlewo, jak hamak,
— Na miłość boską, gdzie ja mam siedzieć? —- zwrócił się nieszczęsny do pewnego starego jego
mościa, w którego brzuch trafiał już po raz czwarty z rzędu,
— Gdzie pan chcesz, byle nie na mnie, — od
pal ł ten tonem rozdrażnionym.
— M ożeby szanownemu panu bardziej odpo
wiadała ławka? — zaproponował urzędnik adwoka
tury, którego różowa koszula ociekała potem, a ró
żowa fizjognomja jaśniała uśmiechem.
Po długich i ciężkich cierpieniach Dumps zdo
łał wreszcie przecisnąć się do ławki. Obok tej nie
wygody, że siedział pomiędzy oknem, które me chciało się zamknąć, a drzwiami, które uparcie sta
ły otworem, musiał także z zaciśniętemu' zębami znieść bliskie sąsiedztwo pasażera, który widocznie chodził całe rano bez parasolki i wyglądał, jakgdy- by spędził cały dzień w kadzi z wodą — tylko te jeszcze żałośniej.
— Nie trzaskaj’ pan tak drzwiami! —■ rzekł Dumps do konduktora, kiedy, ten, wypuściwszy czte
rech pasażerów, zamknął drzwi z całym rozma
chem. — Jestem nerwowy — to mnie drażni,
— Czy który/- z panów życzył sobie czegoś?
zapytał konduktor, wysuwając tfłowę i udając ż© aie rozumie.
34
a— Mówiłem parni1 , zeby nie trzasliać tak drzwiami! — powtórzył Dumps, a na jego twarzy p o jawił się wyraz boleścft, czyriąc ją podobną do obli
cza waleta treflowego.
— Och, szanowny panie, to są wyjątkowe drzwi i zamykają się tylko z trzaskiem, — objaśnił zapytany; następnie otworzył drzwi, jak mógł naj
szerzej, i zamknął je, jak mógł najgłośniej, ażeby dowieść prawdy swych słów.
— Przepraszam pana, — odezwał się sl tyw- ny, podstarzały zasapany jegomość, siedzący na
przeciw Dumps'a, — przepraszam pana, czy pan nie zauważył, jadąc omnibusem w czasie niepogody, że czterech pasażerów na pięciu ma szerokie baweł
niane parasolki bez rączki względnie bez mosiężne
go szpica?
— Wprawdzie, — odparł Dumps, słysząc, że zegar bije dwunastą, — wprawdzie dotychczas nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz, kiedy pan doko
nał tego spostrzeżenia... Hej! Hola! — zawołał nagle widząc, że omnibus mija Drury-lane, na którą ka
zał się zawieźć, — Gdzie jest konduktor?
Przypuszczam, że na górze, — rzekł młody spocony jegomość w różowej koszuli, która wyglą
dała, jakgdyby ktoś jej biel niepokalaną polinjował czerwonym atramentem,
— Chcę natychmiast wysiąść! —r zawołał Dumps, ale glos jego brzmiał słabo, — Hej, Hola!
— Hola! — wtórzyli pasażerowie. Omnibus minął kościół świętego Giles'a.
Stać! — krzyknął konduktor. — Niech tijpie wszyscy djabli! Zapomniałem o pewnym panu, który chciał wysiąść na Doory-ląne. <—■ Proszę pana, prę-
elutkc, — zwrócił się do Dumps’a, otwierając drzwi
3 pomagając mu wysiąść z takim spokojem, jakgdyby wszystko było w porządku.. Oburzenie Dumps a wzięło górę nad jego cyniczną równowagą.— Drury- lane! — syknął głosem chłopca, którego po raz pierwszy kąpią w zimnej wodzie.
— Doory-lane? Czy tak? Trzecia ulica na pra
wo, proszę pana.
Dumps się pienił. Ścisnął w garści parasol i od
szedł, posfanawając nie płacić za jazdę. Dziwnym trafem konduktor był wprost przeciwnego zdania i niewiadomo, czemby się to wszystko skończyło, gdyby woźnica nie umorzył kłótni w sposób zupeł
nie zadowalający.
—* Hallo! — rzekła ta znakomita osobistość, stając na kozłach i opierając się ręką o dach omni
busu. — Hallo, Tom! Powiedz panaĄ że jeżeli czuje się obrażony, to możemy go zawieźć za darmo na iidgware-Road, a potem wysadzić na Doory-lane, kiedy będziemy wracali. Co szanowny pan na to?
Trudno było dłużej się opierać, Dumps zapłacił żądane sześć pensów i po upływie kwadrańsu ma
szerował po schodach domu przy Great Russel- Street Nr. 14.
Wszystko mówiło o przygotowaniach podję- tych_ celem przyjęcia „kilku — bardzo niewielu"
przyjaciół. Dwa tuziny nadliczbowych kieliszków i cztery tuziny szklanek do wina, nie grzeszących zbytnią przejrzystością i ozdobionych kłębkami słomy, przybyły przed chwilą i stały na tacy w korytarzu. W powietrzu unosiły się wonie musz
katołowej gałki, wina i migdałów,', Z chodnika zdję
to pokrywę, a posążek Wenery na pierwszem cie«
36
trze wyglądał tak, jakgdyby bogini miłości wstydzi
ła się olbrzymiego kandelabru, który jej wetknięto w rękę i który tworzył malowniczy kontrast z jej powłóczystą, okopconą, szatą. Rozgorączkowana słu
żąca wprowadziła Du|tnps'a do frontowego salonu
^meblowanego ze smakiem i zastawionego od góry do dołu filigranowemi koszyczkami, bibułkowemi serwetami, rycerzami z porcelany, czerwonemi albu
mami o złoconych grzbietach; na stołach leżało kil
ka malutkich książeczek w tęczowych okładkach.
— Wuju kochany! — zawołał pan Kitterbell, — jak się masz! Pozwól — Janina — mój wuj. Widzia
łeś chyba Janinę już przedtem, wuju?
— Miałem tę przyjemność, —> odparł „długi Dumps" takim tonem i z takiem spojrzeniem, że na
leżało wątpić, czy kiedykolwiek w życiu doznał ja
kiejś przyjemności.
Drogi panie, — rzekła pani Kitterbell, p o
magając sobie lekkiem chrząknięciem i rozjaśniając usta leniwym uśmiechem. — Ktokolwiek jest przy
jacielem Karola, co dopiero krewny, znajdzie w na
szym domu,,,
— Wiedziałem!,, że tak powiesz, najdroższa — przerwał jej Kitterbell, który, zdawało się, patrzał przez okno na drugą stronę ulicy, ale w rzeczywisto
ści spoglądał okiem pełnem tkliwości na małżon
kę, — Jestiem ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Ostatnim słowom towarzyszył uśmiech i uścisk ręki. W wujaszku Dumps'ie zakipiała żółć,
— Janko, powiedz niani, żeby przyszła tu z dzieckiem, — zwróciła się pani Kitterbell do słu
żącej, Żona małego siostrzeńca była to wysoka, chu
da kobieta o bardzo jasnych włosach i wyjątkowo
białej twarzy — jedna z tych młedyehi niewiast, któ
re, niewiadomo dlaczego, przywodzą na myśl zimną tdtelęeinę. Służąca wyszła i po chwili pojawiła się niania, trzymając na ręku malutkie zawiniątko, okryte błękitnym płaszczem z białem futrzanem bramowaniem. Było to dziecko,
— Patrz, wuju, — rzekł pan Kitterbell, podno
sząc tę część płaszcza, która zakrywała twarz ma
łego potworka. — Do kogo on jest podobny? — za
pytał z triumfem,
— Niech pan rozsądzi, do kogo? — - rzekła to
nem wyzywającym pani Kitterbell, biorąc męża pod rękę i spoglądając w twarz Dumps'a z takiem zacie
kawieniem, na jakie tylko było ją stać,
— Mój Boże. jaki on jest mały! — zawołał uprzejmy wujaszek, cofając się o kilka kroków z dob
rze udanem zdziwieniem, — Potwornie mały chło
pak!
— Myślisz tak, wuju? — zapytał nieszczęśli
w y siostrzeniec, niepokojąc się zlekka. — Jest te
raz olbrzymem w porównaniu z tem, czem był daw
niej — prawda, nianiu?
Kochane dziecko, — rzekła niania, tuląc do siebie wychowanka i omijając w ten sposób pyta
nie _ — _ nie żeby jakieś skrupuły nie pozwalały jej stwierdzić faktu, ale poprostu, nie mogła się wyrzec datku w wysokości połow y korony, jaki miała otrzy
mać od każdego z gości.
— No, tak, ale do kogo chłopiec jest podobny?-—
nalegał Kitterbell.
Dumps przyglądał się różowej masie mięsa, kombinując tymczasem, jakby tu dokuczyć m łodo
cianym rodzicom,
38
Doprawdy, porównając go z wami, me widzę szcsi&gólnego podobieństwa, — odparł, dobrze wie
dząc, jakiej odpowiedzi od niego oczekiwano1.
—i Nie sądzisz, że jest podobny do mnie?— zary
zykował siostrzeniec,, przybierając miną znawcy.
— O, capewno nie! odpowiedział Dumps z niedwuznacznym, naciskiem.— Napewno nie! Ależ!
Skąd!
— A do Janiny? •— zapytał Kitterbell niemal szeptem,
e:— Nie, mój kochany, bynajmniej. Nie jestem oczywiście znawcą w tej materji; ale wydaje mi się, że chłopak raczej przypomina jedno z grających na trąbie czupiradeł jakie niekiedy można ujrzeć na płaskorzeźbie grobu! — Niańka nachyliła się nad dzieckiem, z trudem tamując wybuch śmiechu. Pa??
pa i mama mieli tak nieszczęśliwe miny jak ich prze*
miły wu,jaszek.
— Nie szkodził — pocieszał się ojciec, skrywa
jąc rozczarowanie, — Jak go poznasz lepiej, zmie
nisz zdanie, Zobaczysz go dzisiaj wieczór bez tego płaszcza.
— Dziękuję, — rzekł Dumps, czując się n i e zmiernie zaszczyconym,
— A teraz, moja droga, — zwrócił się Kitter
bell do żony, — komu w drogę, temu czas. Wuju, w kościele będzie na nas czekać drugi ojciec chrzest
ny z chrzestną matką — państwo Wilson z prze
ciwka — przemili ludzie. Kochanie czyś ubrała się ciepło.
— Tak, kochanie. ---
*— A możebyś włożyła jeszcze jeden szal? ™ nalegał czuły małżonek.
39
— Nie, słoneczko, — odparła czarująca mamu
sia, przyjmując ramię Dumps;’a; towarzystwo wsiadło do karety, która miała je o wieźć ao kościoła. Pod
czas jazdy Dumps bawił panią Kitterbell, rozw o
dząc się szeroko na temat .niebezpieczeństwa wy
sypki, anginy, ospy;,, wyrzynania się zębów i całego szeregu innych nieszczęść, zagrażających dzieciom.
Obrzęd, (który trwał nie dłużej, niż pięć minut) przeszedł dość gładko. Ksiądz spieszył się na pro
szony obiad za miastem, poza tem miał odprawić jeszcze dwie msze, trzy ceremonje chrzciny i jeden pogrzeb w przeciągu godziny'. Chrzestni ojcowie przeto i chrzestna matka złożyli ślub, że wyprą się diabła i jego wszystkich spraw — trwało to zaledwie kilka sekund — i jeżeli pominąć okoliczność, że Dumps o mało co nie upuścił dziecka do naczynia z wodą święconą, to trzeba przyznać, że ceremonja odbyła się w tempie prawdziwie nowoczesnem, z prawdziwie imponu/ącą powagą. O drugiej po po
łudniu Dumps w rócił do banku, z sercem ciężkiem jak kamień młyński, i z b olesnem przeświadcze
niem, że został oficjalnie zaproszony na wieczór.
Nadszedł wieczór — nadeszły także pantofle Damps'a, czarne jedwabne pończochy i biały kołnie
rzyk, który kazał sobie przez chłopca przysłać ze swego mieszkania w Pentonville, Ubrał się w kan
torze przyjaciela, a skoro pogoda się wyjaśniła, wy
szedł pieszo, snując w głowie najczarniejsze myśli.
Powoli minął Cheapride, Newgats-street, wszedł do Snow-hillui, potem znów wspiął się na Holborn, a wyglądał podczas tego marszu tak ponuro, jak figurki, przedstawiające z naiwną przesadą wąsatą głowę wojownika. Na każdym kroku znajdował no»
wy pretekst do robienia nieszczęśliwego i do czar
nych rozmyślań. Kiedy na rogu Halion-garden'u prze
chodził na drugą stronę, jakiś jegomość, widocznie nietrzeźwy, rzucił się na niego i zabiłby nieszczęśli
wca, gdyby nie to, że dostał się w ręce przemiłego młodego człowieka, który dziwnym zbiegiem oko-, liczności znajdował się tuż przy nim. Wstrząśnienie to tak podziałało na nerwy Dusnps’a (a także na ubranie), że z trudem zdołał utrzymać się na nogach, Dżentlmen wziął go pod rękę i z bezprzykładną uprzejmością odprowadził aż do Gospody Furni- val’a. Dumps po raz pierwszy w życiu}, doznał uczu
cia wdzięczności. K iedy się rozstawał z ifprzejmyiffi, młodzieńcem, pożegnaniom i czułościom nie było końca.
— „Chociaż jeden przyzwoity człow iek," roz
myślał nasz mizantrop dążąc ku miejscu przezna
czenia.
„Rat-tat-ta-ra-ra-ra-ra-rat!” — walił w drzwi Kitterbella stangret, występujący widocznie w roli lokaja któregoś z gości, W samej rzeczy —• z karety wysiadła starsza pani w szerokiej salopie, starszy can. w niebieskiej marynarce i trzy dziewicze kopje starszej pani, odziane w bladą czerwień, obute w bladą czerwień.
— Widzę, że zbiera się duże towarzystwo, — westchnął nieszczęśliwy chrzestny ojciec, ocierając pot z czoła i opierając się o sztachety. Upłynęło dobre kilka minut, zanim biedak odważył się zapu
kać do drzwi, a gdy wreszcie zapukał, gracka p o stać zieleniarza z przeciwka (którego wynajęto za siedem szylingów i sześć pensów, aby łokajował, a którego eleganckie łydki same przez się warte
były dwa raąy, tyle), lampa w korytarzu i Wenus na schodach w skojarzeniu z hałasem rozmów oraz dźwiękami dwóch harf i skrzypiec — wszystko to przekonało Dumps'a, że jego przypuszczenia nie by
ły bezpodstawne. f
—• Jak się masz? przywitał Kitterbell, jeszcze bardziej rozgorączkowany niż zazwyczaj, wyskaku
jąc z saloniku z grajcarkiem w ręce, w spodniach utytłanych trocinami, które wyglądały, jak odwró
cone przecinki.
— Mój Boże! — zawołał Dumps, wchodząc do wspomnianego saloniku, aby włożyć pantofle, które przyniósł ze sobą w kieszeni, — Ilu gości masz za
miar dzisiaj przyjąć? ’ — Pytanie to wywołał prze
rażający widok siedmiu właśnie wyciągniętych kor
ków i tej samej ilości karafek,
—i O, rJe więcej rfiż trzydziestu paięciu. Dywan przenieśliśmy, do saloniku od tyłu, a pianino i stoły ido kart stoją we frontowym salonie, Janina posta
nowiła, że lepiej1 będzie, jeżeli goście zna j ją się w większem pomieszczeniu, ponieważ mają być toasty, mowy i inne uroczyste rzeczy, Ale. wuju!
Co ci się stało? — wykrzyknął nagle siostrzeniec widząc, że Dumps stoi w jednym bucie i przeszukuje kieszenie swego ubrania, krzywiąc twatu w sposób przerażający, — Zgubiłeś coś? Co? Notes?
—■ Nie,— odparł Dumps, nurzając ręce to w jed
nej, to w drugiej kieszeni i mówiąc głjsem Desde- mony, której Otello zakneblował usta poduszką,
— Pudełko do kart? Tabakierkę? Klucz do rmesąkania? — siostrzeniec piętrzył pytanie na py- tafcie z szybkością błyskawicy, - - —
w- Nie! Nie! — krzyknął Dumps, nie przestając jw z a ć rąk w kieszeniach,
— Czy — czy — nie dzbanek, © którym m ó
wiłeś dziś rano?
— Tak, dzbanek! — odpowiedział Dumps, osu
wając się w krzesło.
—- Jakżeś mógł coś podobnego zrobić? — spy
tał Kitterbell z wyrzutem. Pewien jesteś, że wziąłeś go z domu?
— Tak! Tak! Aha już wiem! — Przez głowę przeszła mu okropna myśl. — Co ze mnie za niesz
częsny pies — urodziłem się na męczarnie. Wiem wiem: to ten uprzejmy młodzieniec, ten młody dżen- tlmen!
— Pan Dumps. — zaanonsował zieleniarz w pół godziny potem, wprowadzając do salonu chrze
stnego ojca, który tymczasem zdążył już ochło
nąć, — Pan Dumps! — wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom. W szedł Dumps, czując się tak bardzo w swoim żywiole, jak powiedzmy — łosoś,i space
rujący po wysypanej żwirem szosie,
— Wuju! — odezwał się Kitterbell, przedsta
wiwszy Dumpsa dziesięciu wybranym przyjacio
łom. — Pozwól, że zaprowadzę cię na drugą stronę piofeiju i zapoznam z panem Dantonem. Co to za człowiek! Zobaczysz — spodoba ci się.— Nieszczęś
nik tak był posłuszny, jak tresowany niedźwiedź.
Pan Danton był młodzieńcem w wieku może dwudziestu pięciu lat Rozporządzał bardzo niewiel
kim zasobem inteligencji i ogromną dozą bezczelno
ści. C is z y ł się wielkiem powodzeniem, zwłaszcza u panienek od lat szesnastu do dwudziestu - sześciu włącznie., Cudownie udawał rę>ź.ęk francuski, śpie-
43